Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niech się jej boją…
Niektóre opowieści są tak piękne i tak brutalne, że chwytają za serce i nie chcą puścić. Witajcie w świecie Niegodziwych świętych – epickiej, pełnej namiętności historii, o której długo nie zapomnicie. Przygotujcie się na spotkanie z:
Dziewczyną
imieniem Nadia, która słyszy w głowie szepty bogów.
Księciem
otoczonym przez zdesperowane kandydatki na nową królową i groźnych zabójców.
Potworem
skrytym za jasnymi, udręczonymi oczami i uśmiechem, który tnie jak nóż.
Drogi tej trójki będą się przecinały podczas trwającej od stulecia wojny w świecie wypełnionym grzesznikami i świętymi, magią i tajemnicą, oraz nieszczęśliwą miłością, która może – na zawsze – przechylić szalę dobra lub zła, ciemności lub światła.
„Wspaniała baśń, której akcja rozgrywa się wśród pokrytych śniegiem gór i morza krwi, gdzie potwory kradną ci serce, a miłość staje się koszmarem”.
Roshani Chokshi, autor Pozłacanych wilków
“Niczym gotycka powieść grozy ta książka zatopi w tobie swoje żelazne pazury i nie puści cię, póki nie dotrzesz do ostatniej strony”.
Robin LaFevers, autorka Mrocznego triumfu
“Mroczna, krwawa i potwornie romantyczna. Miłość z czarnym charakterem w roli głównej, powieść, na którą wszyscy czekaliśmy”.
Margaret Rogerson, autorka Magii cierni
"Uwodzicielsko mroczna i czarująca... Trans, z którego nie zechcesz się obudzić”.
Adrienne Young, autorka Klanu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
NADIEŻDA ŁAPTIEWA
Śmierć, magia i zima. Gorzki cykl, który Marzenija przędzie bladymi palcami przy użyciu purpurowych nici. Jest konsekwentna, jest nieubłagana, jest wieczna. Tym, których pobłogosławiła, może przyznać dowolne zaklęcie, a swoim zasięgiem bogini ta obejmuje całą strukturę magii.
— Kodeks Boskości, 2:18
USPOKAJAJĄCE ECHO ŚWIĘTYCH ŚPIEWÓW niosło się z prezbiterium do piwnic. Było późne południe, tuż przed nieszporami, pora, gdy chóralnie wznoszono psalmy bogom.
Nadieżda Łaptiewa spojrzała na stos ziemniaków, które lada moment mogły spaść ze stołu. Mocno przycisnęła nóż do trzymanej w dłoni bulwy i ledwie unikając skaleczenia, obierała warzywo, zmieniając łupinkę w spiralę.
— Obowiązki kleryczki są ważne, Nadieżdo — wymamrotała do siebie, naśladując srogi ton opata monastyru. — Możesz zmienić losy wojny, Nadieżdo. A teraz idź, Nadieżdo, i przez resztę życia usychaj w piwnicach.
Stół pokrywały już spiralne łupiny obranych wcześniej ziemniaków. Kleryczka nie spodziewała się, że straci cały dzień, odbywając tę karę, a jednak tak się stało.
— Słyszałaś to? — Konstantyn zachowywał się tak, jakby w ogóle się nie odezwała.
Nasłuchiwał, a nożyk do obierania, identyczny jak jej, zawisł nieruchomo w palcach chłopaka.
Z góry docierały jednak wyłącznie odgłosy nabożeństwa. Jeśli Konstantyn próbował odwrócić jej uwagę, to mu się to nie uda.
— Czyżbyś słyszał nieuchronne nadejście naszej śmierci, gdy zginiemy pod lawiną ziemniaków? Jeszcze jej nie słyszę, ale jestem pewna, że nadciąga.
W odpowiedzi spotkało ją miażdżące spojrzenie. Zamachała nożem na przyjaciela.
— Co to może być? — dumała dalej głośno. — Tranawianie u naszych drzwi? Najpierw mieliby wszak do pokonania siedem tysięcy schodów. A może zmierza ku nam ich arcyksiążę, który w końcu postanowił się nawrócić?
Próbowała żartować, ale pomysł, że arcyksiążę wrogiego kraju może przebywać w pobliżu monastyru, przyprawił ją o dreszcz. Chodziły słuchy, że ten młody mężczyzna jest niezwykle potężnym magiem krwi, jedną z najbardziej przerażających osób w całej Tranawii, krainie heretyków.
— Nadio — upomniał ją szeptem Konstantyn — mówię poważnie.
Wbiła swój nóż w kolejnego ziemniaka i spojrzała na towarzysza niedoli. To z jego winy tu tkwili. Figle Konstantyna wynikłe z mieszaniny nudy i szaleństwa po wczesnoporannych modlitwach początkowo zdawały się niewinne. Zagaszanie klasztornego kadzidła źdźbłem trawy cytrynowej albo obcinanie knotów świątynnych świec. W najlepszym razie były to drobne wykroczenia. Nic, co zasługiwałoby na śmierć wśród ziemniaków.
Aż w końcu, napełniając miskę do mycia ojca Aleksieja czerwonym barwnikiem, który wyglądał jak krew, posunął się za daleko.
Krwi nie można było traktować lekko, nie w obecnych czasach.
Wściekłości ojca Aleksieja nie złagodzi ich pobyt w piwnicach. Po obraniu tej góry ziemniaków — o ile uda im się to zadanie wykonać — czekało ich jeszcze wielogodzinne kopiowanie świętych tekstów w skryptorium. Na samą myśl o tym dziewczynie już cierpły ręce.
— Nadio.
Konstantyn trącił ją łokciem i nóż zsunął jej się z ziemniaka.
— Cholera, Kostia.
„Moje pasmo pięćdziesięciu czterech nieprzerwanych spiralek zniszczone” — pomyślała z żalem.
Wytarła ręce o tunikę i spiorunowała wzrokiem chłopaka.
Kostia skupił spojrzenie swych ciemnych oczu na zamkniętych drzwiach prowadzących ku schodom na górę. Nie było tam niczego poza…
„Och”.
Ziemniak wyślizgnął się Nadii z palców i spadł na zakurzoną podłogę. Dopiero teraz dotarło do niej, że dźwięki nabożeństwa nad nimi ucichły. Kostia wbił paznokcie w jej rękaw, lecz jego dotyk wydawał się dziewczynie dziwnie odległy.
„To się nie dzieje naprawdę”.
– Armaty — wyszeptała, w jakiś sposób urealniając to poprzez wypowiedzenie słowa na głos.
Chwyciła inaczej nóż, odwracając go, jakby zamiast tępawego kuchennego narzędzia trzymała w dłoni jeden ze swoich worienów o wąskim ostrzu.
Wystrzały armatnie to odgłos, który znały doskonale wszystkie kalazińskie dzieci. Towarzyszył im w czasie dorastania, gdy kołysanki mieszały się z kanonadą w oddali. Wojna była ich stałym towarzyszem i tutejsze dzieci wiedziały, że muszą uciekać natychmiast, jak tylko usłyszą huk dział i poczują w powietrzu żelazny posmak magii.
Armaty mogły bowiem oznaczać tylko jedno: magię krwi. A magia krwi oznaczała Tranawian. Święta wojna między Kalazinem a Tranawią szalała od stu lat. Tranawian nie obchodziło, że ich magia krwi znieważa bogów. Gdyby potrafili, wyeliminowaliby boski dotyk z całego Kalazinu, tak jak wcześniej dokonali tego w swoim państwie. Wojna wszakże nigdy nie dotarła dalej niż do kalazińskiej granicy. Aż do tej chwili. Skoro Nadia słyszała armaty, oznaczało to, że wojna powoli pożera Kalazin żywcem. Centymetr po krwawym centymetrze wsączała się w serce kraju Nadii, niosąc śmierć i zniszczenie.
A istniał tylko jeden powód, dla którego Tranawianie atakowali odosobniony w górach monastyr.
Piwnica się zatrzęsła i z sufitu posypał się pył. Nadia zerknęła na Kostię, którego wzrok był twardy, a równocześnie pełen przerażenia. Byli przecież jedynie parą akolitów z kuchennymi nożykami. Co zrobią, jeśli wpadną tu żołnierze?
Nadia szarpnęła różaniec na szyi; gorącym opuszkom jej palców gładkie drewniane koraliki modlitewne wydawały się chłodne. Gdyby Tranawianie pokonali siedem tysięcy schodów prowadzących do klasztoru, powinien rozlec się alarm, ale Nadia nigdy go nie słyszała. I miała nadzieję, że nigdy nie usłyszy.
Kostia złapał ją za rękę i powoli pokręcił głową, patrząc poważnymi ciemnymi oczami.
— Nie rób tego, Nadio — upomniał ją.
— Jeśli nas zaatakują, nie będę się ukrywała! — odpowiedziała stanowczo.
— Nawet jeżeli oznacza to wybór między uratowaniem monastyru a ocaleniem całego królestwa?
Znów chwycił ją za ramię, a ona tym razem dała mu się wciągnąć z powrotem do piwnic. Jego strach był uzasadniony. Nadia nigdy przedtem nie walczyła w prawdziwej bitwie, jednak wyzywająco spojrzała mu w oczy. Znała wyłącznie to miejsce i jeśli Konstantyn sądził, że nie będzie walczyła o monastyr, to był chyba szalony. Zamierzała chronić jedyną rodzinę, jaką miała; do tego ją wyszkolono. Chłopak przesunął dłonią po swoich krótko przyciętych włosach. Oboje wiedzieli, że nie zdołałby jej powstrzymać.
Wyrwała się z jego uścisku.
— Jeśli ucieknę, jaki będzie ze mnie pożytek? Jaki byłby w tym sens?
Kostia otworzył usta, chcąc zaprotestować, lecz w tym momencie piwnicą zatrzęsło tak mocno, że Nadia zadała sobie pytanie, czy nie skończą pogrzebani żywcem. Pył z sufitu pokrył jej jasne włosy. Natychmiast przebiegła pomieszczenie i zbliżyła się do drzwi wiodących do kuchni. Milczenie dzwonów oznaczało, że wróg nadal przebywa w górach. Był jeszcze czas…
Ledwie dotknęła dłonią klamki, gdy dzwony zaczęły bić. Dźwięk brzmiał znajomo, jakby stanowił wyłącznie kolejne wezwanie na modlitwę do prezbiterium. Potem kleryczkę poruszył ich natarczywy zgrzytliwy ton, kakofonia wysokich tonów. Nie, nie było już czasu. Szarpnęła drzwi i biegiem pokonała ostatnie kilka stopni w górę, do pomieszczeń kuchennych. Kostia deptał jej po piętach. Przecięli ogród — pusty i martwy w tych przenikliwie zimnych miesiącach — i dotarli do głównego kompleksu budynków.
Niezliczoną ilość razy słyszała o protokole na wypadek takich zdarzeń. Przejść na tyły kaplicy. Modlić się, bo to właśnie umiała najlepiej. Inni pójdą do bram, gdzie będą walczyć. Będą ją chronić. Ale wszystkie te polecenia stanowiły jedynie teorię, bo przecież Tranawianie nigdy nie powinni dotrzeć tak daleko w głąb kraju; plany snuto po prostu na wypadek, gdyby stało się to, co niemożliwe.
„Cóż, właśnie stało się niemożliwe”.
Pchnęła ciężkie drzwi prowadzące poza świątynię, uchylając je tylko odrobinę, tak aby ona i Kostia mogli się przez nie prześlizgnąć. Odnosiła wrażenie, że odgłos dzwonów pulsuje w jej skroniach, boleśnie, z każdym uderzeniem jej serca. Zadaniem dzwonów było wszak budzić ich wszystkich na jutrznię o trzeciej nad ranem. I robiły to bez zarzutu.
Kiedy mijała przyległy korytarz, ktoś na nią wpadł. Odwróciła się, trzymając w gotowości kuchenny nożyk.
— Na świętych, Nadio! — Anna Wadimowna przycisnęła sobie dłoń do serca. U biodra miała weniaszek — krótki miecz — a kolejne, długie, cienkie ostrze ściskała w dłoni.
— Mogę go zabrać? — Nadia wyciągnęła rękę po sztylet Anny. A ta wręczyła go jej bez słowa. Sztylet wydawał się solidny, niepodobny do rachitycznego nóża, którym obierała ziemniaki.
— Nie powinno cię tu być — wytknęła jej Anna.
Kostia rzucił Nadii znaczące spojrzenie. Wedle hierarchii monastyru Anna — jako wyświęcona kapłanka — przewyższała rangą Nadię. Jeśli Anna każe jej pójść do świątyni, Nadia nie będzie miała wyboru, musi okazać posłuszeństwo.
„Więc nie dam Annie tej sposobności” — pomyślała i ruszyła dalej korytarzem.
— Pokonali schody?
— Byli blisko — zawołała kapłanka.
„Blisko” oznaczało bardzo realne prawdopodobieństwo, że kiedy we troje dotrą na dziedziniec, natkną się tam na Tranawian. Nadia pociągnęła za swój różaniec, jej palce dotykały kolejnych karbowanych koralików, szukając właściwego. Na każdej z drewnianych kulek, a było ich dwadzieścia, wyrzeźbiono symbol przedstawiający boga lub boginię z panteonu. Rozpoznawała je po dotyku, wiedziała dokładnie, który koralik nacisnąć, by dostroić się do konkretnego bóstwa.
Kiedyś żałowała, że nie może się zmieszać z innymi kalazińskimi sierotami zamieszkującymi monastyr, ale prawda była taka, że odkąd pamiętała, ilekroć się modliła, bogowie jej słuchali; zdarzały się cuda, działa się magia. Dlatego Nadia była taka cenna. I taka niebezpieczna.
Szarpała różaniec, dopóki pożądany w tej chwili koralik nie znalazł się na dole. Wyryty na nim symbol miecza kłuł jej kciuk niczym drzazga. Nacisnęła go i posłała modlitwę do Wiaczesława: boga wojny i ochrony.
— „Czy kiedykolwiek się zastanawiasz, jak by to było, gdybyś walczyła przeciwko ludziom, którzy również prosili o moją ochronę?” — Jego głos był ciepłym letnim wiatrem wślizgującym się w tył jej głowy.
„Naprawdę mamy szczęście, że nasi wrogowie są heretykami” — odpowiedziała bezgłośnie. Heretykami, którzy wygrywali tę wojnę.
Wiaczesław zawsze był gadatliwy, ale teraz Nadia potrzebowała pomocy, a nie rozmowy.
„Proszę, potrzebuję czarów ochronnych — modliła się. Jej kciuk musnął koralik Marzeniji i nacisnęła symbol czaszki z otwartymi ustami. — A jeśli, Marzenijo, jesteś w pobliżu, ciebie również potrzebuję”.
Magia popłynęła w jej żyłach, ten przypływ mocy, który przychodził wraz z brzęczącymi akordami świętej mowy — językiem, który Nadia rozumiała tylko wtedy, gdy bogowie jej na to pozwalali. Serce zabiło jej gwałtownie, mniej ze strachu, a bardziej z odurzającego dreszczu ich mocy.
Kiedy minęła w końcu frontowe drzwi kaplicy, szeroki dziedziniec okazał się cudownie cichy. Na lewo biegła ścieżka prowadząca do męskich cel; na prawo inna znikała wśród lasów, wiodąc do utrzymywanego przez monastyr starożytnego cmentarzyska, gdzie wieki temu chowano zmarłych świętych. Śnieg z poprzedniej nocy pokrywał ziemię zaspami, a powietrze było lodowate. Na wierzchołkach Gór Baikkle padało przez większość nocy, a także dni. Nadia miała nadzieję, że śnieg spowolni nadciągających Tranawian.
Rozejrzała się w poszukiwaniu ojca Aleksieja i znalazła go na szczycie schodów. Kapłani i kapłanki, którzy przygotowywali się do bitwy, czekali na dziedzińcu, a jej serce zadrżało na myśl, jak niewielu ich tu jest. Jej pewność siebie osłabła. Zaledwie dwa tuziny przeciwko całej kompanii Tranawian. Tak naprawdę nigdy nie miało dojść do bitwy. Monastyr znajdował się w samym środku świętych gór; dotarcie doń było trudne — prawie niemożliwe — szczególnie dla osób nieprzywykłych do nieprzystępnych terenów Kalazinu.
W jej myślach pojawiła się Marzenija.
— „Czego sobie życzysz, moje dziecko?” — spytała bogini magii i poświęcenia. I śmierci. Marzenija była patronką Nadii w panteonie, rościła już sobie do niej prawa, gdy Nadia była niemowlęciem.
„Chcę dać heretykom na powitanie posmak kalazińskiej magii — odpowiedziała. — Niech się obawiają tego, czego potrafią dokonać wierni”.
Poczuła rozbawienie Marzeniji, a potem kolejny przypływ mocy. Magia oferowana przez Marzeniję nie przypominała tej, którą dawał Wiaczesław. Tam, gdzie on był żarem, ona była lodem, zimą i kosmiczną furią.
Równoczesny dostęp do magii ich obojga powodował swego rodzaju swędzenie pod skórą, niecierpliwość i porywczość. Nadia zostawiła Kostię z Anną i podeszła do ojca Aleksieja.
— Trzymaj naszych ludzi z dala od schodów — powiedziała cicho.
Opat spojrzał na nią spod uniesionych brwi. Nie dlatego, że siedemnastolatka wydaje mu rozkazy — chociaż, jeśli przeżyją, ostro ją za to skarci — lecz dlatego, że w ogóle nie powinna tutaj być. Mogła być wszędzie, byle nie tu!
Zmarszczyła czoło wyczekująco, pragnąc, żeby opat zaakceptował jej prawo do bycia tutaj. Musiała zostać. Musiała walczyć. Nie mogła już dłużej się ukrywać w piwnicach — nie, kiedy heretycy rozdzierali jej kraj, jej dom.
— Cofnijcie się — zawołał po chwili. — Wszyscy pod drzwi! — Dziedziniec był miejscem ciasnym, niestworzonym do zbrojnej konfrontacji. — Co planujesz, Nadieżdo?
— Tylko jakiś boski osąd — odpowiedziała, przygotowując się pospiesznie. Na pewno nie zamierzała stać w miejscu i rozważać, co się może zdarzyć.
Usłyszała jego znużone westchnienie, gdy przemieszczała się tam, gdzie schody łączyły się z dziedzińcem. Tylko tą drogą nieprzyjaciel mógł dotrzeć do monastyru, choć czasami stopnie były tak pokryte lodem, że nikt nie byłby w stanie się na nie wspiąć. Niestety, nie dziś.
Skąd Tranawianie wiedzieli, że ona tu jest? Jedyne osoby, które miały w ogóle pojęcie o istnieniu Nadii, przebywały w monastyrze.
No cóż… był jeszcze car. Ale car przebywał daleko, w stolicy. Było mało prawdopodobne, żeby nowiny o jedynej kleryczce rozeszły się po Tranawii.
Nadia szeptała modlitwę w świętej mowie, a symbole tworzyły światło na jej ustach i wzlatywały w obłoku mgły. Uklękła i przeciągnęła palcami po szczycie schodów. Gładki kamień zamarzł, zmieniając układ stopni w jeden duży blok lodu.
Cofnęła się, leniwie obracając w dłoni worien. Dzięki temu zaklęcu chciała zyskać na czasie; jednak zaklęcie na niewiele się zda, jeśli Tranawianie mieli ze sobą maga krwi, który potrafił zneutralizować jej magię.
„Nie ma już odwrotu”.
Z przeciętnym magiem krwi umiałaby walczyć. Ale na myśl o tranawiańskim poruczniku lub generale, magu, który awansował w hierarchii tylko ze względu na posiadaną moc, Nadia miała ochotę uciec stąd i wrócić do świątyni — tam gdzie było jej miejsce.
Marzenija zadrwiła z jej wątpliwości.
„Tu jest moje miejsce” — powiedziała sobie Nadia.
Kostia podszedł do niej i stanął obok. Zamienił już nóż kuchenny w noweńję — drzewce z długim ostrzem na jednym końcu. Oparł się teraz o broń i obserwował zbocze, tam gdzie znikały schody.
— Idź — powiedział. — Jeszcze nie jest za późno.
Nadia szeroko się do niego uśmiechnęła.
— Jest za późno.
Bicie dzwonów, jakby się z nią zgadzając, urwało się z niepokojąco ostatecznym dźwiękiem. Wokół monastyru zapanowała cisza — z wyjątkiem jednostajnego odgłosu wystrzałów armatnich, który dochodził teraz wyraźnie z punktu u podstawy góry.
Jeśli Rudnia upadnie, klasztor będzie następny. Miasto położone u podnóża górskiego pasma było dobrze ufortyfikowane, znajdowało się jednak w samym sercu Kalazinu. Nikt się dotąd nie spodziewał, że wojna dotrze tak daleko na zachód. Walki powinny się toczyć wyłącznie na wschodniej granicy, tam gdzie stykały się Kalazin i Tranawia, czyli na północ od granicy z Akolą.
I nagle… szczelina ciągnęła się w górę, po bryle lodu na schodach, niczym pajęczyna. Rozprzestrzeniała się, tworząc wzór pęknięć, aż cała konstrukcja się roztrzaskała. Kostia wciągnął Nadię na dziedziniec.
— Jesteśmy wysoko — mruknęła.
Trzymała worien. Tylko jeden sztylet.
„Jesteśmy wysoko”.
Ciszę przerwał wstrząs i Nadia poczuła z tyłu głowy ostre ukłucie.
— „Magia krwi”– syknęła Marzenija.
Dziewczynie serce skoczyło do gardła, a wątpliwości niczym zimne macki przemknęły w dół, po kręgosłupie. Czuła, jak jej magia drży, i bez zastanowienia odepchnęła na bok Kostię, dokładnie w momencie, gdy coś eksplodowało w pobliżu miejsca, w którym wcześniej stał. Twardy kawałek lodu uderzył ją w plecy, ostry ból sięgnął aż palców u stóp. Coś pchnęło ją na Kostię i oboje upadli na ziemię.
Zanim Nadia zorientowała się, co się w ogóle stało, przyjaciel już zerwał się na nogi. Powietrze na dziedzińcu zgęstniało od magii i błysku stali, gdy żołnierze wspinali się po schodach. Nadia się podniosła i trzymała się blisko Kostii, a ostrze chłopaka poruszało się w zawrotnym tempie, broniąc ją przed tranawiańskimi żołnierzami.
Oczekiwano, że dzieci z targanej wojną krainy będą wiedziały, jak zareagować, kiedy wróg w końcu się zjawi. Kostia i Nadia doprowadzili swoją strategię do perfekcji. Ona była szybka, on silny, a jedno dla obrony drugiego zrobiłoby wszystko. Chyba że Nadia z nerwów zniweczy całą akcję. Nogi jej się trzęsły, gdyż ciałem dziewczyny szarpała większa niż zwykle dawka magii.
„Nie mam pojęcia, co robię”.
Gorączkowe modlitwy do bogów dawały tylko jeden efekt — jeszcze większą ilość magii. Nadia musiała sama zdecydować, jak tej mocy użyć.
Przesunęła dłonią po płaszczyźnie swojego woriena. Czyste, białe światło podążyło za jej dotykiem i chociaż nie była całkiem pewna, co robić, dość szybko się tego dowiedziała, zadając cios tranawiańskiemu żołnierzowi. Trafiła go jedynie w ramię, lecz światło — niczym trucizna — pozostawiło ciemną plamę na jego ciele w miejscu kontaktu. Plama rozciągnęła się następnie po jego ramieniu, do twarzy, zalewając oczy ciemnością, po czym mężczyzna upadł martwy. Nadia zatoczyła się w tył, wpadając na Kostię. Ogarnęło ją pragnienie, by upuścić worien.
„Zabiłam go. A nigdy dotąd nikogo nie zabiłam”.
Ręka Kostii opadła, muskając jej dłoń.
— „Kontynuuj” — nalegała Marzenija.
Ale w powietrzu wirowało tak dużo magii, i to magii niezwykle potężnej, Nadia zaś była tylko kleryczką. Na długą minutę zawładnął nią strach, aż bogini ostro dźgnęła ją w tył głowy, zadając jej ostry, bezwzględny ból.
„Kontynuuj” — powtórzyła sobie w myślach dziewczyna.
Było jej zimno w palce i gdy uchyliła się przed klingą Tranawianina, uderzyła go w mostek zmarzniętą ręką. Tak jak w przypadku poprzedniego żołnierza, tak i temu skóra sczerniała aż po szyję i twarz; zanim upadł, światło już dogasało w jego oczach.
Nadia poczuła ucisk w piersi. Miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje, lecz wtedy dostała nieprzyjemny kuksaniec od Marzeniji, sugerujący, że bogini z obrzydzeniem patrzy na jej słabość. Tu nie było miejsca na bezzasadne sentymenty. Toczyła się wojna. Śmierć była nieunikniona. Niezbędna.
— „Nadieżdo!” — Ostrzeżenie Marzeniji przyszło zbyt późno. Dziewczynę już ogarnęły niewidoczne płomienie, paląc ją tuż pod skórą. Krew jej wrzała, ból zaciemniał wzrok. Potknęła się i Kostia ją chwycił, usuwając ich oboje z pola walki, po czym Nadia upadła na kolana w ciemnym wejściu do kaplicy. Zacisnęła zęby, przygryzając sobie wnętrze wargi; poczuła w ustach ostry, metaliczny smak krwi. Oddychała z trudem. Jakby płonęła żywcem od środka.
Akurat gdy pomyślała, że nie zdoła już więcej znieść, poczuła w sobie obecność Wiaczesława, ochraniającego ją. Uspokoił magię, odpychając ją, aż kleryczka znowu mogła oddychać. Nie przywołała go; po prostu wiedział.
Nie miała czasu na szok spowodowany wszechobecnością bogów. Podniosła się ciężko z miejsca, choć nogi jej drżały. Świat zawirował niebezpiecznie, lecz nie miało to znaczenia. Cokolwiek przed chwilą na nią spadło, było wynikiem ataku potężnego maga. Rozejrzała się po dziedzińcu, a kiedy znalazła źródło mocy, jej wrząca jeszcze przed chwilą krew niemal zastygła w żyłach.
Och, popełniła taki straszny błąd!
„Trzeba było się ukryć”.
Trzydzieści kroków od niej, przy wejściu na dziedziniec, stał młody Tranawianin z zakrwawionym kawałkiem papieru w dłoni. Skórę nad jego lewym okiem przecinała straszliwa blizna. Zaczynała się od skroni, a kończyła tuż przy nosie chłopaka. Obserwował akty przemocy wokół z szyderczym wyrazem twarzy. Nadia rozpoznałaby go nawet bez czerwonych naramienników i złotych galonów na mundurze.
W całym monastyrze szeptano o arcyksięciu Tranawii. Ów młodzieniec został generałem już jako szesnastolatek, zaledwie w sześć miesięcy po wyruszeniu na front. Podobno wykorzystywał wojnę, by podsycać w sobie i bez niej straszliwy zasięg magii krwi. Był potworem.
Nagle powróciły wątpliwości, jakie Nadia wcześniej w sobie zdławiła. To nie mogła być prawda, to nie mógł być arcyksiążę, nie on!
Chłopak był młody, ledwie kilka lat starszy od niej, i miał najjaśniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Jakby wyczuwając jej obecność, spojrzał Nadii prosto w oczy i jego wargi wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu. Później spojrzenie arcyksięcia zbłądziło ku mocy wirującej jak światło w jej dłoniach.
Kleryczka wyrzuciła z siebie kilka przekleństw.
„Potrzebuję… — modliła się gorączkowo. — Potrzebuję czegoś potężnego. On po mnie przyjdzie. Przecież na mnie patrzy”.
— „Ryzykujesz, że zranisz wiernych” — upomniała ją Marzenija.
I nagle świat się przechylił. Czarny kolor zabarwił narożniki widzianego przez Nadię świata. Dziedziniec stał się koszmarem. Karmazynowe rozbryzgi pokryły śnieg, ciała tych, z którymi Nadia mieszkała, pracowała, modliła się, padały, ich kości roztrzaskiwały się o kamienie. To była rzeź i doszło do niej z jej, Nadii, winy. Gdyby nie ona, Tranawian by tu nie było. Czy zabicie jej było warte takiej masakry?
Arcyksiążę ruszył do niej przez dziedziniec, zaś Nadię ogarnęła panika, która przyćmiła wszystko inne. Jeśli Tranawianin ją dopadnie, co da mu jej krew? Co będzie mógł zrobić z magią, którą posiadała? Było tak wielu Tranawian, mieli w sobie tak dużo magii i wszyscy, których znała, umrą…
Kostia wepchnął ją w tym momencie z powrotem w ciemności. Gdy Nadia uderzyła plecami o drzwi, magia jej się wymknęła.
— Nadio — wyszeptał Kostia, oglądając się rozpaczliwie przez ramię. Książę był poza zasięgiem jej wzroku, ale nie zostało mu już wiele do przejścia. Nie było czasu. To był koniec. Kostia wsunął jej za ucho kosmyk włosów. — Musisz iść, Nadio, musisz uciekać.
Wpatrywała się w niego przerażona. „Uciekać?” Teraz, gdy zginęli wszyscy, których kochała, miała po prostu uciec w bezpieczne miejsce? Kim by się stała, gdyby uciekła, chcąc się ratować? Monastyr był jedynym domem, jaki kiedykolwiek znała.
— Musisz iść — naciskał przyjaciel. — Jeśli on cię schwyta, przegramy tę wojnę. Musisz żyć, Nadio.
— Kos…
Pocałował ją w czoło ciepłymi wargami i wsunął jej w dłoń coś zimnego i metalicznego.
— Musisz żyć — powtórzył chrapliwie. Potem się odwrócił i zawołał Annę. Nadia wrzuciła do kieszeni otrzymany od niego przedmiot, nawet nań nie patrząc.
Anna walczyła kilka kroków dalej, a u jej stóp piętrzyły się ciała nieprzyjaciół. Słysząc swoje imię, uniosła głowę. Kostia gestem wskazał na stojącą u jego boku kleryczkę i na twarzy Anny pojawiło się zrozumienie.
Potem zwrócił się ponownie do Nadii z miną, jakiej nigdy przedtem u niego nie widziała. Otworzył usta, zamierzając przemówić, lecz nagle jego ciało gwałtownie szarpnęło się do przodu i pod chłopakiem ugięło się kolano. Z tyłu jego nogi wystawał bełt kuszy.
Z gardła Nadii wyrwał się krzyk.
— Kostia!
— Czas iść, Nadio. — Anna złapała ją za ramię i pociągnęła w stronę ścieżki prowadzącej na cmentarz.
„Nie mogę zostawić Kostii” — pomyślała. Kostii, który — kiedy po raz pierwszy się spotkali — rozważył jej niezwykły dar z poważną miną, po czym zażartował, że Nadia nie mogłaby nigdy zrobić ani jednej złej rzeczy w życiu, ponieważ bogowie natychmiast by się o tym dowiedzieli. Kostii, który lekceważył jej układ z bogami i pochlebstwami nakłaniał ją do najrozmaitszych figli i szelmostw. Kostii, chłopca, który turlał w jej stronę jabłka podczas modlitwy. Kostii, jej przyjaciela, członka jej rodziny.
Machnął ręką, każąc im odejść, ból wyraźnie wykrzywiał mu twarz. Nadia walczyła z Anną, ale kapłanka była silniejsza.
„Nie Kostię! — Traciła wszystko, nie mogła stracić i jego. — Nie przehandluję mojego bezpieczeństwa za jego życie”.
Gardło ścisnęło jej się od łez.
— Nie zostawię go!
— Nadio, musisz.
Nie była w stanie się uwolnić. Potykała się, gdy Anna szarpnięciami prowadziła ją ku mauzoleum, a potem kopniakiem otworzyła drzwi. Ostatnią rzeczą, jaką kleryczka zobaczyła, zanim kapłanka wciągnęła ją w ciemność, było drżące ciało Kostii trafione kolejną strzałą z kuszy.
NADIEŻDA ŁAPTIEWA
Kiedy wierni zwrócili się do boga ochrony po pomoc przeciwko wędrującej z północy hordzie, spodziewali się jego błogosławieństwa, a zamiast tego zginęli w wojnie, która nastąpiła. W swoim szaleństwie zapomnieli bowiem, że Wiaczesław jest również bogiem wojny, a żelazo trzeba poddać próbie.
— Kodeks Boskości, 4:114
ANNA PRZEPCHNĘŁA SIĘ OBOK NADII, zatrzasnęła drzwi i zaryglowała je. Kleryczka starała się jąpowstrzymać — Kostia umrze, jeśli ona czegoś nie zrobi — lecz kapłanka stanęła przed drzwiami, blokując dziewczynie drogę.
— Nadio! — błagała cichym głosem, w którym pobrzmiewało wszystko to, co pominęła.
Zawsze istniała taka możliwość; Nadia wiedziała, że jej przyjaciele gotowi są za nią umrzeć. Teraz mogła zrobić tylko jedno — postarać się, by ich śmierć nie poszła na marne. Stratę będzie opłakiwać później, teraz musi przetrwać.
Zacisnęła pięści i się odwróciła. Miała przed sobą schody prowadzące w dół, w ciemność. Na pierwszym stopniu o mało się nie przewróciła — wówczas na własnej skórze przekonałaby się, jak daleko sięgają. Ale Anna chwyciła ją za ramię, dzięki czemu kleryczka odzyskała równowagę, choć w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że kapłanka się trzęsie.
— Możesz zdobyć dla nas trochę światła? — zapytała Anna. W jej głosie słychać było ledwo powstrzymywane łzy.
Ciemność była przygniatająca, lecz jeszcze bardziej denerwujące wydało się Nadii panujące milczenie. Chociaż na zewnątrz trwał bitewny szał, do nich nie docierały żadne odgłosy. Powinny słyszeć szczęk metalu i wojenne okrzyki w pobliżu, a panowała kompletna cisza.
Nadia potrafiła zdobyć światło. Wyjęła różaniec, znalazła koralik Zwonimiry i płomień świecy, który oznaczał boginię światła. Wysłała skromną modlitwę; nic poza słabym błaganiem o coś, co nie mogło ich uratować.
Szept świętej mowy popłynął z jej ust, gdy Zwonimira przyjęła modlitwę. W rękach Nadii rozbłysło białe światło. Ściskając opuszki palców, utworzyła przezroczystą kulę, którą można było obracać w powietrzu, oświetlając otaczającą przestrzeń.
— Golzhin dem — zaklęła Anna pod nosem.
Nadia, bezradna, mogła jedynie podążać za nią, podczas gdy kapłanka kierowała się w dół. Jej najlepszy przyjaciel prawdopodobnie już nie żył. Zniszczono wszystko, co kiedykolwiek znała. Ilekroć zamrugała, błyskał przed nią zimny uśmiech arcyksięcia. Nigdy więcej nie będzie bezpieczna.
„Musiałabym za karę miesiącami zajmować się wyłącznie obieraniem ziemniaków”.
Nie wiedziała, czy któryś z pobliskich obozów wojskowych nadal stoi, bo może Tranawianie spustoszyli je po drodze w głąb jej kraju. Gdyby Nadii udało się dotrzeć do stolicy, miasta Komiazalow i Srebrnego Dworu, pewnie miałaby jakieś szanse, wątpiła jednak w tę ewentualność, skoro arcyksiążę znajdował się o kilka kroków od niej.
Nadia miała pozostać tajemnicą przez kolejny rok, trenując w świętych górach z kapłanami, którzy — choć sami nie dysponowali zdolnościami magicznymi — rozumieli podstawy boskości. Na przykład fakt, że młodziutka wieśniaczka może być jedyną osobą, która uratuje Kalazin przed pochodniami heretyków. Ale wojna nie dba o skrupulatnie opracowane plany.
Teraz wojna zabrała Nadii wszystko i dziewczyna nie wiedziała, co robić. Serce jej się krajało, gdyż przed oczami miała wyłącznie jedno wspomnienie — widok Kostii zataczającego się pod ostrzałem wbijających się w jego ciało bełtów.
Anna poprowadziła ją w dół, po schodach, do długiego, zimnego i wilgotnego tunelu. Wyglądało na to, że od dziesięcioleci nikt tu nie zawitał. Szły w milczeniu przez kilka minut, póki kapłanka nie zatrzymała się przed wiekowymi drewnianymi drzwiami osadzonymi w ścianie. Naparła na nie ramieniem, aż otworzyły się z bolesnym jękiem. Kurz posypał się na nie obie, niczym śnieg obsypując chustę, którą Anna miała na głowie.
W środku znajdował się magazyn wypełniony ubraniami podróżnymi, stojakami z bronią i półkami z dobrze zakonserwowaną żywnością.
— Ojciec Aleksiej miał nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli skorzystać z tego pomieszczenia — westchnęła ze smutkiem Anna.
Nadia złapała ciepłą fioletową tunikę i parę ciemnobrązowych spodni, które Anna jej rzuciła. Naciągnęła je na swój cienki strój. Kapłanka wybrała dla niej również gruby, wełniany czarny płaszcz i obszytą futrem czapkę. Sama także się przebrała, po czym przeszła do stojaka z bronią. Dała Nadii bliźniaczy zestaw ozdobnych worienów. Zawahała się, patrząc na ostrza w ręku kleryczki, potem bez słowa podała jej trzecie, a po dalszym zastanowieniu jeszcze czwarte.
— Gubisz je cały czas — wyjaśniła.
To była prawda. Nadia przypięła sobie dwa sztylety do paska, a dwa pozostałe wsunęła do butów. Jeśli schwyta ją arcyksiążę, przynajmniej będzie uzbrojona. Anna wyciągnęła ze stojaka na broń weniornik — długi jednosieczny miecz — i przypięła go sobie do biodra.
— Tyle powinno wystarczyć — mruknęła. Wzięła dwie puste torby i zaczęła ostrożnie pakować do nich jedzenie. — Przypnij te śpiwory i namiot do toreb, dobrze?
Całe pomieszczenie nagle się zatrzęsło i od strony wejścia dotarł ogłuszający łomot. Nadia krzyknęła zaskoczona. Wyciągnęła szyję i wyjrzała na korytarz. Nic, tylko ciemność. Anna ostrożnie zsunęła do jednej z toreb zawartość półki z żywnością.
Pierś Nadii ścisnęła się w panice. Tunel nie był szczególnie długi. Tranawianie mogą się tu pojawić lada chwila.
Kapłanka zarzuciła sobie jedną z toreb na ramię i weszła do tunelu. Świat zawirował niebezpiecznie, kiedy z kierunku, z którego właśnie przyszły, przypłynęły słowa szybko wymówione w języku, który Nadia ledwie rozumiała.
Nie musiała jednak rozumieć słów ani rozpoznać głosu. To był arcyksiążę, na pewno tak! A ona nie zdoła stawić mu czoła.
Potem biegła, biegła i biegła za Anną. Ufała, że kapłanka zna wszystkie zakręty i rozdroża tunelu; musiała wierzyć, że gdziekolwiek ów tunel prowadzi, nie wyjdą z niego wprost na kompanię Tranawian.
W tym momencie rozległ się za nimi syk magii uderzającej o ściany. Coś otarło się o ucho Nadii, żar odbił się falami, a potem uderzył w łuk tunelu przed nią, wybuchając deszczem iskier. Książę był blisko, zbyt blisko.
— Tek szalet wylkesz! — Krzyk, który gruchnął echem w tunelu, nie brzmiał gniewnie. Jeśli już, zdawał się raczej świadczyć o rozbawieniu. Rozległ się nawet donośny śmiech, czysty i sardoniczny.
Nadia zwolniła tylko na chwilę i spojrzała za siebie, w mrok. Z ciemności dochodził osobliwy dźwięk. Rozbrzmiewał powoli, ale jego intensywność rosła, jakby bębniła nie jedna, lecz wiele rzeczy jednocześnie. Wiele ruchomych rzeczy. Dziewczyna popatrzyła spod przymrużonych powiek. Tysiąc małych trzepoczących skrzydełek.
Anna szarpnęła ją w dół akurat, gdy w ciasnej przestrzeni tunelu zaroiło się od nietoperzy.
Zaklęcie światła przestało działać, rzucając je obie w żywą, ruchliwą ciemność. Nietoperze chwytały ich włosy i raniły każdy nieosłonięty centymetr skóry. Nadia szła za Anną na oślep i tylko ręka kapłanki w jej dłoni była czymś pewnym. Jakby ciemność pochłaniała je żywcem.
Zostały uwięzione w tumanie poruszających się skrzydełek i pazurów, aż wreszcie Anna zatrzasnęła drzwi i obie wraz z nietoperzami wypadły na śnieg.
Nietoperze, jak tylko znalazły się w gasnącym świetle dnia, zniknęły w smugach dymu. Nadia zerwała się na równe nogi i pomogła Annie wstać. Kapłanka utkwiła wzrok w wyjściu — zionącej czarnej kresce na tle oślepiająco białego śniegu górskiego zbocza.
— Musimy iść — powiedziała kleryczka, cofając się od wejścia do pieczary.
Gdy kapłanka nie zareagowała, Nadia przyjrzała się jej z niepokojem. Anna nie odrywała oczu od znów otwartych drzwi. Na szczęście nie stał w nich żaden Tranawianin.
„Jeśli się nie ruszymy, umrzemy”. — Nadia uniosła jedną dłoń, drugą natomiast szarpała różaniec, szukając właściwego koralika. Wysłała prostą modlitwę do Bożidarki, bogini przepowiedni. Oczyma wyobraźni zobaczyła żywy obraz. To był książę, oparty o kamienny mur, ze złośliwym, szyderczym uśmiechem na twarzy i rękami skrzyżowanymi na piersi. Towarzyszyła mu, wpatrującemu się w wejście do tunelu, niska dziewczyna o czarnych włosach ostro ściętych na wysokości podbródka i z cienką przepaską na jednym oku.
Nadia wróciła do teraźniejszości i swojego otoczenia. W głowie jej wirowało z wysiłku, a widok przed oczami rozmazywał się. Nie była w stanie dostrzec już niczego poza bielą śniegu. Chwiejąc się niepewnie na nogach, zrobiła wydech i skoncentrowała się. Tranawianie nie podążali za nimi. Nie znała powodów, lecz nie zamierzała o nie pytać. Wkrótce i tak się dowie.
— Jesteśmy teraz bezpieczne — oznajmiła wyczerpana.
Dość magii. Aż do czasu, gdy się prześpi.
— To nie ma sensu — mruknęła Anna.
Nadia wzruszyła ramionami, spoglądając na strome zbocze góry. Śnieg zalegał wysoko, a w miejscu, gdzie stały, drzewa były rzadkie. Kiedy Tranawianie w końcu odważą się wyjść z tunelu, dziewczynom trudno będzie znaleźć kryjówkę.
Anna sapnęła i Nadia się odwróciła. Próbowała się wyprostować, ale kiedy spojrzała ku szczytom gór, wciąż czuła się jak po uderzeniu w brzuch.
Z wierzchołka unosiły się chmury czarnego dymu. Wypełniły niebo, jakby chciały je całkowicie połknąć. Kleryczce kolana odmówiły posłuszeństwa i upadła na śnieg.
Nie było już Kostii.
Wszystko zniknęło. Odniosła wrażenie, że w miejscu, gdzie powinna mieć serce, znajdowała się teraz otwarta rana, pustka w piersi, która zasysała wszystko wokół, zostawiając ją z niczym. Nie miała już absolutnie nic.
Wbiła sobie paznokieć w dłoń, pozwalając, by ostry ból na chwilę oczyścił jej umysł, i zapanowała nad wzbierającym płaczem. Łzy były bezcelowe. Choć pragnęła opłakiwać przyjaciela, nie miała czasu na żałobę. Nie mogli wygrać tej wojny; Tranawianie zamierzali wziąć wszystko, a Kalazin spalić na popiół. Walka wydawała się beznadziejna.
Dlaczego bogowie tego nie powstrzymają? Nadia nie chciała wierzyć, że ta destrukcja jest ich wolą. Nie, na pewno nie mogli tego pragnąć.
Przestraszyła się, gdy Anna nagle wsunęła w jej dłoń swoją.
— „Żelazo trzeba poddać próbie” — powiedziała kapłanka, cytując Kodeks. — Nie możemy poznać intencji bogów.
Intencji, które nie zawsze były życzliwe czy sprawiedliwe.
Jakby wyczarowana, ciepła obecność Marzeniji otuliła Nadię jak płaszcz, lecz bogini się nie odezwała. Dziewczyna była wdzięczna za to milczenie. Wszelkie słowa w jej śmiertelnych uszach zabrzmiałyby w tej chwili pusto.
Poddając się, sprawiłaby, że ci wszyscy ludzie z monastyru umarliby nadaremnie, a na to nie mogła pozwolić. Pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła zeń mały wisiorek na delikatnym srebrnym łańcuszku. Przysuwając go bliżej do twarzy, odkryła w nim liczne przenikające się spirale, które znikały w środku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała, a przecież nauczyła się rozpoznawać każdy symbol bogów.
Co Kostia jej podarował?
— Wiesz, co on symbolizuje? — Wyciągnęła łańcuszek w stronę Anny, która biorąc wisiorek, zmrużyła oczy.
Kapłanka powoli pokręciła przecząco głową i oddała przedmiot Nadii. Kleryczka założyła sobie łańcuszek przez głowę i chłodny metal ułożył się na jej skórze pod ubraniem. Znaczenie wisiorka tak naprawdę się nie liczyło. Był ważny, ponieważ dostała go od Kostii. Ponieważ przyjaciel spojrzał na nią wtedy z miną, którą mogłaby nazwać jedynie tęsknotą, pocałował ją w czoło i umarł, by ona mogła uciec.
To nie było w porządku. Wojna nie była w porządku.
Nadia odwróciła się od swojego płonącego domu. Uciekła, żeby Kostia nie umarł na darmo. To musi wystarczyć. Na razie.
Będą podróżować całą noc, bo tylko w ten sposób dostatecznie oddalą się od Tranawian.
— Trzeba się udać do Twiru — powiedziała Anna.
Nadia zmarszczyła brwi i naciągnęła czapkę na uszy. Twir leżał na wschodzie. Na wschodzie znajdowała się też Tranawia. Był to rejon bezpośrednich działań wojennych.
— Nie byłoby mądrzej do Kazatowa?
Kapłanka poprawiła sobie na włosach chustę, opaskę i kabłączki skroniowe.
— Powinnaś dotrzeć do najbliższego obozu, a Kazatow leży zbyt daleko na północy. Dla mnie najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Gdyby coś ci się stało, nasz władca skróciłby mnie o głowę.
— No cóż, Tranawianie ścięli już sporo głów w monastyrze.
Anna skrzywiła się i spojrzała na nią z wyrzutem.
— Generał Gołowka może zdecydować, dokąd się stamtąd udamy — oznajmiła powoli.
Nadii się to nie podobało. Nie chciała być ciągana z miejsca na miejsce, bez końca przenoszona do kolejnej bezpiecznej kryjówki tylko po to, by inni mogli umrzeć zamiast niej. Powinna walczyć. Ale skoro Twir był najbliższym obozem, w takim razie udadzą się do Twiru.
Kapłanka spojrzała na nią współczująco wąskimi, ciemnymi oczami. Później zerknęła przez ramię i mina jej jeszcze bardziej zrzedła. Nadia nie miała siły się odwrócić. Widziała już wystarczająco dużo zniszczeń i czuła, że jeśli jeszcze raz popatrzy na monastyr, zupełnie się załamie.
— Spróbujmy najpierw znaleźć schronienie, dobrze? W pobliżu stoi opuszczona kaplica. Możemy do niej dotrzeć mniej więcej w ciągu jednego dnia. Tam zastanowimy się, co robić dalej.
Nadia pokiwała głową ze znużeniem. Była zbyt zmęczona na kłótnie czy obawy, że — co być może było nieuniknione — schwyta ją akurat ta osoba, która nigdy nie powinna posiąść jej mocy, osoba, która nigdy nawet nie powinna dowiedzieć się o jej istnieniu.
Mogła jedynie stawiać jedną stopę przed drugą, udawać, że nie jest aż tak zimno, że nie czuje, jak szron osiada na jej rzęsach. I mogła się modlić. W modlitwach na pewno była dobra.
SEREFIN MELESKI
Swojatowy Ilja Gołubkin: Urodzony jako syn rolnika, Ilja został dotknięty chorobą, która uniemożliwiła mu chodzenie. Uzdrowiony przez pewną kleryczkę Zbyneuszki, został przepełniony nadludzką siłą i wstąpił w szeregi wojowniczych mnichów. W pojedynkę obronił miasto Korowgrod przed najeźdźcami zza morza.
— Wasiliew, Księga Świętych
ARCYKSIĄŻĘ TRANAWII, Serefin Meleski, oparł się o wejście do tunelu i mrużąc oczy, zapatrzył się w śnieg. Słońce już prawie zaszło, lecz promienie odbijane przez śnieg wciąż oślepiały na tle jego — bezsprzecznie straszliwej — wizji.
— Pozwalasz im uciec — jęknęła stojąca u jego boku Ostia.
Zignorował ją i zamiast odpowiedzieć, podniósł swoją księgę zaklęć z miejsca, gdzie była przywiązana do biodra, a potem ją otworzył. Kartkował stronice w milczeniu, aż w końcu jedną wyrwał. Upuścił książkę i wyciągnął rękę do Ostii.
Zmrużyła oczy i zerknęła na nóż w dłoni. Błyskawicznym ruchem złapała księcia za nadgarstek i przeciągnęła ostrzem po jego ręce.
— Nie dłoń! — zaprotestował Kacper spod przeciwległej ściany tunelu, o którą się opierał.
Serefin jego również zignorował i podniósł rękę. Obserwował, jak krew szybko wzbiera w ranie i spływa w dół dłoni powolnymi strumyczkami. Szczypało, ale przypływ magii, która nadejdzie, zrównoważy niewielki ból. Książę wsunął sobie stronę z księgi zaklęć w krwawiącą dłoń i poczekał, aż krew wsiąknie w papier. Magia rozpaliła żar w jego żyłach, a gdy stronica zmieniła się w pasma ciemnego dymu, Serefinowi wyostrzył się wzrok. Ślad prowadzący prosto do kleryczki doskonale wskazywały czerwone smugi na śniegu.
Książę się uśmiechnął.
— Dziewczyna potrafi uciekać.
— Czy mądrze jest przywiązać się do niej tym zaklęciem? — zapytała Ostia.
— Ona nie zdoła tego poczuć. To nie są pęta, tylko smuga.
Nie będzie miało znaczenia, jak bardzo kleryczka się oddali; Serefin będzie mógł ją śledzić dopóty, dopóki — co jakiś czas — będzie zasilał zaklęcie swoją krwią. Nic trudnego.
— Jesteś pewny siebie — wytknął mu Kacper.
Książę spojrzał na niego bez emocji.
— Nawet gdyby wyczuła zaklęcie, nie byłaby go w stanie przerwać.
— Nic nie wiesz o magii, której dziewczyna użyła. Skąd wiesz, że nie poczuje twojej?
Serefin zmarszczył brwi. Kacper miał rację, nie zamierzał jednak tego przyznać.
— Każ ludziom spędzić tutejszych, którzy jeszcze żyją — polecił Ostii.
Dziewczyna skinęła głową i zniknęła w tunelu.
Kacper patrzył, jak odchodziła.
— Dlaczego nie pójdziesz za tamtą? — spytał księcia. Podczas bitwy rękaw płaszcza Kacpra został niemal całkiem oderwany; trzymał się na kilku szwach, a złoty naramiennik zwisał mu byle jak z ramienia. Porucznik przesunął sobie brązową dłonią po ciemnych lokach i wyglądał na zaskoczonego, kiedy odkrył, że są lepkie i sklejone od krwi. — Od dawna szukamy jakiejś cholernej kleryczki i wreszcie coś mamy.
— Chcesz w ciemnościach kręcić się po górach w samym środku Kalazinu? — zapytał Serefin.
Członkowie ich kompanii na własnej skórze doświadczyli, jak zabójcza może być w tym kraju zima dla tych, którzy nie znają terenu. Poza tym książę w słoneczny dzień widział niewiele, a w nocy jego wzrok jeszcze bardziej się pogarszał. W ciemnych oczach Kacpra błysnęło zrozumienie i porucznik pokiwał głową.
Serefin Meleski przebywał na froncie w Kalazinie od prawie trzech lat, z rzadka tylko powracając do domu. Przez cały ten czas miał wrażenie, że zima nigdy się tutaj nie kończy. Nawet w porze roztopów w tym kraju zdawało się panować zimno. Były tu jedynie śnieg, mróz i lasy. Przez ostatnie pięć miesięcy książę kazał swojej kompanii szukać dowodów na istnienie kalazińskiej magii. Jego ojciec stanowczo twierdził, że ona istnieje i że Serefin koniecznie musi odnaleźć kleryka czy kleryczkę. Tacy ludzie mogliby przeważyć losy wojny na korzyść Kalazinu, co nie powinno się zdarzyć, szczególnie teraz, gdy decydujący atak na górzyste państwo w końcu przynosił efekty. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Tranawia przejęła kalazińskie miasto Wołdoga, istotny przyczółek wroga. Był to pierwszy krok w kierunku ostatecznego zwycięstwa w tej niekończącej się wojnie.
— Przy odrobinie szczęścia zaprowadzi nas do innych, takich jak ona — wyjaśnił Serefin.
Zaczął cofać się do tunelu, ale po chwili się zatrzymał.
Nieznacznym ruchem dotknął dłonią blizny, która przecinała jego oko, a potem odwrócił się do Kacpra:
— Światło? — Słowo zabrzmiało protekcjonalnie, bardziej jak szorstka komenda niż prośba. Zwykle miałby nieco więcej poszanowania dla uczuć porucznika, ale wyczerpany bywał opryskliwy.
— Tak, wybacz. — Kacper na ślepo poszukał pochodni, która spadła na ziemię, a następnie ponownie ją rozpalił.
Minęli magazyn, w którym wcześniej ukrywały się kalazińskie dziewczęta, a który teraz przetrząsał generał broni Serefina, Teodor Kijek.
— Prześlij mojemu ojcu wiadomość o dzisiejszych wydarzeniach — polecił mu książę. Nie zamierzał wspominać o szczegółach sprawy z kleryczką. Najlepiej, gdyby ojciec myślał, że dziewczyna po prostu uciekła; nie musiał wiedzieć, że Serefin sam pozwolił jej odejść.
— Oczywiście, Wasza Wysokość.
— Policzyliście, ilu Kalazich przeżyło?
— Około tuzina — odpowiedział Teodor.
Słysząc to, Serefin cicho jęknął. Musiał postanowić, co zrobić z więźniami, i niespecjalnie podobało mu się to zadanie.
— Czy dziewczyna była jedynym klerykiem wśród nich? — Nie potrafił sobie wyobrazić, że w tej sprawie szczęście mogłoby mu dopisać jeszcze bardziej, ale zawsze mógł sobie pomarzyć.
— Jeżeli są inni, jeszcze się nam nie ujawnili — odparł generał.
— Można by ich do tego przekonać? — zadumał się Kacper, a ciemne oczy błysnęły mu z podniecenia.
Serefin naprawdę potrafił to robić.
Kiwnął szybko głową. Tak, spróbują ich przekonać.
— Zostaniemy tutaj na noc — zdecydował. Zerknął do magazynu; kalazińskie dziewczęta nie zabrały przed odejściem wszystkiego. — Uprzątnijcie pomieszczenie — rozkazał, machając wokół ręką.
Uzyska informacje, mając jednocześnie na oku trasę uciekającej kleryczki. Uznał, że w ten sposób — zanim otrzyma odpowiedź od ojca — pożytecznie spędzi czas.
— Oczywiście, Wasza Wysokość — odrzekł Teodor.
Serefin dał mu znak, że może odejść, i kontynuował rozmowę z Kacprem.
— Dlaczego, u licha, nie odesłałeś go jeszcze z powrotem na front? — zapytał go porucznik.
Serefin spojrzał niewidzącym okiem na Kacpra, który stał właśnie po jego lewej, ślepej, stronie. Porucznik cofnął się o krok, a potem obszedł księcia i zjawił się przy jego drugim boku.
— Możesz sobie wyobrazić, co by zrobił mój ojciec, gdybym pozbył się jego szpiega?
Kacper się skrzywił.
— Cóż, przynajmniej kiedy złapiemy kleryczkę, będziemy mogli wrócić do domu. Król nie będzie miał powodu trzymać nas tu dłużej.
Serefin przeczesał sobie palcami brązowe włosy. Już dawno powinien je podciąć. Był zmęczony — nie, nie zmęczony, do cna wyczerpany! Odkrycie istnienia kleryczki było prawdziwym uśmiechem losu, nie zmieniało jednak faktu, że książę przebywał w królestwie wroga od wielu lat, tak długo, że na myśl o powrocie do domu czuł… strach. Znał się bowiem wyłącznie na prowadzeniu wojny.
Pozostałą część tunelu przeszli w milczeniu, aż wreszcie dotarli do cmentarza.
Klasztor był kompleksem większym, niż się Serefin spodziewał, teren okazał się też znacznie lepiej strzeżony. Znalazł Ostię pilnującą zgromadzonych na dziedzińcu więźniów. Wysłał Kacpra na poszukiwanie miejsca, w którym mógłby spędzić noc, chociaż podejrzewał, że w tym ponurym więzieniu nie znajdzie niczego lepszego niż kamienna płyta i wytarty koc. Dlaczego mnisi są tak cholernie ascetyczni? Nie ma wszak nic złego w wygodzie podczas snu. Ale wolał betonową płytę i wytarty koc niż kolejną noc spędzoną na śniegu.
Ostia przez chwilę bezmyślnie gmerała przy swojej przepasce na oku, po czym ją zdjęła i schowała do kieszeni. Poszarpana, brzydka szrama przecinała twarz dziewczyny nad okaleczonym pustym lewym oczodołem.
Kiedy Serefin i Ostia byli dziećmi, kalazińscy zabójcy przeniknęli do pałacu przebrani za mistrzów walki bronią wyznaczonych do trenowania młodziutkiego księcia i córki szlachcica. Zabójcy zaczęli od ich oczu. Być może oślepienie dzieci nieprzyjaciela przed ich zamordowaniem było jakoś związane z ich wiarą.
Ostia często lubiła zostawiać odkryty oczodół z blizną. Delektowała się tym, że wygląda przerażająco, i twierdziła, że oszczędza swoją przepaskę na dni na morzu, kiedy wojna się skończy. Teraz zerknęła na księgę zaklęć przy biodrze Serefina.
— Wygląda na cienką — zauważyła.
Westchnął i skinął głową, a potem podniósł księgę i przerzucił stronice. Kończyły mu się zaklęcia.
— Coś mi mówi, że w sercu Kalazinu nie znajdziemy introligatorki, która oprawia księgi z zaklęciami.
— Nie, prawdopodobnie nie — zgodziła się Ostia. — Poza tym — w jej głosie pojawiła się żartobliwa nuta — nawet gdybyśmy jakąś znaleźli, nie byłaby nawet w połowie tak dobra jak Madame Petra.
Serefin zadrżał na wspomnienie apodyktycznej starszej kobiety, która oprawiała każdą jego księgę zaklęć. Nie potrafił dociec, czy traktowała go jak dawno zmarłego syna, czy raczej jak kochanka. I niepokoiło go, że nie potrafi wskazać różnicy.
— Nie zabrałeś dodatkowych?
— I te mi się skończyły. — Co oznaczało, że być może utknie w środku wrogiego kraju bez księgi zaklęć.
— No cóż — podsumowała Ostia — przypuszczam, że jeśli zajdzie potrzeba, możesz przejąć jedną z ksiąg jakiegoś maga niższego rangą.
— I zostawić go bez żadnej ochrony? — Książę uniósł wzrok. — Ostia, jestem człowiekiem nieczułym, lecz nie okrutnikiem. Wystarczająco dobrze poradzę sobie z ostrzem w dłoni.
— Tak, a ja będę musiała się naharować, by zapewnić ci bezpieczeństwo.
Serefin posłał jej ostre spojrzenie. Wytrzymała je, bezczelnie się uśmiechając.
— Wybacz mój ton, Wasza Wysokość — powiedziała, dygając teatralnie.
Przewrócił oczami.
Rozdzielili więźniów na nieduże grupy, takie, które mieściły się w nielicznych, przypominających więzienne cele sypialniach. Serefin zmrużył oczy na widok młodzieńca w swoim wieku, który wspierał się na ramieniu starszego mężczyzny.
— Ten — powiedział, wskazując Ostii mężczyznę. — Wyciągnij go. Chcę go przesłuchać.
Jej twarz się rozjaśniła.
— Chłopaka?
— Nie. Już i tak ma bełt w nodze. Daj starego. Z młodym pomówię później.
Dziewczynie zrzedła mina.
— Czy Wasza Wysokość wybaczy mi, jeśli powiem, że w ogóle nie umie się bawić?
— Nie wybaczę.
Przyprowadziła do niego mężczyznę. Serefin domyślał się, że stoi przed nim przywódca monastyru. Czy mają tu jakieś tytuły? Nie był pewny.
— Czy przygotowujesz teraz wszystkich swoich ludzi do działań wojennych? — zapytał przymilnie, opierając dłoń na zbyt cienkiej księdze zaklęć. Zanim starzec zdążył odpowiedzieć, uniósł drugą rękę, powstrzymując go. — Wybacz, powinienem się przedstawić. Nazywam się Serefin Meleski, jestem arcyksięciem Tranawii.
— Ojciec Aleksiej — zrewanżował się mężczyzna. — I tak, nawet ci, których nie powołano do wojska, przechodzą elementarne przeszkolenie. To konieczne, nie sądzisz?
Może w przypadku Kalazinu taka taktyka była niezbędna, lecz co do Tranawii, wojna nigdy nie przekroczyła jej granic. Niezależnie od tego Serefina zaskoczyła uprzejmość w tonie starca.
— Święta wojna, która szaleje od blisko stulecia, wymaga poczynienia wyjątkowych kroków — kontynuował Aleksiej.
— Tak, tak, jesteśmy wstrętnymi heretykami, których trzeba zmieść z powierzchni ziemi, a wy po prostu robicie to, co właściwe — odburknął książę.
Kapłan tylko wzruszył ramionami.
— Taka jest prawda.
Stojąca u boku Serefina Ostia napięła mięśnie. Książę wsunął ręce do kieszeni i uśmiechnął się do starca.
— Ale macie własną magię, prawda? Powiedz mi, ilu z waszych magów… jak ich nazywacie, klerykami? Ilu z nich ukrywa się w Kalazinie? Wiemy o jednej kleryczce… stąd… nie próbuj jej chronić, i tak przed wieczorem znajdzie się w naszym areszcie.
Stary kapłan uśmiechnął się do niego.
— Tak, nazywa się ich klerykami. Niestety, młody książę, nie posiadam informacji, które mogłyby ci w tej sprawie pomóc.
Serefin zmarszczył brwi. Żałował, że mężczyzna nie traktuje go z wyższością, wówczas mógłby przynajmniej okazać mu słuszny gniew, lecz w głosie kapłana nie było nawet śladu protekcjonalności.
Nie zamierzał drążyć tematu, nie teraz i nie w rozmowie z tym starcem. To chłopiec z raną od kuszy osłonił wcześniej kleryczkę i pomógł jej uciec. Z nim sobie pogawędzi.
Polecił jednemu z żołnierzy zabrać kapłana.
— Chcesz przesłuchać kogoś innego? — zapytała Ostia.
— Nie. — Serefin wyczuł na sobie wzrok Kacpra, który rozmawiał z jakimś magiem niedaleko, i pomachał w jego kierunku. — Ten religijny ludek pije wino, prawda?
Ostia wzruszyła ramionami.
— W piwnicy są beczułki z winem — potwierdził Kacper.
Serefin skinął głową.
— Doskonale. Przed końcem nocy chcę się zatem upić do nieprzytomności.
NADIEŻDA ŁAPTIEWA
Chors skradł gwiazdy i niebiosa wcześniej kontrolowane przez Miestę i bogini nigdy mu tego nie wybaczyła. Bo gdzie mogą spocząć księżyce, jeśli nie w niebiosach?
— Kodeks Boskości, 5:26
— „To z pewnością nie jest moja wina, że wybrałeś sobie dziecko, które tak głęboko śpi. Jeśli dziewczyna umrze, to będzie wyłącznie twoja wina, nie moja”.
Dla Nadii preferowanym rodzajem pobudki z pewnością nie było zaskoczenie przez kłótnie bogów. Reagując automatycznie, zerwała się w ciemnościach na równe nogi. Jej oczy jeszcze przez dobre kilka sekund przyzwyczajały się do mroku.
„Zamknijcie się!”
Przemawianie w ten sposób do bogów nie było mądre, lecz cóż, już to zrobiła. Poczuła ich pełną rozbawienia pogardę, lecz żaden z bogów nie odezwał się ponownie. Uświadomiła sobie, że obudził ją Chors, bóg niebios i gwiazd. Miał tendencję do okropnego zachowania, z reguły jednak zostawiał ją w spokoju.
Zazwyczaj z wybranym klerykiem lub kleryczką rozmawiał tylko jeden bóg. Kiedyś żyła kleryczka Ksenia Mirokina, którą Dewonia, bogini polowania, obdarzyła niezwykłymi umiejętnościami strzeleckimi. A Wiaczesław dawno temu wybrał sobie własnego kleryka, lecz jego imię zatarła historia, a sam bóg nie chciał o nim wspominać. W udokumentowanych opowieściach próżno by szukać wzmianek o klerykach, którzy słyszeli głos więcej niż jednego boga. Fakt, że Nadia obcowała z całym panteonem, był rzadkością, której szkolący ją kapłani nie potrafili wyjaśnić.
Była szansa, że istnieją starsi, bardziej pierwotni bogowie, tacy, którzy dawno temu porzucili obserwację świata i pozostawili go pod opieką innych. Ale nikt tego nie wiedział na pewno. Co do dwudziestki znanych bogów i bogiń, rzeźby i obrazy przedstawiały ich ludzkie formy, choć nikt nie miał pojęcia, jak faktycznie wyglądają. Nikt spośród kleryków i kleryczek w historii nigdy nie spojrzał żadnemu bóstwu w twarz. Ani żaden święty czy kapłan.
Każde z bóstw dysponowało własną mocą i magią, którą mogli obdarzyć Nadię, różnili się też stopniem przystępności. Nadia nigdy na przykład nie rozmawiała z boginią księżyców, Miestą. Nie była nawet pewna, jaki rodzaj mocy bogini by jej przyznała, gdyby zdecydowała się ujawnić.
I chociaż dziewczyna gawędziła z wieloma bogami, nigdy nie zapominała o tej, która ją sobie upatrzyła — jej patronka, Marzenija, bogini śmierci i magii, oczekiwała pełnego poświęcenia.
W ciemności zaszemrały niewyraźne głosy. Nadia i Anna znalazły odosobnione miejsce w gęstym sosnowym zagajniku i rozstawiły swój namiot, lecz nie czuły się tam bezpiecznie. Kleryczka wysunęła worien spod śpiwora i szturchnięciem obudziła kapłankę.
Podeszła do wyjścia z namiotu, chwytając swoje koraliki, a na jej wargach już się rodziła modlitwa, dymne symbole płynęły z ust kleryczki. W mroku, w oddali, zobaczyła zamazane postaci. Trudno było ocenić ich liczbę. Dwoje? Pięcioro? Dziesięcioro? Serce Nadii zabiło szybciej na myśl, że na jej trop być może wpadła kompania Tranawian.
Anna stanęła obok niej. Nadia mocniej ścisnęła swój worien, ale się nie poruszyła. Jeśli do tej pory wrogowie nie zauważyli namiotu, potrafiła sprawić, że wcale go nie zobaczą.
Tyle że kapłanka złapała ją za przedramię.
— Zaczekaj — szepnęła, a jej oddech niemal zamarzł przed nią na mrozie. Wskazała na ciemne miejsce tuż przy widocznej już grupie.
Nadia przycisnęła kciuk do koralika Bożidarki i jej wzrok od razu się wyostrzył. Widziała tak wyraźnie, jak gdyby to był dzień. Z niejakim wysiłkiem powstrzymała falę paraliżującego ją strachu, gdyż jej podejrzenia się potwierdziły — miała przed sobą mundury Tranawian. Ale to nie była pełna kompania. Właściwie ludzie ci wyglądali raczej jak kupka nieszczęścia. Być może oddzielili się od większej grupy i zgubili drogę.
Bardziej interesujący był jednak chłopak z kuszą, który milcząco celował w środek grupy.
— Możemy uciec, zanim nas zauważą — powiedziała Anna.
Nadia prawie się z nią zgodziła, prawie wsunęła swój worien z powrotem do pochewki, w tej chwili jednak kusznik wystrzelił i wokół zapanował chaos. Nie, nie zamierzała zachować się tchórzliwie i pozwolić umrzeć niewinnym ludziom. Nie tym razem!
Mimo protestów Anny odmówiła w myślach pełną modlitwę, w dłoni zaś ścisnęła koralik Chorsa z naszyjnika i skupiła myśli na konstelacji gwiazd boga. Symbole wyskakiwały z jej ust niczym iskry migotliwego dymu i nagle na niebie… zniknęły wszystkie gwiazdy.
„Cóż, wyszło bardziej ekstremalnie, niż zamierzałam — pomyślała Nadia z grymasem na twarzy. — Powinnam się zastanowić, zanim poprosiłam o cokolwiek Chorsa”.
Świat pogrążył się w ciemności, a ona usłyszała przekleństwa. Stojąca obok niej Anna westchnęła zirytowana.
— Nie ruszaj się — syknęła kleryczka i pewnie ruszyła przez ciemność.
— Nadio… — Jęk Anny był cichy.
Więcej koncentracji wymagało wysłanie trzeciej modlitwy, tej do Bożeciecha. Gdy miał dobry dzień, trudno go było złapać; powszechnie było wiadomo, że bóg szybkości bardzo powoli odpowiada na modlitwy. Nadii udało się jednak przyciągnąć jego uwagę i otrzymać zaklęcie pozwalające jej poruszać się równie prędko jak okrutny kalaziński wiatr.
Początkowe szacunki kleryczki okazały się błędne; Tranawian było sześciu i teraz kręcili się po lesie. Chłopak upuścił kuszę i oszołomiony spoglądał w niebo; a dotykając jego ramienia, Nadia wyraźnie go przestraszyła.
Nie mógł widzieć w tych ciemnościach, a ona owszem. Kiedy obrócił się z zakrzywionym mieczem w dłoni, skutecznie się przed nim uchyliła. Zamachnął się szeroko, a ona popchnęła go w kierunku uciekającego Tranawianina, doprowadzając do ich zderzenia.
— „Znajdź resztę — syknęła Marzenija. — Zabij ich wszystkich”.
„…Pełnego i całkowitego poświęcenia”.
Nadia dotarła do jednego z mężczyzn i wbiła worien w jego czaszkę tuż pod uchem.
„Tym razem to nie takie trudne” — pomyślała. Ale jej myśli płynęły jak przez mgłę.
Trysnęła krew, bryzgając na drugiego Tranawianina, który krzyknął ze strachu. Zanim pojął, co się stało z jego towarzyszem, Nadia kopnęła go, trafiając prosto w szczękę i przewracając na ziemię. A potem poderżnęła mu gardło.
Zostało jeszcze trzech. Na pewno nie mogli odejść daleko. Nadia ponownie chwyciła koralik Bożidarki. Bogini przepowiedni ujawniła jej, gdzie znajdują się ostatni wrogowie. Chłopak zdążył już zabić tych dwóch w ciemnościach mieczem. Nadia tak naprawdę nie widziała ostatniego żołnierza, po prostu czuła w pobliżu jego bardzo żywą obecność.
I wtedy coś nieoczekiwanie uderzyło ją w plecy i poczuła na gardle zimne ostrze. Ten sam chłopak stanął przed nią, w dłoniach znów dzierżył kuszę, lecz na szczęście nie celował w Nadię. Było jasne, że ledwo ją widzi. I nie był Kalazim, lecz Akolaninem.
Sporo Akolan wykorzystywało wojnę między sąsiednimi krajami, wynajmując się dla pieniędzy jako „miecze” po jednej lub drugiej stronie. Wiadomo było, że faworyzują w tej kwestii Tranawię — po prostu ze względu na cieplejszy klimat. Rzadko zdarzał się mieszkaniec pustyni, który z własnej woli brnąłby przez kalazińskie śniegi.
Kusznik wypowiedział długi ciąg słów, których nie zrozumiała. Poruszał się ospale, jakby o mało nie został rozszarpany na kawałki przez magów krwi. Nadia poczuła mocniejszy ucisk ostrza przy gardle. Chłopakowi odpowiedział chłodniejszy żeński głos i obcy język nieprzyjemnie zazgrzytał jej w uszach.
Nadia znała tylko trzy podstawowe języki, których używano w Kalazinie, oraz — słabo — tranawiański. Ale jeżeli nie będzie się w stanie porozumieć z tymi młodymi ludźmi…
Chłopak powiedział coś jeszcze i Nadia usłyszała westchnienie jego towarzyszki, a wtedy ostrze opadło.
— Co mała kalazińska zabójczyni robi w głębi gór? — zapytał kusznik, bezbłędnie przemawiając w jej języku.
Kleryczka doskonale zdawała sobie sprawę, że przyjaciółka chłopca wciąż stoi za jej plecami.
— Mogłabym zapytać was o to samo.
Skorzystała z zaklęcia Bożidarki i jej wzrok jeszcze bardziej się wyostrzył. Chłopak miał skórę jak stopiony brąz i długie włosy ze złotymi łańcuszkami przeplecionymi przez luźne loki.
Zamiast odpowiedzieć, wyszczerzył zęby w uśmiechu.
W pobliżu rozległ się łoskot, który go zaskoczył, łatwy do rozpoznania odgłos człowieka uderzającego twarzą w drzewo. Za odgłosem podążyły stłumione przekleństwa Anny. Nadia przewróciła oczami i wysłała przeprosiny do nieba. Wróciły na nie gwiazdy i księżyce, dzięki czemu świat nagle wydawał się trzykrotnie jaśniejszy.
— Od tej pory przez następne dwadzieścia lat będziemy wysłuchiwać proroctw o końcu świata! — krzyczała Anna. Trzymała przed sobą wyciągnięty weniaszek i ostrożnie spoglądała gdzieś obok ramienia kleryczki.
Nadia kucnęła i wbiła w śnieg swój zakrwawiony worien. Podniosła wzrok na Akolanina, a gdy się prostowała, rozłożyła ręce. Z jednej strony powinna być ostrożna, skoro znajdowali się w strefie działań wojennych, z drugiej — przecież właśnie uratowała im życie. Chłopak zmierzył ją wzrokiem, a potem napiął kuszę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki