Nieśmiertelny - Keff Bożena - ebook + książka

Nieśmiertelny ebook

Keff Bożena

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nieśmiertelny to pierwsza beletrystyczna książka Bożeny Keff – autorki znanej z poezji i esejów. W tych opowiadaniach centralną postacią, pojawiającą się w większości utworów, jest Marzanna, która niczym w powieści zmienia się i starzeje, a wraz z nią ewoluują historyczne okoliczności. Jesteśmy świadkami wciąż żywej pamięci po Zagładzie, obserwujemy rok 1968, ale też karnawał Solidarności, wreszcie tworzenie się nowego, liberalnego porządku. Każdy z tych kontekstów jest dla bohaterki Keff na swój sposób nie do zniesienia.

Marzanna jest Żydówką i ma męża Polaka, którego rodzina do antysemityzmu się nie przyznaje, jednak wyssała go z mlekiem matki: przeniknął do jej spontanicznych reakcji i językowych odruchów. Nasza bohaterka czuje się nieszczęśliwa, jakby uwięziono ją w zamku Sinobrodego – ceni twarde osadzenie w rzeczywistości swojego małżonka, ale cierpi, gdyż nie dzieli z nim świata myśli i emocji. Jednym słowem: Roman grzebie ją żywcem.

O ile fabularne spoiwo tego zbioru stanowi Marzanna, o tyle ideowym jest temat śmierci. Śmiertelnicy i śmiertelniczki zaludniający Nieśmiertelnego wchodzą z nią w różne konszachty. Całkiem spora ich część woli być martwa za życia. Czym bowiem jest wiara w życie wieczne, jak nie samospaleniem się tu i teraz?

Keff z literacką gracją kreśli światopoglądowe spory współczesności. Pokazuje Polskę rozdartą między katolickim pesymizmem a oświeceniową wiarą w lepszą przyszłość. W sposób niezwykle przenikliwy odnotowuje wrośnięte w naszą kulturę uprzedzenia, kładące się cieniem na duchowej kondycji społeczeństwa – niezdolnego do bliskości, trawionego podejrzliwą nieżyczliwością, uciekającego się chętnie do przemocy, choćby to była „przemoc miłosierdzia”.

Nieśmiertelny to znakomity obraz polskiej zbiorowości, a zarazem czuły portret kobiety, która chce dla siebie całego życia. I wie, że czasu na to życie zostało jej niewiele.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 176

Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eric

Dawniej Marzanna była często lekko zakochana, na miłosnym rauszu. Inaczej samotność wyszłaby na pierwszy plan. Miała kilku stałych bohaterów erotycznej wyobraźni, wielu przelotnych, i nawijała na nich, jak na wrzeciona, bogate wątki przeciwko samotności i przeciw nagiej prawdzie.

W Ericu się nie kochała. Przynajmniej nie tak jak zazwyczaj. Nie należał do erotycznych oczarowań, które dawały się przetransformować, bez jednego kiwnięcia palcem w realnym świecie, na marzenia czy rojenia. Był niewysoki, miał długi blond ogon i nosił okulary z grubymi szkłami. Odkryli, że urodzili się tego samego roku, miesiąca i dnia. Odnosiła wrażenie, że ciągle siadali gdzieś po kątach jej dość obszernego mieszkania, to znaczy wcale tego nie robili, ale ona tak to pamiętała; jakby chcąc zejść z widoku, zapadali się gdzieś pod stół nakryty długim, ciężkim obrusem, jak dzieci, i rozmawiali lub grali w gry, do których karty – Eric zawsze nosił je przy sobie – miały jakby tarotowe, zamazane nieco rysunki. Wieczorami wychodzili razem do teatru albo na wystawę; pod koniec lat siedemdziesiątych szara Warszawa była nasycona wielobarwną kulturą jak saturator wodą gazowaną.

Kiedyś musiała coś załatwić na uniwersytecie i szli razem przez dziedziniec, między budynkami.

– There is majority of women here – zauważył Eric.

Marzanna nie zrozumiała. Jak to: większość kobiet? Potem rozejrzała się i dotarło do niej, że faktycznie. Po chwili namysłu wyjaśniła Ericowi, że widocznie na przedmiotach humanistycznych studiuje więcej dziewczyn, a na politechnicznych więcej chłopaków.

– U nas – powiedział Eric – w ogóle tak dużo kobiet nie studiuje.

Pojechała z nim do Łodzi, do szkoły filmowej; pracował z kamerą i ciekawiły go jakieś polskie eksperymenty operatorskie. Pamiętała zimne pociągi, ponure akademiki, ciemne ulice, pomylone autobusy. Kobiety blade i obrzękłe, jak topielice, ryczały o byle co.

– Tak to jest – powiedziała jej przyjaciółka, plastyczka, która mieszkała w Łodzi i projektowała ubrania dla jednej z łódzkich fabryk. – Te kobiety ciężko harują, źle zarabiają, ich mężowie są pijanymi chamami. W zamian za takie życie chcą mieć prawo każdego opluwać, nienawidzić Żydów i mówić o mężu „ten chuj”.

Eric kiwał głową. Łódź jakoś mu się podobała. Lubił takie miejsca, tym bardziej że nie musiał tu żyć. Była mroźna zima i pociąg, który z Łodzi do Warszawy jedzie godzinę, ponad dwie godziny stał w zaśnieżonym polu. Nauczyła się, że w podróż należy brać termos, pili więc gorącą herbatę i jedli świeże parówki. Rozmawiali o Braciach Karamazow.

– The youngest one, Alyosha, he was sweet – powiedział Eric.

– Sweet? – spytała zdziwiona.

– Yes, sweet – potwierdził.

Tak po prostu. Pewnie i jemu brakowało słów, żeby wyrazić to precyzyjniej. Jak rzadko z kim i rzadko kiedy przyjmowała te niedostatki komunikacji ze spokojem.

W lecie PRL zaszczycił ją łaską paszportu. Pojechała do Sztokholmu zobaczyć się z przyjaciółką ze szkoły, ale wiedziała, że Eric też tam będzie. Wybrali się we dwoje do dyskoteki na powietrzu, pod miastem. Było zimno i dał jej któryś ze swoich swetrów, czarny. Wkładał je jeden na drugi, pod czarnym miał ciemnozielony. W jego geście nie było nic z tak zwanej galanterii wobec kobiet, której nie znosiła, bo ta wrzucała ją zaraz do jakiejś niechcianej kategorii; chyba w ogóle nie chciała dla siebie żadnej kategorii. To, co zrobił, było osobiste, zwykłe, i było też kind – miłe i dobre, po prostu zdjął sweter i dał jej, żeby się ogrzała. Kim dla siebie byli? Niby-rodzeństwem? Przyszłymi kochankami? Przyjaciółmi, których połączyło silne przeżycie, jakieś doznane wspólnie (świeckie) widzenie? Tak czy inaczej, miała z Erikiem wielką łatwość porozumiewania się; może i dlatego, że nie przejmował się za bardzo ani swoją, ani jej płcią, chociaż ona wiedziała, że mu się jakoś tam podoba, i on też jakoś jej się podobał. Sweter był trochę szorstki i nie miał zapachu.

Pili piwo z wysokich plastikowych kubków, choć Marzanna nigdy nie lubiła piwa. Wiał wiatr i miała wrażenie, że posiniał jej nos. W Skandynawii lato było chłodniejsze niż po południowej stronie Bałtyku. Lampy kołysały się wysoko nad ogrodzoną przestrzenią, nad ławkami, stołami i podestem do tańca.

– Feministki – powiedział jej wtedy – są agresywne, nie lubią mężczyzn i ciągle czegoś żądają. A moja matka całymi dniami siedzi w domu. Rodzice mają domek. – Eric był Flamandem, z Belgii. – W środku wygląda jak zdjęcie z magazynu o wystroju wnętrz, ohyda. I tylko ple-ple, gada z przyjaciółkami i jedzą ciastka. A twoja matka?

– Moja matka – odpowiedziała Marzanna – całe życie pracowała i zarabiała. Jest kobietą postępową. Żadnej burżuazji. Ty nie lubisz swojej matki. Ja nie lubię swojej. Ma niezbyt duże mieszkanie, a po pracy i w niedzielę ple-ple-ple, uskarża się, że zawsze było jej źle, zgliszcza, popioły, śmierci. Ona była nieszczęśliwa, ale to ja muszę o tym słuchać, na okrągło. Mogą być do tego ciastka, czemu nie, matka lubi mnie podkarmić. Przeżyła w młodości straszny głód.

– Gdzie? – spytał.

– W Wołgogradzie – odparła. I sama zadała pytanie: – Ile lat ma twoja matka?

– Jakieś dziesięć–dwanaście.

– Moja ma mniej. Kiedy ja miałam siedem, poczułam, że już jestem od niej starsza. Koszmar, koszmar! – Zakryła twarz dłońmi.

Awful feeling, tak to wtedy wyraziła, bo uciekło jej słowo „koszmar”.

Potem dodała, że feministki może mają jednak rację, choć radio u nas mówi tak samo jak Eric. Z tym, że ono robi propagandę, a on po prostu jest z Zachodu i wyraża swoją opinię. Ale wychodzi podobnie.

Choć wydawało się jej, że tamtejsze kobiety też mogą mieć na co dzień gorzej niż mężczyźni i nie wszystkie żyją tak jak matka Erica ani tak jak mówi polskie radio, czyli w dobrobycie, od którego w głowach im się przewraca.

– You think I am also making a propaganda? – zaniepokoił się Eric.

– I think you are just not right – odpowiedziała.

Wiedziała, że Eric się nie obrazi.

Wracali do Sztokholmu jego samochodem – był to niemiecki wojskowy gazik z czasów II wojny, tak powiedział Eric, i dodał: sorry, ale nie ma innego, ten był tani i dobrze jeździ. Wolała nie dotykać wyobraźnią tego, jakie mogły być dzieje auta i kto nim jeździł wcześniej, ale ktoś jeździł. Droga była prawie pusta, a przed nimi stało jasne niebo północnej krainy w czerwcową noc – z pasami złotej, fiołkowej i szkarłatnej zorzy; pod niebem leżała otwarta ciemna droga, po obu stronach obsadzona wysokimi surowymi świerkami.

– Jadę pojutrze do Brukseli – powiedział wtedy. – Pojedź ze mną. Możesz u mnie mieszkać.

Zastygła w bezruchu jak mysz, która wbrew swojej woli znalazła się na widoku.

– Nie mam wizy – powiedziała.

– To złóż wniosek. Zaczekam kilka dni i pojedziemy.

Wtedy doznała objawienia i przeczuła, że jeśli pojedzie, to może nie będzie potem umiała znaleźć drogi powrotnej. I naraz wszystko okaże się inne, odmienione. Nie o niego chodzi, chodzi o wszystko. Nie, nie o wszystko, o odwagę. I do kogo matka będzie mówić?

Jeśli pojedzie z Erikiem, to nie wiadomo, co się wydarzy. Możliwe, że wszystko porzuci. Matkę i męża, dom i miejsce na ziemi, którego nie posiada. Matka nie ma nawet trzech lat, a ona ma ile, mając dwadzieścia osiem?

Siedziała w tym niemieckim wojskowym gaziku, wbita w fotel. Jak dziecko myszy złapane poza norą.

Nie ma zwrotów

Budynek stał przy ulicy ciągnącej się w górę wzdłuż rzeki. Mieszkanie na strychu należało do jej męża, Romana, i było częścią poddasza jego rodzinnego domu. Spędzali tu całe wakacje. Dużo światła i wilgoci; zieleń zarastała każdą szparę w chodnikach i murach, szalała na zboczach. Powietrze czyste, widok daleki, płynący z rzeką. W nocy zasypiała w locie, z nosem w książce.

Mógł to być wtedy Człowiek bez właściwości, a szczególnie rozdział, w którym bliźnięta, Agata i Ulrich, spotykają się po latach. Oboje w piżamach pierrotów. Mają przed sobą kilka szaleńczych dni miłości, niby z kimś drugim, ale jakby ze sobą. Jednorodny owoc, przez bogów moralności rozcięty na części, a każda obłożona przekleństwem, gdyby się chciały zrosnąć.

Tak, tego pragnęła, myślała, że to jest wspaniałe, spojrzeć w oczy, w których widzi się bezpieczeństwo, czyli zrozumienie, oferowane w imieniu nieskończonego wszechświata, akceptację wyjątkowości i potwierdzenie podobieństw. Różnic, w żaden sposób niedających się przekroczyć, miała dość. Czasami te różnice godziły w same podstawy tego, w co zawsze wierzyła, co uważała za słuszne i konieczne.

– Nie kopiemy leżących. Pomagamy tym, którzy potrzebują i proszą. Nie kierujemy się interesem własnym wobec przyjaciół.

– To nie zawsze jest takie oczywiste – mówił Roman.

U Musila nie ma, niestety, ekstatycznej symbiozy, większe andro Ulricha poucza i pedagogizuje mniejsze gyne Agaty. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że tak oto patriarchat zamordował androgyniczną jedność. Dzielił, rządził i wszystko rozgracał, jak mówił Bronek, jej sześcioletni syn.

W upał strych się nagrzewał i powietrze pachniało sosnowymi deskami. Włączała mały wentylator, powiew poruszał białą batystową bluzką, która schła na wieszaku zahaczonym o belkę wspierającą sufit; za oknem widać było połyskującą rzekę.

Ale teraz tam nie patrzyła, nie widziała rzeki, siedziała akurat w małym i dusznym klozecie na poddaszu, który niegdyś był komórką, a kiedy podniosła się z sedesu, rzuciła okiem na stare lustro, zawieszone nad obdrapanym zlewem.

Podpuchnięte powieki, sińce pod oczami. Przygnębiający widok, jakby ktoś zadzwonił blaszanym dzwonkiem nad zakurzoną drogą – koniec wycieczki! Dalej nie ma już drogi. Dalej już nie ma życia, które podobno miało się rozciągać w (relatywną) nieskończoność. Jak głosi opowieść, Luter wpadł na swoje tezy w klozecie, ona także coś tam pojęła: że jest śmiertelna. Za pięć lat będzie miała czterdzieści i nie wygląda na to, żeby dało się odwijać następne lata z gigantycznej beli czasu bez konsekwencji i w przekonaniu, że sam fakt życia, posiadania talentu i pracy nad nim prowadzi do miłości, sławy i pieniędzy. Czyli ku szczęściu. Ach, widzi teraz, jak bardzo jest zapóźniona, jak ugrzęzła w dzieciństwie, bo może w niezbyt dobrym ugrzęznąć najłatwiej. Przy tym podejrzewa, że jej cierpienia nie są wyjątkowe, tylko dlatego, że są jej właśnie, i że płynie w ławicy śledzi, tak samo niezwykłych jak ona sama, królewna Marzanna.

Około południa siostra Romana, Teresia, stojąc pod oknem, woła go meczącym głosem: „Roo-meeek!!! Roo-meeek!”. W domu na dole jest też druga siostra, Lucyna. Mieszka w Lublinie, ale akurat teraz przyjechała w odwiedziny. Jej mąż, Kazimierz, jest zwalistym, wysokim mężczyzną z twarzą pozbawioną cienia jakiegokolwiek wyrazu.

Marzanna zapytała kiedyś Romana, dlaczego jego siostra wzięła sobie kogoś tak żadnego.

– Uważała – powiedział Roman – że jest przystojny.

– Przystojny?

– No tak, ma wzrost wysoki, wagę umiarkowaną, twarz symetryczną, po prawej oko i po lewej oko.

Marzanna zdziwiła się, że ten człowiek posiada w ogóle jakieś rysy. Jeśli tu można mówić o urodzie, to jest to uroda dorodnego kawałka wołowiny. Siedział teraz na ławce w niedużym ogródku przy domu. Niedaleko Broneczek podpalał za pomocą szkła powiększającego suche liście i trawki. Ta praktyczna wiedza, dająca mu moc krzesania małego ogniska, upajała go. Kazimierz zauważył żuka, który wyszedł spod liści na płytkę chodnikową niedaleko Bronka, wskazał palcem i powiedział:

– Robala przypal.

Bronek jakby nie słyszał wuja, podpalił kolejną suchą trawkę.

– Robalowi włos z głowy nie spadnie – powiedział, nie podnosząc wzroku.

Pisała i pisała, nie było chwili, żeby nie pisała, ale przez jej wewnętrzną cenzurę przechodziła tylko mała część napisanego, i dobrze. Pisała w nocy, po zapadnięciu absolutnej ciszy, i kiedy Bronek zasypiał. Siadała na swoim tapczanie, przyciskała plecy do ściany, na zgiętych kolanach kładła płaską czarną jakby teczkę, zwaną przyborem pisarskim, na niej kartki papieru i pisała. Układała wiersze strasznie pracowicie, miała w głowie cały słownik wyrazów bliskoznacznych.

Wiersze zawsze były o egzystencji, właśnie o egzystencji – nie o życiu, i miała wrażenie, że całe godziny spędza gdzieś głęboko, z tej głębi wysyłając na powierzchnię obrazy.

Nie rwała się do tego, żeby pracować więcej i więcej zarabiać, wolała mieć poczucie, że kiedy zapragnie, będzie mogła zajmować się tym, co najważniejsze; nie mów głośno, najlepiej mów w myślach: sztuką. I tak było. Roman zarabiał sporo. Poza tym robił, co miał zrobić, od razu, nie odkładał niczego na później, tak jak ona. I nie miał wielu wątpliwości.

A ona jeśli wpadała w otchłań zwątpienia co do swojego talentu, to była to prawdziwie samobójcza panika. Jak szalona walczyła z tym, co ją nieściśle wyrażało, i rzucał nią wtedy huraganowy ciemny wicher. Jakby miała nie istnieć, o ile precyzyjnie nie wyrazi tego, na czym polega jej istnienie. O ile była tego świadoma, i na ile była świadoma.

Siedziała na tylnym fotelu samochodu; prowadził Kazimierz, obok Lucynka, „jego żoneczka, Twardowska”; ona i Broneczek z tyłu. Lucynka i Kazimierz niedawno byli w Turcji, gdzie kupili konfekcję i koraliki z małych sztucznych muszelek, żeby je tutaj sprzedać. Jechali teraz drogą między polami, na których uprawiano chmiel i tytoń.

– Wszystko tu tchnie życiem – powiedziała Lucyna z westchnieniem. Jej mąż się zgodził. Oczywiście. Byli tydzień w Turcji, nie umieli się tam porozumieć, inne światło, zapachy, inne smaki paraliżowały ich, więc teraz odnajdują życie. Życie tchnie tym, co oni znają. Reszta to królestwo Belzebuba.

Tym razem jednak siedziała cicho. Poprzednio, kiedy jechała z Lucyną, spytała na widok tablicy z nazwą miejscowości:

– A co to za dziwna nazwa? „Parchatka”?

Lucyna nie bez lisiej chyłkiem przyjemności, lecz z miną zatroskaną, wyjaśniła, że nazwa powstała dawnymi czasy, a wtedy, cóż, Żydzi nie dbali o higienę i z powodu liszajów i wrzodów właśnie ta Parchatka, bo tu mieszkali głównie Żydzi.

Mimo wszystko miała dobrą wolę, litowała się, ale Marzanna w lot pojęła, że to od „parchów”, po prostu, parchy mieszkały w Parchatce, obok jakże zadbanych kmieci polskich, wynalazców słynnej plica polonica. I zamarła na siedzeniu.

Nic to jednak w porównaniu z problemem chrzcin Broneczka. To znaczy w jej rozumieniu nie było takiego problemu, bo nie zamierzała go chrzcić. Cała rodzina się zebrała, sześć osób na nią jedną. Roman po jej stronie, choć oficjalnie zachowywał neutralność, żeby nie ranić swojej matki. Oczywiście, lepiej niech ona rani. Proszono ją i perswadowano, naciskano i objaśniano, żeby ochrzcić, bo tradycja, bo jeżeli on nie zechce być katolikiem, to nie będzie. Ale w rejestrach zostanie – myślała Marzanna. Głośno zaś apelowała do nich, żeby „poważnie traktowali swoją religię”. Ani myśleli. Nie byli protestantami. Nacisk był taki, że nie miała już argumentów; wtedy myśl ratunkowa przyszła jej do głowy i powiedziała: „Dobrze. Ochrzczę. Ale ponieważ, jak wiecie, jestem Żydówką, to także obrzezam, zgodnie z tradycją żydowską”.

Koniec, zwycięstwo! Jak nożem uciął. Bronek był w końcu ich krewnym, jakże więc?! Ma być po nim „widać”?

Była wolna. Oboje byli.

Swoją drogą, jakie to straszne, jakie upokarzające, że musiała się zetknąć z tym sercem narodu, którego treścią były zaschłe odchody historii; sercem głuchym, lamentującym nad sobą, nieczułym jednak i dla siebie, i dla życia.

Jestem Nikim! A ty?

Czy jesteś – Nikim – Też?

Zatem jest nas aż dwoje?

Pst! Rozejdzie się – wiesz!

Jak monotonnie jest – być Kimś –

Popisującą się Żabą –

Kumkać swe imię – cały Czerwiec –

Stojącym w podziwie Stawom!

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Copyright © Bożena Keff

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2024

Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency

Wydanie I, Warszawa 2024

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Dariusz Sośnicki

Korekty: d2d.pl

Projekt okładki: Frycz i Wicha

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-971218-3-6