Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brenna jest managerką od public relations legendarnej kapeli Kill John. W wieku dwudziestu ośmiu lat ma prawie wszystko: fantastyczną pracę, uznanie w przemyśle muzycznym, oddanych przyjaciół, luksusowy apartament – i całą szafę butów. Brakuje jej tylko jednej, dość ważnej rzeczy…
Rye, trzydziestoletni artysta z urodzenia i basista z wyboru, odniósł ze sławnym na świecie Kill Johnem niejeden sukces. Jest nieprzyzwoicie bogaty i przystojny, a fanki ciągną się za nim tabunami. Zdaje się, że ma wszystko: seks, hajs i rock’n’roll. Ale okazuje się, że to nie wystarcza…
Brenna i Rye działają sobie na nerwy. Każda rozmowa grozi jawną kłótnią, a każda kłótnia jest podszyta wrogością. Oboje przywykli już do tego utartego schematu. Wszystko się jednak zmienia, gdy Rye podsłuchuje wyznanie Brenny. Czy rzeczywiście od nienawiści do miłości już tylko jeden krok?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Tytuł oryginału: Exposed
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek/
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Fotografia wykorzystana na okładce
© Hirurg/iStock by Getty Images
Copyright © 2021. EXPOSED by Kristen Callihan
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Ewa Skórska
ISBN 978-83-287-2060-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Wszystkim wielbicielom Brenny i Rye’a,
którzy cierpliwie czekali na tę książkę.
W tej książce jest wzmianka o próbie samobójczej jednego z drugoplanowych bohaterów; nie wspomniałam o tym na mojej stronie.
Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby potraktować ten temat realistycznie i z należytym szacunkiem. I chociaż skonsultowałam się z wrażliwymi czytelnikami oraz osobami o podobnych doświadczeniach, zdaję sobie sprawę, że pod pewnymi względami mogłam kogoś zawieść. Sama ponoszę odpowiedzialność za wszelkie popełnione tu błędy.
Na koniec – jeśli właśnie cierpisz, proszę, porozmawiaj z kimś – z przyjacielem, członkiem rodziny, psychiatrą lub terapeutą. Może Ci być trudno sięgnąć po pomoc, ale korzyść będzie ogromna.
Z miłością, Kristen.
Brenna
Każdy ma wśród znajomych kogoś, kto świetnie wie, jak nam dopiec. Dla mnie kimś takim jest Rye Peterson – dziesięć minut w jednym pokoju i już skaczemy sobie do gardeł. Co, niestety, nie ułatwia nam pracy: Rye to basista Kill Johna, największego rockowego bandu na świecie, a ja zajmuję się ich PR-em. Co gorsza, ten irytujący gość jest przystojny, seksowny, zabawny, utalentowany i… nigdy nie bierze niczego na poważnie. Jedyne więc, co mogę robić, to go unikać.
Ale wszystko się zmienia, gdy przypadkiem Rye słyszy coś, czego nie powinien: moje intymne wyznanie w chwili słabości. I teraz ten mężczyzna, którego tak bardzo starałam się ignorować, proponuje mi największą pokusę – siebie.
* * *
Rye
Brenna James jest tą jedyną. Jedyną, której nie mogę mieć. Jedyną, o której nie umiem przestać myśleć. Wierzcie mi, próbowałem: ta kobieta mnie nienawidzi. Całkiem nieźle mi szło, dopóki nie podsłuchałem, jak mówi, że czuje się równie samotna jak ja. Że potrzebuje pieszczot, przytulania się i… satysfakcji. Po czymś takim nie mogę już dłużej się oszukiwać: właśnie ja chcę dać jej to, czego pragnie.
Zdołałem ją przekonać, że to będzie tylko seks, obopólne spełnienie, nic więcej – jednak w chwili, gdy ją mam, staje się moim światem. Wielokrotnie ją zawiodłem, więc teraz muszę dowieść, że ze sobą będzie nam znacznie lepiej niż bez siebie.
I na pewno zrobi się z tego dym. Ale w robieniu dymu z Bren jestem najlepszy.
Wszystko, co warto zrobić, wymaga odrobiny chaosu.
Flea
Brenna
Nadchodzi taki moment w życiu kobiety, gdy kolejni przyjaciele znajdują miłość swojego życia i nagle okazuje się, że każdy kogoś ma, pary wokół ciebie zaglądają sobie w oczy, rzucają żartami, których nie rozumiesz i które wystawiają cię poza nawias, i… aaa! Niech ktoś poda mi drinka i wyciągnie mnie z tego koszmaru.
Może nie zabrzmiało to elokwentnie, ale tak właśnie czuję się w tej chwili.
Kto nie patrzył, jak świetny Adam Sandler śpiewa Love Hurts w filmie Od wesela do wesela, i nie czuł tego samego? Chociaż możliwe, że tylko ja… Boże, mam nadzieję, że jednak nie tylko ja!
Nie chodzi nawet o to, że nie wierzę w miłość – pławię się w oślepiającym blasku jej splendoru niemal każdego dnia, widzę szczęście moich zakochanych przyjaciół i wierzę, że ona istnieje, naprawdę. Ale po latach randkowania, szukania prawdziwego ognia i znajdowania tylko odblasków, nie zamierzam już dłużej czekać.
Poza tym nie mam czasu.
I tak, jestem zła jak jasny gwint, kiedy idę do swojego ulubionego baru na wódkę z tonikiem, której w tej chwili cholernie potrzebuję.
Na szczęście moja wciąż wolna – i dlatego nadal pozbierana – przyjaciółka Jules czeka już w kabince w głębi baru. Mamy czwartkowy wieczór; nie brakuje tu młodych wilków, którzy, tak jak ja, chcą się wyluzować, a przy odrobinie szczęścia znaleźć kogoś do łóżka. Niestety, przygodnego seksu również mam dość. Nie przynosi mi nic poza żalem i rozdrażnieniem – tak jak wtedy, gdy zamawiasz specjalność zakładu, bo wydaje się wspaniała, a kończy się zgagą.
– Cześć! – Jules uśmiecha się do mnie. – Już nam zamówiłam.
Po trzech latach wspólnej pracy wie dokładnie, co lubię pić. Mam ochotę ją ucałować, że nie muszę przywoływać nikogo z obsługi.
– Jesteś boginią pierwszej ligi. Serio.
– Jasne. Kiepski humor? – pyta Jules, gdy siadam naprzeciwko niej.
– Właśnie wracam z kolacji z Jaxem i Stellą, Sophie i Scottiem… – Unoszę palec, żeby powstrzymać jej komentarz. – A także Killianem i Libby.
Jules marszczy nos.
– Zakochane pary?
– Wiesz, jak jest. – Bo wie. Obie pracujemy z Kill Johnem. Najlepszą kapelą rockową na świecie (to fakt, nie opinia). Ja robię za szefową public relations, Jules zajmuje stanowisko asystentki Scottiego.
Killian – lider zespołu, wokalista, gitarzysta oraz mój kuzyn – ożenił się z Libby, wspaniałą piosenkarką, robiącą własną karierę. Jax, również gitarzysta i wokalista, jest po uszy zakochany w swojej dziewczynie, Stelli, która prowadzi działalność charytatywną naszej kapeli. A manager, Scottie, ożenił się z Sophie, obecnie naszą fotografką i specjalistką od social mediów. Kocham tych facetów, kocham te babki, to moi najbliżsi przyjaciele, moja rodzina. Co nie znaczy, że nie grają mi na nerwach od czasu do czasu.
Gdy dostajemy drinki, upijam długi łyk wódki z tonikiem i wzdycham z zadowoleniem.
Jules bawi się kawałeczkiem żurawiny w różowym martini.
– Jakim cudem byłaś na tej kolacji jedynym singlem? Gdzie się podziali Whip i Rye?
Mówi o dwóch pozostałych członkach Kill Johna. Whip jest perkusistą; słodziak z niego, ale coraz bardziej odsuwa się od reszty.
– Whip kuruje się z przeziębienia; nie przyszedł, żeby nas nie zarazić.
Chciałabym gdzieś z nim pójść i się napić, ale obawiam się, że też ma już dość tej wszechogarniającej miłości.
Jules unosi brew.
– A Rye?
Rye. Basista, gnojek i zadra w tyłku.
Dziesięć minut – tyle wytrzymujemy w swoim towarzystwie, zanim najdzie nas ochota, żeby się pozabijać. Chyba oboje nawzajem się nakręcamy. Zupełnie bez sensu, ale nie potrafimy nic na to poradzić.
– Na randce – warczę. – Jeśli można to nazwać randką. – Ja bym tak tego nie nazwała. Guzik mnie obchodzi, ile tych panienek posuwa, ale wkurzam się, że wolał wypad z jakąś lalą od rodzinnej kolacji. Bo jesteśmy rodziną. Nie żebym koniecznie potrzebowała Rye’a w tym gronie, ale reszta go kocha, no i jest z nami na dobre i na złe. Mógł zdobyć się na minimum przyzwoitości i przyjść. Zgrzytam zębami, upijam kolejny łyk. Nie pozwolę, żeby psuł mi wieczór, skoro nawet go tutaj nie ma. Nie będzie panoszył się w mojej głowie. – Kolacja była naprawdę super. – Ramiona mi opadają. – Po prostu… jestem zazdrosna. – Boże, aż mnie skręca, gdy o tym mówię.
Jules nachyla się do mnie, w ładnych orzechowych oczach widać współczucie.
– Chciałabyś się zakochać?
Mam wrażenie, jakby cały bar wstrzymał oddech, co jest głupie, bo przecież nikt nie zwraca na nas uwagi. Może chodzi o to, z jaką uwagą patrzy na mnie Jules?
– Boże, nie! – Śmieję się z goryczą. Jules zerka z powątpiewaniem, a ja znów się śmieję, teraz swobodniej. – Serio: nie. Nie w tym rzecz. Ja… – Biorę głęboki wdech. – Zazdroszczę im życia seksualnego.
Mruga gwałtownie, chyba walczy z uśmiechem.
– Jesteś zazdrosna o to, że się bzykają? – dopytuje dla pewności. – Bo wiesz, jeśli chcesz kogoś wyrwać na noc, to tu nie ma z tym problemu. – Macha szczupłą dłonią w kierunku baru. – Jesteśmy w wirtualnym bufecie gorących singli. Fantastyczny seks na wyciągnięcie ręki.
To prawda. Obie jesteśmy atrakcyjne, a Jules z tymi wysokimi kośćmi policzkowymi, pełnymi wargami i złotobrązową skórą mogłaby królować na okładkach magazynów. Nawet teraz faceci zerkają na nią wymownie.
Ja natomiast… Może to kwestia mojej znudzonej miny, może gładko zaczesanych włosów, niebotycznych szpilek i kostiumów z wąską spódnicą – w każdym razie zwykle przyciągam do siebie biznesmenów. Artyści chyba nie wiedzą, co ze mną robić – ironia losu, skoro większość życia spędzam z muzykami, producentami ze studiów nagrań i innymi takimi artystycznymi typami. Ale jeśli tylko przychodzi mi ochota na seks, umiem go znaleźć. Choć akurat „wspaniały seks” to już inna historia.
– Błagam, Ju-Ju, powiedz, że w to nie wierzysz. – Dźgam słomką kawałeczek cytryny w swoim drinku. – W ten kawałek o świetnym seksie.
– Nigdy nie miałaś fantastycznego seksu? – pyta zdumiona. Zaraz zacznie się nade mną użalać. Może nawet słusznie.
– A ty? – Odbijam piłeczkę. – Mam na myśli naprawdę wspaniały seks, szalony i odjechany, który chcesz uprawiać raz za razem, aż umrzesz, wciąż tego pragnąc?
Jules patrzy na swój kieliszek, wzdycha, spogląda na mnie.
– Nie, cholera. Takiego nie miałam. Bywało dobrze, ale nie transcendentalnie.
Kiwam głową, nachylam się, obie prawie leżymy na stole.
– Mnie też zdarzał się dobry seks. Ale zwykle kolesiowi daleko do ligi mistrzów; wsadził, wyjął, pozamiatał. A ja zostaję niespełniona.
Jules marszczy nos.
– Może powinnyśmy spróbować z kobietami?
Kręcę głową.
– Wydawałoby się, że dysponując tym samym arsenałem, kobiety zrobią to lepiej, ale nie. Mimo zmiany techniki frustracja pozostaje ta sama.
W kabince za moimi plecami ktoś krztusi się drinkiem; przewracam oczami. Człowieku, to Manhattan. Jak sobie nie radzisz z podsłuchiwaniem szczerej rozmowy, nie masz czego szukać w tym mieście. Poza tym nigdy nie wstydziłam się swojej seksualności. Zasadniczo bardziej kręcą mnie faceci, ale pociąg fizyczny to płynna sprawa, nie ograniczam się do jednej płci.
– Niektóre kobiety są równie egoistyczne i bez pojęcia jak faceci – kontynuuję. – Wierz mi, nie dostajesz żadnej gwarancji świetnego seksu.
Jules patrzy na mnie wielkimi oczami.
– Po tym, co mówisz, już sama nie wiem, czy zazdrościć ci tych doświadczeń, czy się cieszyć, że mnie ominęły.
Uśmiecham się krzywo.
– Możesz mi zupełnie spokojnie nie zazdrościć. – Bo nadal jestem sama i niespełniona. Strasznie to słabe, że skreśliłam właściwie obie płcie. – Serio. Niezależnie od orientacji wszyscy pakujemy się w te same pułapki i wchodzimy w to samo bagno, szukając szczęścia.
Jules odchyla się na kanapie.
– No to przerąbane.
Ja też opadam na oparcie. Wsłuchuję się w odgłosy baru, jestem zmęczona; stopy błagają o uwolnienie ze szpilek, w które wcisnęłam je osiem godzin temu. Nie pierwszy raz myślę poważnie o tym, żeby więcej nie zakładać tych przeklętych wysokich obcasów. Ale w bezpardonowym biznesie, w jakim działam, są moją bronią, moją tarczą.
Pierwszą parę szpilek, czarnych skórzanych marki Manolo Blahnik Mary Jane, dostałam od ciotki, mamy Killiana, słynnej modelki Izabelle. Powiedziała wtedy: „Czy nam się to podoba, czy nie, kobiety w przemyśle rozrywkowym zawsze ocenia się po wyglądzie i zawsze stawia niżej niż ich odpowiedników płci męskiej. Ale gdy włożysz dziesięciocentymetrowe szpilki i elegancki kostium, sceptycy będą zbyt oślepieni, by zauważyć, jak po nich depczesz”. Wzięła mnie wtedy pod skrzydła, nauczyła, jak powściągaćemocje, jak się ubierać, jak radzić sobie z gnojami, jak oczarować ludzi. Wszystkie te lekcje okazały się boleśnie prawdziwe.
Przez ostatnie lata chroniłam się chłodną perfekcją. Gdybym odsłoniła najmniejszą szczelinę, okazała najlżejszą sugestię wrażliwości, od razu oceniano by mnie gorzej niż facetów. Moja potęga opiera się na iluzji, że nic mnie nie zrani – i akceptuję to jako część świata zawodowego, w którym żyję. Czasami jednak… Czasami chcę po prostu zwinąć się w kłębek. Potrzebuję pocieszenia, dotyku, ulgi.
Powinnam wrócić do domu i wczołgać się do łóżka. Ale nie udaje mi się otrząsnąć z tego wzburzenia i niepokoju.
Patrzę Jules prosto w oczy.
– Wiem, nie powinnam się do tego przyznawać, bo to żałosne, ale… jestem napalona. Nie w takim powierzchownym sensie, że muszę się z kimś przespać, tylko w tym głębokim, zadręczającym. Takim, że o niczym innym nie myślę. Że wszystko aż boli, rozumiesz? Brnę przez kolejne dni, pragnąc wyzwolenia – wyrzucam z siebie. Jules patrzy na mnie z powagą, jakby doskonale wiedziała, o czym mówię. – Umiem zrobić sobie dobrze, to nie problem – zwierzam się dalej. – Jestem w tym ekspertką, wystarczy minuta, dwie, zanim skończę. Tyle że jest różnica, gdy czujesz na swoim ciele czyjeś dłonie, gdy nie wiesz, gdzie cię za chwilę dotkną. To zupełnie co innego: poczuć usta drugiej osoby, ciało, spocone i spragnione. – Uśmiecham się krzywo, chociaż serce mi niemal krwawi. – Mam dwadzieścia osiem lat. Jestem u szczytu kariery. Każdy by mi pozazdrościł zajebistych przyjaciół. Co wieczór mogłabym chodzić na wspaniałe imprezy. Mieszkam luksusowo na Upper East Side. Za moją szafę z butami większość kobiet mogłaby zabić.
– Prawda – śmieje się Jules.
– Świat leży u moich stóp, a ja nie umiem rozwiązać problemu tego dojmującego pragnienia. – Wkurza mnie to, wkurza mnie ta słabość, ta przeklęta potrzeba, której nie umiem zaspokoić.
Jules oblizuje wargi i mruczy:
– Może poszukaj sobie kogoś dzisiaj wieczorem? Uwolnisz się od napięcia.
– Próbowałam. Ale facet na jedną noc to za mało. – Zaciskam palce na skórzanym siedzeniu. – Naprawdę dobry seks wymaga czasu, w każdym razie w moim przypadku. Czegoś więcej niż przygodne zbliżenie. Obie strony muszą zaufać sobie na tyle, żeby bez skrępowania dawać, brać i uczyć się, co naprawdę działa.
– Jednym słowem – podsumowuje Jules – związek.
– Rzecz w tym, że ja nie chcę związku. – Śmieję się gorzko. – Tylko zarąbistego seksu.
Najgorsze chyba to, że nie jestem z Jules do końca szczera. Owszem, satysfakcja seksualna to bardzo ważna rzecz, ale moje pragnienie sięga głębiej. Potrzebuję spełnienia na zupełnie innym poziomie. Nie urządza mnie codzienna powierzchowna relacja, lecz fundamentalne połączenie fizyczne. Chcę, żeby ktoś mnie pożądał. Pragnął bardziej niż czegokolwiek na świecie. Aż do utraty tchu.
Chcę, żeby widział we mnie nie tymczasowe rozwiązanie problemu, lecz trwałą więź. Ja też chcę kogoś pragnąć w szerszym wymiarze. Uczyć się jego ciała, dowiadywać się, co go rozpala i rzuca na kolana. Posiąść i dać się wziąć w posiadanie.
Ale jeśli powiem o tym Jules, odsłonię się za bardzo, a ból otwartej rany będzie zbyt silny, żeby go zignorować.
– Potrzebuję swobody i zaufania, jakie daje relacja, ale wiem, że w tej chwili byłabym w takim związku beznadziejna. Może gdyby moje życie nie wiązało się w stu procentach z Kill Johnem… Ale się wiąże i to się nigdy nie zmieni, bo ten zespół jest moim życiem.
Jules kiwa głową z takim zapałem, aż podskakują jej fioletowe loki.
– Przyjaciele z bonusem. Wielka szkoda, że nie jaram się babkami, bo totalnie zaoferowałabym siebie. I ja należę do ligi mistrzów. – Uśmiecha się łobuzersko.
– No cóż… szkoda, że nie wchodzisz w grę. – Śmieję się, lecz szybko poważnieję. – Może po prostu kogoś sobie wynajmę.
Znów słyszę, jak ktoś z tyłu się dławi – albo już po prostu dostaję paranoi. Ale i tak odrywam się od oparcia i nachylam do Jules.
– Whip twierdzi, że to bardziej bezpieczne i że wtedy całkowicie kontrolujesz sytuację.
Jules robi się purpurowa.
– Whip skończy na okładkach tabloidów – mówi zirytowana. – No błagam cię, chyba go nie posłuchasz?
– Nie, to nie dla mnie. Po uszy tkwię w biznesie, nie chcę, żeby sfera seksualna też stała się transakcją. – Odchylam się z westchnieniem. – Chociaż na pewno rozwiązałoby to masę problemów.
Niedługo potem dopijamy drinki i Jules wstaje.
– Jutro zaczynam wcześnie z naszym Szefem.
Kocham Scottiego jak brata, ale daje swoim ludziom popalić niczym jakiś sierżant. Jules jest jedyną asystentką, która spełnia jego wyśrubowane standardy i nie ucieka z krzykiem.
Idę do toalety umyć ręce przed wyjściem. Stoję przy umywalce, zimna woda spływa po nadgarstkach, a ja patrzę na swoje odbicie. Cera, kiedyś kości słoniowej, zrobiła się prawie biała; odcina się ostro od kasztanowych włosów. Pod oczami widać fioletowe cienie, mimo że wklepałam podkład. W jakimś momencie cały ten wypolerowany połysk zmienił się w pokost i teraz zaczyna pękać.
Nie ma już śladu tamtej osiemnastoletniej dziewczyny z ogromnymi oczami, która tak bardzo chciała się gdzieś wpasować i błagała kuzyna, żeby pozwolił jej stać się częścią zespołu, istnieć na peryferiach. Bo chociaż nie miała krzty muzycznego talentu, pragnęła czuć ekscytację, jaką dawał jej taki świat.
Otwarcie się przed Jules było dobre, oczyszczające – ale jednocześnie pogorszyło sprawę. Pozwoliłam swoim problemom dojść do głosu, uwolniłam je, przez co tylko się wzmocniły.
Czy mi się podoba, czy nie, działam w męskiej branży. Producenci muzyczni, promotorzy koncertów, właściciele wytwórni płytowych, organizatorzy imprez, dziennikarze – kolosalna większość z nich to faceci. I przez te wszystkie lata nie dali mi zapomnieć, że działam na ich terenie, próbowali pokazać, że to nie mój świat. Żeby przetrwać, musiałam się uzbroić: mieć twardą skórę i zimne serce. Musiałam być idealna, nie wahać się, nie okazywać słabości, emocji, wrażliwości. Odsłonić się oznaczałoby rzucić się na pożarcie wilkom. Gdyby wyszło na jaw, że ta chłodna, twarda Brenna James błaga, żeby ją dobrze zerżnąć… To byłby koniec, już nigdy nie spojrzałabym nikomu w oczy.
Chociaż, nie. Nie, kurwa. Nie będę się wstydzić swoich potrzeb. Prostuję plecy, poprawiam szminkę na ustach i wychodzę.
Jakieś trzy kroki od toalety prawie wpadam na czyjąś umięśnioną, szeroką klatę. Staję gwałtownie.
– Przepraszam, nie widzia… – Urywam przerażona, gdy widzę, kto stoi przede mną.
Rye Peterson – moje osobiste przekleństwo, nemezis i wrzód na tyłku. Opiera się masywnym ramieniem o ścianę, jakby tu na mnie czekał. Wysoki, barczysty, jasnowłosy i mocno zbudowany – gwiazda rockowa światowego formatu o wyglądzie futbolisty.
Brat łata, co to kupi ci piwo i rozbawi sprośnym dowcipem. Taki właśnie jest – dla każdego prócz mnie. Przy mnie to diabeł wcielony, który tylko czeka, aż okażę słabość. Może reaguję na niego irracjonalnie, za to z całą pewnością intuicyjnie.
Krew odpływa mi z twarzy, gdy Rye posyła szeroki, bezczelny uśmiech, pojawiający się zawsze, gdy ten cholerny basista coś na mnie ma. Zaraz pewnie zacznie mnie grillować i czerpać przyjemność z każdej sekundy.
Ale tym razem jego ton nie jest złośliwy, raczej mroczny, głęboki i niemal stanowczy.
– Porozmawiajmy.
* * *
Rye
Każdy facet ma swoją słabość. Każdy pies ma swój dzień. Te dwie prawdy zderzają się z hukiem, gdy dowiaduję się, że Brenna James – moja jedyna prawdziwa słabość – rozpaczliwie potrzebuje fantastycznego seksu. Aż do bólu. Co noc.
Ja pierdzielę, robię się twardy na samą myśl. Rozgrzany na maksa. Aż dziw, że nie bucham parą. Ta nonszalancka poza i rola, której Bren po mnie oczekuje – złośliwego dręczyciela-przygłupka – kosztuje mnie w tej chwili dużo wysiłku.
Trochę żałuję, że się dowiedziałem, jaka jest spragniona, jak potrzebuje dotyku rąk na swoim ciele, ust na łechtaczce. Raany. To niemal przytłaczające.
Ale jestem psem i wyczuwam, skąd wieje wiatr. A skoro tajemnica już wyszła na jaw, niech mnie diabli, jeśli miałbym ją zignorować. Nie starałem się podsłuchiwać… Dobra, kłamię. Gdy już rozpoznałem głos Brenny za plecami, łowiłem każde słowo. Nie jestem z tego dumny, ale ta kobieta zawsze wyciąga ze mnie pętaka. I gdy tak mówiła o pragnieniach, gdy słyszałem tęsknotę, pożądanie w głosie, poczułem coś, czego nigdy bym się nie spodziewał w stosunku do niej – empatię.
Bren i tak by w to nie uwierzyła, bo myśli, że lecę na babki – i w pewnym sensie ma rację. Uszczęśliwiają mnie proste rzeczy; poza tym jestem lojalny wobec ludzi, których kocham. Ale nie wykorzystuję kobiet, zwyczajnie uwielbiam z nimi przebywać i szukam ich towarzystwa tak często, jak tylko mogę. Ale wspaniały, odlotowy seks, o którym mówiła Bren, jest dla mnie tak samo nieosiągalny.
Stąd wiem, co ona czuje.
A gdy wspomniała, że mogłaby komuś za to płacić…
Do chuja. Nie. Nie, i już. Nie mogę mieć takiej wiedzy i sobie odpuścić.
Pytanie brzmi: co zrobię teraz, gdy zagnałem Bren w kozi róg? Przez te wszystkie lata nasza interakcja opierała się wyłącznie na dumie. Z powodów, których właściwie nigdy nie zgłębiałem, oboje próbujemy dowieść, jacy jesteśmy nietykalni i jak bardzo wisi nam to, co myśli druga strona. I oboje żyjemy w kłamstwie. Ależ musi ją teraz skręcać, że słyszałem tamto wyznanie.
Patrzy na mnie z płomienną nienawiścią – czyli obrona. Oboje za każdym razem robimy wszystko, żeby tylko, cholera, nie okazać cienia słabości. Bóg jeden wie, co czai się teraz za tymi bursztynowymi oczami. Pewnie Bren chciałaby mnie skrzywdzić na wiele kreatywnych sposobów, bo zawsze o tym myśli. Tylko tym razem jej piękne usta wykrzywia upokorzenie. Dziewczyna patrzy w podłogę, jakby czekała, aż się pod nią rozstąpi i pochłonie ją czarna czeluść.
A jednak, wbrew temu, co sobie roi, nie czerpię przyjemności z jej dyskomfortu. Nie chcę, żeby się tak czuła. Odpycham się od ściany, zbliżam do Bren.
– Serio, Brenna. Słyszałem, co mówiłaś – walę prosto z mostu. Jej nozdrza falują, twarz pąsowieje skrępowaniem, ja mówię dalej: – Musimy porozmawiać.
– Wcale nie musimy.
Czerwone światło nad jej głową jeszcze mocniej rumieni jasną skórę, barwi kasztanowe włosy na kolor krwi. Niemal widzę, jak Bren staje w płomieniach i spopiela mnie swoją furią.
– Owszem, musimy. Daj spokój, Brenna, nie sądzisz chyba…
– Przestań do mnie gadać. – Omija mnie. – Nie będę omawiała tej sprawy z nikim, a już na pewno nie z tobą.
– Posłuchaj… Do licha! Czekaj!
Jaka ona szybka na tych obcasach; precyzyjnie, błyskawicznie przebija się przez tłum gości w garniturach. Jakiś koleś gwiżdże przeciągle i głośno komentuje jej tyłek. Niby niechcący walę go ramieniem, przechodząc. Biegnę za Brenną.
Już na zewnątrz ogląda się za siebie, marszczy brwi. Klnie i przyspiesza, a ja uśmiecham się krzywo. Naprawdę myśli, że tak łatwo się mnie pozbędzie?
– Możesz spokojnie zwolnić – mówię. – I tak odprowadzę cię do domu.
Unosi brodę, kroku nie zwalnia.
– Znikaj, szkodniku.
– Nie da rady. Bezpieczeństwo przede wszystkim, Bren.
– Phi! Nie potrzebuję ochroniarza. Gdybym chciała, skopałabym ci dupę.
Nie powinno mnie to nakręcać – a jednak.
– Nie wątpię, że jesteś hardcorem, skarbie. Ale zrób to dla mnie i już tak nie leć, dobrze?
Coś w moim głosie chyba ją przekonuje, bo chociaż prycha demonstracyjnie, idzie odrobinę wolniej. W rześkim powietrzu unoszą się obłoczki naszych oddechów. Cienka bluzka na pewno nie daje ciepła, ale wiem, że Brenna cisnęłaby moim swetrem na ulicę, gdybym go jej zaproponował, więc tylko wsuwam ręce w kieszenie i maszeruję obok.
Tu, na otwartej przestrzeni, nie ma szans mnie wyprzedzić. Zwłaszcza w tych niesamowitych szpilkach, zwłaszcza przy moich kilkunastu centymetrach przewagi wzrostu. Obcisła, cholernie seksowna spódnica, też nie pozwala wydłużyć kroku.
Bren oczywiście szybko to załapuje, bo znów trochę zwalnia. Obcasy stukają o chodnik: klik-klak, klik-klik-klak. Czasem słyszę to w snach. Taki rytm ma linia basu w Forget You. Nikt o tym nie wie i nikt się nigdy nie dowie. Niektóre rzeczy należy zachować wyłącznie dla siebie.
– Myślałam, że masz randkę – warczy Bren jakąś minutę później.
Krzywię się, słysząc, z jaką goryczą mówi to „randkę”, ale odpowiadam całkowicie opanowany:
– Miałem. Skończyła się wcześniej, w barze.
To kłamstwo. Nie umawiałem się z dziewczynami od dłuższego czasu. Ale za nic jej nie powiem, dlaczego nie przyszedłem na tę „rodzinną kolację” dzisiaj wieczorem.
– Słuchaj – zaczyna rzeczowym tonem. – Cokolwiek wydaje ci się, że słyszałeś…
– Wiem dokładnie, co usłyszałem.
– …to w najmniejszym stopniu nie twoja sprawa.
– Zgadza się.
Zauważam jej zaskoczone westchnienie, rozszerzone oczy. A potem przypomina sobie, że w ramach obrony powinna być na mnie wściekła.
– Nie wierzę, że podsłuchiwałeś! Należało dać znać, że tam jesteś.
Patrzę na nią spode łba.
– Bren, przysięgnij z ręką na sercu, że gdybyś usłyszała mnie w analogicznej rozmowie, to nie nadstawiałabyś ucha. No, przysięgnij, a ja nazwę cię kłamczuchą.
Przez chwilę nic nie mówi, ciszę mąci tylko stukot obcasów. W końcu klnie i podnosi rękę.
– Dobra. Niech ci będzie. Ale to i tak nie w porządku.
– Żadne z nas nie jest święte.
– Zwłaszcza ty.
– I chwała Bogu – wypalam natychmiast. Mój uśmiech na pewno wygląda teraz drapieżnie. Nic na to nie poradzę, mam szalone fantazje, żeby ją pochłonąć.
– Nie oznacza to również, że masz teraz wyciągać to, co wyszpiegowałeś.
– Jasne. Ale i tak chcę z tobą pogadać. Proszę, proszę, proszę, porozmawiajmy.
– Nie.
– No weź, Bren. – Mój ton łagodnieje. – Nie zamierzam cię zawstydzać – deklaruję. Zanosi się śmiechem; dźwięk niesie się w chłodnym powietrzu nocy. Wiem, zasłużyłem. Zawstydzałem ją wcześniej na wiele różnych sposobów. Teraz tego żałuję. – Słowo daję. I nie pójdę sobie w cholerę. Dlatego zanim mnie palniesz w łeb, równie dobrze możesz posłuchać, co chcę powiedzieć.
Przewraca oczami.
– Gardzę przemocą fizyczną.
– Czyżby?
– Dla ciebie zrobię wyjątek.
Szczerzę się do niej.
– I pewnie nieźle by zabolało, co, jagódko?
– Wrr!
Mimo wszystko widzę nikły uśmiech, który próbuje się przebić. Mikrozwycięstwo.
Śmieję się cicho, gdy podchodzimy do jej budynku i portier otwiera drzwi.
– Panno James, panie Peterson… – Wita nas skinieniem głowy.
– Siemasz, Tommy. Jakieś komentarze do wczorajszego meczu?
Niewzruszona twarz Tommy’ego nie zmienia wyrazu.
– Żadnych, które chciałbym wygłosić.
Salutuję mu; idziemy przez hol, Brenna zerka na mnie zmrużonymi oczami.
– Skąd wiesz, jak ma na imię? – cedzi.
Niemal słyszę obracające się trybiki w jej mózgu. Byłem tu kilka razy, nigdy sam, gdy urządzała wspólne kolacje albo spotkania. Z całą pewnością nie na tyle często, żeby zakumplować się z jej nocnym portierem.
Przechylam się i naciskam guzik przy windzie.
– Zobaczyłem Tommy’ego w Garden na meczu Knicksów i zaprosiłem, żeby usiadł ze mną.
Ja i reszta chłopaków mamy całosezonowe karnety na piętrze. Nie zawsze chodzimy całą ekipą na wszystkie mecze, więc puste siedzenia się marnują. Stella, dziewczyna Jaxa, zajmuje się działalnością charytatywną i przekazuje bilety zwycięzcom w różnych akcjach. Raz w miesiącu zabieramy również dzieciaki, które potrzebują w życiu trochę radości: bo są chore, mają problemy ze zdrowiem psychicznym, pochodzą z rozbitych czy niezamożnych rodzin. Kocham te wieczory i za każdym razem uczę się od tych małolatów czegoś nowego.
Słyszę pomruk w krtani Bren; wsiadamy do windy. Dobrze, że w tej chwili nie rozmawiamy. Zdarzało się już, że jechaliśmy sami windą, ale nigdy w takim napięciu. Czuję dreszcze; przenikają mnie do środka.
Potrzebuje seksu „fantastycznego, szalonego i odjechanego, który chcesz uprawiać raz za razem, aż umrzesz, wciąż tego pragnąc”.
Napina mi się skóra. Cholera, ja też tego pragnę. Tylko nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo, dopóki Brenna o tym nie wspomniała. Nagrzany, wciągam głęboko powietrze; błąd, teraz jej perfumy drażnią mi nozdrza. Nie używa zawsze tych samych, zmienia zależnie od nastroju. Znam je wszystkie aż za dobrze i przez te lata nauczyłem się po zapachu odgadywać, w jakim jest humorze.
Dzisiaj to dojrzałe brzoskwinie, miód, ciemny rum i aromatyczny tytoń. W teorii taka kombinacja nie powinna zadziałać, w realu to czysty seks. I teraz mogę myśleć już tylko o tym, jak leżę pod słońcem Karaibów między jej udami, smakując pożądliwie wilgotną i nabrzmiałą…
Odchrząkuję i staję prosto. Chłopie, weź się ogarnij.
Bren zerka na mnie.
– Zakrztusiłeś się śliną?
Tak, bo ślinię się z pożądania. Przez ciebie.
– Nie, to zwykły kaszel.
– Hmm… – Mruży oczy i przygląda mi się uważnie. – Ale nic cię nie rozkłada, prawda?
– Czemu pytasz? – Nachylam się do niej, skończony kretyn. Zbliżanie się do Brenny James nie jest w moim przypadku dobrym pomysłem. – Otarłabyś mi rozgorączkowane, spocone czoło?
– Odesłałabym cię do domu, żebyś mnie nie zaraził. Nie mogę sobie teraz pozwolić na chorobę.
– Daj spokój, jagódko – mówię, gdy drzwi windy rozsuwają się na jej piętrze. – Świetnie o tym wiesz: żeby złapać moje zarazki, musiałabyś znaleźć się znacznie bliżej mnie.
Wznosi oczy do nieba i wychodzi – znów słyszę to klik-klak, klik-klik-klak. Zawsze mnie nakręcało. Ewidentna wskazówka, że przy każdym kroku pojawia się dodatkowe rozkołysanie całego ciała. Nie przyznam się, ile razy obserwowałem jej chód, żeby to rozgryźć.
Gdy docieramy do mieszkania, błyskawicznie wstukuje kod alarmu, otwiera drzwi i zamaszyście wchodzi do środka. Muszę się spieszyć, żeby drzwi nie zamknęły mi się przed nosem.
Gdy wchodzisz do mieszkania Brenny, otula cię jej obecność. Zawsze pachnie tu świeżymi różami, ale nie dusząco, tylko świeżo i słodko. Przedwojenne mieszkanie, z klasycznymi gzymsami oraz wysokimi sufitami, urządziła w kolorze kremowej bieli i odcieniach szarości z akcentami różu, złota i zieleni. Stonowany luksus. Poza długą sofą w stylu empire z obiciem w cętki geparda. Stoi pośrodku salonu, demonstracyjna i wyzywająca, jakby miała gdzieś całe to stonowanie, i przyciąga wzrok swoim szokującym stylem. Trochę jak Bren.
Która właśnie opiera swój świetny tyłek na poręczy sofy, krzyżuje w kostkach zgrabne nogi, a jej zabójcze szpilki wbijają się w gruby, włochaty dywan.
– Jestem zmęczona, miałam spotkanie z Paulem Hollywoodem.
Śmieję się cicho.
– Paulem Hollywoodem?
– Owszem. Jurorem w programie kulinarnym The Great British Baking Show.
– O, znam to!
Unosi brwi.
– Nie mów, że oglądasz?
– Co cię tak dziwi? Lubię piec słodkości. Muszę jakoś utrzymać to ciało w optymalnych kształtach. – Gładzę mięśnie brzucha.
Nie złapała przynęty i nie zerknęła – wpatruje się w moją twarz, nie próbując nawet ukryć zniecierpliwienia. A teraz, kiedy jestem z nią sam na sam, moja pewność siebie rozprasza się jak kiepski pogłos. Kurde. Cisza, początkowo niezręczna, staje się przytłaczająca. Serce wali mi w uszach, skóra płonie. Szukam w myślach, od czego by tu, kurwa mać, zacząć.
Bren wzdycha.
– Nie…
– Ja to rozumiem – wypalam szybko.
Bursztynowe oczy robią się okrągłe.
– Przepraszam: co?
Dawaj, Ryland. Już. Idź na całość.
– Znam uczucie, o którym mówiłaś w pubie.
Brenna krzyżuje ręce na piersi; obronny, dystansujący gest.
– Och, czyżby?
– Tak. – Robię krok w jej stronę. – Jak wiemy, słynę z tego, że kocham seks…
– Pierwsze słyszę.
– Hej, nie ukrywam tego. Po co, skoro ja… skoro my… go uwielbiamy? Seks jest super – brnę. A kamienna mina Brenny mówi mi, że właśnie idę na dno. Znów robię krok do przodu, powoli, nie chcę nic przyspieszać, nie chcę blokować jej jeszcze bardziej. – Ale znalezienie kobiety, której zaufam, która powie mi, co tak naprawdę lubi…
– O nie. Tylko nie to – przerywa mi, śmieje się krótko i kręci głową. – Nie, nie, nie. Nawet nie próbuj.
Tyle że ja się już nie zatrzymam.
– Nie wiesz nawet, o czym zamierzam mówić.
– Jeśli nie o tym, co kupić Scottiemu na urodziny, nie chcę tego słyszeć.
– Łatwizna: chusteczki do nosa od Henry’ego Poole’a. – Wzruszam ramionami. Bren wydaje się zaskoczona. – Nuda, wiem, ale Scottie kocha takie rzeczy. Jednak masz rację, nie o to mi chodzi.
– Rye, nie. – Podnosi rękę. – Po prostu nie.
– Czyli co, wolisz płatne usługi? – Próbuję stłumić panikę w głosie. – Wolisz narazić się na jakieś nieprzewidziane akcje? Że coś się wtedy zjebie? Ryzykować swoje bezpieczeństwo?
Błąd. Brenna ściąga kasztanowe brwi.
– Hej, a może to ty powinieneś się zastanowić nad taką opcją? Poza tym, to zupełnie nie twoja sprawa.
– To już ustaliliśmy. Jednak jako twój przyjaciel…
– Wiecznie się kłócimy!
– To prawda. Tak samo jak to, że jesteś denerwująca – dodaję. Zaciska usta, wyraźnie zirytowana. Tłumię uśmiech, gdy widzę na jej twarzy cień zgody. Owszem, dość często wybuchają między nami sprzeczki, nie zmienia to faktu, że znamy się bardzo dobrze. – Jesteś dla mnie ważna, Bren. Gdyby coś ci się stało, rozwaliłoby mnie to na maksa.
Po moich słowach w pomieszczeniu zapada cisza tak absolutna, że słychać klaksony taksówek piętnaście pięter niżej. Brenna jest zszokowana – dla mnie to cios. Do kurwy nędzy, naprawdę myślała, że mam ją gdzieś? Jest kuzynką Killiana – już samo to wystarczyłoby, żeby stała się dla mnie kimś wyjątkowym. Nie mówiąc o tym, że stanowi istotną część mojego życia, jesteśmy połączeni na dobre i złe od wczesnej młodości.
Próbuję zachować spokój, ale w gardle rodzi się pomruk, w którym, niech to licho, pobrzmiewa ból. Szlag.
Bren skubie górną wargę, jak zawsze gdy wie, że schrzaniła. Wzdycha.
– Słuchaj, mnie też byłoby przykro, gdyby coś ci się stało…
– Twój entuzjazm zwala mnie z nóg. Serio.
To takie niesamowite, że potrafi przerzucić swój długi kucyk przez ramię jednym ruchem brody. Widziałem ten leciutki gest setki razy i niezmiennie bawi mnie tak samo, nawet jeśli wiem, że za chwilę oberwę.
– W tej chwili ciężko mi zdobyć się na entuzjazm – zauważa. – Niemniej, spieszę cię uspokoić: nie mam zamiaru nikomu płacić, żeby zaspokajał moje potrzeby. W porządku?
A ja zamiast ulgi czuję się rozbrojony. Nie, nie chcę, żeby kogoś wynajmowała, po prostu za dużo namotałem sobie w głowie.
– Och – wyrywa mi się.
Unosi kąciki warg.
– Widzę, że tej części nie dosłyszałeś?
– No… nie.
– Doprawdy, Rylandzie, twoje umiejętności podsłuchiwawcze pozostawiają wiele do życzenia.
Uśmiecham się delikatnie.
– W kilku miejscach ściszyłaś głos. To było frustrujące. Następnym razem prosiłbym trochę głośniej.
Krótkie prychnięcie i znów wraca rzeczowy ton.
– A teraz, skoro już wszystko załatwione, proszę, żebyś stąd wyszedł.
Powinienem to zrobić. Totalnie powinienem odwrócić się i wyjść.
I żałować tego do końca życia.
– Nic nie jest załatwione, dopóki nie znajdziesz tego, czego potrzebujesz.
Jej policzki purpurowieją.
– Do ciężkiej cholery, Rye…
– To chcę być ja – wyrzucam z siebie już bez żadnej finezji. Oddycham głęboko i mówię jeszcze raz, trochę spokojniej: – Chcę, żebyś użyła mnie.
Moje słowa tłuką się bezładnie pomiędzy nami. Chyba po raz pierwszy w życiu Brennę zatkało.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz