Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobno pierwsza miłość nie może trwać wiecznie. Podobno wypali się przy pierwszym podmuchu pędzącego życia… Czy na pewno?
Theo pragnie by rodzice byli z niego dumni. Uprawia kick-boxing, jak niegdyś jego ojciec. Gra na skrzypcach, spełniając marzenie matki. Jego życie wydaje się poukładane.
Vera chce tylko normalnego życia, lecz jej relacje z matką wykraczają daleko poza te panujące w zdrowej rodzinie. Żyje w stresie i spędza dni na spełnianiu wygórowanych oczekiwań matki.
Czy rodzące się pomiędzy Theo i Verą uczucie wystarczy, by przetrwać wszystko, co zgotował im los? I, co najważniejsze, czy zdążą nim nadejdzie świt?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bywają takie dni i noce, które zmieniają wszystko. Bywają takie rozmowy, własne lub zasłyszane, które są w stanie wywrócić do góry nogami cały nasz świat. Nie możemy ich przewidzieć. Nie możemy się na nie przygotować. Czyhają na nas gdzieś, zapisane w łańcuchy pozornych przypadków, nieuchronne jak świt pociemności.
„Hera moja miłość”, Anna Onichimowska
Dźwięki rezonowały w moim wnętrzu. Nęciły raz ciszej, raz głośniej, szarpiąc struny duszy. A ja, kuszony ich słodkimi obietnicami, zanurzałem się coraz głębiej w elastycznej strukturze nowo poznanej melodii. Za każdym pociągnięciem smyczka odkrywałem nieco więcej, choć świat doznań nadal pozostawał częściowo ukryty w bezpiecznej sferzeniedopowiedzeń.
Pochyliłem się, ugiąłem kolano, a stopę wysunąłem do przodu – nie potrafiłem dłużej utrzymać wrzących w moim wnętrzu emocji. Niczym nitki niewidzialnej energii przenikały do instrumentu, wydobywając na powierzchnię największe sekrety. W miarę jak dźwięki się wznosiły, myśli krążyły wokół przyszłości, a ta zbliżała się z prędkością nawałnicy. Pragnąłem tak wiele, a zarazem wystarczyłby mi okruch szczęścia.
Jaką drogę obrać? Iść za głosem serca, czy pójść w ślady ojca? Smyczek szarpał struny, gryf drżał, wyprostowałem się, próbowałem ukryć niepewność tak bezczelnie ujawnioną. Krople potu spływały po czole, znaczyły twarz i szyję, a koszula przylgnęła do ciała. Na horyzoncie zamajaczyła odpowiedź na nurtujące pytania; zagrałem szybciej, chciałem ją dogonić, lecz gnała na złamanie karku. Zamknąłem oczy, skupiłem się na tym jednym punkcie, który pogrywał ze mną w ciuciubabkę. Obraz zamajaczył, dźwięki stały się ostre, niecierpliwe, próbowałem nadać im łagodniejszych tonów, ale na próżno. Za bardzo, za szybko chciałem poznać odpowiedź, która...
– Theo!
Ręka ze smyczkiem zamarła, dźwięki ucichły jak od cięcia nożem. W pokoju zaległa cisza, jednak nie cieszyłem się niądługo.
– Theo.
Obróciłem głowę w kierunku, z którego dobiegał łagodny głos i otworzyłem oczy. Na mojej twarzy pojawił sięuśmiech.
– Tato! – sapnąłem i podszedłem bliżej. – Nie wiedziałem, żewróciłeś.
Uśmiechnął się szeroko i zamknął mnie w uścisku. Odniosłem wrażenie, że nie chce, aby ten moment przeminął. Spróbowałem się wyswobodzić, ale on tylkoszepnął:
– Jeszcze chwila, Theo.
– No okej, ale wiesz, że mam już niemal osiemnaścielat?
Tata zaśmiał się, ścisnął mocniej, a zaraz potem wypuścił i przyjrzał mi się uważnie. Przeczesałem włosy, poczułem sięnieswojo.
– Czemu tak mi się przyglądasz? – spytałem.
– Bez przyczyny – odparł. – Po prostu cieszę się, że cię widzę. Chodź na lunch, mama zrobiłatosty.
Odłożyłem skrzypce do futerału, a po chwili zeszliśmy na parter. W kuchni krzątała się mama, właśnie kończyła nalewać sok do szklanek. W pomieszczeniu rozchodził się zapach przypieczonego sera, szynki, a także ciasta drożdżowego dochodzącego w piekarniku. Przystanąłem w progu i obserwowałem, jak tata pochyla się do matki i całuje ją w policzek, a ona się uśmiecha. Nie mogłem się na nich napatrzeć, tak rzadki widok, a tak miły. Ojciec musiał poczuć na sobie moje spojrzenie, gdyż zarazpowiedział:
– Co tak stoisz? Lepiej usiądź i opowiadaj, co słychać umistrza.
– Jaki tam ze mnie mistrz – mruknąłem cicho, lecz zająłemmiejsce.
Rodzice równieżusiedli.
– Myślisz, że mama nie wspomniała o wygranych zawodach w kick–boxingu juniorów w zeszłym tygodniu? – kontynuował ojciec. – Albo o konkursie muzycznym, w którym brałeś udział wpiątek?
– Nie rozpędzaj się tak, staruszku – przerwałem. – Niewygrałem.
– Staruszku, co? – ojciec się obruszył, lecz w jego oczach błysnęły wesołe ogniki. – I nie myśl, że odwrócisz moją uwagę. Może nie wygrałeś, ale tylko przez to, że za bardzo zmieniłeś interpretację utworu i odbiegłeś od oryginału, czyżnie?
Sięgnąłem po tosta, mimowolnie unosząc kącikust.
– Niby tyle cię nie ma w domu, a wiesz o wszystkim – odparłem. – Szpiegujesz nas, czyco?
– Byłoby dziwne, gdyby agent FBI nie czuwał nad własną rodziną – powiedział ojciec i puścił oko, a potem ugryzł chrupiącego tosta. Przymrużył oczy z zadowolenia i zwrócił się do matki: – Caroline, pycha!
Matka uśmiechnęła się, a zaraz potem pacnęła się wczoło.
– A właśnie! – przypomniała. – Wieczorem zjemy kolację we trójkę, prawdaBrandon?
– Dokładnie – potwierdził ojciec, po czym spojrzał na mnie. – Więc lepiej się niespóźnij.
– Niezamierzam.
Rodzice jeszcze o czymś rozmawiali, lecz nie słuchałem, wystarczyło mi przebywanie w ich obecności. Widziałem ich ukradkowe spojrzenia, bijącą od nich radość, i sam też czułem się szczęśliwy. Chociaż oprócz szczęścia poczułem coś jeszcze, nieokreśloną tęsknotę za czymś, czego nigdy wcześniej nie pragnąłem. Chciałem być zrozumiany, znaleźć osobę, z którą mógłbym porozmawiać o wszystkim. Mieć kogoś, jak moi rodzice mieli siebie. Upiłem łyk soku. Tylko czy mi się touda?
Ojciec klepnął mnie w ramię i wyrwał tym samym zzamyślenia.
– Lepiej się pospiesz, młody – powiedział. – Jeszcze się spóźnisz na lekcjęgry.
Zerknąłem na zegarek, odsunąłem z piskiem krzesło i pognałem na górę poskrzypce.
– Na razie! – krzyknąłem jeszcze na pożegnanie, a następnie wybiegłem nazewnątrz.
Szedłem szybko, planowałem udać się prosto na zajęcia, jednak wtedy dostrzegłem pierwszą linię drzew, która znaczyła granicę Parku Forsyth. Przystanąłem, spojrzałem raz jeszcze na zegarek i zawahałem się. Nie wiedzieć czemu, miałem wrażenie, jakby park mnie wołał, a ja nie potrafiłem mu sięoprzeć.
Zarzuciłem futerał na ramię i ruszyłem w kierunku rysującej się między budynkamizieleni.
Krople deszczu opadały na szerokie rondo kapelusza Very i nadawały mu wygląd przemoczonego liścia. Uniosła głowę i wystawiła twarz do chmur, pozwalając, by woda spadała prosto na skórę i przynosiła orzeźwienie. Vera chciała poczuć cokolwiek, nawet jeśli miałoby to być coś tak prozaicznego jak deszcz. Od dawna nie pamiętała, czym są uczucia. Nie pamiętała… czy może nie chciała pamiętać? Wszystko jedno. Owinęła się ciaśniej cienkim płaszczem z dzianiny i poprawiła przewieszony przez ramię pokrowiec. Nowe skrzypce spoczywały w nim spokojnie, czekając na pierwszy występ. Vera ścisnęła pasek od futerału i przełknęła zgromadzoną w ustach ślinę. Tak naprawdę to będzie również jej debiut. Co sobie myśleli? Posłać ją do szkoły muzycznej tylko po to, aby zbliżyła się do celu? Absurd.
Światło na przejściu dla pieszych zmieniło się na zielone i Vera ruszyła wraz z innymi na drugą stronę ulicy. Przeszła kolejnych kilka przecznic, aż dotarła do parku Forsyth. Znalazła to miejsce w pierwszych dniach pobytu w Savannah i od tej pory zaglądała tu niemal codziennie. Oczywiście, o ile pozwalała jej na to praca. Vera spojrzała na zegarek - ósma trzydzieści. Zostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia zajęć, mogła więc spokojnie cieszyć się pięknem parku. Alejki wydawały się mniej tłoczne niż zazwyczaj, a nieliczni odwiedzający ukrywali się pod parasolami oraz rozłożystymi koronami dębów. Gałęzie rosnących po obu stronach alejki drzew łączyły się i tworzyły baldachim, który dodatkowo chronił przed chłodem deszczu oraz częstymi porywamiwiatru.
Vera szła dalej niepomna na otoczenie. Nie zadała sobie nawet trudu, by omijać kałuże. Weszła w jedną, woda rozprysła się, a brudne krople wsiąkły w muślinowy materiał spódnicy wystającej spod płaszcza i kontrastowały z bielą tkaniny. Dziewczyny to nie obchodziło. A w głowie, nie wiedzieć skąd, pojawiły sięsłowa:
Życie to nieustanna gra – przeżyją najbardziejwytrwali.
Gdy Vera przypomniała sobie, kto je wypowiedział, obręcz bólu ścisnęła serce. Pamięć nie zamierzała jednak jej tym razemodpuścić.
Matka – dostojna, a raczej wyniosła, zawsze zaciskała usta, jakby przed chwilą wychyliła duszkiem szklankę soku z cytryny. Choć nieskazitelnej twarzy nie znaczyła nawet jedna zmarszczka, a azjatyckie rysy, okrąglejsze policzki i łagodna linia podbródka powinny nadawać jej przyjazny wygląd, Vera nigdy nie pomyślała o niej w ten sposób. Co więcej, wiedziała, że matka zrugałaby ją za każde miłe słowo dokładnie tak, jak robiła to w przeszłości. Tak samo było tegodnia.
Sophia stała przed balkonowym oknem i spoglądała na ulicę. Verze zawsze zdawało się, że przeczesuje wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu niebezpieczeństw, które widziała na każdym kroku. Vera natomiast przeciwnie – nigdzie ich niedostrzegała.
Chwyciła skrzypce i zapakowała je do czarnego futerału. Zanim zamknęła wieko, przejechała dłonią po ciemnym drewnie, jeszcze lśniącym od niedawnego lakierowania. W pomieszczeniu unosił się gęsty dym papierosowy, jednak Verze wcale nie przeszkadzał; a raczej – dawno przestał. Chociaż przed Sophią nigdy by tego nie przyznała. Matka zakaszlała, a ręka Very zawisła w powietrzu w napiętym oczekiwaniu. Właściwie cała zdawała się w nimzawisnąć.
– Nie spóźnij się – wychrypiała Sophia, po czym zapaliła kolejnegopapierosa.
– Nie zamierzam. Dobrze wiem, jak ważne jest dla ciebie to zadanie – odparła córkaoschle.
Powietrze w salonie stężało od napięcia. Vera wiedziała, że zaraz pożałuje swych słów. Sophia zerknęła przez ramię, a od tego spojrzenia dziewczynę przeszedł lodowaty dreszcz. Czarne jak węgiel oczy przeszywały ją i wydzierały sekrety na powierzchnię, nie pozostawiając nic doukrycia.
– To zadanie stanowi jednocześnie twoją inicjację – powiedziała spokojnie Sophia, choć jej głos ciął niczym sztylet. – Nie schrzańtego.
Vera nie mogła znieść więcej. Zatrzasnęła wieko futerału, po czym zacisnęła dłonie na delikatnej tkaniniespódnicy.
– Nie pomyślałaś czasem, że nie chcę w to brnąć? – zapytała córka podniesionymgłosem.
Matka machnęła lekceważącodłonią.
– Bzdura – prychnęła.
– Nie przekonamy się, jeśli nie pozwolisz mi zadecydować! Mam siedemnaście lat, docholery!
Sophia odwróciła się i podeszła do córki. Powoli, ostrożnie, a zarazem z pewną dozą nonszalancji. Przypominała Verze jaguara podchodzącego świadomą zagrożenia ofiarę, która jednocześnie nie jest w stanie się poruszyć – zbyt oślepiona pięknem drapieżnika. Ostra woń anyżu oraz ambry przedzierała się przez odór tytoniu i tworzyła przyprawiającą o mdłości mieszankę. Matka stanęła przy córce i wolną dłonią chwyciła jej nadgarstek, po czym uniosła go na wysokość oczu. Rękaw swetra zsunął się niżej i odsłonił bladą skórę, tak nienaturalną na tle wiecznej opalenizny Sophii. Matka przysunęła drugą rękę, w której trzymała dopalającego się papierosa; końcówkę przystawiła do nadgarstka Very. Zatrzymała ją milimetry od skóry, dziewczyna anidrgnęła.
– Życie to gra, przetrwają najlepsi aktorzy – powiedziała Sophia. – A ty jesteś taka jak ja, Veronico. I radzę ci o tym niezapominać.
Veraprychnęła.
– Bo mnieukarzesz?
Matka uniosła kącik ust, a potem przystawiła papierosa do skóry córki. Pieczenie przyprawiało Verę o dreszcze, a krople potu wstąpiły na czoło. Próbowała uwolnić rękę, ale matka trzymała mocno, dopóki papieros całkiem niezgasł.
Sophia przysunęła się jeszcze bliżej i ze słodkim uśmiechem wymruczała wprost do uchacórki:
– Nie, kochanie, nie ukarzę cię… Wyeliminuję.
Silny podmuch wiatru przyniósł zapach frezji i ocucił przytępione zmysły. Vera potrząsnęła głową i odegnała wspomnienie, chociaż nadgarstek nadal palił. Zupełnie jakby ktoś stale podgrzewał go zapalniczką. Przytrzymała pasek futerału i rozejrzała się po parku. Podeszła niespiesznie do wolnej ławki i przetarła mokre deski znalezioną chusteczką, a potem usiadła. Znajdująca się nieopodal fontanna koiła nerwy miarowym szumem spadającej wody i przywodziła na myśl górski strumień, niejako przenosząc Verę w błogi stan niebytu. Dziewczyna żałowała tylko, że nie będzie jej dane w nim pozostać. Chyba nawet unicestwienie byłoby lepsze niż obecne życie. Alejką przebiegła grupa ludzi. Ich przylegające do ciała stroje przesiąkły deszczem. Mieli cel i dążyli do niego bez względu na przeciwności losu. Vera drgnęła i potrząsnęła głową. Czy i ona znajdzie kiedyś swojeprzeznaczenie?
Telefon w kieszeni zawibrował. Rozejrzała się, jednak w zasięgu wzroku nie dostrzegła niczego podejrzanego. Wyjęła więc aparat i odczytaławiadomość:
906 JeffersonSt.
Szkoła Muzyczna
10.30
Droga NathalieTaylor,
zgłoś się do George’a H. Miltona.
Vera przeczytała wiadomość dwukrotnie, zapamiętała informacje, a następnie wyjęła z telefonu kartę i przełamała na pół. Podniosła się z ławki i ruszyła w kierunku Jefferson St., po drodze wrzucając telefon i kartę do kosza. Dobrze znała okolicę, a cel podróży mieścił się niedaleko od parku. Naprawdę korzystnie się złożyło, pomyślała w duchu z przekąsem. Szkoda tylko, że nie wierzę w zbiegi okoliczności. Przez gęsto porośnięte gałęzie przebiły się nieśmiałe promienie wiosennego słońca i przegoniły przygnębiającą atmosferę. Vera przystanęła, zdjęła kapelusz, a następnie strząsnęła z niego resztki wody. Słońce grzało tak mocno, że dziewczyna miała wrażenie, iż usilnie pragnie poprawić jej nastrój i stara się przypomnieć dobre chwile. Problem w tym, że ona takich nie pamiętała. Już matka tegodopilnowała.
Vera chciała ruszyć dalej, gdy nagle z kimś się zderzyła. Kapelusz wyślizgnął się z dłoni, a ona z pewnością by upadła, gdyby przechodzień jej nie podtrzymał. Silna ręka otoczyła ją w talii. Palce Very oparły się na torsie nieznajomego, jednak gdy zdała sobie sprawę z sytuacji, zaraz cofnęła ręce. Chłopak uśmiechał się i nie wyglądał, jakby zamierzał szybko ją wypuścić. Rozczochrane jasne włosy oraz błękitne oczy przyciągały wzrok, a wesołe iskierki, które w nich rozbłysły, wydawały się Verze co najmniej nie namiejscu.
– Nic ci nie jest? – zapytał. Głos miał niski, jednak jego brzmienie przyjemnie drażniłouszy.
– Nie, dziękuję – powiedziała Vera. – Możesz mnie jużwypuścić.
– A może jakaś mała nagroda? – ciągnął blondyn, rozciągając twarz w zawadiackim uśmiechu. – W końcu gdyby nie ja, z pewnością byśupadła.
Gdy nadal jej nie puszczał, Vera zacisnęła pięści. Z chęcią by go uderzyła, lecz w porę dostrzegła futerał na skrzypce przewieszony przez jego ramię i się opanowała. Czarny, z widocznymi śladami użytkowania, a mimo to zadbany. Zapragnęła uchylić wieko i sprawdzić, jaki skarb znajdował się w środku. Cholera, co to za myśli? Skup się, skup! Próbowała uczepić sięrzeczywistości.
– Nagroda? – warknęła Vera. – Za to, że na mniewpadłeś?
– O, wypraszam sobie. Nigdy bym na ciebie nie wpadł, gdybyś nie stała na środku alejki niczym statuawolności.
– Lepiej udawać posąg niż strusia pędziwiatra. Przynajmniej nie biegam bezmyślnie wkółko.
Sądziła, że chłopak się zdenerwuje, ale tylko się roześmiał, a później ją uwolnił. Wyminęła go niemal od razu, jednak chwilę potem zorientowała się, że ma puste ręce. Odwróciła się w kierunku intruza. Stał w rozkroku, całkowicie rozluźniony – w dłoniach obracał jej kapelusz i oglądał go z każdej strony niczym rzadki okaz. Złość wypełniła żyły, a instynkt kazał mieć się nabaczności.
Szybkim krokiem podeszła do chłopaka. Wyciągnęła rękę i już miała złapać kapelusz, kiedy nieznajomy w ostatniej chwili uniósł go i założył sobie na głowę. Vera zatrzymała się i spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. Słońce świeciło coraz bardziej, raziło w oczy i utrudniało klarowne widzenie. Zasłoniła ręką oczy i dopiero wtedy w pełni zdała sobie sprawę z niedorzeczności sytuacji, a także absurdalnego wyglądu chłopaka w damskim kapeluszu. Mimowolnie uniosła kąciki ust, a wargi uformowały się wuśmiech.
– Czyli potrafisz się uśmiechać – powiedział chłopak, po czym złożył szarmancki ukłon. Prędko się jednak wyprostował, ręką przytrzymawszy kapelusz, aby nie mogła gozabrać.
– Zdziwiłabym się, gdyby ktoś nie zaśmiał się na twój widok – odparowała.
Skrzyżowała ręce na piersiach i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Na razie wydawał sięniegroźny.
– Oj, to prawda, zdziwiłabyś się – powiedział dziwnie poważnie. Zaraz jednak dodał równie wesoło: – To jak z mojąnagrodą?
Mocny powiew powietrza poruszył jej włosami, a pojedyncze pasma, które wymsknęły się z ciasnego warkocza, nawiał na twarz. Jednak przyniósł również silny zapach drzewa sandałowego. Aromat, który pobudził zmysły i postawił nerwy w stan gotowości. Zamrugała kilkakrotnie, zmieszana nowym doznaniem, lecz po chwili wrócił jej zdrowy rozsądek. Nie mogła się rozpraszać, nie teraz. Zacisnęła szczękę, usta ponownie ułożyły się w prostąlinię.
– Oddaj moją własność, boinaczej…
Nagle przysunął się blisko, ich twarze dzieliły zaledwie centymetry. Na policzku poczuła jego ciepły oddech, gdyszeptał:
– Bo inaczej co? Ukarzeszmnie?
Umysł zalała fala wspomnień; matka, papieros, eliminacja. Inicjacja i zadanie. Uniosła spojrzenie, próbowała nie dać po sobie znać, że ta bliskość coś znaczy. Bo nic nie znaczyła, nie mogła. Ukłucie bólu gdzieś w okolicy serca. Zaraz… To ja jeszcze mamserce?
– Nie drażnij mnie – ostrzegła i sięgnęła po kapelusz, jednocześnie zbliżając się jeszcze bardziej dochłopaka.
Ich policzki otarły się o siebie, a Verę przeszedł elektryzujący dreszcz. Odskoczyła na bezpieczną odległość, w dłoniach ściskając właśnie odzyskany kapelusz. Policzki paliły ją do żywego, lecz mimo to nie spuszczała spojrzenia z chłopaka. A ten wyglądał na równie zaskoczonego. Zaraz jednak ponownie przybrał rozluźnioną postawę, lekko niechlujną, i uśmiechnął się szeroko. Ale tym razem Vera nie dostrzegła w tym uśmiechu nic dziwnego. Był szczery, a ze szczerością nieczęsto miała doczynienia.
– Nazywam się Theo. A ty? – zagadnął.
Zdawało jej się, czy głos mu drżał? W głowie zapanował mętlik, jakiego jeszcze nie zaznała, a przecież już nie raz stykała się z mężczyznami. Właśnie, mężczyznami, a ten tutaj nadal sprawiał wrażenie niewinnego dzieciaka, ledwie opierającego stopę na progu dorosłości. Wyprostowała rondo kapelusza, po czym założyła go, ukrywając twarz w cieniu. Przytrzymała dłużej krawędź, jakby tylko w nim mogła znaleźćoparcie.
– Wiesz, ja… – zaczął Theo zrezygnowanym, nieco onieśmielonymgłosem.
– Vera – powiedziała ledwiesłyszalnie.
Dopiero potem zdała sobie sprawę z możliwych konsekwencji izamarła.
Theo zrobił krok w jej stronę i wyciągnąłrękę.
– Miło micię…
Obróciła się na pięcie i uciekła. Potrąciła jakąś kobietę, której krzyki niosły się jeszcze za nią długo, tak długo, zanim nie wydostała się z parku. Odetchnęła dopiero na Whitaker St. Zatrzymała się i oparła ręce o kolana, by wyrównać oddech. Co się z nią działo? Dlaczego, do cholery, zdradziła swoje imię? Doskonale wiedziała, że jeśli ktokolwiek ich śledził, mogła sprowadzić na chłopaka wyrok śmierci. A prawdopodobieństwo wynosiło jak zwykle pięćdziesiąt procent. Za dużo, by je lekceważyć, za mało, by zaprzątać myśli. Zresztą nie miała na to terazczasu.
Zerknęła na zegarek, wskazówki wskazywały kilka minut po dziesiątej. Prędko przebyła resztę drogi. Przemoczone buty i skarpetki przyprawiały ją o dreszcze, jednak tym razem odczucie zimna było dobre, odwracało uwagę od niespodziewanego spotkania wparku.
Kilka minut później Vera stała przed gmachem Szkoły Muzycznej. Ściany pociągnięto żółtą farbą o ciepłym odcieniu, a ceglane dachówki wyróżniały budynek spośród reszty. Wysoki. smukły i ponadczasowy – właśnie takie pierwsze wrażenie wywarła na dziewczyniebudowla.
Weszła po kamiennych stopniach prowadzących do dwuskrzydłych drewnianych drzwi i przystanęła przed nimi. Wzięła kilka głębszych oddechów i zaśmiała się wduchu.
Życie to gra, tak, matko? W takimrazie…
Kurtyna w górę, niech przedstawienie sięrozpocznie!
Uniosła dłoń do kołatki w kształcie paszczy lamparta i zastukała trzykrotnie. Drzwi się otworzyły, a pracownik placówki wpuścił Nathalie do środka. Szkoda, że pod maską nieśmiałego uśmiechu nie rozpoznał błyszczących kłów lisa.
Zająłem to samo miejsce, co zwykle. Gdy krzesło skrzypnęło pod ciężarem, oparłem się wygodnie i wyciągnąłem skrzypce. Ich biel przyciągała nie tylko mój wzrok. Lecz wiedziałem, że bardziej od lśniącego drewna wszyscy interesowali się moją osobą. Koledzy zazdrościli, koleżanki szukały sposobu, by choć przez chwilę ze mną porozmawiać. Jednak w ich gestach, oczach, postawie - we wszystkim wyczuwałem silne pożądanie, by uszczknąć choć kawałka otaczającej mnie aury. Zacisnąłem usta. Nie tego chciałem, nie takiego zainteresowania. Wystarczyło, że byłem zmuszony znosić je w przeszłości, teraz nie musiałem się na to godzić. Mogłem wytyczać własne ścieżki, a przynajmniej próbować.
Prychnąłem w duchu na wspomnienie nieoczekiwanego spotkania w parku Forsyth i uśmiechnąłem się do własnych myśli. Dziwna dziewczyna z tej Very, a mimo to zapragnąłem poznać ją bliżej. Przewieszony przez jej ramię futerał na skrzypce przeważał szalę, zbliżał. Intrygowała, chciałem ją spotkać raz jeszcze, lecz wiedziałem, że los rzadko spełnia nasze zachcianki. Stłumiłem westchnienie, gdy nagły ruch po prawej przywrócił mnie dorzeczywistości.
Siedząca obok dziewczyna o imieniu Clarise nachyliła się, a ściśnięte w zbyt małym staniku piersi sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz wyskoczyć przez głęboko wycięty dekolt. Spojrzałem jej w oczy. Uśmiechnęła się i założyła płowe włosy za ucho, jednocześnie przechylając głowę nabok.
– Słyszałam twoją improwizację – zagadnęła.
– Tak? I co sądzisz? – Wiedziałem, że nie powinienem bawić się w podchody, a jednak nie potrafiłem sięoprzeć.
– Och, strasznie mi się podoba lekkość, z jaką grasz! – zaszczebiotała i założyła nogę na nogę. Krótka spódniczka zsunęła się, odsłaniając udo do połowy. – Może mógłbyś mi udzielić kilku… dodatkowychlekcji?
Przesunęła się na skraj krzesła, a ja czekałem, aż spadnie i rozkwasi twarz. Przezornie cofnąłem się i odsunąłem skrzypce poza prawdopodobny obszar rażenia. Byłem do nich zbytprzywiązany.
– Uważam, że świetnie sobie radzisz – powiedziałem spokojnie. Nie spuszczałem wzroku, badając zmieniający się wyraz twarzy: z podziwu w zaskoczenie. – Nie potrzeba cinauczyciela.
Drzwi otworzyły się i do sali ćwiczeń wszedł George H. Milton, nauczyciel muzyki. Sztywny jak tyka, zawsze w gotowości, z ciętą ripostą i odpowiedzią na każde zadane pytanie. Okulary półksiężyce opierały się na samym krańcu haczykowatego nosa. Za każdym razem, gdy nauczyciel się schylał, dziwiło mnie, że nie spadały. Szary dopasowany garnitur leżał na nim idealnie, a wyprasowana na sztywno koszula wprost raziła bielą. Łysina na środku głowy powiększyła się od ostatniego razu, kiedy go widziałem. A przynajmniej tak mi się wydawało, choć ostatnio w szkole byłem dwa tygodnie temu. Ta przerwa wynikała z napiętego planu zajęć. Nikt nie rozumiał sposobu, w jaki żyłem, a z każdym kolejnym dniem spędzonym wśród normalnych ludzi coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że nikt z nich nigdy tego nie zrozumie. Treningi karate, kick–boxingu oraz samoobrony, na które zapisał mnie tata, gdy skończyłem osiem lat, trwały po dziś dzień i wypełniały każdą wolną chwilę w napiętym muzycznie grafiku. Ale mimo wszystko tolubiłem.
Dobrze pamiętałem, jak ojciec towarzyszył mi przy pierwszych treningach. Uwielbiałem walczyć. Jednak w momencie, gdy oberwałem naprawdę mocno od starszych kolegów, zwątpiłem. Wbiegłem na piętro do swojego pokoju. Zignorowałem wołania ojca docierające z kuchni, rzuciłem się na materac i przykryłem głowę poduszką, by ukryć łzy. Złość, a także zażenowanie zapanowały nade mną. Nie chciałem nikogo widzieć, z nikim rozmawiać, a w szczególności znim.
– Można? – Tata zatrzymał się w progu, jak robił za każdym razem, i czekał, aż pozwolę muwejść.
Nie odpowiedziałem, a w takich przypadkach zazwyczaj uznawał, że brak odmowy równa się zgodzie. Słyszałem, jak jego lekkie kroki odbijają się od desek. Przysiadł na skraju łóżka, materac ugiął się tak, że moje ciało przesunęło się bliżej ojca. Usłyszałem, jak wzdycha, a następnie poczułem na plecach jego dłoń i pokrzepiająceklepnięcie.
– Jeśli chcesz porozmawiać, jestem – pamiętaj o tym. A nawet jeśli wyjadę na misję, dzwoń.
Odpowiedziała mu cisza, której tak nie lubił – nie w momencie, gdy pojawiały się problemy. Nie pamiętam, jak długo siedział i gładził moje plecy, ale wreszcie przestałem płakać, a ciężar na sercu jakbyzelżał.
– Dobrze, to ja już pójdę do mamy – powiedział nagle.
Chciał wstać, lecz odwróciłem się i chwyciłem go za rękaw. Uśmiechnął się, sięgnął do nocnej lampki i zapalił światło. Dopiero, gdy jeszcze raz na mnie spojrzał, uśmiech zszedł z jego twarzy. Gdy dotknął mojego policzka, odwróciłemwzrok.
– Kto to zrobił? – zapytał poważnie. – Przysięgam, że jeśli to te gnojki zszóstki…
– Tato?
Ojciec umilkł, wziął kilka wdechów i dopiero wtedy odezwał się nieco spokojniej.
– Tak?
– Czy to wszystko ma sens? Te treningi? Skoro udało im się mnie pokonać, ja… nie chcę cię zawieść, a czuję się jak gówno. – Tama pękła i jednym tchem wyrzuciłem wszystkie obawy, a do oczu ponownie napłynęłyłzy.
Ojciec przyciągnął mnie i przytulił. Poczekał, aż się uspokoję, a potem delikatnie się odsunął. Uniósł mój podbródek i tym samym zmusił, bym patrzył mu woczy.
– Theo, jedna porażka nie czyni cię przegranym. Siłę i umiejętności nabywa się latami. Głowa do góry, jeśli tylko chcesz, w najbliższym czasie skupimy się bardziej na obronie i podstawowychciosach.
– Dobrze – przytaknąłem.
– No, a teraz poczekaj, przyniosę coś, żeby cięopatrzyć.
Wstał i podszedł do drzwi. Zatrzymał się jednak w progu i dodał przyciszonymgłosem:
– I nigdy nie wątp w swoją wartość, Theo. Jesteś moim synem, a ja zawsze będę z ciebie dumny, niezależnie od wynikuwalki.
Uśmiechnąłem się na tamto wspomnienie. Pamiętałem, że po kilku miesiącach jeszcze intensywniejszych treningów ponownie dorwali mnie ci sami chłopcy – tylko że tym razem to oni uciekali w popłochu. To były dobre czasy, kiedy ojciec aż tyle nie pracował i nie znikał na całetygodnie.
Profesor Milton odłożył futerał oraz grubą brązową teczkę na biurko. W niektórych miejscach skóra popękała, a materiał postrzępił się na krawędziach. Nauczyciel otworzył zapięcie z cichym trzaskiem, szmery na sali ucichły. Każdy wiedział, że od tego momentu zaczynają się prawdziwe ćwiczenia. A z Miltonem nikt nie chciał zadzierać. Jego przeciągłe spojrzenie, którym obrzucał uczniów, przywodziło na myśl wilka oceniającego zwierzynę. Kursanci natychmiast wyciągali instrumenty i sprawdzali, czy są dobrze nastrojone.
Na kurs uczęszczało dziesięć osób, ale wymiennie. Część zajęć odbywaliśmy w mniejszej grupie, jak ta dzisiaj; część, głównie teoretyczną, w całości. Natomiast kilka razy w tygodniu wykładowcy znajdowali czas, by udzielać nam dodatkowych indywidualnych lekcji. Tylko Milton stanowił wyjątek – nigdy nie godził się na prywatne zajęcia. A przynajmniej ja nic o tym niewiedziałem.
– Dzisiaj przećwiczymy ostatni fragment symfonii, nad którą ostatnio rozpoczęliśmy pracę – zaczął profesor. – Jeśli ktoś z was byłnieobec…
Drzwi ponownie zaskrzypiały i do sali wdarł się zapach świeżo skoszonej trawy oraz porannej bryzy. Głowy wszystkich odwróciły się w kierunku wejścia. Ja natomiast nic sobie z tego nie robiłem, bo i po co?
Salę wypełnił stukot miarowych kroków. Nieco nieśmiałe, choć silnie zaznaczone. Brzmiały zupełnie tak, jakby ich właściciel chciał się zakraść, lecz robił to na tyle nieudolnie, że z łatwością mógłbym przejrzeć jego intencje. Sięgnąłem po smyczek i wyjąłem go z wnętrza futerału. Za oknem zaszczekałpies.
– W czym mogę pomóc? – odezwał sięMilton.
– Ja… Przepraszam, że przeszkodziłam, ale sekretarka kazała mi się udać prosto na salęćwiczeń.
Zatrzymałem rękę w powietrzu. Ten głos… Podniosłem wzrok i… zdębiałem. Przed profesorem stała dziewczyna, na którą wpadłem w parku. Ciemnogranatowe, niemal czarne oczy i proste krucze włosy splecione w warkocz sięgający aż do pasa przyciągały wzrok. No i ten dziwaczny kapelusz o zbyt szerokim rondzie; przemoczony, zupełnie jak reszta ubrania. Luźny sweter mógł skrywać zarówno ciało modelki, jak i płaskie kształty. Vera. Nachyliłem się i oparłem łokieć na kolanie, w napięciu czekając na rozwójsytuacji.
Dziewczyna zdjęła kapelusz i kurczowo ściskała rondo w dłoniach. Czyżby aż tak się denerwowała? Nie takie sprawiała wrażenie w parku. Zmrużyłemoczy.
– Ach tak, powiedziano, że przyjdziesz, jednak spodziewałem się ciebie dopiero na kolejnej lekcji – wymamrotał zbity z tropu Milton. Przeszukiwał leżące na biurku dokumenty, lecz najwyraźniej nie znalazł zguby, gdyż zaraz ponownie odezwał się do dziewczyny: – Przypomnisz swoje imię, dziecko?
Uśmiechnęła się delikatnie iodpowiedziała:
– Jestem Nathalie. NathalieTaylor.
Zamrugałem gwałtownie, prostując się na dźwięk oczywistegokłamstwa.
– Dobrze, zajmij miejsce i na razie przysłuchuj się próbie – odparł Milton, a potem zwrócił się do nas: – Zaczynamy!
Inni ponownie unieśli skrzypce, przygotowali nuty, oparli instrumenty o ramiona, lecz ja się ociągałem. Nie mogłem oderwać wzroku od dziewczyny. Usiadła w drugim rzędzie na lewo ode mnie, z dala od wszystkich, jakby nie chciała przeszkadzać. A może wolała się odizolować? Nieważne, nie teraz. Teraz liczyła się muzyka. Uniosłem skrzypce, a po chwili salę przepełniły pierwsze dźwiękisymfonii.
Jednak pomimo usilnych starań ciągle myślałem o tajemniczejVerze.
Czy może raczej o NathalieTaylor?
Co on tu robi? Śledziłmnie?
Po sali ćwiczeń rozchodziło się brzmienie pięciu instrumentów i tłumiło każdy inny dźwięk. Vera niby skupiała się na kolejnych fragmentach symfonii, lecz tak naprawdę rozglądała się w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby wydać się choć odrobinę podejrzane. Nie zamierzała zostać wykluczona z gry już pierwszego dnia. Sophia i tak jej nie odpuści – nie, dopóki nie wypełni zadania. Tymczasem pojawiły się nieoczekiwanekomplikacje.
Dziewczyna złożyła ręce razem i oparła je na rozkładanym stoliku. Miała nadzieję, że nikt nie dostrzeże ich drżenia, ale Verze ciężko było się opanować. Obróciła głowę i spojrzała za siebie. Zaraz jednak tego pożałowała. Theo wpatrywał się w nią nieustannie spod lekko przymkniętych powiek, a jego wyprostowana sylwetka, pełna spokoju, przeczyła poprzedniemu wrażeniu wyluzowanego chłopaka. Vera otworzyła szeroko oczy i nie mogła odwrócić wzroku. Z każdym niższym dźwiękiem ramiona Theo opadały, jakby się kurczył, by po chwili prostować się wraz z wyższymi tonami wydobywanymi z instrumentu. Śpiewne, nieco płaczliwe, czasem oscylujące na granicy rozkoszy i cierpienia, a jednak urzekające w jego wykonaniu. Kolejnewyciszenie.
Theo na moment opuścił skrzypce i zamknął oczy; przekrzywił głowę. Wyglądał, jakby wsłuchiwał się w muzykę. Vera wiedziała, że nie musiał tego robić – on był muzyką. Ponownie uniósł lśniąco biały instrument i oparł o ramię, przyłożył smyczek do strun. Inne skrzypce przycichły w jednej zgranej melodii, natomiast Theo rozpoczął podróż po kolejnych misteriach osiągalnych jedynie na poziomie dźwięku. Ostatnie pociągnięcie smyczka… włoski na ciele Very stanęły dęba, a wzdłuż kręgosłupa spływały krople chłodnegopotu.
A potem nastała wypełniona napięciem cisza. Vera miała wrażenie, że niedawno usłyszane dźwięki wibrują echem w umyśle, przenikają przez kolejne komórki i docierają prosto do zmysłów; przepełniają serce i przyśpieszają jego bicie. Poczuła ucisk w klatce, jednak nie dała tego po sobie poznać. Para przenikliwych błękitnych oczu wpatrywała się w nią czujnie. Już po raz kolejny tego dnia poczuła się niczym zwierzyna, ale tym razem wypełnił ją inny rodzajstrachu.
To był strach o siebie, gdyż tym razem z chęcią dałaby się złapać w sidła zastawione przez Theo. Wszyscy usiedli, a Vera z trudem odwróciła wzrok i przeniosła go na innych, równie oszołomionych jak ona. Jednak na ich twarzach zauważyła pewien stopień rozżalenia i zazdrości. Racja, nikt z nich nie dostał solówki. Tylko Theo. Dziewczyny wpatrywały się w chłopaka z nadzieją i pewną drapieżnością – szczególnie blondynka siedząca obok niego. Nachylała się, jakby chciała go złapać na haczyk w postaci cycków wielkości arbuza. Lecz Theo zdawał się nie dostrzegać jej nachalnego zachowania, skupił się na skrzypcach. Odłożył je starannie, przejechał z czułością po smyczku, a następnie schował go wraz z instrumentem do futerału. Verę przeszła kolejna fala przyjemności na tenwidok.
Rozległy się oklaski tuż obok niej. Wzdrygnęła się na ten dźwięk.
– Brawo, Theodorze! Proponuję solowy kawałek dla tego, kto choć spróbuje powtórzyć jego wyczyn – zakrzyknął Milton, wciąż nie przestając klaskać.
Rzucał spojrzenia na prawo i lewo, jakby pragnął wyzwać uczniów na pojedynek na śmierć i życie. Vera uniosła kącik ust. Może niedługo jego życzenie się spełni? Przynajmniej po części. Wtem rozłożył ręce, a na jego twarzy pojawił się wyraz dobrze wyćwiczonego zaskoczenia, jakby uczniowie go zawiedli. Jednak błysk w oczach zdradzał, że tak naprawdę właśnie tego się spodziewał. Uczniowie natomiast odwracali wzrok. Wiedzieli, że nie mogli równać się z wirtuozeriąTheo.
Oni niemogli.
Vera zaczerpnęła powietrza. Otworzyła futerał, który jęknął cicho, i wyciągnęła skrzypce. Krzesło zaszurało po wyłożonej kafelkami podłodze. Oparła instrument oramię.
I pozwoliła, by pochłonęły jądźwięki.
Melodia porwała mnie w wir niedoskonałości. Pozwoliłem jej szarpać zmysły, mogła robić ze mną, co tylko chciała. Mogła mnie upodlić, wznieść na szczyt, poturbować, zabić. Rozkochać. I nie tylkoona.
Vera kołysała się w rytm dźwięków utworu, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Wspinała się na palce, by za chwilę przywołać na myśl uchylającego się przed ostrzałem uciekiniera. Czarny warkocz uderzał o plecy rytmicznie, krótka spódnica falowała – jedynie babciny sweter zdawał się nie pasować do całości. Lecz miałem to gdzieś. Sekwencja wysokich tonów, pociągłych niczym włókna jedwabiu na lśniącej szacie, mieniącej się wszystkimi kolorami tęczy. Nie! Słońca, księżyca! Zawibrowałem, a potem runąłem prosto w przepaść, w odmęty. Pewnie bym się roztrzaskał, jednak Vera ściągnęła wodze dzikiego rumaka, który stanął dęba, niemal wyrzucając nas z siodła. Bryza morska osiadła na twarzy, a krople słonej wody wdzierały się do oczu. Wtem fala wzniosła się i z hukiemopadła.
A następnie wszystko zalałacisza.
Próbowałem się uspokoić, jednak nie potrafiłem. Mogłem się tylko tępo wpatrywać w czarne włosy i czarne skrzypce dziewczyny. I już wiedziałem, że nie pozwolę jej ponownieuciec.
Oddech przyśpieszył, klatka piersiowa unosiła się równo, a Verze wydawało się, jakby przebiegła co najmniej milę i to w zawrotnym tempie. Zawsze tak czuła, gdy tylko pozwalała porwać się muzyce. A nie powinna. Obiecała sobie to lata temu. Czy historia się powtórzy? Miałam się nie wyróżniać. Wystarczy wykonać zadanie. Zacisnęła dłoń na smyczku nieco za mocno, zraniła skórę. Kropla krwi popłynęła po włosiu, a gdy dotarła do żabki, zatrzymała się na moment, po czym opadła z gracją na brudnoszarekafelki.
Wspomnienia gnały niepomne na nieme protesty dziewczyny, by ponownie zalać ją lawiną nie do opanowania. Nie chciała ich, nie chciała tego wszystkiego. To wina tego chłopaka! Pozwoliła, by muzyka wypełniła umysł, uwolniła serce spod stałego nadzoru i dała mu trzyminutową przepustkę. Tylko czy ta chwila słabości nie będzie jej słono kosztować? Wokół wrzało, jednak Very to nie obchodziło. Zerknęła na leżące na kolanach skrzypce i ścisnęło ją w żołądku. Wiedziała, że kolejnych nie dostanie… Czy i tym razem zmuszą ją, by patrzyła, jak ogień pochłania lśniące drewno? By ponownie poczuła, jak wraz z czarną parą skrzypiec traci samąsiebie?
Ktoś szarpnął ją za ramię i przywołał do rzeczywistości. Podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy profesora Miltona, który stał tuż obok i potrząsał jej ramieniem z przesadnym wigorem. Wyciągnął rękę. Chwyciła ją machinalnie, nawet się nie zastanowiła, czy Nathalie powinna zachować się w ten właśnie sposób. Milton zamknął jej dłoń w mocnymuścisku.
– Gratulacje! Podjęłaś wyzwanie, a to rzadkie na moich zajęciach. Doprawdy, doprawdy – powiedział, ostatnie słowa mamrocząc jakby do siebie, zaraz jednak dodał: – Co więcej, podniosłaś rękawicę rzuconą przez Theodora, a to niemały wyczyn, niemały! Jednak musisz ćwiczyć, dużo ćwiczyć.
– Dlatego tu jestem – odparła Vera. Próbowała wyjąć dłoń z uścisku, ale profesor trzymał mocno i pocił się przy tym. Uwadze dziewczyny nie uszedł fakt, że wzrok mężczyzny przejechał niżej na jej biust italię.
Więc o to chodzi. W głowie od razu zaświtała radamatki:
– Znajdź jego słabość – nakazała, gdy tylko otrzymała wiadomość o pierwszym zadaniuVeroniki.
Córka zmrużyłaoczy.
– A co, jeśli takiej nie ma? – zapytała.
Matka obrzuciła ją pogardliwymspojrzeniem.
– Każdy ma – odparła. – A jeśli nie, złap go za jaja i poświeć tyłkiem. Przecież wiesz, jak to sięrobi.
Wiedziała. I to aż za dobrze. Przełknęła ślinę, próbując odpędzić wspomnienie. Milton wwiercał się w nią niecierpliwym spojrzeniem. Spuściła wzrok, policzki spłonęły rumieńcem. Zauważył. Poczuła, jak jego ręka zadrżała z podniecenia i zrobiła się jeszcze bardziejmokra.
– Chciałabym, żeby nauczył mnie pan, profesorze, wszystkiego, co potrafi – powiedziała nieśmiało. – Matka będzie naprawdęwdzięczna.
Milton puścił jej dłoń i rozejrzał się po sali, jednak większość studentów zdążyła już opuścić pomieszczenie, a drzwi zamykały się właśnie za ostatnim. Przynajmniej tak sądziła Vera. Milton chciał coś odpowiedzieć, usta układały się w grymas, który zapewne miał imitować uśmiech, lecz wtedy w sali rozbrzmiałykroki.
– Pan profesor niestety nie daje prywatnych lekcji.
Ten głos… Vera zacisnęła pięści, próbując opanować złość, ale wiedziała, że każde kolejne słowo oddala ją od celu. Uniosła głowę i już wiedziała, że tę bitwę przegrała z kretesem. Milton odchrząknął i potarł dłonie o marynarkę. Jego twarz ponownie przybrała maskę uprzejmej powagi i lekkiej obojętności. Jedynie w oczach przebłyskiwało echo niedawnegopożądania.
– Tak, tak, racja! Święta racja, Theodorze – powiedział gorliwie Milton, a po chwili pstryknął palcami. – Ale przecież ty możesz. Nawet jeśli twoje umiejętności, Nathalie, osiągnęły naprawdę wysoki poziom, powinnaś sporo zyskać z tej współpracy. Co o tym sądzisz, Nathalie?
Vera zamarła, a potem powoli odwróciła głowę. Theo stał tuż obok z radosnym uśmiechem błąkającym się na ustach. Oparł się o krzesło i przysunął bliżej, tak że jego palce niemal stykały się z jej ramieniem. Zapach drzewa sandałowego otoczył ciasno zmysły dziewczyny. Miała ochotę krzyczeć, jednak tego nie zrobiła. Spuściła wzrok i założyła luźne pasmo za ucho, odsłaniając nagą szyję. Milton zakaszlał, a gdy ciągle nie odpowiadała, Theo nachylił się iwyszeptał:
– Właśnie. Co o tym sądzisz… Nathalie?
* * * * *
Vera zatrzasnęła drzwi od domu. Wiedziała, że Sophia wyszła, więc chwilowo nie musiała kontrolować każdego gestu czy słowa. Od razu ruszyła do pokoju, wyjęła skrzypce i pozwoliła, by dźwięki przeniknęły ją do granic. Próbowała oderwać się od rzeczywistości, znaleźć zapomnienie w melodii, jednak myśli uparcie wracały do niedawnych wydarzeń. Wreszcie Vera oderwała smyczek od strun. Oddychała ciężko, nie mogąc się uspokoić. Próbowała uczepić się czegoś spojrzeniem, jakiejś błahostki pozwalającej odsunąć myśli, lecz wewnątrz nadal się miotała. Odłożyła instrument na biurko i rzuciła się na łóżko. Sprężyny zaskrzypiały. Chwyciła się za włosy – nadal ciasno zaplecione w warkocz wprawiały Verę w stan irytacji – zerwała gumkę, zrzuciła ją gdzieś w pościel, po czym rozplotła fryzurę. Włosy spłynęły falami na ramiona i plecy. Zazwyczaj proste, dziś poskręcane od wymuszonego splotu. Vera westchnęła, rozłożyła ręce i wpatrywała się w bladoniebieskisufit.
Jak do tegodoszło?
Odkąd opuściła budynek przy Jefferson St., myśli zataczały coraz ciaśniejsze koła wokół zdroworozsądkowej części umysłu. Kiedyś bez wahania stwierdziłaby, że poradzi sobie w każdej sytuacji, nad każdą zapanuje. Kontrola? To jej drugie imię. Opanowanie? To maska, wręcz druga skóra, spod której nie widać emocji. Jednak tym razem sprawy przybrały obrót całkowicie niezależny od niej i pędziły na łeb na szyję niczym głazy po równi pochyłej. Vera nie mogła się pozbyć wrażenia, że znalazła się w wybitnie niekorzystnym położeniu. Wydawało jej się, że weszła w rolę pionka w starej grze na pierwsze wersje PlayStation. To tam główne zadanie postaci polegało na uskakiwaniu przed nadlatującymi przeszkodami. Szkoda, że te przeszkody mogły ją zgnieść na miazgę niczym karalucha. Na myśl o zgniłozielonych wnętrznościach wypływających z odwłoku insekta Verze zrobiło sięniedobrze.
Usiadła i podciągnęła nogi pod brodę. Włosy spłynęły na kolana i osłoniły je całkowicie. Co powinna teraz zrobić? Gdyby Theo się nie wtrącił, może nawet dzisiaj udałoby się jej załatwić sprawę i mogłaby zasnąć tej nocy spokojnie. Jednak musiał się wtrącić, a tym samym nie dał jej większego wyboru. Pozwoliła się wciągnąć do jego rozgrywki. Tylko o co mogło tak naprawdę chodzić? Wykrzywiła twarz w grymasie i sięgnęła po zapasowy smyczek – zawsze trzymała jeden obok łóżka – po czym odruchowo włożyła go między zęby i zaczęła gryźć. Czemu ten chłopak tak się uparł? I to w dodatku musiał być właśnie on – uczeń najbardziej rzucający się w oczy, wybitny, który nie pozostaje w cieniu innych. Choć właściwie… możliwe, że dzięki temu nadal pozostanie blisko Miltona i uda jej się nieco zbliżyć do profesora, skoro Theo najwyraźniej jest jego ulubieńcem. Warto spróbować.
Stukanie w szybę przerwało bieg myśli. Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. Na parapecie dostrzegła niewielkiego ptaka w niespotykanych jak na faunę Savannah barwach – żółty łebek oraz gardziel przechodziła w błękit; ogon tonął w odcieniach obu tych kolorów. Ptaszek przekręcał szybko główkę, jakby próbował zarejestrować całość otoczenia, żywe czarne oczy błyskały ciekawie. Wtem znieruchomiał, rozłożył skrzydła, machnął nimi kilka razy i wzbił się ku niebu. Vera patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak zniknął na horyzoncie. Chmury z wolna przysłaniały południowe słońce, pokrywając okolicę wszystkimi odcieniami szarości. Chciałaby…
– Veroniko, jesteśjuż.
Sophia weszła do pokoju córki bez pukania. W palcach ściskała zapalony papieros. Dlaczego Vera nie usłyszała, jak matka otwiera drzwi wejściowe? Czyżby tak bardzo pogrążyła się w myślach? Wysokie obcasy stukały głucho o parkiet, a Vera wiedziała, że niedługo pojawią się w nim kolejne wyżłobienia. Jednak jak wcześniej, tak i teraz nie odważyła się sprzeciwić. Stłumiławestchnienie.
– Spotkanie się udało? – spytała.
Matka zatrzymała się dopiero przy oknie, zasłaniając widok i rzucając na córkę cień. Vera uniosła głowę i spojrzała dokładnie w momencie, gdy Sophie wypuściła w jej stronę dym z papierosa. Kiedy owionęła ją chmura duszących oparów, siłą powstrzymałakaszel.
– Tak – odpowiedziała Sophie. – A uciebie?
Vera wzruszyłaramionami.
– Nie obyło się bez komplikacji – powiedziała.
Spojrzenie matkiświdrowało.
– Coś poważnego? – spytała.
– Nic, z czym sobie nieporadzę.
Sophia przytaknęła, a kąciki ust jakby się uniosły. Jednak trwało to zaledwie mgnienie, więc Vera nie mogła stwierdzić, czy jej się nie przywidziało. Matka wyjęła z tylnej kieszeni spodni telefon i rzuciła go w stronę córki. Vera złapała urządzenie w locie, po czym zmarszczyłabrwi.
– Powinnam spodziewać się kolejnych instrukcji? – zapytała.
Matka wzruszyła ramionami, naśladując gestcórki.
– Spodziewaj się wszystkiego, a istnieją szanse, że nic cię nie zaskoczy – odparła zdawkowo Sophia. Wypaliła niespiesznie papierosa, po czym podeszła do drzwi. Przystanęła na progu i odwróciła się do córki. Dłoń oparła o białą framugę drzwi, krwista czerwień lakieru na jej paznokciach ostro kontrastowała z bladym tłem. – Nie schrzanisz tego, Veroniko – w jej głosie zabrzmiała nutkaniepewności.
Czyżby właśnie ją o to pytała? Vera uniosła podbródek i wyprostowała się, a potem odparła najspokojniej jakpotrafiła:
– Nie.
Po tych słowach Sophia wyszła z pokoju, zamknęła nawet drzwi, co wprawiło Verę w dziwny stan. Matka jeszcze nigdy z własnej woli tego nie zrobiła, przeciwnie, kiedyś całkiem zabroniła je zamykać, aby córka wiedziała, że nie decyduje o własnym życiu, że ono już na zawsze zostało złożone w czyichś rękach. Zazwyczaj bogatych i bardzo wpływowych. Dzisiaj sprawy wyglądały inaczej. Już od samej świadomości zmiany Verze zakręciło się w głowie. Co oznaczało zachowanie matki? Czy chciała jej coś tym przekazać? Z pewnością w inny sposób poza znakami i niespójnymi gestami nie potrafiła porozumiewać się z córką. Vera zadrżała, gdy naszła ją kolejnamyśl.
Chyba już wiedziała, dlaczego matka zachowała się inaczej niż zwykle. Tym razem Vera mogła polegać tylko na sobie. Otuliła się grubą kołdrą w kwiatowy wzór. Mimo coraz cieplejszych nocy zawsze marzła, powoli nawet traciła nadzieję, że kiedykolwiek będzie w stanie się naprawdę ogrzać. Może takie przeświadczenie miało źródło zupełnie gdzieindziej?
Położyła się do łóżka, nawet nie założyła piżamy, nie widziała potrzeby. Ponadto pragnęła jak najszybciej uciec w sen, który jako jedyny wydawał się być sprzymierzeńcem w nierównej walce z rzeczywistością. Ale tej nocy sen nie przychodził tak szybko jak zwykle. A kiedy nareszcie pozwolił Verze zanurzyć się w swoim świecie, w umyśle pojawił się niechciany obraz parku Forsyth, a także para błękitnychoczu.
Śmiejących się wyłącznie dlaniej.
Wracałem do domu zamyślony. Myśli zjeżdżały na niewłaściwe tory, jakby na przekór mnie. Z całej siły próbowałem zmusić umysł do skupienia się na czymś prostym jak chociażby stawianie kroków czy liczenie kolejnych mijanych drzew. Jednak mimo wysiłku co kilka minut gubiłem się i wracałem do punktu wyjścia. Wiatr zawył przeciągle, prześmiewczo, jakby przejrzał mnie na wskroś i drwił ze szczeniackiego zauroczenia. Bo czy Vera nie rzuciła na mnie uroku? Może nawet teraz skrywa się gdzieś w cieniu, głaska czarnego kota, a na jej idealnie prostym nosie wyrasta kurzajka wielkości przepiórczego jaja. Zatrzymałem się i zacisnąłem dłonie na pasku od futerału. Próbowałem powrócić do stanu obojętności, lecz najwyraźniej dzisiaj nie miało to nastąpić.
– Co się ze mną dzieje? – spytałem w przestrzeń, po czym roześmiałem się wgłos.
Ruszyłem dalej, po drodze mijałem kolejne zabudowania, a gdy skręciłem w Anderson St., na prawo dostrzegłem chińską restaurację Egg Roll King. Zdarzało się, że kupowałem w niej jedzenie na kolację. Jednak dzisiaj mieliśmy zjeść domowy posiłek i to w komplecie. Uśmiechnąłem się na samą myśl. Gdy przechodziłem obok restauracji, poczułem zapach ostrych przypraw oraz pikantnego kurczaka i zaburczało mi w brzuchu. Przyśpieszyłem, w końcu nadal zostawał mi kawałek drogi do przebycia. Pokonałem następne ulice, aż po kilku minutach znalazłem się na 32nd St. Przeszedłem nią jeszcze kilkaset metrów, aż dotarłem do białej furtki prowadzącej do domu. Otworzyłem ją, a gdy zamek szczęknął, usłyszałem ujadanie psa. Odwróciłem się dokładnie w momencie, kiedy długowłosy owczarek niemiecki skoczył na mnie, brudząc koszulę grudkami ziemi.
– Rasty! Stęskniłeś się, co?
Rasty zaszczekał w odpowiedzi, jakby chciał potwierdzić. Zakręcił się dwa razy wokół ogona, zastrzygł uszami i pobiegł w stronę podwórka za domem. Poprawiłem uchwyt futerału i ruszyłem na ganek. Wytarłem buty o wycieraczkę z napisem: Home, sweet home, a następnie otworzyłem drzwi. Od progu przywitał mnie odgłos radia grającego w kuchni – stacja nieco gubiła sygnał i brzęczała, co wśród nierównych szumów zniekształcało dźwiękimuzyki.
– Mamo, tato – zawołałem. – Jużjestem!
Cisza. Dłoń zadrżała, lecz odsunąłem niepokój na bok. Przecież ojciec obiecał, że spędzi z nami trochę czasu. Odłożyłem futerał i oparłem go o ścianę przedpokoju, a następnie przekręciłem zasuwę drzwi i skierowałem się w głąb budynku. Kroki zaburzały ciszę tego miejsca; czułem się intruzem we własnym domu. Atmosfera zdawała się cięższa niż podczas ostatniej kłótni rodziców, kiedy ojciec wyjechał na trzymiesięczną misję. Może matka lepiej by to zniosła, gdyby nie dowiedziała się o wyjeździe dzień przed wylotem. Jednak ojca chyba nic nie przekonałoby do odrzucenia zadania. Przełknąłem ślinę. Wszystkie myśli, którymi zawracałem sobie głowę w trakcie drogi powrotnej do domu, straciły jakąkolwiek wagę w ułamek sekundy.
Gdy dotarłem na sam koniec korytarza, skręciłem w przejście na lewo i znalazłem się w kuchni. Przystanąłem. Stos piętrzących się w zlewie naczyń smętnie przypominał o niewykonanych obowiązkach domowych, zupełnie jak przepełniony kosz na śmieci. Odruchowo podszedłem do śmietnika, opróżniłem go i założyłem nowy worek, zaraz potem jednak zamarłem i zdałem sobie sprawę z obecności matki. Siedziała tyłem do mnie, w dłoniach ściskając cośkurczowo.
– Mamo, co się stało? – spytałem ostrożnie. Worek zaszeleścił, gdy odkładałem kosz namiejsce.
Nie odpowiedziała. Podszedłem bliżej i położyłem ręce na jej ramionach, delikatnie, żeby jej nie spłoszyć. Zadrżała pod dotykiem, lecz gdy odwróciła głowę i zobaczyła, że to ja, uśmiechnęła się. Opuchnięte od płaczu oczy nie zwiastowały niczego dobrego. Otoczyłem matkę ramieniem i przytuliłem. Trwaliśmy tak bez słów, a ja usilnie starałem się ignorować rosnący w okolicy serca ból. Ból, ale także izłość.
– Dobrze, że jesteś – wyszeptała.
Ścisnąłem jąmocniej.
– Co się stało? – zapytałem razjeszcze.
– Nic niezwykłego – odparła i wzruszyła ramionami. – Wyjechał.
Po tych słowach odsunęła krzesło i wstała, a ja ją wypuściłem. Stanęła przy zlewie i jakby nigdy nic zabrała się za napełnianie zmywarki. Talerze trzaskały o szklanki, sztućce brzdękały przeraźliwie, a matka skupiła na nich całą uwagę. Jakby właśnie one najbardziej jej terazpotrzebowały.
Zamek zmywarki szczęknął i usłyszałem charakterystyczne pikanie oznajmiające rozpoczęcieprogramu.
– Mamo.
– Chciałam, by również przy tym był – powiedziałacicho.
– Przyczym?
Odwróciła się i oparła o szafki. Po chwili sięgnęła do kieszeni luźnego swetra i wyjęła test ciążowy. Przybliżyłem się, a potem zamarłem. Matka rozciągnęła usta w nieśmiałym uśmiechu, czekając na reakcję, a ja… Przyciągnąłem ją iuścisnąłem.
– To wspaniale! Tak się cieszę, mamo – bełkotałem. – Trzeba to uczcić, pójdę do chińczyka i kupię dobre jedzenie. Możesz jeśćchińszczyznę?
Odsunąłem się i niemal pobiegłem do wyjścia. Chłodne powietrze wdarło się do środka, zarzuciłem szal i kurtkę. Ściemniło się? Kiedy?
– Theo – głos matki zatrzymał mnie w miejscu. – Wiesz, że ojciec cię kocha, prawda?
Spojrzałem spod półprzymkniętych powiek. Przycisnęła zamkniętą w pięść dłoń do serca, jej oczy zdawały się takie czujne i zmartwione. Pamiętałem jeszcze dni, kiedy najczęściej gościła w nich radość. A może to tylko złudzenie? Zdjąłem dłoń z klamki, a potem podszedłem bliżej i pocałowałem matkę wczoło.
– Wiem, mamo – powiedziałem, po czym ruszyłem do wyjścia i wybiegłem nazewnątrz.
Zwolniłem, szedłem szybkim krokiem, próbując odgonić dziwny niepokój rodzący się w podbrzuszu. Nie mogłem jednak zapomnieć o słowach, których nie wypowiedziałem. Słowach tak doskonale znanych, jak znienawidzonych, którebrzmiały:
Ale ojczyznę kochabardziej.
Nim nadejdzie świt
Copyright © Alicja Wlazło
Copyright © Wydawnictwo Inanna
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover photo by Samatcha/Adobe Stock
Copyright © for the Raustila Font by Altdesign
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.
Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2020r.
druk ISBN 978-83-7995-507-7
epub ISBN 978-83-7995-508-4
mobi ISBN 978-83-7995-509-1
Redaktor prowadząca: Ewelina Nawara
Redakcja: Bożena Walewska
Korekta: Monika Halman
Adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski
Projekt okładki: Aleksandra Bartczak
Skład i typografia: www.proAutor.pl
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.
MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Kormoranów 126/31
85-432 Bydgoszcz
www.inanna.pl
Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl
www.eBook.MadBooks.pl