Ukochany wróg - Callihan Kristen - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ukochany wróg ebook

Callihan Kristen

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od wrogów do kochanków

Pełna emocji opowieść o poznawaniu się na nowo, walce z uprzedzeniami i akceptowaniu własnych, skrywanych przez lata uczuć

On, Macon Saint, jest bogatym, seksownym aktorem, który został gwiazdą dzięki roli w popularnym serialu. Ona, Delilah Baker, jest szefową kuchni świetnie prosperującej firmy cateringowej. Znają się od dzieciństwa i od tamtego czasu łączy ich niechęć, rywalizacja, pogarda i nienawiść - w każdym razie to właśnie czuje Delilah do Macona. A Macon?... Czyżby on miał inne zdanie na temat ich relacji? Może zawsze potajemnie ją podziwiał? Tak czy inaczej, on był najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, a ona niepozorną dziewczyną o umyśle ostrym jak brzytwa i jeszcze ostrzejszym języku. Prócz wrogich uczuć w czasach szkolnych łączyło ich jeszcze jedno – jej siostra Samantha, która przez całe liceum była dziewczyną znienawidzonego Sainta. Z chwilą, gdy on zrywa z Sam na balu na zakończenie szkoły, znika z życia sióstr Baker na długie dziesięć lat.

I pojawia się równie nagle, jak zniknął – poszukuje Sam, która podstępem została jego asystentką, ukradła mu cenny zegarek i wyjechała. Po nieudanych poszukiwaniach siostry Delilah postanawia odpracować u Macona pieniądze, które stracił. Czy Macon zgodzi się na jej propozycję naprawienia nie swoich błędów? Czy dziewczyna zdecyduje się na dwuznaczną propozycję zamieszkania w jego rezydencji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
4,5 (3317 ocen)
2051
861
321
61
23
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paulina_Pinina

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek hate-love jakie miałam przyjemność czytać. Mocno polecam. Wrócę do niej jeszcze nie jeden raz ❤️
50
emili22

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, naprawdę super się czyta tego mi trzeba było. Wciąga na max'a nie mogłam sie oderwać... Jest to lekka, przyjemna lektura troszeczkę z przewidywalną fabułą ale w niczym to nie przeszkadza, naprawdę dobrze się bawiłam. Porusza też trudne tematy takie jak przemoc w rodzinie, nękanie w szkole, plus wredna siostra 😉 ale całość jest naprawdę dobra. Polecam😍 Dodam że warto ja wybrać jeśli szukacie czegoś lekkiego ale nie nudnego i banalnego po jakiejś trudnej lekturze.... Ja tak Zrobiłam i jestem naprawdę usatysfakcjonowana i w pełni zrelaksowana 😊
30
kaha0780

Nie oderwiesz się od lektury

boska😍 czytało się rewelacyjnie❤️
20
exzozol

Nie polecam

co za g0000wn00000 k%$#@£aaa nie polecam
10
HannaLoewnau

Z braku laku…

ciagnie sie jak ....w oleju, nie przepadam
10

Popularność




Tytuł oryginału: Dear Enemy

Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Bogusława Jędrasik, Ewa Rudnicka

Fotografia wykorzystana na okładce

© The Faces/Shutterstock

Copyright © 2020. DEAR ENEMY by Kristen Callihan

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Ewa Skórska

ISBN 978-83-287-1622-3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

Z łatwością wybaczyłabym mu jego dumę, gdyby przy okazji nie uraził mojej[1].

PROLOG

Dziesięć lat wcześniej

Liceum Shermont, Karolina Północna

Ostatnia klasa, album, wywiad końcowy

Pytanie nr 1: Gdybyś mógł jeszcze raz chodzić do liceum, chciałbyś?

Macon Saint: Chyba kpisz. Nie.

Delilah Baker: To podchwytliwe pytanie? Nie.

Pytanie nr 2: Jak myślisz, kto z naszej klasy odniesie sukces?

Delilah Baker: Błagam. Przecież wszyscy wiedzą, że Macon. Chociaż wcale na to nie zasługuje.

Macon Saint: Ja. I Delilah Baker. To typ natręta, przyczepi się i nie puści, dopóki nie dotrze tam, dokąd chce.

Pytanie nr 3: Gdyby zaatakowali nas obcy, kogo chciałbyś mieć u swojego boku?

Macon Saint: Delilah Baker. Napyskowałaby im, tak że zawinęliby się i odlecieli.

Delilah Baker: Macona Sainta. Rzuciłabym go kosmitom na pożarcie i zyskała kilka cennych sekund na ucieczkę.

Pytanie nr 4: Najbardziej pamiętna chwila w liceum, to…? I czy dobrze ci się kojarzy?

Delilah Baker: Ostatni dzień szkoły. Bardzo.

Macon Saint: Bal. Ani k*rwa trochę.

Delilah

Macon Saint to diabeł. I każdy z odrobiną rozumu to wiedział. Niestety, wszyscy ludzie z mojej klasy w liceum Shermont nie mieli ani krzty tego daru bożego. Gorzej, płaszczyli się przed Maconem i traktowali jego samego jak boga. Po tym chyba poznajesz diabła: sprawia, że ludzie wpatrują się w niego cielęcym wzrokiem i zupełnie nie kumają, z czym mają do czynienia.

Ale trudno się dziwić. Piękno czyni głupców z nas wszystkich, a Macon miał twarz anioła – tak cudowną, jakby stworzoną dłonią Boga, jakby nad tymi czarnymi, lśniącymi włosami unosiła się aureola. Był niewiarygodnie piękny. Jedyną osobą, która mogła rywalizować z nim pod względem tej fizycznej doskonałości, była moja siostra Samantha.

Wchodziliśmy w wiek dojrzewania z chropawą gracją brzydkich kaczątek: mieliśmy za duże stopy, krzywe zęby, byliśmy za chudzi albo nieproporcjonalnie zbudowani, tylko Macon i Sam pozostawali nieskazitelni.

Co to był za duet. Doskonałe proporcje i zero pryszczy – odcinali się ostro na tle nas, zwykłych nastolatków. Nic też dziwnego, że przez całe gimnazjum i szkołę średnią stanowili parę. Chodzące ideały…

…które uczyniły z mojego życia piekło.

Chłodny i raczej małomówny Macon zwykle gapił się na mnie tak, jakby nie mógł pojąć, czemu oddychamy tym samym powietrzem. Co do tego oboje byliśmy zgodni, we wszystkim innym żarliśmy się niemożliwie.

Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, stał na wielkim trawniku, który rozciągał się przed rezydencją należącą do rodziny jego mamy od wieków. Ściskał w ręku kij baseballowy i patrzył, jak jeżdżę na rowerze tam i z powrotem. Chudy jak szczapa, trochę niższy ode mnie. Wzbudził we mnie uczucia opiekuńcze. Wydawało mi się, że widzę w jego oczach bezbronność. Jak szybko się okazało, byłam w błędzie.

– Cześć – zagadałam, zatrzymując się przed nim. – Wprowadziłam się do domu przy tej ulicy. Może zostaniemy przyjaciółmi?

Spojrzał na mnie tymi swoimi ciemnymi, prawie czarnymi oczami, spod gęstych firanek rzęs. Dziewczyny wzdychały do tych oczu przez cały okres liceum. Dla mnie były zimne i wyrachowane. A wtedy zwęziły się w szparki.

– Głupia jesteś?

Jak gdyby mnie walnął.

– Słucham?

Wzruszył ramionami.

– No raczej.

Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Przecież zachowałam się grzecznie, tak jak uczyła mnie mama.

– Dlaczego powiedziałeś do mnie „głupia”?

– Mieszkam tutaj od zawsze. Chyba zauważyłem, że jest ktoś nowy na mojej ulicy, nie? Myślisz, że potrzebuję mieć więcej przyjaciół?

– Chciałam być tylko taktowna. Mój błąd.

– Taktowna? Wyrażasz się jak staruszka.

Grzeczność wyraźnie była tu dla frajerów.

– Ale z ciebie dupek.

Zadarł głowę, ukazując siniak i rozcięcie biegnące wzdłuż podbródka.

– A ty jesteś wkurzająca.

Cokolwiek mogłam wtedy odpowiedzieć, przepadło, ponieważ na horyzoncie pojawiła się Sam.

Jest ode mnie młodsza o dziesięć miesięcy. Czasem nazywano nas bliźniaczkami – to dość nietrafione, bo każdy, kogo nie dotknęła ślepota, widział wyraźnie, jak bardzo się różnię od reszty swojej rodziny.

Jej jasne włosy, splecione we francuski warkocz, lśniły w słońcu. Uśmiechnęła się do Macona, figlarny uśmiech upodabniał ją do wesołego chochlika.

– Nie przejmuj się moją siostrą. Nasza babcia Belle mówi, że Delilah jest gderliwa.

Dlatego zawsze wolałam babcię Maeve.

– A według mnie ona zwyczajnie lubi się kłócić – dodała Sam, marszcząc śliczny nosek.

Wstrętny chłopak spojrzał na mnie spod czarnej grzywy i odpowiedział:

– Też tak myślę.

Zaczerwieniłam się jak burak.

– Jeśli ktoś wygłasza inną opinię niż rozmówca, nie znaczy, że jest kłótliwy. To oznacza jedynie, że potrafi myśleć. Wielka szkoda, że żadne z was nie ma o tym pojęcia.

Sam zaśmiała się przesadnie głośno i klepnęła mnie mocno w ramię.

– Żartownisia… – Ścisnęła mnie ostrzegawczo i obdarzyła chłopaka promiennym uśmiechem. – Jestem Samantha Baker. A ty?

– Macon Saint.

– Macon? To się rymuje z bekon. Uwielbiam bekon! A Saint brzmi odlotowo, wręcz bosko. I wyglądasz trochę jak anioł, ale nie po dziewczyńsku, tylko taki anioł chłopak. Mogę mówić do ciebie Saint? Mieszkasz w tym wielkim starym domu? Prześliczny. Lubisz ciasteczka z masłem orzechowym? Mama właśnie upiekła.

Macon zamrugał pod tym szkwałem słów. Spodziewałam się, że odpali mojej siostrze tak samo jak chwilę temu mnie; nawet ja miałam chęć jej powiedzieć, żeby się zamknęła. On jednak tylko posłał nam ten krzywy uśmieszek, który wkrótce miałam lepiej poznać i znienawidzić.

– Ty pewnie nigdy się nie kłócisz, co?

Tonem wyraźnie dał do zrozumienia, że Sam jest idiotką i że to mu odpowiada. Ale ona nie zwróciła nawet uwagi na taki niuans.

– Nigdy – potwierdziła rozpromieniona. – Ja jestem wyluzowana.

Przewróciłam oczami, ale żadne z nich tego nie zobaczyło. Było po wszystkim: Macon poszedł z Sam na ciastka, a ja oficjalnie zostałam „tą na doczepkę”. Straciłam sojusznika, którego czasem miałam w siostrze, pojawił się za to szyderca, który siedział we mnie jak zadra.

Dwa lata później Macon wystrzelił w górę, stając się obiektem westchnień wszystkich dziewczyn w szkole. I, rzecz jasna, zaczął chodzić z Sam.

Prawie nie wyłaził z naszego domu. Wylegiwał się na kanapie, podkradał pilota od telewizora i oglądał sport, jadł z nami kolację, a gdy rodzice nie patrzyli, rzucał we mnie kawałkami jedzenia. Ale najgorsze było to, jak się przy nim – przy nich – zawsze czułam. Ta gorsza.

Nie miałam chłopaka i nie chodziłam na randki; nikt mnie nigdzie nie zapraszał, a ja nie wiedziałam, jak zaprosić kogoś. Wiecznie sama Delilah. Moi przyjaciele, onieśmieleni przez Sam i Macona, nie odwiedzali mnie w domu, żeby na nich nie wpaść. Dlatego albo ja wychodziłam, albo stawiałam czoło tej pięknej parce w pojedynkę.

Przez całe liceum Macon i ja ścieraliśmy się za każdym razem, jak tylko znaleźliśmy się blisko siebie. Ale dopiero pod koniec ostatniego roku moja niechęć przerodziła się w jawną nienawiść.

– Saint i ja idziemy razem na bal – oznajmiła Sam z triumfującym uśmiechem, otwierając szafkę tuż obok mojej.

Włożyłam do swojej futerał ze skrzypcami.

– Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Do balu jeszcze ponad miesiąc. Czemu teraz mi o tym mówisz?

Przewróciła oczami.

– Nie mogłabyś po prostu cieszyć się ze mną?

– Z czego? Że chodzisz z diabłem? Że opuściłaś poprzeczkę tak nisko? Że twój związek jest jednym wielkim sukcesem na wieki wieków, amen? – Wzruszyłam ramionami. – Super.

– Po prostu mi zazdrościsz, bo sama nie masz chłopaka.

– Chłopaka! – żachnęłam się. – Twój chłopak jest plastikowy jak Ken i ma równie sztuczną osobowość. Wolę pójść na bal sama, niż znosić towarzystwo kogoś takiego.

– Już to widzę. Gdyby Matty Hayes cię zaprosił, to poleciałabyś z nim w podskokach – wypaliła. Nie znosiłam, gdy Sam widziała to, czego nie powinna. Tak, durzyłam się w Mattym. Odrobinę. Uśmiechnęła się, czytając mnie jak tani tabloid. – Zresztą pewnie by to zrobił, gdybyś włożyła choć trochę wysiłku i zadbała o swój wygląd.

– Już się rozpędził – usłyszałam znajomy głos nad swoją głową; po moim zdrętwiałym ciele przetoczyła się fala strachu.

Macon opierał się ramieniem o brzeg szafki, a czarne oczy spoglądały drwiąco spod grzywy włosów w tym głupim stylu Zaca Efrona. Za każdym razem, gdy Macon Saint na mnie patrzył, czułam się jak kiełbasa na grillu. Fakt, wyglądał bosko, ale tak naprawdę chodziło o jego oczy. Przewiercał mnie tym spojrzeniem, wnikał pod skórę i dostawał się wprost do serca.

Mama zawsze mówiła, że mam wyszukany sposób wysławiania się, no ale cóż, właśnie tak postrzegałam Macona. Mierzenie się z nim wzrokiem było niczym stawianie czoła szalejącej burzy: człowiek wychodził z tego bez tchu, poobijany i osłabiony.

– Nie przypominam sobie, żebym zapraszała cię do tej rozmowy.

– Nie potrzebuję zaproszenia – prychnął kpiąco. – A ty nie masz żadnej szansy z Hayesem. On lubi chude słodkie idiotki. Wiesz, stylówka Barbie.

Czyli słyszał mój komentarz o Kenie. Jednak miałam to gdzieś i właśnie chciałam mu to powiedzieć, ale on jeszcze nie skończył. Stał tuż obok i sunął po mnie tym mrocznym, dzikim wzrokiem; nozdrza falowały.

– W tej sukience wyglądasz jak ziemniak, Baker.

Cholera! To straszne, od razu pożałowałam, że mam na sobie beżową dzianinową kieckę, a do niej kozaki do kolan w tym samym kolorze. I wkurzyło mnie, że pod tym taksującym spojrzeniem naprawdę poczułam się jak ziemniak.

Ale nie miałam zamiaru pokazać tego Maconowi Saintowi.

– Niektórzy z nas wiedzą, że wygląd to nie wszystko, Con Manie[2]. – Bo tym właśnie był, oszustem doskonałym, który wmówił wszystkim, że mają go uwielbiać. – Piękno przemija i twoja brzydota wewnętrzna w końcu wyjdzie na jaw.

Wyprostował się, patrząc na mnie z uśmieszkiem.

– Rozumiem, że jesteś z tych, co nie zwracają uwagi na wygląd i kochają kogoś wyłącznie za osobowość?

Czułam, że to pułapka – nie wiedziałam tylko jaka ani jak jej uniknąć. Uniosłam jednak brodę i odparłam spokojnie:

– Właśnie tak.

Skinął głową, jak gdybym mu coś potwierdziła, i się nachylił. Większość chłopaków pachniała dezodorantem z supermarketu, a Macon cedrowym mydłem i feromonami „zerżnij mnie”.

– Powiedz mi wobec tego, Ziemniaczku, czy to właśnie owo wewnętrzne piękno przemawia do ciebie z kalendarza pełnego zdjęć roznegliżowanych strażaków, który masz w swoim pokoju?

Z twarzy odpłynęła mi cała krew, zostały tylko bolesne ukłucia. Macon uśmiechnął się okrutnie.

– Nie wierzę, że lecisz na Hayesa z powodu jego porywającej osobowości. Zadzierasz nosa, chociaż ładny wygląd przemawia do ciebie tak samo jak do nas wszystkich. Ja przynajmniej mam jaja, żeby to przyznać.

Co gorsza, miał rację. Trzasnęłam drzwiczkami szafki i odeszłam.

– Dzięki za rozmowę, Ziemniaczku! – zawołał za mną prześmiewczo. I cholernie głośno. A gdy Macon Saint coś mówił, ludzie słuchali.

Do obiadu wszyscy nazywali mnie Ziemniak. Kiedy następnego dnia kuchnia serwowała smażony ser i opiekane ziemniaczane kulki, w moją stronę pomknęły dziesiątki brązowych pocisków. Król Shermont nadał mi przezwisko, wszyscy pokornie je stosowali.

Skutek tego był taki, że prawie zrezygnowałam z balu. W końcu wtrąciła się Sam. Wparowała do mojego pokoju i zaczęła gadać.

– Nie daj mu się. To przecież tylko jego kolejny wygłup. – Patrzyła na mnie szaroniebieskimi oczami, w których malowała się szczerość. Wzięła mnie za rękę. – Poza tym super, że Saint nadał ci ksywkę. Nikomu innemu jej nie nadał. Nawet mnie.

Zmarszczyła brwi, tak jakby nagle poczuła się pominięta i świadomość tego wykluczenia jej się nie spodobała.

– Ziemniak to nie ksywka – warknęłam. – To obraźliwe przezwisko, i proszę bardzo, możesz je sobie zabrać w każdej chwili.

– Nie. – Mocno pokręciła głową; jej proste włosy spływały teraz po plecach jak lśniąca fala. – Ja potrzebuję czegoś innego. Symbolu naszej głębokiej więzi, duchowego pokrewieństwa.

– To może Zwierciadełko? – palnęłam bez namysłu. – Skoro oboje tak uwielbiacie się w nim przeglądać.

Owszem, to nie było miłe. Policzki siostry pokryły się różem; wstała z mojego łóżka.

– Sam, nie chciałam…

– Nie – przerwała mi ostro. – Przecież tak myślisz. Saint ma rację: ty po prostu musisz dzielić ludzi.

– I kto to mówi? – odpaliłam.

– Zawsze wszystko zbywasz żartem – stwierdziła Sam, choć wcale nie żartowałam, i skrzyżowała ręce na piersi. – Wiesz, na czym polega twój problem? Że nie umiesz grać w tę grę.

– Grę? Życie to nie gra.

– Gówno prawda. Życie to gra, tak było i zawsze będzie. Uśmiechaj się, nawet jeśli nie masz ochoty, zabiegaj o sympatię ludzi na stanowiskach, żeby ci pomagali albo trzymali twoją stronę – wyliczała, odginając palce. – Gdy już uznają cię za miłą, uczciwą i pomocną, dostaniesz wszystko, co chcesz.

– To właśnie powinnam robić? Udawać kogoś innego i knuć?

Wzruszyła ramionami.

– Tak właśnie postępują ludzie sukcesu. Snują intrygi, zawierają sojusze, realizują plany.

– Jeśli to nazywasz sukcesem, to ja dziękuję. Wolę porażkę; przynajmniej będę żyła w zgodzie ze sobą.

Sapnęła.

– Możesz sobie być arogancka, ale i tak wiem, że po prostu boisz się pójść na bal bez pary – oznajmiła i wyszła.

To przeważyło: nie chciałam, żeby ktoś nazwał mnie tchórzem.

Wybrałam się z mamą na zakupy. Zdecydowałam się na klasyczną sukienkę, wąską, do ziemi, z zielonej satyny, z króciutkimi rękawkami. Wydawało mi się, że moja figura jest zbyt wyeksponowana, i czułam się śmiesznie, ale mama zapewniała, że wyglądam prześlicznie.

Poszłam sama. Oczywiście nie tylko ja byłam bez pary, ale i tak strasznie się denerwowałam, gdy kroczyłam głównym korytarzem do hotelowej sali, w której odbywał się bal.

Tam go zobaczyłam.

Macon stał znudzony obok grupki przyjaciół, sam pośród nich. Nie wiem, jak wyczuł moją obecność, ale gdy weszłam, odwrócił głowę. Nasze spojrzenia się spotkały; zwolniłam kroku.

W idealnie skrojonym smokingu wyglądał… Wyglądał tak, jakby pojawił się tu zupełnie z innego świata. Jego miejsce było wśród eleganckich elit, imprezujących na jachtach, przechadzających się bulwarami w Paryżu. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam? Nie pasował do tego miasta tak samo jak ja, tylko z innych powodów. Różnica między nami polegała na tym, że odmienność Macona nikomu nie przeszkadzała, po prostu ludzie cieszyli się, że mogą być obok niego.

Nie pamiętam, jak udało mi się przebyć te ostatnie metry, ale znaleźliśmy się twarzą w twarz. Przesunął po mnie tymi ciemnymi oczami, ściągnął brwi.

– Przyszłaś.

– Miało mnie nie być?

Teraz zmarszczył brwi jeszcze bardziej, uciekał wzrokiem, jak gdyby moja obecność go niepokoiła.

– Myślałem, że zrezygnujesz.

Wzruszyłam ramionami. Byłam bardzo świadoma swojego wyglądu: elegancka suknia, makijaż, włosy skręcone w luźne loki. Czułam się nienaturalnie, ale wiedziałam, że tworzę ładny obrazek.

– Przykro mi zatem, że cię rozczarowałam.

Milczał. Gdy w końcu odpowiedział, jego głos brzmiał prawie jak szept.

– Nie jestem rozczarowany.

Żadne z nas już się nie odezwało, oboje byliśmy zbici z pantałyku. Nawet jeśli moja obecność nie rozczarowała Macona, to nie wyglądał na uradowanego. Mnie też daleko było do szczęścia, nie ufałam Saintowi. Jak gdyby za milczącym porozumieniem oboje odwróciliśmy się i udaliśmy w innych kierunkach.

Roztrzęsiona, z dudniącym sercem, weszłam do sali balowej. Większość ludzi z naszego rocznika już tańczyła albo gromadziła się w grupkach przy długim stole z jedzeniem.

Nie zwracałam większej uwagi na kulinarne specjały, bo i tak nie dałabym rady nic przełknąć, ale przez salę przetoczyła się fala tłumionego śmiechu. Tak jakby karmiąc się sam sobą, dźwięk narastał, coraz mniej stłumiony, coraz bardziej złośliwy.

Jego źródłem był bufet; spojrzałam w tamtą stronę, gapiło się na mnie kilkanaście osób. Poczułam żar na policzkach i rozejrzałam się: teraz wszyscy wlepiali we mnie gały.

Stres ścisnął mi krtań, powoli podeszłam do stołu. Śmiech potężniał, powietrze wypełniały szepty: „Ziemniaczki, ziemniaczki”. Zrozumiałam: chodziło o jedzenie.

Opiekane ziemniaczane kuleczki na każdej przeklętej tacy. Leżały dosłownie wszędzie.

Nie mogłam oddychać. Zesztywniały mi mięśnie. Ktoś gwizdnął, kilka osób zgarnęło kulki, jedna z nich trafiła w sukienkę, znacząc satynę tłustą smugą. Wzdrygnęłam się, czułam, że płonę. Na drugim końcu sali zobaczyłam Sam, w wielkich oczach miała panikę, ale nie zrobiła nic, żeby stanąć w mojej obronie. Tkwiła nieruchomo jak sparaliżowana.

W sali znalazł się Macon. Stał kilka metrów dalej, wpatrzony w stół.

– Świetny kawał, Saint! – zawołał jego przyjaciel Emmet.

Głośny wybuch śmiechu. Wciągnęłam głęboko powietrze. Zabolało.

Macon nie odpowiedział. Spojrzał na mnie szybko; w jego oczach dostrzegłam błysk niepewności, jakąś dziwną kombinację emocji, których nie umiałam rozszyfrować. Przez jedną krótką sekundę pomyślałam, że to żal, ale on szybko się wyprostował, jak gdyby gotów do konfrontacji.

Wściekłość huczała mi w głowie, dodała sił.

Podeszłam do osłupiałego Macona; w sali zapanowała cisza.

– Ty… ty złamasie – wysyczałam. – Mogłeś oszukać wszystkich, ale ja znam prawdę: jesteś ohydny w środku. Twoja nikczemna dusza nigdy nie zazna odkupienia.

Na pięknej twarzy zapłonął gniew, jednak Macon nie odezwał się ani słowem; zacisnął zęby, jak gdyby się powstrzymał, żeby się nie odgryźć. Ale dla mnie to nie miało już znaczenia; koniec.

– Nienawidzę cię z głębi serca – wyszeptałam, potem wyszłam z sali.

Resztę wieczoru przeleżałam przytulona do mamy; nie płakałam, trzęsłam się ze złości i z upokorzenia. Godzinę później wróciła Sam, zapłakana, tusz do rzęs spływał ciemnymi strugami po jej policzkach.

Macon z nią zerwał.

– Powiedział, że skończył z siostrami Baker – wyszlochała, przytulając się do mnie. – Że nie jestem warta zachodu.

Chciałam jej okazać współczucie, nie mogłam. Objęłam ją tylko.

– Lepiej ci będzie bez niego. – I chyba nigdy nie powiedziałam nic bardziej prawdziwego.

Ścisnęła mnie mocno, gwałtownie.

– Przepraszam, Delilah. Przepraszam, że wybrałam jego, nie ciebie. Przepraszam za wszystko.

To prawda, żart Macona Sainta mnie zranił – ale też doprowadził do pojednania sióstr Baker. Wkrótce potem nasza rodzina wyprowadziła się i nigdy więcej go nie widziałam. Jednak rany, jakie zadał mojej psychice, goiły się bardzo długo.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Jane Austin, Duma i uprzedzenie, tłum. Katarzyna Surówka, Kraków 2009 [wszystkie przypisy pochodzą od redakcji].

[2] Nawiązanie do filmu Kanciarz [oryg. Con Man] o charyzmatycznym biznesmenie, który oszukał amerykańską giełdę.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz