Nieświat - Świeczek-Gryboś Magdalena - ebook + książka

Nieświat ebook

Świeczek-Gryboś Magdalena

3,9

Opis

Czy jest jeszcze dokąd uciekać? I tak naprawdę... przed czym? Kim jest przybysz z gwiazd, który odebrał naszym potomnym dom?
Pożeranej przez kosmicznego pasożyta Ziemi kończy się czas, jednak marsjańscy koloniści nieoczekiwanie zrywają z nią kontakt. Ostatni członkowie NASA, uznawani za szaleńców, barykadują  się w bazie na Księżycu, a stacja kosmiczna Meridian, objęta kwarantanną, powoli się rozpada.
Nieświat to wartka i monumentalna opowieść o ludziach i nieludziach, światach i nieświatach, o tym, skąd jesteśmy, kogo możemy spotkać w kosmosie i kim staniemy się wobec Innego. Opowieść snuta przez niesfornego syna hakerki, autystyczną dziewczynę oraz marsjańską kolonistkę otwiera przed czytelnikiem oszałamiającą i druzgocącą wizję końca naszego wieku... i naszych złudzeń. A także narodzin prawdy o człowieku.
Świat nie musi kończyć się w błysku i huku, widowiskowo i nagle. Może przegnić, zapaść się, odwrócić. Stać się nieświatem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (15 ocen)
6
4
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Pokręcona, nietuzinkowa, ma coś w sobie ale chyba nie wszystkim podejdzie. Dla mnie interesująca
00
AnikaRN

Nie oderwiesz się od lektury

Nieświat” Magdaleny Świerczek-Gryboś to wizjonerska powieść patchwork science fiction, napisana z prawdziwą wnikliwością i niezwykłą wrażliwością, dotykająca rozlicznych zagadnień od skali kosmicznej do indywidualnej. Pokazuje zaskakujące końce i początki, ludzi i sztuczne inteligencje, umierającą Ziemię i religijnego Marsa, jednocześnie trzymając czytelnika w napięciu wciągającą fabułą i skłaniając go do refleksji. Gorąco polecam Wam tę błyskotliwą opowieść, która pozostawi po sobie trwały ślad w niejednej wyobraźni.
00
mortecius

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana, bardzo pomysłowa i gatunkowo świeża powieść, która stanowi bardzo logiczne i satysfakcjonujące rozwinięcie wątków rozpoczętych w 'Lwie i stalkerze z grzywą'. Autorka po raz kolejny udowadnia, że do sf oraz młodzieżówek można podejść bez zbędnego zadęcia czy sztuczności, przez co całość po prostu dobrze się czyta. Wielki plus za naturalną kulminację dla fabuły oraz pomysł i rozwiązanie!
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA Wygnanie

Źle to, gdy się podli szczycą.

Zeszła się raz świnia z lwicą,

Więc w dyskursa. W tych przewlekła,

Z żalem świnia lwicy rzekła:

Żal mi ciebie, luboś godna,

Luboś zacna, żeś mniej płodna.

Patrz na moją zgraję świnków:

Co tu córek, co tu synków!

A wszystkie jednym pomiotem.

Rzekła lwica: Wiem ja o tem.

Ródź ty dziesięć, cztery, dwa,

Ja jednego, ale lwa.

Ignacy Krasicki, Lwica i maciora

Rozdział pierwszy Kot, który patrzył

#niepatrznanieświat

#jatotylkopożyczam

#zgniłedusze

#jaksięchowaflaszkę

Lew był chłopcem na tyle ciekawskim, że mimo popsutego awatara nie mogło ominąć go wielkie otwarcie Dobrego Zoo.

Wróć. Nie mogło go ominąć, bo był przede wszystkim chłopcem śmiertelnie znudzonym.

Może kiedyś zoo plasowało się poniżej takiego Disneylandu czy innej Energylandii pod względem porządnej dawki adrenaliny. Najbardziej intrygowało małe dzieci, przechodzące fazę fascynacji zwierzątkami, a Lew dawno już przeszedł przecież w starczy wiek nastoletni. Do tego mógł robić mnóstwo fajniejszych rzeczy w świecie wirtualnym – skakać ze spadochronem albo nurkować w takich głębinach, że w realu ciśnienie zgniotłoby mu czaszkę. Zresztą ostatnio otworzono wirtualny park jurajski z dinozaurami zajmujący całą wyspę, a nie jakieś tam malutkie zoo.

Problem w tym, że to wszystko był pic na wodę – Lew logował się w konsoli, wchodził w tak zwaną Inkarnię i wtedy mógł „szaleć”. „Spotykać” ludzi, „jeść” frykasy czy dać się połknąć stutonowemu argentynozaurowi, by przejść, jak głosiła reklama, fenomenalną lekcję anatomii!

Tak naprawdę jednak spędzał życie w odizolowanym domu o zasłoniętych oknach i nie mógł wyjść za próg inaczej niż swoim awatarem. Sam czuł się przez to nieprawdziwy. Wirtualny jak wszystko, co przeżywał. Nolife.

Za to Dobre Zoo nie było wirtualne. Istniało w realu. Może i nadal nie dało się go odwiedzić własnym anemicznym ciałem, zazwyczaj pokonującym jedynie drogę z łóżka do konsoli, ale jego mieszkańcy byli naprawdę. Choćby mizerni jak Lew, nieważne. Ostatnie ocalałe okazy zwierząt na Ziemi. Musiał to zobaczyć.

I tu wracał problem popsutego awatara.

Lew próbował uzyskać dostęp do konta mamy, ale nawet obcując w jednym domu z hakerką i używając z nią wspólnej sieci oraz kodów, przelogowanie nastręczało mu nie lada trudności. Mama, Miłka, zeszła właśnie do piwnicy, żeby naprawić mu inkarnację, czyli jego awatara. Gdyby oddali go serwisantom, ci zapewne oniemieliby na widok wpakowanych w niego nielegalnych bajerów. I już by go nie oddali.

Lew mógł więc – przynajmniej w teorii – spróbować wyjść ze swojego pokoju. I dorwać konsolę mamy. Użyć jej inkarnacji. Może zdążyłby choć rzucić okiem na okazy w Dobrym Zoo…

Uchylił przeszklone dymioną szybą drzwi; od miesięcy ich nie dotykał. Kitek wchodził i wychodził przez klapkę. Z korytarza napłynął chłód – nie ogrzewali pomieszczeń, w których nie przebywali. Chłopak zdjął z wieszaka maskę filtrującą, założył ją na wszelki wypadek (chociaż uciskała uszy) i wyślizgnął się z pokoju.

Przez frotowe skarpetki przebiło zimno drewnianej podłogi. Czujnik zawył krótko w pogrążonym w niebieskim świetle korytarzu i umilkł. Lew splótł ciasno ręce wokół klatki piersiowej, w której łomotało podniecone serce, i przemknął do zakurzonego salonu. Ten przywitał go krótkim piskiem kolejnej czujki oraz zagadką: jedno z okien było nieprzesłonięte ciężką kotarą. Leżała na ziemi z wyraźnie zaznaczonym kocim legowiskiem. Chłopak rozejrzał się za zwierzęciem, ale nigdzie go nie dostrzegł. Odezwał się w przestrzeń:

– Kitek… – z ust uniósł się obłoczek pary o dziwacznym odcieniu – …zerwałeś kotarę?

Był coraz bliżej okna i czuł wzmagające się dreszcze.

Nie powinienem… Syf stanowczo odradza… Zwłaszcza w moim wieku…

System Przełożenia Uczynków na Wizualizację Duszy, zwany supłem (przez dorosłych) bądź syfem (przez dzieci i dorosłych, ale ci drudzy nie chcieli się do tego przyznać), odpowiadał za upodabnianie inkarnacji do użytkowników. Nieposłuszeństwo szpeciło, złe uczynki kaleczyły awatary. Lew wiedział, że właśnie usiłuje zarobić bielmo na oku, i powinien przestać.

Psychiczna tresura walczyła z dziecięcą ciekawością. I przegrała. Lew ostrożnie przyłożył dłonie do szyby i spojrzał na nieświat.

To, co znał jako podwórko, za bezpiecznymi murami domu było jedynie krajobrazem przegniłych kształtów. Przywodziły na myśl dawno zatopione i wywleczone na brzeg, pokryte mułem przedmioty, niemające nic wspólnego z baśniowymi skarbami piratów. Prószyło na nie szare… coś. Miało dziwny kształt, niby grube, ciągnące się pajęcze nici.

Powietrze wypełniały nieregularne smugi wielobarwnej mgły – koder – kolory zdawały się jednak nie wnikać w tkankę nieświata. „Nie wolno patrzeć bezpośrednio na koder” – mówili dorośli, tak jak kiedyś słyszało się: „Nie patrz bezpośrednio na słońce”. Lwa od substancji oddzielała specjalna szyba i okulary maski, więc… Ukradkiem, rozpalony, wyłapywał kształty pojawiające się w splotach mgły, podglądając coś zakazanego.

Kątem oka dostrzegł poruszenie na skrytym w ciemnoszarej powale nieboskłonie. „Nie wolno patrzeć na niebo nawet przez kilka denek od butelek”. Tyle że chłopak nie panował już nad sobą. Zobaczył, że ze sztucznego, kleistego mroku wychynął ledwie skrawek… CZEGOŚ… kształt na niebie, który trudno opisać, i Lew już leżał na podłodze, próbując wtłoczyć oddech do ściśniętych jak w imadle płuc.

– Okej – wychrypiał po chwili.

Powoli usiadł. Plecami do okna. W głowie miał rozdygotaną galaretę, a serducho waliło tak, że z trudem rozpoznawał pojedyncze uderzenia.

– Jasne. Jak nie spróbujesz, to się nie przekonasz.

Koder pozwalał przekształcić zniszczoną rzeczywistość, dzięki czemu można było poruszać się po świecie w wirtualu. Jednak chłopakowi nie podobało się to, co zobaczył w tajemniczej substancji. Odniósł wrażenie, jakby drażniła tkankę nieświata.

Wzdrygnął się i podźwignął na nogi. Zza kotary sąsiedniego okna spoglądały na niego wielkie zielone oczy pełne tych samych kształtów, których Lew nie powinien widzieć. Kitek prychnął wściekle. Jego spojrzenie było zimne jak wzrok umarlaka.

Chłopak nie odezwał się do niego; przemknął przez salon na paluszkach, wszedł w pogrążone w czerwonym świetle skrzydło domostwa należącego do mamy i pchnął drzwi do sypialni.

Ostatni raz zapuścił się na terytorium rodzicielki rok temu, kiedy ta wyszła z domu, pozostawiając swojego awatara na pastwę niepohamowanej ciekawości syna. Lew zdołał poznać nieco Maszę, matczyną inkarnację, ale nie wyszedł nią poza dzielnicę. Teraz miał zamiar pokonać siedem dzielnic dzielących go od Dobrego Zoo. Bał się, ale miał już opracowane awaryjne wylogowanie. Znał też na pamięć drogę ucieczki, którą wielokrotnie rysował w szkicowniku. Od lat był zawsze przygotowany na wyjście z pokoju – w końcu zdarzało się tak mało okazji…

Sypialnia mamy wyglądała na zagraconą, ale w przemyślany sposób. Stosy przedmiotów zalegające na podłodze były pogrupowane, a pomiędzy nimi kobieta zostawiła wystarczająco szerokie ścieżki. Lew czuł zapach świeżo upranej pościeli leżącej na zasłanym łóżku; sam wrzucał rzeczy do pralki w ostateczności. Nauczyciele wystarczająco wiele razy grzmieli, by nie marnować prawdziwej wody, a długich kąpieli zażywać tylko w Inkarnii. Dlatego też chłopak czuł się niejako usprawiedliwiony, by myć się jak najrzadziej. Na tle aromatu fiołków i różanych kadzidełek, które mama paliła na parapetach, poczuł własny zapaszek. Nic sobie z tego nie robił. Nim dotarł do konsoli zastawiającej zalepione wyjście na balkon, wykonał dziwaczny taniec po dróżkach wyżłobionych w górach książek, ubrań, a przede wszystkim najróżniejszych urządzeń. Rozbawiło go to błądzenie po obcym królestwie. Zalewała go ekscytacja, której nie czuł od miesięcy. Zrobił piruet przy wielkiej aż po sufit konsoli, nim stanął w strefie, chichocząc, i włączył skanowanie, a potem funkcję „kontakt”.

Logowanie (wywołujące zazwyczaj doznanie, jakby ktoś znów przytwierdził człowiekowi pępowinę do brzucha i uparcie ciągnął) było krótkie, bo Masza trwała w stanie czuwania. Jak widać, mama olewała apele o oszczędność w korzystaniu z wody i prądu. Ponadto zostawiła awatara w sklepie, w przebieralni, siedzącego w samej bieliźnie na miękkim pufie. Lew wstał niezgrabnie i spojrzał w lustrze na Maszę. Miała na sobie wygodny, czarny, chyba sportowy biustonosz i majtki przypominające śliskie bokserki. Ciało inkarnacji nie było idealne, ale pozostawało piękne; parę blizn, niewielkie boczki czy lekko zwisająca skóra na ramionach to nic w porównaniu z tym, jak awatary potrafiły unaocznić obrzydliwość niektórych dusz. Jeśli czyniło się zło, a nawet tylko myślało o niegodziwych rzeczach, inkarnacje szpetły. Lew oglądał ciało mamy z zachwytem. W końcu nie patrzył na „opakowanie”, a odbicie wnętrza. Zerknął jeszcze w bardzo jasne, niebieskie oczy, przesunął dłonią po ciemnoblond włosach i linii szczęki, po czym chwycił miękki czerwony sweter oraz dżinsy tymi długaśnymi rękami i wcisnął na przedziwnie (w porównaniu z jego) zaokrąglone ciało.

Na szczęście mama nie była dużo wyższa od niego, więc poruszanie Maszą nie sprawiało trudności. Lew odnosił jednak to samo wrażenie, co ostatnim razem – że awatar pokazuje świat w jakiejś innej perspektywie. Jakby stanowił coś więcej, niby guma z nadzieniem, do którego chłopak, mimo usilnego żucia, nie może się dostać. Doznanie to jednocześnie wydawało się subtelne i drażniące. Lew postarał się je zignorować. Dobre Zoo. Okazy. Pośpiech.

Przestronny sklep był pełen ślicznych kobiet. Przy wielkiej sklepowej witrynie czaiła się jednak pokraka – inkarnacja niegodziwca. Babsztyl próbował poukrywać swoje niedoskonałości pod fałdami licznych ubrań, ale Lew dostrzegł zazdrosne spojrzenie paciorkowatych oczu ponad pełnym brodawek i ropni nosem.

Minął pokrakę, przyciskając skórzaną torebkę mamy do piersi, wyszedł z butiku i rozejrzał się po ulicy. Niebo miało tego dnia fiołkowy odcień, rzucając na miasto różowawy blask.

Chłopak znajdował się na zatłoczonej Pięknej. Dobre Zoo otwierano kilkanaście ulic dalej, na Eksperymentalnej. Miał szczęście. Pognał w stronę widniejącego w oddali placu Hologramów, dziwnie się czując w butach na wysokich koturnach. Pod sklepem z gadżetami karnawałowymi tkwiło kilka pokrak oglądających wystawione w witrynie maski. Przechodnie omijali tych osobników szerokim łukiem, uśmiechali się za to do Maszy. Ładna aparycja i smukła sylwetka kojarzyły się z bezpieczeństwem. „Dobrzy ludzie nie krzywdzą, przynajmniej nie umyślnie” – mówił każdy, kto uważał się za mądrzejszego od Lwa, czyli prawie wszyscy dorośli. Tylko jeden nauczyciel, którego zwolniono pół roku wcześniej, twierdził z pochmurną miną, że dobro nie jest na pokaz, a to, co widać, stanowi tylko fasadę: „Wszyscy są zwyrodniali, bądźcie czujni…”.

Nic dziwnego, że przezywano go w szkole Szalonooki Moody.

Tego dnia plac Hologramów pysznił się wizualizacjami dawnych pereł światowej architektury. Pomniejszone budowle powoli przechodziły przez cykle swojego istnienia, od wznoszenia, przez lata świetności, po zmierzch i rozpad. Lew stanowczo odwrócił wzrok od egipskich piramid i świątyń Inków. Chłopak fascynował się swego czasu kulturą andyjskich ludów – zdążył mieć naprawdę wiele zajawek, zamknięty w kilku metrach kwadratowych – ale zignorowanie reprodukcji było o tyle łatwiejsze, że właśnie zaczynały się pokrywać czarną mazią i pod nią zapadać, jakby gniły.

Ulica Przemiła, Jak Malowana, Ambrozji, Mechasymbiozy, Interferencyjna, Kwiatów Wschodu, Kosmogoniczna, wreszcie Dinozaurowa i upragniony plac Dóbr Ostatnich. Lew poczuł przejmujący dreszcz podniecenia na widok perłowej, rozmigotanej blaskiem ściany, odgradzającej Inkarnię od niezaprogramowanego fragmentu nieświata, który zagospodarowano pod Dobre Zoo. Zwolnił jednak i dość niepewnie podszedł do wijącej się przed przejściem kolejki podekscytowanych obywateli. Co powinien zrobić? Gdyby używał własnego awatara, Serengetiego, odstałby po prostu swoje w kolejce, ewentualnie spróbował wysępić szybsze wejście, powołując się na swoją rodzicielkę. Mama przez ostatnie tygodnie pracowała na terenie Zoo, Lew jednak nie miał pojęcia, którędy tam wchodzi. Wymyślił już po drodze, że jeśli ktoś zaczepi Maszę, ta odpowie, że zgubiła syna, dzięki czemu chłopiec nie będzie musiał się wdawać w czcze dyskusje z innymi pracownikami.

Rozglądał się pilnie po perłowej przeszkodzie. Jest! Kilkanaście metrów dalej majaczyła nieduża śluza, najpewniej boczne wejście. Nie było przy nim Nurków – stróżów pilnujących rzeczywistości z pozycji nieświata, ubranych w ciemne kombinezony. Chłopak poprawił nerwowo włosy; ich przyjemna miękkość go uspokajała. Weź się w garść, chłopie, skarcił się w duchu. Zachowuj się jak profesjonalna Masza. Powiesił sobie torebkę nonszalancko na przedramieniu i ruszył prawie pewnie do białej śluzy.

Miał właśnie wyjść z Inkarnii na wydarty nieświatowi kawałek dawnej rzeczywistości. Bez czarnej mazi, w której wszystko tonie. Może nawet z prawdziwą trawą, no i oczywiście z prawdziwymi zwierzętami! Bardzo starał się nie podskakiwać z ekscytacji. Ponieważ mama nie miała głowy do haseł – nie chciała zaśmiecać sobie umysłu – zapisywała je w Maszy. Dlatego gdy doszedł do przejścia, chłopak podniósł rękę, zamknął oczy i powiedział w myślach:

– Masza, wpisz hasło do Dobrego Zoo.

Śluza syknęła cicho, a gdy podniósł powieki, po prostu się rozpłynęła, zapraszając go poza Inkarnię, do ujarzmionego fragmentu nieświata.

Wszystko znajdowało się pod szczelną, ciemną kopułą. Kosmonautom – naukowcom pracującym w nieświecie – faktycznie udało się odzyskać trawę; cuchnącą i przypominającą konsystencją błoto, ale jednak. Masza znalazła się w przestrzeni oddziaływania wielu sił mających dostosować jej postrzeganie do wyrwanego nieświatowi kawałka. Lew poczuł zawroty głowy i kilka razy się zatoczył, gdy zmierzał ku wielkiemu kompleksowi budynków i otwartych wybiegów. Wszędzie było widać hologramy, dzięki którym zasłaniano wszelką brzydotę i uzupełniano dekoracje pstrokatymi, starodawnymi iluzjami.

Chłopak wolał nie włóczyć się wzdłuż ogrodzenia, by nie wzbudzać podejrzeń, więc wszedł przez drzwi do kompleksu administracyjnego. Denerwował się przeokropnie, ale powtarzał w myślach jak mantrę to, co miał zamiar mówić każdemu: „Umówiłam się z synem, a jest taki niesforny. Spuszczę go z oka i zaraz coś zmaluje! Przyjdę do was później”.

Drzwi do kompleksu rozsunęły się przed nim i stanął w długim, otwartym biurze z boksami. „Korpo” – mówiła mama. Zupełnie zapomniał, jak to opisywała. Tutaj była setka ludzi i przynajmniej połowa zauważyła, że właśnie przyszedł, czy raczej przyszła.

Zgniła mać! Przeniknął go chwilowy impuls, by wylogować się i uciec, ale zdołał się opanować. Mama nie była zbyt towarzyska, toteż nie rzucił się na nią od razu tabun tutejszych pracowników. Lew zaczął żwawo maszerować przez długie pomieszczenie i tylko jedna osoba wyszła ku Maszy z boksu. Mimo że chłopak spostrzegł kilku znajomych mamy, nie był to żaden z nich. Ciemnowłosy mężczyzna z blizną na policzku, bez kilku palców u lewej ręki zrównał się z Lwem. Chłopak powstrzymał się przed obejrzeniem kalectwa tej inkarnacji. Skoro część dłoni została utracona, najwyraźniej znajomy mamy sięgnął nią po coś zakazanego. Włamywacz poczuł zimny dreszcz.

– Miało cię nie być – rzucił dość agresywnie mężczyzna, choć nie wyglądał, jakby miał do kobiety pretensje.

– Przyszłam z synem – mruknął Lew, żwawo idąc przed siebie. – Zgubiłam go…

– No i świetnie! Seele właśnie robi naradę. Dlatego cały Zarząd ma urlop. Musisz tam wejść.

Seele, z niemieckiego dusza, czyli Rada Nadzorcza firmy. Chłopak stwierdził, że brak zainteresowania ze strony mamy byłby podejrzany.

– Czego dotyczy ta narada?

– Mówią o arkach. MUSISZ, Miłka. Poza Maszą nie ma tu nikogo z kodami do skrzydła Seele. Przyczaj się w pokoju ochrony, oddelegowali wszystkich, a jakby cię nakryli, powiesz, że szukasz dzieciaka.

Mężczyzna wyglądał na zachwyconego planem. Wydawał się też Lwu nieco niepoczytalny. Ale usłyszawszy hasło-klucz: „Mówią o arkach”, chłopak z trudem ukrył podekscytowanie. Mama, nauczyciele, kumple w szkole – wszyscy mówili, że kiedyś odlecą stąd promem na Marsa.

Niegdyś uważano, że Czerwoną Planetę, pierwotnie podobną do Ziemi, po prostu spaliło Słońce, bo nie miała barier obronnych, na przykład pola magnetycznego. Prawda okazała się zupełnie inna. A może po prostu to była prawda jego czasów, ustalona na tę chwilę wersja. W każdym razie: Marsa zeżarł kosmiczny pasożyt. Wyjadł do gołego kamienia, a potem usnął w trzewiach planety.

Jakby wąż połknął słonia, to też by tak długo leżał i trawił.

Stworzenie jednak w końcu się obudziło, wypoczęte i głodne, po czym przeniosło na błękitną, soczystą sąsiadkę – trzecią planetę od Słońca. A Mars momentalnie, w tempie, w które naukowcy nie chcieli uwierzyć, zaczął odżywać. Na czerwonej powierzchni wykwitły plamy flory. Na Ziemi przeciwnie – na wszystkim osiadł Zgnilec. Oficjalnie nazywano go Patronem. Mama mówiła, że to po to, żeby się tak źle ludziom nie kojarzył. „Tak źle”, czyli z pogromem życia, którego dokonał, i tym, że wciąż objadał się planetą.

Mama gadała dużo rzeczy. Oczywiście wtedy, gdy spotykali się Maszą i Serengetim w ich pięknej willi w nieświecie. Na żywo widywali się rzadko. Mówiła na przykład: „Nie myśl o arkach, synu, myśl o tym, co jest tu i teraz. Jeszcze dajemy radę tak żyć. To najważniejsze, więc idź odrobić pracę domową”. Gdy parę lat wstecz niechcący usłyszał rozmowę o problemach z kolonistami na Marsie, nic mu nie wyjaśniła, bo „jak nie wiesz, to nie wypaplasz”. A teraz…

Mógłby tam wejść, przyczaić się, wylogować i zawołać mamę. Pewnie mniej by się wkurzyła, niż jeśli sam podsłuchałby Radę Nadzorczą firmy, która pełniła również funkcję komisji do spraw międzyplanetarnego przesiedlenia. Seele, Nadzorcy, „zasrani władcy dusz”, jak mówiła Miłka. POWINIEN ją zawołać. Ale nie potrafił odmówić sobie zabawy w szpiega. Miałdość tego, że dorośli wciąż traktowali go jak durnego dzieciaka. Nieźle radził sobie w nauce, nudził się na lekcjach (nie on jeden), lecz mimo to nie pozwolono mu nigdy „rosnąć w swoim tempie”, tylko próbowano wyrównać jego poziom do bardzo nisko zawieszonej poprzeczki. Wszędzie reklamy Marsa, szczęśliwych kolonistów i gadki o arkach, a mama była coraz bardziej zmartwiona i coraz natarczywiej pilnowała, by Lew pozostawał odcięty od jej pracy.

Mówią o arkach, a więc o mojej przyszłości. Mam prawo wiedzieć, pomyślał. Ludzie mogli zostać na Ziemi jeszcze tylko kilka dekad, zależnie od tempa posilania się Patrona.

Mam prawo wiedzieć.

– Korytarze ochrony są puste, wszyscy pilnują dobrych okazów – podjął po chwili natrętny współpracownik mamy. Milczenie zamyślonego Lwa wziął chyba za dobrą monetę. – Z tego, co wiem, jest tam tylko Seele, ale zachowuj się jak najciszej. Czasem mają wiedźmy na wizji, a one…

Pchnął mocno Maszę w kierunku śluzy z napisem SECURITY. Konsola przesłała Lwu sygnał świadczący o niestabilnych parametrach użytkownika. Taki alarm mógłby wystraszyć może mamę, ale nie prawie piętnastolatka. Nastolatkowie raczej nie dostają zawałów.

– Masza, otwórz drzwi. Polecenie wielokrotne – nakazał.

Doznania zapisane w inkarnacji mieszały się z jego własnymi. Czuł ucisk w podbrzuszu, ale nie tam, gdzie zazwyczaj, w dodatku o wiele silniejszy i jakiś taki… inny. Bardzo głęboki. To chyba było kobiece id? Wyszperał info o tym w starej sieci; niesamowite, że kiedyś ludzie, choć mogli wychodzić za próg, poświęcali życie na filozofowanie! Id, wedle jakiegoś Freuda, reprezentowało pożądliwą, pierwotną naturę ludzką, popędy, emocje, było roszczeniowe, gwałtowne, niemądre i agresywne. Jego ośrodek tkwił w okolicy genitaliów. Nad nim miało panować rozumne, wyćwiczone, rozwijane wraz z nauką ego, przejaw oswojenia bestii w człowieku. Kiedyś wspomniał o tym znalezisku w szkole, zaraz dostał opeer od nauczycielki i pouczenie, że przez id chciałby być lepszy od innych i wyprzedzać ich w nauce, co powinno poskromić ego. „Ego to uspołecznienie, id to bestia, więc łaskawie korzystaj z programu szkolnego, a nie oldnetu”.

Masza chyba jednak przyzwyczajona jest ulegać id, pomyślał, analizując doznania matczynej inkarnacji. Zresztą i tak nie wierzył w przynajmniej połowę tego, czego się uczył, i większość tego, co wypełniało sieć przodków. To wszystko istniało tylko wewnątrz konsoli i komputera, było mądrościami świata, który już nie istniał. Za to czasem wydawało mu się, że nieświat ma głos i go wzywa. Wzywały go dobre okazy w Dobrym Zoo. A ciekawość dotycząca ark była nie do pohamowania.

– Prowadź do pokoju technicznego sali obrad.

Inkarnacja powiodła go plątaniną korytarzy i pomieszczeń. Nie spotkał nikogo. Faktycznie, dobrze ukartowany moment na tajną naradę.

Równie dobry na to, żeby się na nią zakraść.

Dotarł na miejsce i wślizgnął się do pomieszczenia ochrony. Znajdowało się u szczytu owalnej sali. Przypominała Lwu starożytny grecki teatr. Kamienne ławy wznosiły się wokół niewielkiego podwyższenia, gdzie przy długim stole zasiadało kilkanaście osób. Salę spowijał mrok, pojedynczy reflektor rzucał światło na scenę. Chłopak zagwizdałby z podziwu dla tej niezwykłej scenerii, gdyby tylko nie musiał zachować ciszy. Jedno z okienek w pokoju techników było otwarte, a świetna akustyka sprawiała, że Lew mógł wyłowić każde słowo z burzliwej dyskusji członkiń i członków Seele.

– Nie możemy przerwać wysyłania kolonistów – warczała siwa, koścista kobieta z wytwornym kokiem na głowie. – Patron żre przetworzony przez nas pył gwiezdny, wolniej, mniej chętnie, ale nieuchronnie…

– Musisz nazywać wszystko tym cholernym pyłem? – spytał mężczyzna siedzący tyłem do Lwa, z długimi włosami zaplecionymi w warkocz.

– Tak. Wszystko na tej i innych planetach to pył z gwiazdy, która umarła – podkreśliła. – A Patron zjada pył. W każdej postaci. Chowanie statków coraz głębiej to żadne rozwiązanie. Póki nie straciliśmy kontaktu, doniesiono nam, że pod powierzchnią Marsa odkryto dwadzieścia cztery miejsca po zeżartych pojazdach kosmicznych…

– Nie no, żartujecie sobie. – Postawny mężczyzna, którego jeden rękaw marynarki zwisał smętnie, wstał i zamachał ręką przed sobą. – Rozumiem, że mamy zasady, ale do mnie nie dotarły raporty na temat statków na Marsie! Ustaliliśmy przecież, że o ważnych rzeczach się informujemy…

– To nie jest takie proste, poinformować się o istotnych rzeczach tak, żeby ominąć Patrona – mruknęła pani z kokiem. – Cud, że udało nam się dziś uniknąć inwigilacji wiedźm. Pomysł z Dobrym Zoo był rewelacyjny, ale kupił nam niewiele czasu. Jak Patron zwalczy koder i dożre, co ma dostępne, nie pozwoli nam się dłużej tu bawić. Musimy odlatywać. Na końcu zapakujemy się z ostatnimi gatunkami i…

– Tracimy kontakt z każdym statkiem, który wchodzi w orbitę Marsa – powiedział ochrypłym głosem blady, młody mężczyzna siedzący dziwnie krzywo na fotelu. Lew nie mógł uwierzyć, że tylu z członków Seele ma „grzechy”, znamiona niedoskonałości na swoich inkarnacjach. – Nie możemy opierać się tylko na obrazach z satelitów albo bzdurach zabunkrowanego na Księżycu NASA…

– Widocznie istnieje powód, dla którego milczą… – Kobieta z kokiem tarła skroń, jakby zachowanie kolonistów przyprawiało ją o migrenę.

– Jasne! Zdrada.

– Nie mamy wyboru! Musimy zwijać manatki. Chrzanić Patrona i NASA.

Kucającemu przy okienku Lwu ścierpła noga i opadł dość głośno kolanem na podłogę, ale dźwięk utonął w burzliwej dyskusji.

– Drawski pracuje z cielesną tkanką Patrona. Dzięki koderowi nabudowaliśmy Inkarnię na straconym świecie! Ale Drawski uważa, że nie tylko da się programować na tym materiale. Możliwa jest także symbioza…

– Chcesz dzielić planetę ze Zgnilcem? A raczej z jego upasionym cielskiem? – Wzdrygnęła się. – Umysł Patrona został na Marsie, a Mars pozostanie dla nas niedostępny aż do chwili, gdy znajdziemy się na jego orbicie. Próby porozumienia to marnowanie czasu. Chyba że rekrutujesz się do NASA? – Zgromadzeni zaczęli syczeć i uciszać kobietę nerwowymi gestami, jakby wymówiła zakazane przekleństwo. – Przejęli program Moon to Mars* i całą infrastrukturę księżycową. Bliżej ci do złodziei? Czy wierzysz w to ich pieprzenie, że to dla „dobra nauki”, a zrozumienie Patrona to „jedyny ratunek”? Daj spokój tym bzdurom z symbiozą i czytaniem Patrona. Widzimy kolonistów, żyją, pracują, pomagają Marsowi odżyć… Co prawda nie wiemy, co robią pod Kopułą…

– Więc czemu milczą?! – wtrącił się bezręki. – Przerwijmy dostawy surowców. Będą musieli odpowiedzieć.

– Skąd weźmiesz czas na takie gierki? Mamy trzynaście lat na ewakuację, produkcja statków stanie za trzy lata. Z NASA nie weźmiemy już nic, zwariowali. Przy naszych możliwościach przeniesiemy trzydzieści procent ocalałej populacji plus trochę fauny i flory.

– Bona, to temat rzeka, po co to teraz roztrząsać? – zirytował się ten z warkoczem. – Nie oddamy miejsc przynależnych obywatelom krzaczkom i kaczkom. Rozwój przyrody na Marsie…

– Zalążki, o których nie mamy aktualnych informacji! – odwarknęła Bona. – Co z tego, że są tam organizmy podobne do naszego oceanicznego planktonu, skoro żyją w skale, tlenu dają zbyt mało, a w naszej wodzie umierają? Musimy zabrać wszystko, co możliwe. To inny świat!

– Czy to nie taki sam gwiezdny pył jak i my? – zakpił bezręki.

– To jedyny świat, jaki nam został, ale nagi. Niemowlę. Pył, który rozrasta się zupełnie inaczej niż nasz, z inną historią…

– Mamy jeszcze TEN świat i nie powinniśmy oddawać go bez walki!

Lew stwierdził, że ma dosyć; głowa zdawała się puchnąć od nadmiaru informacji. Świat dorosłych był przerażający. Chłopak nie chciał więcej czasu poświęcać na szpiegowanie szefów mamy. Zapragnął natychmiast wydostać się z budynku i obejrzeć ostatnie okazy zwierząt. To było tak silne pragnienie, że niemal wybiegł z pomieszczenia; Seele całkowicie pochłonęła kłótnia.

– Wyprowadź mnie stąd, Masza, tak, żebym nie wlazł na tego bez palców. A najlepiej na nikogo.

System tej inkarnacji był dla niego zbyt skomplikowany, ale Masza słuchała go, bo odziedziczył po mamie część chromosomów, w związku z czym jako tako pasował do jej awatara. Wkrótce pokonał ostatnie drzwi i wypadł z mroku i ciszy wprost w tłum rozgadanych ludzi stojących przy klatce z pawiami. Odetchnął kilka razy i podszedł do grupki dzieci, które obserwowały samca prezentującego samicy swój bajeczny ogon.

– Trzeba go powstrzymać! – krzyknął jakiś rudzielec. – Przecież jeśli one się bzykną, będą z tego dzieci!

– No to dobrze, idioto – odparła podobna do niego dziewczynka, pewnie siostra. – To przecież zagrożone gatunki. Im wolno.

– Jak jeszcze raz usłyszę „bzykną” albo „idioto”, więcej tu nie przyjdziemy – mruknęła towarzysząca im kobieta. Jej piegowata twarz byłaby śliczna, gdyby nie zajęcza warga. Widocznie dzieci miały niewyparzone gęby po niej.

– Mamo, to czemu tobie nie wolno robić więcej dzieci?

Zapytana posłała Lwu zniekształcony, zmęczony uśmiech i przewróciła oczami. Dopiero wtedy uzmysłowił sobie, że na chwilę zapomniał o przebywaniu w Maszy. Kiedy był w Serengetim, dorośli nie zachowywali się wobec niego w ten sposób.

– Będziecie mieli rodzeństwo na Marsie – powiedziała kobieta. – Mamusia nie mogłaby wejść do arki, gdyby była w ciąży.

– Dlaczego?

– Bo tak, kochanie, mówią lekarze. Statki latają za szybko, a hibernacja nie jest dla małych dzieci w brzuszku…

Lew ominął ich i kilka klatek z ptakami, idąc dalej wzdłuż obwieszonego hologramami płotu, za którym spacerowały, a raczej powłóczyły nogami najprawdziwsze żyrafy. Hologramy nad nimi wyjaśniały niezwykłość układu krwionośnego tych ssaków. Chłopak zatrzymał się na moment, by ochłonąć i posłuchać.

– Serce żyrafy znajduje się kilka metrów poniżej mózgu – informował głos elektronicznego przewodnika – dlatego organy te muszą być na tyle duże, żeby sprawnie pompować krew pod ogromnym ciśnieniem. A co, jeśli zwierzę nagle się pochyla? Wtedy specjalne zastawki w ich grubych żyłach blokują krew, by żyrafie nie wybuchła czaszka.

W głowie Lwa huczało od wrażeń i natłoku wrażeń. Matka go zabije, to pewne. Nie miał już zamiaru próbować tuszować swojego wypadu. Ostatnim razem się mu udało, bo zostawił awatara w tym samym miejscu, a wypad trwał krótko. Mamie nie przyszło do głowy sprawdzić rejestru, bo syn nic nie zmalował jej inkarnacją. Ale raportu o jego palpitacji nie sposób ukryć. Poza tym musiał jej przekazać to, czego dowiedział się na tajnym spotkaniu. Przez bezpalcego. Inaczej mogłaby mieć kłopoty.

Ładnie się wpakował. Spojrzał na konie Przewalskiego. Jak głosił holoprzewodnik, zabrano je z czarnobylskiej Strefy Wykluczenia, jedynego miejsca, gdzie te konie żyły na wolności. Zgnilec niezbyt chętnie kwapił się do jedzenia nie tylko piachu czy metalu, ale i wchłaniania życia z napromieniowanego obszaru. Lew wiedział jednak, że próby napromieniowania w ogóle mu nie zaszkodziły. W szkole uczyli, że Zgnilec jest odporny na wszystko, natomiast nic nie jest odporne na niego, ale niektóre rzeczy smakują mu, a inne nie.

Wielu naukowców traktowało Patrona niczym prymitywny organizm, lecz mama na przekór im twierdziła, że to inteligentne stworzenie. Żyją, bo Zgnilec tak sobie wymyślił. Z łatwością mógłby przeżreć mury domów i skończyć z nimi wszystkimi już dawno temu.

Wszystkie zwierzęta, pomiędzy którymi Lew teraz spacerował, miały trafić na Marsa. Dlatego zgromadzono je na terenie zarządzanym przez Seele. Większość nie wyglądała zbyt dobrze, smutna, wyliniała, jakby ostatni przedstawiciele fauny marnieli razem z planetą. Pstrokacizna i festynowe atrakcje wokół nie kamuflowały żałosnego stanu zrozpaczonych małp, osowiałych tygrysów czy wciśniętych w terraria żółwi i krokodyli, wyglądających jak martwe, z pustymi spojrzeniami. Spostrzeżenia Lwa podzielała ciemnowłosa, naburmuszona nastolatka, która z twarzą pięć centymetrów od szyby obserwowała spetryfikowanego aligatora. Zwierzę miało srebrzystą szramę biegnącą przez oko.

– To przerażające. Jak wypchane kukły. Ta planeta jest martwa.

– E tam, dziecko. – Starsza kobieta, pewnie babcia, stała obok z pękatą butelką niezbyt skrzętnie ukrytą w papierowej torebce. – Za moich czasów zwierzęta w zoo też tak wyglądały. To po prostu gówniana sprawa, siedzieć w klatce. Coś wreszcie o tym wiemy, prawda? – rzuciła w stronę Lwa i upiła kilka łyków trunku.

Chłopak wpadł na kolejny idiotyczny pomysł. I tak przecież miał już przypał.

– Prawda, oj prawda – odparł i wyciągnął rękę po flaszkę.

Rozejrzał się, ale nikt nie zwracał na nich uwagi, akurat nie było też widać Nurków. Pociągnął solidnie z butelki. Wino było słodkie, a po przełknięciu na języku zostawał cierpki smak.

– Pracuje tu pani? – zagadnęła staruszka.

Wyglądała naprawdę wiekowo, ale trzymała się prosto i miała wesołe iskry w oczach. Nie nosiła na sobie żadnych znamion szpetoty. Ubrana elegancko w granatowy kostium, sprawiała wrażenie arystokratki ze starych filmów. Lwa zafascynowała aura pewności, jaką roztaczała wokół siebie. Pomyślał, że może powiedzieć jej prawdę.

– Mama tu pracuje. Wziąłem jej awatara. Mój się zepsuł.

Towarzysząca staruszce dziewczyna gapiła się na nich w takim szoku, jakby teleportowali się tu przed chwilą z Marsa. Natomiast jej babcia patrzyła uważnie w oczy Maszy.

– Ach, faktycznie, to nie twój pojazd. Wiesz, że to da się zobaczyć? Trzeba się tylko przyjrzeć. Dziś już nikt się nie przygląda. – Zachęciła go gestem, żeby się znowu poczęstował. – Pij, w takim awatarze nawet nie zdąży cię chycić. Korzystaj. Nie boisz się, że inkarnacja ci się popsuje? Że matka przetrzepie ci skórę za kradzież? A może to u was normalne?

– Wścieknie się. Ale nigdy mnie nie uderzyła.

– W ogóle mało z tobą gada, co?

Pokiwał głową. Wnuczka kobiety zaplotła ciasno ręce na piersi, patrząc na staruszkę z pretensją zmieszaną z niedowierzaniem. Lew nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Wyglądała na niewiele starszą od niego, miała pyzatą twarz, była tak wysoka jak Masza. Jej babcia dopiero po chwili spostrzegła ten palący wzrok.

– O rany, naprawdę? Nie zauważyłam.

– Co… – Lew chciał zapytać, co się dzieje, ale kobieta mu przerwała:

– Kim mama tutaj jest? – Wskazała na kompleks budynków.

– Pracuje w Zarządzie Instytutu.

Starsza pani zabrała mu flaszkę i się napiła. Przez chwilę z głębokim namysłem przyglądała się Lwu. Towarzysząca jej dziewczyna znów spojrzała na nią z pretensją.

– Może też chciałabym się napić?

– Słoneczko, nie chcesz. Zeszpeci ci się inkarnacja. Na pewno podbierasz mi, jak mam kuku, więc lepiej nie pogarszaj sytuacji.

– Chłopakowi to dajesz, to są podwójne stan…

– Za ciebie odpowiadam! A młody dobrze wie, co mu się przytrafi. – Spojrzała na niego z ukosa. – Jak będziesz się tak zachowywał, wyrośniesz na pokrakę.

Lew znowu poczuł gwałtowne przyspieszenie pulsu. Podeszła do nich grupka rozgadanych dzieci. Kobieta odciągnęła chłopaka nieco na bok.

– Słuchaj, młody. Chodzisz pewnie do szkoły dla szych?

– Ano.

– Podejdź po lekcjach pod jedenastkę, szkołę mojej wnuczki Józefinki.

– Finki – syknęła dziewczyna.

– Napijemy się… tym razem herbatki… i pogadamy. Oczywiście tylko, jeśli chcesz. Przede wszystkim to najpierw pogadaj z mamą. Łaknienie wiedzy to nic złego, od tego jeszcze nie zbrzydniesz. Ale wobec matki trzeba być fair. – Puściła mu oko i się odsunęła. – Lepiej odstaw jej ślicznego awatara w rozsądne miejsce. Ta mordownia nie jest warta gniewu rodzicielki.

Lew nie mógł nie przyznać jej racji. Niespodziewana nowa znajomość wydawała się jednym z nielicznych pozytywnych aspektów karkołomnej eskapady. Emocje opadły i dopiero teraz zrozumiał, jaką wtopę zaliczył, nie czekając na naprawę Serengetiego i podbierając Maszę. Połączyli z Finką swoje profile sieciowe i chłopak ruszył ku głównemu wyjściu z kompleksu. Uznał, że bezpiecznej będzie pozostać w tłumie niż korzystać z bocznych przejść – mógł się tam czaić bezpalcy.

Opuścił Dobre Zoo przygnębiony i zagubiony. Zdążył dotrzeć w okolice ulicy Pięknej, gdy przez symulację przebiła się wibracja czujnika na jego prawdziwej ręce. Lew sam go sklecił, rozmontowując zdalnie sterowany samochodzik i dostosowując odbiornik fal do tych emitowanych przez czujniki ruchu w domu. Miał jakieś dwie minuty, zanim mama dotrze do swojej konsoli. Był przed witryną księgarni połączonej z kawiarnią, więc wpadł do niej i usiadł na jednym z foteli dla czytelników. „Zacumował” awatara i z duszą na ramieniu zainicjował wylogowanie.

* Moon to Mars – międzynarodowy program zainicjowany przez NASA, mający na celu utworzenie infrastruktury na powierzchni i orbicie Księżyca pozwalającej na stałą obecność człowieka i przygotowanie załogowej misji na Marsa. Z Księżyca o wiele łatwiej wystartować niż z Ziemi [wszystkie przypisy pochodzą od autorki].

Nieświat

Copyright © by Magdalena Świerczek-Gryboś 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023

Redakcja – Sylwester Gdela

Korekta – Joanna Błakita, Paweł Wielopolski

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Grafika na okładce – Askhat Gilyakhov, Brovko Serhii / Shutterstock.com

Asteryski – Marek Gryboś

Rysunki – Vivi Ekhart

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN mobi: 9788383302164

ISBN epub: 9788383302171

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl