Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny, doskonały zbiór opowiadań spod ręki Jarosława Prusińskiego. Różnorodne, barwne historie przedstawione w bardzo plastyczny, czasem żartobliwy sposób. Doskonała lektura na kilka popołudniowych posiedzeń przy kawie. Równie smakowita jak kawałek tortu, za to mniej tucząca.
Niektóre opowiadania są mocniejsze niż w poprzednim zbiorze, mniej ocenzurowane, co pozytywnie wpłynęło na siłę przekazu. Można rozpisywać się długo o historiach zawartych w Niedopowiedzianych. Każda jest inna, w inny sposób pobudzająca wyobraźnię i każda znakomicie opisana. Najbardziej wymagający Czytelnik znajdzie tu coś dla siebie. To jest po prostu dobre!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Jarosław Prusiński
NIEDOPOWIEDZIANE
Zbiór opowiadań
Copyright © by Jarosław Prusiński, 2017
Grafika na okładce: pixabay
Projekt okładki: Jarosław Prusiński
Skład: Ilona Dobijańska
Wydawnictwo Internetowe E-bookowo.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.
ISBN: 978-83-7859-866-4
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I, 2017
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Rodzinie i przyjaciołom
Każde z opowiadań tego zbioru jest w jakiś sposób niedokończone, niedopowiedziane. Pozostawiłem Czytelnikom pole do interpretacji, przemyśleń, stworzenia własnej wersji wydarzeń. Nie znajdziecie tu gotowych recept, odpowiedzi, a jedynie pytania rzucone na wiatr. Niektóre z tych opowiadań miały być powieściami i możliwe, że kiedyś nimi będą, ale wówczas otrzymają alternatywne zakończenie, nie takie jak w prezentowanym zbiorze. Inne z kolei są fragmentami powieści już wydanych. Jednak wszystkie opowiadania i fragmenty tego zbioru stanowią odrębną całość. Nie obawiajcie się nagle przerwanej fabuły. Przede wszystkim są tu opowiadania o kobietach rozrzuconych w czasie i przestrzeni. Poznajcie Amazonkę Ksayę, sumeryjską boginię Isztar, kobiety z przeszłości i przyszłości. Każda z nich opowie Wam swoją własną historię.
Książkę czytacie na własne ryzyko. Nie odpowiadam za straty moralne, nie pokrywam kosztów leczenia psychiatrycznego. W zbiorze jest erotyka i jest też przemoc, bo taka jest ludzka natura. Ale nie zgłaszajcie do mnie pretensji. Ja jestem tylko obserwatorem.
Kroczył w ciemności. Pod jego stopami rozciągała się świetlista, wąska ścieżka pnąca się ostro w górę. Do bramy. Poza nią nie było nic. Pustka, nicość, czerń. Angelot nie czuł trwogi, szedł pewnie, dostojnie, tak jak nakazywała jego pozycja. Nie czuł też zmęczenia, choć powinien czuć. Czułby, gdyby żył. Pamiętał swoją śmierć. Na szczęście strach i niepokój zniknęły. Teraz kroczył świetlistą ścieżką ku niebieskiej bramie. Czuł podekscytowanie i radość.
Za sobą usłyszał kroki. Odwrócił się i zobaczył dziewkę. Ogień spalił jej ubranie i osmalił ciało tak, że wyglądała jak murzynka. Człapała za nim, zwęglony wrak człowieka, pogańska wiedźma. Domyślił się, że to na nią wydał wyrok zanim... Jak ona śmie wspinać się do bram nieba razem z nim?
‒ Odejdź, dziewko! ‒ krzyknął do niej. ‒ Jeszcze aniołowie pomyślą, że to ja cię tu przywiodłem. Idź sobie!
Ale ona tylko popatrzyła swoim czarnym okiem. Połowę twarzy miała zupełnie spaloną, ział z niej pusty oczodół. Jedynym okiem, które jej zostało wwiercała się w niego jak sęp. Ten wzrok przeszywał go na wylot, jakby nie patrzyła na niego tylko gdzieś dalej, w pustkę. Na to, co było poza nim. A jednak zwolniła kroku. Angelot przyśpieszył. Chciał się znaleźć przed obliczem aniołów jak najszybciej. Nie chciał, żeby podeszła zbyt blisko, jakby mogła go skalać swoją winą, za którą poniosła śmierć na stosie.
Aniołowie byli wielcy, świetliści. Wzrostem przewyższali człowieka dwukrotnie. Stali przed bramą, lekko poruszając skrzydłami. Mężczyzna i kobieta. Oboje mieli nagie torsy.
‒ Mogłaby się czymś okryć ‒ powiedział Angelot pod adresem anielicy na poły przyjacielsko, na poły protekcjonalnie. Nie patrzył na nią. Patrzył na jasnowłosego mężczyznę-anioła, jej towarzysza. ‒ Oczywiście nic nie powiem Świętemu Piotrowi, ale te nagie piersi... Inni mogą być mniej wyrozumiali.
Wślizgnęła się cichaczem do sali wykładowej i z ulgą rozprostowała nogi na fotelu. Przejechała dobre dziesięć mil na rowerze i bolała ją cipka. Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak skomentowałaby taką wypowiedź jej matka. Byłaby święcie oburzona. Monika nie lubiła tych wszystkich zmyłkowych określeń, których się zwykle używa. Na przykład pupa. Jednak nie pupa ją bolała tylko cipka i nie widziała powodu, dla którego miałaby tak nie powiedzieć. Ani takiego, dla którego miałaby się wstydzić swojego ciała. Ma cipkę, która w dodatku niektórym się podoba. Przypomniała sobie Paula, który był nią wręcz zachwycony. Do czasu, gdy zaczął się zachwycać cipką należącą do kogoś innego. Wsunęła dłoń do leginsów i delikatnie pomasowała bolące miejsce. Zauważyła na sobie wzrok jakiejś pierwszoroczniaczki. Mała blondyneczka uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo. Co ona sobie pomyślała?
‒ Pierwsze połączenia do sieci były dość ryzykowne, a nawet bolesne ‒ mówił profesor. ‒ Delikwenta wprowadzało się w stan letargu serią zastrzyków, a połączenie realizowano za pomocą zwykłych kabli wtykanych w pień mózgu. Wielu ludzi straciło życie lub doznało nieodwracanych zmian w korze mózgowej. Nie mówiąc o słabej kontroli systemu nerwowego, co prowadziło do niekontrolowanych ruchów ciała w czasie pobytu w sieci. Niejeden zdemolował sobie dom albo nabił porządnego guza. A jednak pragnienie życia w świecie wirtualnym było silniejsze niż zdrowy rozsądek. Dopiero po kolejnych stu latach wymyślono całkowicie nieinwazyjne łącza. Ktoś powie, co to było? Może pan w czerwonej koszulce?
‒ Neurotatuaż.
‒ No, prawie ‒ odchrząknął profesor. ‒ To trochę później. Pierwsze były naklejki na przedramię, które potrafiły zarówno wprowadzić człowieka w stan letargu, jak też łączyć się z systemem nerwowym, dostarczając bodźców sieciowych.
‒ Wybrałabyś się ze mną na kawę po zajęciach? ‒ usłyszała szept przy uchu.
Blondynka przysiadła się do Moniki cała czerwona na twarzy, jakby zawstydzona swoją propozycją.
‒ Nie.
Mały Jarowit był dumny, choć ramię strasznie go szczypało. Krzątająca się przy chacie matka już go dostrzegła i wpatrywała się w niego swoimi niebieskimi oczami. Jego mama była najpiękniejszą i najmądrzejszą mamą na świecie.
‒ Jaruś! ‒ zawołała. ‒ Co ci się stało, dziecko?
Najwyraźniej zauważyła skaleczenie i plamy krwi na białej koszuli.
‒ Jestem ranny ‒ powiedział. ‒ Pewnie zostanie blizna.
Sławka uklękła przy nim i przyjrzała się podłużnej rysie na jego ramieniu.
‒ Na szczęście to płytkie skaleczenie.
‒ Nie będzie blizny? ‒ w głosie Jarowita młodszego słychać było rozpacz.
‒ Chciałeś mieć blizny, tak jak tata? ‒ domyśliła się matka.
Jarowit się rozpłakał.
‒ Nie płacz, synku ‒ Dobrusia ponownie przyjrzała się małej czerwonej kresce na jego rączce. ‒ Może jednak będzie z tego całkiem spora blizna.
‒ Głupek! ‒ rzuciła jego siostra, gdy pojawiła się obok nich razem z Łatką.
Jarowit spojrzał na nią wyniośle, wydymając wargi. Co ona tam wie? To w końcu tylko durna baba. Takie nie są w stanie zrozumieć męskich problemów, tych wszystkich ran i w ogóle.
‒ Przestań! ‒ fuknął na Łatkę, która zaczęła zlizywać mu łzy z policzków swoim szorstkim językiem.
‒ Chodź do chaty, ty mój wojowniku ‒ uśmiechnęła się matka. ‒ Przemyję ci tę twoją ranę.
‒ Będę miał bliznę! ‒ krzyknął do siostry triumfalnie i pokazał jej język.
Isztar, rok 2624 p.n.e.
Isztar ‒ księżniczka (bogini) Uruk, ponoć zaproponowała małżeństwo Gilgameszowi, ale ten jej odmówił, a następnie wraz ze swoim przyjacielem zabili nasłanego przez nią z zemsty byka
1
Od czego miałbym zacząć? Może od początku albo od prawie początku. Chronologicznie. To brzmi nawet zabawnie. Ale w tym przypadku chronologicznie nie znaczy od początku. Tak, wiem. Oczywiście postaram się streszczać.
Wylądowałem nie w tym czasie, w którym powinienem. Nastawiłem czas przejścia na czerwiec, rok 2600 p.n.e., ale sensory coś zauważyły przy przechodzeniu przez barierę czasu, może jakieś stado ptaków lub po prostu zgłupiały i przerzuciło mnie trochę dalej w latach. W dodatku była nie ta pora roku. Mógł być jakiś marzec, bo śniegi już topniały, ale wciąż było zimno, zwłaszcza w nocy. Całe szczęście, że byłem przygotowany na każdą pogodę. Wylądowałem w lesie, ukryłem wehikuł, powyciągałem z bagażnika cały zapas jedzenia oraz ciepłe ubrania i ruszyłem przed siebie. Po godzinie przypomniało mi się, że nie nastawiłem inwertera na te cholerne trzydzieści dni, więc wróciłem, nastawiłem go tak jak trzeba i ruszyłem po własnych śladach. Powoli zaczynało się ściemniać...
***
Za oknem listopad zmagał się z grudniem. Śnieg ustępował na chwilę deszczowi, by po chwili znowu przejść do ataku. Najczęściej jednak padała mieszanina mokrego śniegu i deszczu, pokrywając ulice brudną, topniejącą breją w akompaniamencie gniewnych pomruków zimnego wiatru.
Robert siedział przy starym odrapanym biurku pamiętającym chyba jeszcze głęboką komunę i palił kolejnego papierosa. Był już późny wieczór, wszyscy pracownicy fabryki przekładni zębatych siedzieli od dawna w swoich ciepłych domach, czytając gazety nad kolacją albo zaśmiewając się z opowieści przyniesionych z pracy. Możliwe, że śmieli się też z niego. Z małego grubego człowieczka, nie mającego nic wspólnego z poprzednim dyrektorem, zakładowym Casanovą. Był zaledwie p.o. dyrektora i został przysłany z ministerstwa, żeby uzdrowić sytuację firmy przed prywatyzacją. Co najmniej tak wszyscy sądzili. Kiedy dowiedzą się prawdy, przestaną się śmiać.
Robert był znudzony. Od lat zawsze to samo: takie same miasteczka, podobne zakłady, podobne, woskowe twarze ludzi, podobne epitety wykrzykiwane pod jego adresem, kiedy już wszystko stanie się jasne i podobne łzy kobiet. Wszystko do siebie podobne. Jakby nieustannie przeżywał jakiś pieprzony Dzień Świstaka. Wciąż to samo, ciągle te same argumenty: o chorych żonach, bezrobotnych mężach, dzieciach na utrzymaniu. Co go to wszystko obchodziło? Chcieli kapitalizmu to mają. A on przecież nie jest Bogiem, nawet nie wierzy w Boga, chociaż zaczął regularnie chodzić do kościoła. Tak wypada. Tak jak kiedyś nie wypadało. Ołtarze się zmieniają, ale wyznanie ‒ nie. Robert był żarliwym wyznawcą. Wyznawał wiarę we władzę. Wyznawał ją za PRL, aż do czasu, kiedy go wydalono z partii za handlowanie na boku częściami zamiennymi do maszyn w fabryce, w której był sekretarzem POP i wyznaje ją teraz, za RP. A krótki pobyt w więzieniu dopisał sobie do własnej legendy – walczącego z komuną. Odsiadka za PRL była teraz złotym kluczem otwierającym wiele drzwi. Jak zdjęcie z papieżem. Pomagała też protekcja. Gdyby ten jego szwagier, poseł, bardziej się postarał, Robert wylądowałby lepiej. A tak ma gównianą robotę, grę znaczonymi kartami. Zawsze wiadomo kto zakład ma kupić i za ile. Zabawne, że kiedyś doszkalał się z technik negocjacji. On niczego z nikim nie negocjował. Grał znaczonymi kartami, to wszystko. W tej robocie dobre były tylko zarobki. Jednak nie aż tak dobre, żeby mógł to wszystko rzucić w diabły i gdzieś wyjechać. Na to nie mógł sobie pozwolić. I tak naprawdę – nie chciał. Czasem tylko, gdy jakiś fajans dzwonił do niego na zastrzeżoną komórkę i wydawał mu polecenia, każde zdanie kończąc słowem: „koleś”, jakaś żyłka zaczynała mu pulsować i wtedy miewał takie myśli. Żeby to rzucić w cholerę. Ale potem mu przechodziło. Robert kochał pieniądze i kochał władzę. Choćby nawet taką mikroskopijną władzę nad życiem garstki ludzi w jakimś wydupowie. Był ich panem i władcą. Cezarem, który wskazuje kciuk do góry lub do dołu. Kimś, kto może to zrobić. I taka wyniosła Wiola z księgowości już nie będzie taka wyniosła, gdy dostanie „bilet”. Będą drżały jej wargi, zaczerwieni się na dekolcie jak przy orgazmie... Może nawet złoży mu jakąś propozycję? I nie będzie wyniosła. Dotrze wreszcie do niej kim on jest. Tak, on to uwielbiał!
Zdjęła spodnie. Naturalnie, bez wstydu. Stoi nagimi stopami na deskach podłogi. Kobieta. Wiotka i drobna. Słaba. Rozpięta męska koszula ukazuje fragment piersi. Biodra ukazują siłę. Bogini. Ta która daje życie. Czuję jej lekko kwaśny zapach, patrzę na jej nagie uda. Silna. Silna siłą swojej słabości.
Podchodzę do niej zawiązany jak węzeł, bezkształtny, twardy jak zeschnięty kawał gliny. Suchy. Silny.
Siedziała nad brzegiem morza, wpatrując się w fale. Fale ją uspokajały, przenosiły w inne miejsce, gdzieś daleko od niego, daleko od tej wyspy i wszystkiego, co się z nią wiązało. Upłynęły już trzy miesiące, choć na początku wydawało jej się, że nie wytrzyma nawet trzech dni. No, może nie na początku. Początek był całkiem znośny.
Obudziła się w obcym pomieszczeniu. Pokój był jasny i przestronny, ale urządzony w dziwaczny sposób. Starocie mieszały się z nowoczesnością, jakby ten, kto meblował to pomieszczenie zupełnie nie miał o tym pojęcia. Łóżko chyba z ubiegłego wieku, jeszcze starsza lampa i chodnik. Za to stolik i krzesła modernistyczne. Na ścianach kilka obrazów przedstawiających park jesienią. Drzewa ubrane w złoto-czerwone liście i promienie słońca przeświecające przez ich korony. Zamknęła oczy i leżała zatopiona we własnych myślach. Kim jest? Skąd się tu wzięła? Co to za miejsce? Niczego nie umiała sobie przypomnieć.
Usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju. Dźwięk przekręcanego klucza w zamku i ciche skrzypnięcie drzwi. Ponownie otworzyła oczy. Szczupła kobieta o włosach nieokreślonego koloru stawiała na stoliku tacę z jedzeniem. Poczuła dreszcze, gdy ich spojrzenia się spotkały. Ta kobieta wyglądała jak martwa. Niby wszystko było z nią w porządku, ale te oczy. Oczy martwej ryby.
Wtorek 1
Obudziłem się zanim budzik zdążył się rozpikolić, wwiercając w mózg swoim pikoleniem jak zardzewiałym, tępym wiertłem. Zerknąłem niechętnie, jednym okiem, na to narzędzie tortur stojące na stoliku przy łóżku. Jeszcze cała godzina. Kiedy człowiek był bardzo młody, można było spać jak kamień przez całą noc i w dodatku rano trzeba było go dźwigiem z łóżka podnosić. W wieku trochę starszym, co prawda w dalszym ciągu nie ma problemów z zaśnięciem, pomijając te wieczory, kiedy nie można zasnąć z jakiegoś powodu, kiedy jakieś dręczące myśli brzęczą jak uparta mucha, nie dając odpłynąć świadomości, ale za to trudno przespać całą noc. Często się człowiek budzi i potem leży w łóżku, przewracając co chwila na drugi bok albo wstaje i snuje się po mieszkaniu jak dusza potępiona. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wstać tego dnia wcześniej, nie zrobić sobie kawy i chociaż raz nie biegać jak szaleniec we wszystkich kierunkach na raz ze świadomością, że nie uda mi się nie spóźnić. W takich sytuacjach zwykle się okazuje, że skarpetek jest cała szuflada, ale żadnej do pary, nie można znaleźć czystej bielizny, a koszula którą miałem założyć, chociaż wisiała w szafie, jest wymięta jak nieszczęście. Inne koszule są albo brudne albo też wygniecione i mając pełną świadomość swojej całkowitej bezsilności decyduję się w końcu na którąś z tych, co wygląda jak wyciągnięta psu z gardła, licząc na to, że marynarka zatuszuje trochę ten wygląd. Zdecydowałem jednak, że cała godzina wcześniej, to byłaby przesada i postanowiłem poleżeć jeszcze dwadzieścia minut. To leżenie musiało mnie uśpić, bo usłyszałem melodyjkę telefonu. Każda melodyjka po jakimś czasie zaczyna irytować, zwłaszcza o piątej trzydzieści rano!
‒ Awaria jest ‒ usłyszałem głos Marcina.
‒ No i co z tego? ‒ spytałem otumaniony snem, nie mogąc połapać biegających bezładnie myśli.
‒ Pakowaczka stoi ‒ wyjaśnił Marcin. Powiedział to takim tonem, jakby to była moja cholerna wina.
‒ A co ma robić? ‒ dalej nie rozumiałem. ‒ Biegać?
‒ Taaaa. Pakować powinna, a nie pakuje.
‒ Rozumiem ‒ skłamałem i rozłączyłem się.
Nic nie rozumiałem. Świat realny dopiero zaczął do mnie powoli wracać, walcząc o swoje z resztkami snu. Pakowaczka tym razem. Zawsze coś się musi zepsuć, co nie dziwi w fabryce, która ma kilkaset maszyn. Jednak dziwne jest to, że najpoważniejsze awarie są w nocy albo w niedziele i święta. No i oczywiście w piątkowe popołudnia, kiedy już człowiek szykuje się do wyjścia z pracy. W piątkowe popołudnia awarie są zawsze!
Kolejny telefon złapał mnie w toalecie. To normalne, że w takiej sytuacji dzwonią wszyscy po kolei mówić mi to samo.
‒ Panie Pawle ‒ kobiecy, poirytowany głos. ‒ Pan wie, że nie możemy pakować? Pana to w ogóle obchodzi? I dlaczego pan zwleka z odebraniem telefonu? Pan myśli, że ja nie mam nic innego do roboty tylko wisieć na telefonie? Tak pan myśli?!
Nie powiedziałem jej ani jednego z tych zdań, które układały mi się w głowie. Nawet nie powiedziałem ani jednego z tych soczystych wyrazów zawierających „r”, chociaż miałem wielką ochotę.
‒ Już jadę do zakładu, pani prezes.
‒ Już pan tu powinien być! ‒ wrzasnęła i rozłączyła się.
‒ Panie kie-ro-wniku! Panie kie-ro-wniku! Awaria jest!
A to mi cholerna nowość! Przy bramie zakładu czekał mechanik. Miał co drugi ząb i włosy sterczące każdy w swoją stronę, jak druty. Przypomniało mi się określenie: „zęby zjadł na tej robocie”. Ten je chyba zjadł dosłownie. Patrząc na niego, nie sposób było się nie uśmiechnąć.
W stodole siedziała grupa ludzi. Jedni byli apatyczni, jakby chcieli powiedzieć: „a co mnie to wszystko obchodzi”, inni przestraszeni, jeszcze inni błyskali wściekle oczami. Większość grupy stanowili mężczyźni, choć było też kilka kobiet. W tym dwie bardzo ładne. Może nawet trzy.
Zwożono ich przez cały dzień. Po dwie, cztery osoby. W kajdankach i kapturach na głowach jak skazańców. Natalię złapano w sklepie, gdy pakowała produkty do plecaka. Nie spodziewała się ludzi, tym bardziej takich, którzy zechcą zrobić jej krzywdę. Nawet nie rozglądała się na boki. Żyła od kilku tygodni w Jastarni. Była z córką na wakacjach, gdy to wszystko się zaczęło. I została tam, gdy się skończyło. Gdy nie było już ludzi, cywilizacji, transportu. Nie miała prawa jazdy, nigdy nie nauczyła się prowadzić samochodu, ale to i tak nie miało już znaczenia. Drogi były zablokowane opuszczonymi albo rozbitymi samochodami. Poza tym nie miała gdzie jechać. W Poznaniu miała tylko wynajęte mieszkanie i pracę, mąż odszedł w siną dal jeszcze przed urodzeniem małej. Pracy już nie miała, do poznańskiego ciasnego mieszkania nie tęskniła. Została w Jastarni w opuszczonym hotelu. Ona i jej pięcioletnia córeczka. Nie widziała nikogo żywego od tygodni. Tylko zmumifikowane trupy. Ciekawe, że nawet robactwo nie chciało zjadać ciał zakażanych wirusem. Znajdowała ludzi siedzących na ławkach, którzy wyglądali jak manekiny. Całkowicie zdrewniali. A może tak to działało na ludzi, że tkanka zmieniała się w coś zdrewniałego? To była jedyna dobra strona tego świństwa. Inaczej smród rozkładających się ciał byłby nie do zniesienia.
Całkowicie ją zaskoczyli. Właśnie zastanawiała się czy wziąć kilka puszek zielonego groszku, gdy mumie stojące w rogu sklepu nagle ożyły i złapały ją za ręce. Wykręciły je do tyłu i założyły na nie kajdanki. Była tak zaskoczona, że nawet nie próbowała się bronić. Także wtedy, gdy ci ludzie wepchnęli ją do furgonetki i gdzieś wywieźli. Nie bała się o siebie. I tak właściwie nie czuła się już żywa. Bała się tylko o Małą.
‒ Będę mówił w czasie przyszłym, choć niektóre z tych rzeczy już się zdarzyły, a inne dzieją się w tej chwili. ‒ Niewysoki, łysiejący mężczyzna mówił cicho i spokojnie, ale jego głos był dziwnie donośny. Możliwe, że z powodu dobrej akustyki stodoły. ‒ Wydaje się wam, że ta garstka ludzi, która pozostała po wojnie biologicznej nie ma się już czego obawiać. Sklepy są pełne żywności i wszystkich artykułów potrzebnych do życia. Myślicie, że starczy na trzy pokolenia... Nic bardziej mylnego. Pierwsze przeterminują się wyroby mleczarskie: mleko, jogurty, masło, sery białe. Równie szybko pieczywo. Dłużej będzie się nadawać mąka, ryż, kasza, ziemniaki, ale nie więcej niż rok. Podobnie sery żółte. Najdłużej wytrzymają konserwy. Dwa lata. Potem nie będzie już nic do jedzenia, co można by wziąć ze sklepu. Konserwy w dobrych warunkach mogą wytrzymać o kilka lat dłużej, ale nie w sklepach bez prądu. Po upalnym lecie wszystkie spuchną i będą puszkowaną trucizną. Jad kiełbasiany.
Pozostali przy życiu ludzie zbiją się w gromady dwóch kategorii. Pierwsza z nich to osadnicy. Ludzie ci będą tworzyć osady liczące od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Będą hodować bydło i uprawiać ziemię tak jak my. Druga kategoria to koczownicy. Grupy, czy może należałoby powiedzieć: bandy, składające się z kilkunastu czy kilkudziesięciu osób będą włóczyły się po kraju i żywiły tym, co znajdą. Raczej nie będą stanowić zagrożenia dla osadników w pierwszym okresie. Będą zagrożeniem dla pojedynczych ludzi i małych grupek, które zapragną żyć niezależnie. Jeśli koczownicy natkną się na takich ludzi, to ich wyrżną. Młode i ładne kobiety mogą liczyć na wcielenie do grupy w roli nałożnic służącym wszystkim. Do czasu aż im się znudzą... To nie będzie długie i szczęśliwe życie.
Za dwa lata, kiedy zabraknie żywności, koczownicy zmienią taktykę. Możliwe, że będą się łączyć w większe grupy. Ich celem staną się osadnicy. Będą zabijać mężczyzn, starców i dzieci. Możliwe, że pozwolą przez jakiś czas żyć kobietom. Taką osadę będą eksploatować przez kilka tygodni lub kilka miesięcy, jeśli kobiety będą na nich pracować, ale w końcu zeżrą wszystkie krowy, kury i świnie. Wtedy ruszą do kolejnej osady. Pozostałe przy życiu kobiety zabiją albo pozostawią na śmierć głodową. Na jedno wychodzi...
‒ Mów dalej ‒ powiedziała z kpiną w głosie jedna z trzech ładnych kobiet. ‒ Nieczęsto słyszy się proroka na własne uszy.
‒ Wyścig z czasem już się rozpoczął ‒ mówca skarcił ją wzrokiem. ‒ Musimy nauczyć się sami wytwarzać żywność i wszystko, co jest niezbędne do życia. Musimy przygotować się do odparcia najazdów koczowników. Musimy nauczyć się leczenia ziołami, zanim lekarstwa się przeterminują.
‒ A co nas to obchodzi? ‒ spytał jakiś rudy człowieczek z nerwowymi oczkami. ‒ Żyjcie sobie jak chcecie.
‒ Nasza osada musi liczyć dwa, trzy tysiące osób, żeby spełnić swoją funkcję. Mówię o minimum. Idealna liczebność powinna wynosić między pięć a dziesięć tysięcy. Inaczej nie oprzemy się koczownikom i zginiemy. Dlatego ściągnęliśmy was wbrew waszej woli, żeby wam to wyjaśnić. Od kilku tygodni patrolujemy najbliższe okolice w poszukiwaniu niedobitków.
Ten, który stał przede mną jeszcze przed chwilą miał długie jasne włosy. Teraz stał skulony, jakby się zapadł w sobie, a jasne włosy spadały kępami z kołnierza jego kurtki.
‒ Ruszać się, kurwa!
Człowiek, który krzyczał miał czerwoną twarz i nabrzmiałe żyły na skroniach i szyi. Co kilkanaście kroków stał ktoś taki i wrzeszczał. Tych z nas, którzy byli zdezorientowani albo zbyt powolni, popychano. Jak bydło idące na rzeź. W końcu korytarza uformowała się druga kolejka. Widok był tak absurdalny, że przez chwilę nie wiedziałem na co patrzę. A jednak to była prawda. W tej drugiej kolejce stali nadzy mężczyźni, skuleni z zimna, trzęsący się. Moja kolejka składała się z łysych, ale jeszcze ubranych, kolejka za mną, z ludzi, którzy wciąż mieli włosy, wciąż wyglądali normalnie. A więc na mnie kończyła się normalność, przede mną było coraz gorzej. W korytarzu było zimno, nikt tu chyba nie grzał, a na zewnątrz było minus dwadzieścia stopni. W środku pewnie niewiele powyżej zera. Wystarczająco ciepło, kiedy się jest w kurtce, ale zbyt zimno, żeby stać nago i boso na zimnej, pokrytej betonowymi płytkami podłodze. Zdecydowanie zbyt zimno! Ciarki przeszły mi po plecach na samą myśl, że ja też będę tam stał, wśród tych nagusów i będę trząsł się z zimna. Kolejka poruszała się wolno, ale metodycznie. Krok co kilka minut. Kolejne kilka minut i kolejny krok, a po nim kolejne minuty i kolejne kroki.
Zabrano mi wszystko. Ubranie, dokumenty, pieniądze, zegarek, przybory toaletowe, wszystko. Stałem nagi, a oczy piekły mnie niemiłosiernie. Posypano mi głowę jakimś proszkiem. Prawdopodobnie trucizną na wszy. I ta trucizna dostała mi się do oczu i gardła. To pieczenie było gorsze niż zimno, które już napoczęło moje ciało. Chłód atakuje podstępnie, najpierw się skrada, muska zaledwie skórę, która pokrywa się malutkimi krosteczkami, a potem zaciska pętlę jak wąż boa, który dopadł ofiarę. Ciałem zaczynają wstrząsać dreszcze, człowiek dygocze, a potem przychodzi taka chwila, że zdajesz sobie sprawę, że nie wytrzymasz tego dłużej, że nie dasz rady. Mówisz, że to jeszcze tylko ta chwila, a potem coś zrobisz. Uciekniesz stąd, poszukasz koca, ubrania, pomocy, czegokolwiek. Wiesz, że nie dasz rady wytrzymać. Kiedy chwila mija, odkładasz decyzję do następnej, a potem do kolejnej. I wcale nie jest lepiej, a ty ciągle nie możesz się zdecydować, tylko stoisz i trzęsiesz się z zimna. To zimno chyba paraliżuje mózg, bo coraz trudniej podjąć decyzję. Można tylko stać i marznąć. I w końcu zdajesz sobie sprawę, że już nic nie zrobisz. Będziesz tak stał, bo nie masz już energii na to, żeby się poruszyć. Potrafisz się tylko kulić i dygotać. I już przestajesz wierzyć, że coś się stanie, ale ciągle odliczasz te chwile, jedna za drugą, jedna za drugą. Tylko tyle możesz zrobić. Odliczać je kolejno. I choć zapominasz po co to w ogóle robisz, dalej je odliczasz, jedną po drugiej. Zimno przestaje być zwykłym zimnem, a zaczyna być bólem. A ty dalej stoisz skulony i odliczasz te przeklęte chwile. A ból staje się nieznośny. Narastający i nieznośny, jakby ktoś cię przypiekał ogniem. To ciekawe, że duży chłód odczuwa się jakby parzył. Najbardziej parzyły mnie stopy. Co chwila podnosiłem jedną z nich i pocierałem o łydkę. Ten zabieg jednak niewiele pomagał. Często robimy rzeczy, które wiemy, że nie pomogą, ale je robimy, tylko po to, żeby coś robić. Ból się nasilał, a dygotanie nie dawało się opanować. Podobno, kiedy człowiek ma umrzeć z zimna, w końcowej fazie staje się senny. Nie wiedziałem jak można być sennym w czasie, gdy całe ciało płonie od zimna. Ale pewnie nie doszedłem jeszcze do tego etapu. Ciągle nie byłem senny, za to skóra paliła mnie, jakby była przypiekana żelazkiem.
Popchnięto mnie pod prysznic. Woda była letnia, prawie zimna, ale chociaż mogłem zmyć z siebie ten cholerny, biały proszek.
***
Egayah Torg umiał sprawić, żeby tańczyły dla niego kamienie. Umiał też przywołać wilki z lasu. Siadał z nimi pod sienią, rozmawiając jak z ludźmi, dzieląc się kawałkami chleba i skwarkami wyniesionymi z domu, a one go słuchały przekrzywiając łby. Matka chłopca przepłakała wiele nocy, modląc się, żeby Dar zniknął. Wioskowa wiedźma powiedziała, że często talent pojawia się we wczesnym dzieciństwie, a potem znika bez śladu. Modlitwy nie przynosiły jednak żadnego rezultatu. Talent jej syna z każdym dniem zdawał się przybierać na sile. W końcu stało się to, co musiało się stać. Do wioski przybył tropiciel Inkwizytora. Chodził po zabłoconych uliczkach i węszył jak pies. W końcu złapał trop, wyczuł zapach magii. Poszedł do chaty na skaju wsi i zastukał w drzwi.
Otworzyła mu młoda, rudowłosa kobieta o hardym spojrzeniu. Tropiciel wszedł do środka, odpychając ją z progu, przemierzył izbę krokami wzdłuż i wszerz, a potem usiadł za stołem, wyciągając z torby kilka przedmiotów. Jednym z nich były spore, żelazne obcęgi.
‒ Powiedz, kiedy będziesz gotowa trochę się zabawić ‒ powiedział, przenosząc wzrok z kobiety na narzędzia leżące na stole. ‒ Jestem cierpliwy i zawsze osiągam to, co zamierzyłem.
Gospodyni nie okazała strachu. Stała w wyzywającej pozie, patrząc na mężczyznę z pogardą.
‒ Chcesz wiedzieć, czy jestem czarownicą ‒ warknęła przez zęby. ‒ Właściwie już to wiesz. Czekasz tylko, aż się przyznam.
‒ Mów prawdę ‒ w tropicielu była jakaś niepewność, jakby coś było nie tak, jak powinno. ‒ Czuję zapach czarów z tego domu, ale nie czuję go od ciebie...
‒ Mieszkam tu sama ‒ powiedziała twardo. ‒ Jeśli coś czujesz, to pochodzi to ode mnie.
‒ Może ‒ powiedział jeszcze mniej pewnie niż przed chwilą.
‒ No więc mnie zabij ‒ kobieta nachyliła się tak, żeby inkwizytor mógł zajrzeć jej w dekolt ‒ chyba, że weźmiesz inną zapłatę...
‒ Zakon nie walczy z wioskowymi czarownicami ‒ bąknął lekko speszony. ‒ Przydają się, leczą chłopów z liszajów i parchów...
‒ Nie walczy z czarownicami? ‒ parsknęła pogardliwie wiedźma. ‒ Mało to ich na stosach spaliliście?
‒ Czasem się zdarza ‒ przyznał. ‒ Ale my szukamy magów. Oni są prawdziwym zagrożeniem.
‒ Tu ich nie znajdziesz. Szkoda twojego czasu.
Tropiciel znowu się zadumał. Oczy zrobiły mu się szkliste, niewidzące. Węszył. Nie było czasu do stracenia. Wiedźma jednym ruchem ściągnęła z siebie suknię i stanęła przed przybyłym w całej okazałości na szeroko rozstawionych nogach. Oczy tropiciela ponownie zabłysły.
‒ Przyjmę zapłatę ‒ przyciągnął ją do siebie za biodra. ‒ Ale cokolwiek to jest: człowiek czy magiczny przedmiot, pozbądź się tego. Ja tu wrócę i wtedy ładny tyłek już nie wystarczy...
Egayah trząsł się ze strachu w ukrytym schowku pod podłogą. Słyszał jak czarownica jęczy. Ten człowiek robił jej coś złego. Chociaż to jęczenie było takie jakieś... inne.
Stary mag przeczuwał kłopoty. Nie chodziło nawet o zdolności magiczne, które posiadał, ale o zwykłe zwiastowanie złego dnia, jakie miewa każdy śmiertelnik. Wstając z łóżka uderzył się w duży palec u nogi, gdy przygotowywał jajecznicę dwa z trzech jaj wypadły mu z ręki i rozbiły się o podłogę, a kiedy chciał posiedzieć, swoim zwyczajem, na ławeczce przed domem, zaczęło padać. Wiedział, że to nie będzie dobry dzień.
Ksaya płakała.
‒ Mamo, proszę...
‒ Jesteś już kobietą, musimy ci odjąć pierś.
‒ Błagam. Będę kaleką.
‒ Jak my wszystkie.
‒ Niektóre umierają od tego.
Kobieta zacisnęła usta. Dziewczyna po raz kolejny użyła argumentu dotykającego jej własnego strachu. Tego bała się najbardziej. Wiele dziewcząt umierało po obrządku przejścia. A ona miała tylko ją jedną. Jedyną córkę, która miała po niej objąć władzę nad wielkim rodem wojowniczek.
‒ Ściągniesz na nas kłopoty ‒ powiedziała, dusząc w sobie lęk. ‒ Łowcy niewolników omijają nas właśnie dlatego, że jesteśmy dla nich bez wartości.
‒ Omijają nas, bo boją się umrzeć z ręki kobiety. Dla wojów z południa to największa hańba, gorsza niż śmierć.
‒ Co ty tam wiesz. Jesteś jeszcze dzieckiem.
‒ No właśnie! Jestem jeszcze dzieckiem. Nie odcinajcie mi piersi.
Matka fuknęła wściekle i zacisnęła pięści. Wszystkie kobiety jej słuchały. Wystarczyło, że zmarszczyła czoło, a wojowniczki milkły i pochylały głowy. Wszystkie ją szanowały. Z wyjątkiem jej własnej córki. Trudno być matką nastolatki. Po raz kolejny się o tym przekonywała.
‒ Wczoraj wieczorem przyszły wici ‒ powiedziała zrezygnowana, patrząc w bok. ‒ Zbiera się wiec starszych rodów. Postanowiłam, że to ty będziesz naszą przedstawicielką. Ja nie mam czasu na te ich wiecowanie.
‒ Naprawdę? ‒ ucieszyła się Ksaya. ‒ Mogę?
‒ Dam ci Skeyę i dwie najlepsze wojowniczki do obstawy. Idź i posłuchaj o czym gadają. ‒ Kobieta wciąż nie patrzyła na córkę. ‒ Gdy wrócisz... jeśli wrócisz, odejmiemy ci pierś.
***
Promy startowały jeden po drugim. Z początku było słychać dudnienie, potem huk i błysk rozrywający ciemniejące, wieczorne niebo. Filiżanka drżała na stoliku przez chwilę i znowu zapadała ogłuszająca cisza. Pięć minut później wszystko zaczynało się od nowa.
Robert zamówił kolejną filiżankę kawy.
‒ Nie szkoda panu porzucać Ziemi? – spytała kelnerka, gdy podeszła z tacą. – Warto ryzykować podróż w nieznane?
Nie odpowiedział. Sam nie wiedział dlaczego to robi. Nie zdążył nawet pociągnąć jednego łyka gorącego płynu, gdy zaczęto wywoływać lot numer 1220-077. Jego lot. Poczuł w żołądku uderzenie strachu. Pierwszy raz odkąd podjął decyzję zrozumiał, że to nie tylko możliwość. To rzeczywistość. Za chwilę prom wyniesie go na orbitę do statku, który tydzień później odpali silniki i na zawsze opuści Układ Słoneczny. Na zawsze.
Zapłacił za kawę, której nie wypił i zamówionego wcześniej rogalika, którego nie zjadł i stanął w kolejce do odprawy. Stojąca przed nim brunetka o zmęczonej twarzy rozsypała rzeczy z torebki. Czegoś szukała, pasek się urwał i zawartość wypadła na podłogę: szminka, podpaski, klucze, telefon, dezodorant, karta wstępu do jakiejś firmy, a może na siłownię i cała masa innych drobiazgów. W większości zupełnie zbędnych. Przyklęknął na jednym kolanie i pomógł jej zbierać te wszystkie relikty życia, które za chwile miało się diametralnie zmienić. I dla niego i dla niej. Chyba oboje nie umieli się z tym pogodzić.
‒ Nie wiem jak dam sobie radę z wielożeństwem – powiedziała, patrząc na niego przestraszonym wzrokiem, nie przerywając wrzucania rozsypanych rzeczy do torebki. – Tutaj nie umiałam upilnować nawet jednego męża.
‒ Podobnie jak ja nie potrafiłem utrzymać przy sobie żony.
Jest wiele osób, bez których ta książka nigdy by nie powstała. Dobrych dusz, które całkowicie bezinteresownie starały się wypromować moje pisarstwo, umieszczając recenzje na swoich blogach, polecając innym albo tylko (i aż) ciepłym słowem podtrzymywały mnie na duchu. Chciałbym wymienić kilka z nich:
Ilona Kuśmierczyk, autorka bloga uwielbiamgotowac.com
Wiola z „Subiektywnie o książkach”
Anna H. Kubiak, która niezmiennie dobrze mi życzy
Prowadząca bloga „Serce pełne słów”
Katarzyna Krzan, redaktor naczelna E-bookowo
Oddzielne podziękowania należą się Iwonie Niezgodzie, która znęcała się nad tekstem, żeby Czytelnik otrzymał perfekcyjną językowo książkę. Przy tym wykłócała się ze mną o każdy przecinek z uporem godnym lepszej sprawy. A jeśli książka perfekcyjna nie jest, to wyłącznie moja wina. Ja też jestem uparty.
Iwonko – dziękuję!
– Szary Mag. Trylogia
– Vortex (zbiór opowiadań SF)
– Zapomniani bogowie. Słowiańska opowieść.
– Isztar (niezwykle interesująca powieść science fiction osadzona w realiach cywilizacji sumeryjskiej)