Nosiciel - Tess Gerritsen - ebook + audiobook + książka

Nosiciel ebook

Tess Gerritsen

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Położone nad jeziorem Locust miasteczko Tranquility wydawało sie oaza spokoju. Doktor Clair Elliot osiedla sie tutaj wraz ze swoim nastoletnim synem Noahem, w nadziei, ze uchroni go przed niebezpieczeństwami wielkiego miasta. Niespodziewanie jeden z jej młodych pacjentów, kolega Noaha ze szkoły, popełnia zbrodnię. Niektórzy obwiniają o to lekarkę, która zmieniła chłopcu kurację przepisaną przez poprzedniego lekarza. W Tranquility szerzą się akty przemocy popełniane przez nastolatków, są kolejne ofiary śmiertelne. Psychoza zaczyna przyjmować rozmiary epidemii. Claire ujawnia, że podobne wydarzenia miały już miejsce w przeszłości - sto i pięćdziesiąt lat wcześniej. W pobliżu jeziora wymordowano całe rodziny. Czy istnieje medyczne wyjaśnienie tej zagadki? Claire musi je szybko odkryć - aby uratować siebie i swojego syna...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 459

Oceny
4,5 (541 ocen)
340
139
52
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CezaryKarpinski

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
PumaQ

Całkiem niezła

To najsłabsza książka tej autorki, którą przeczytałam. Nie trzyma w napięciu i zakończenie było dla mnie dość przewidywalne
00
Aleksandra_Malek

Całkiem niezła

Położone nad jeziorem Locust miasteczko Tranquility wydawało się oazą spokoju. Niespodziewanie jeden z młodych pacjentów doktor Claire Eliot,kolega jej syna popełnił zbrodnię. Niektórzy obwiniają za to lekarkę,która zmieniła leki dziecku. W miasteczku szerzą się akty przemocy popełniane przez młodzież,są kolejne ofiary śmiertelne. Psychoza zaczyna przyjmować rozmiary epidemii. Clarie ujawnia,że podobne wydarzenia miały już miejsce w przeszłości- sto i pięćdziesiąt lat wcześniej. W pobliżu jeziora wymordowano całe rodziny. Czy istnieje medyczne wyjaśnienie? Lekarka musi szybko odkryć odpowiedź na te pytanie aby móc uratować życie swego syna... Dobra książka.. Historia ciekawa,ale brakowało mi tu zaskoczenia i ekscytacji. Moim zdaniem to najsłabsza pozycja autorki które do tej pory przeczytałam. To było dla mnie trochę za "proste".
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna,polecam
00
WiolettaP79

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze kolejna świetna książka Tess Gerritsen
00

Popularność




Karta tytułowa

Tytuł oryginału:

BLOODSTREAM

Copyright © Tess Gerritsen 1998 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Barbara Gadomska 2001

Redakcja: Marta Gral

Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka

Zdjęcie na okładce: Numstocker/Shutterstock

ISBN 978-83-6751-359-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

Tranquility, położone wśród lasów nad brzegiem jeziora, miało być azylem dla lekarki Claire Elliot i jej syna Noaha. Te nadzieje rozwiewają się jednak, gdy jej pacjent, uczeń miejscowego liceum, strzela do nauczycielki, rozpoczynając serię aktów przemocy dokonywanych przez nastolatków. Mieszkańcy miasteczka wpadają w panikę; podejrzewają, że ta szerząca się wśród młodzieży „epidemia” może być wynikiem eksperymentów z narkotykami, jakiegoś wirusa czy tajemniczych świateł, które widziano w lesie.

Claire odkrywa jednak, że w Tranquility i okolicy w przeszłości dochodziło już do podobnych przypadków nasilania się agresji. Co więcej, jej sąsiedzi o tym wiedzą, ale nikt nie chce na ten temat rozmawiać, jakby panowała zmowa milczenia.

TESS GERRITSEN

Amerykańska pisarka, z zawodu lekarka internistka. Po studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach. W 1987 r. opublikowała pierwszą powieść, ale jej kariera pisarska na brała rozpędu w 1996 r., gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny Dawca (prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła zrezygnować z praktyki lekarskiej. W kolejnych latach ukazały się m.in.: Nosiciel, Grawitacja (milion dolarów za prawa filmowe!), Grzesznik, Sobowtór, Autopsja, Klub Mefista, Ogród kości, Mumia, Dolina umarłych, Milcząca dziewczyna, Umrzeć po raz drugi, Igrając z ogniem, Kształt nocy i Studentka (napisana wspólnie z Garym Braverem).

Stephen King uznał ją za najciekawszą autorkę thrillerów medycznych – „Lepszą od Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona”.

Łączny nakład jej książek zbliża się do 30 milionów egzemplarzy, a przekłady publikowane są w 30 językach i regularnie pojawiają się na listach bestsellerów w USA i Europie.

Na podstawie jej powieści powstał serial telewizyjny Partnerki z kobiecym duetem śledczym – Rizzoli & Isles.

www.tessgerritsen.com

Tej autorki

DAWCA

CIAŁO

INFEKCJA

NOSICIEL

GRAWITACJA

OGRÓD KOŚCI

IGRAJĄC Z OGNIEM

KSZTAŁT NOCY

STUDENTKA

(wspólnie z Garym Braverem)

Jane Rizzoli & Maura Isles

CHIRURG

SKALPEL

GRZESZNIK

SOBOWTÓR

AUTOPSJA

KLUB MEFISTA

MUMIA

DOLINA UMARŁYCH

MILCZĄCA DZIEWCZYNA

OSTATNI, KTÓRY UMRZE

UMRZEĆ PO RAZ DRUGI

SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ

WYSŁUCHAJ MNIE

Timowi i Elyse

Prolog

Tranquility w stanie Maine, 1946

Przecież jej nie znajdzie, jeśli będzie siedziała cicho i nieruchomo. Pewnie myśli, że zna wszystkie jej kryjówki, ale nigdy nie odkrył tej sekretnej niszy, tego zagłębienia w ścianie piwnicy, za półkami, na których mama trzyma przetwory. Kiedy była mała, zawsze wślizgiwała się tu podczas zabawy w chowanego i chichotała cichutko, a on szukał jej we wszystkich pokojach. Czasem bawili się tak długo, że zasypiała w kryjówce i budziła się dopiero po kilku godzinach, słysząc pełne niepokoju wołanie mamy.

Teraz znów się tu wsunęła, w swoją piwniczną kryjówkę. Tylko że nie jest już dzieckiem. Ma czternaście lat i z trudem mieści się we wnęce. Ale tym razem nie chodzi o beztroską zabawę w chowanego.

Słyszała, jak szuka jej na górze. Miotał się po domu, przeklinając i rozwalając meble.

Błagam, błagam, niech ktoś nam pomoże. Niech ktoś go spłoszy.

Słyszała, jak wywrzaskuje jej imię: „Iris!”. Kroki rozlegały się teraz w kuchni, zbliżały do drzwi piwnicy. Zacisnęła dłonie w pięści. Serce waliło jej jak młotem.

Nie ma mnie tu. Jestem daleko stąd, uciekam, lecę przez nocne niebo…

Drzwi do piwnicy otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę. Na tle rozświetlonego otworu u szczytu schodów zarysowała się jego sylwetka.

Sięgnął do sznurka lampy i blask nagiej żarówki nieco rozjaśnił przepastną piwnicę. Kuląc się za rzędami słoików z domowymi przetworami z pomidorów i ogórków, Iris słyszała, jak schodzi po schodach. Każde skrzypnięcie przybliżało go do niej. Wcisnęła się głębiej we wnękę, niemal rozpłaszczając się na kruszących się kamieniach i zaprawie, i zamknęła oczy, żałując, że nie może stać się niewidzialna. Poprzez głośne bicie serca słyszała, że zszedł na sam dół.

Niech mnie nie dostrzeże. Niech mnie nie dostrzeże.

Kroki rozległy się obok półek z przetworami i skierowały w odległy kąt piwnicy. Kopnął pudło. Puste słoiki rozbiły się na kamiennej podłodze. Teraz wracał i słyszała jego głośny oddech, przerywany jakby zwierzęcym charkotem. Ona oddychała płytko i szybko, a dłonie zacisnęła tak mocno, że omal nie pękły jej kości. Doszedł do półek z przetworami i zatrzymał się.

Otworzyła oczy i przez szczelinę między słoikami zobaczyła, że on stoi dokładnie naprzeciw niej. Zsunęła się niżej, skuliła jeszcze bardziej, usiłując usunąć się z jego linii widzenia. Sięgnął po słoik i cisnął nim o podłogę. Wokół rozszedł się ostry octowy zapach pikli. Sięgnął po drugi słoik, potem nagle odstawił go, jakby przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Odwrócił się i poszedł na górę; przed wyjściem pociągnął za sznurek wyłączający światło.

Znów znalazła się w ciemnościach.

Kroki na górze kierowały się ku frontowi domu, a potem zapanowała cisza.

Czy wyszedł? Czy wreszcie sobie poszedł?

Trwała na miejscu bez ruchu, nie śmiała nawet drgnąć. Mijały minuty. Liczyła je powoli w myślach. Dziesięć. Dwadzieścia. Łapały ją skurcze, tak bolesne, że musiała zagryzać wargi, by nie jęczeć głośno.

Godzina.

Dwie godziny.

Wciąż żadnych odgłosów z góry.

Powoli wysunęła się z kryjówki. Stała w ciemnościach, czekając, aż krew znów zacznie krążyć w jej żyłach, aż do nóg wróci czucie. Nasłuchując, cały czas nasłuchując.

Nic nie słyszała.

W piwnicy nie było okna, nie wiedziała więc, czy na dworze wciąż jeszcze jest ciemno. Przeszła nad rozbitym szkłem i zbliżyła się do schodów. Wspinała się powoli, zatrzymując się na każdym stopniu i nasłuchując. Gdy w końcu dotarła na szczyt, jej dłonie były tak lepkie, że musiała je wytrzeć o bluzkę przed otwarciem drzwi piwnicy.

W kuchni paliło się światło i wszystko wyglądało zdumiewająco zwyczajnie. Mogłaby niemal uwierzyć, że horror ostatniej nocy był tylko koszmarnym snem. Ścienny zegar tykał głośno, wskazując piątą rano. Na dworze wciąż panowały ciemności.

Na palcach podeszła do drzwi kuchni i zajrzała do holu. Jeden rzut oka na rozbite meble i plamy krwi na tapetach powiedział jej, że nie śniła. Jej dłonie znów stały się lepkie od potu.

W holu nie było nikogo, a drzwi frontowe stały otworem.

Musi wydostać się z domu. Pobiec do sąsiadów, na policję.

Ruszyła przez hol. Każdy krok przybliżał ją do wolności. Przerażenie wyostrzyło jej zmysły do tego stopnia, że rejestrowała każdą drzazgę leżącą na kwiecistym dywanie, każde tyknięcie kuchennego zegara. Dotarła już niemal do drzwi.

Minęła balustradę schodów i zobaczyła matkę leżącą na stopniach głową w dół. Nie mogła oderwać od niej wzroku. Długie włosy mamy spływały po schodach czarną kaskadą.

Poczuła mdłości. Rzuciła się do wyjścia.

Stał tam, trzymając w ręce siekierę.

Odwróciła się ze szlochem i pobiegła w górę po schodach. Mało brakowało, a poślizgnęłaby się na krwi matki. Słyszała, że on gna za nią na górę. Zawsze była od niego szybsza, a przerażenie dodało jej sił, więc mknęła jak spanikowany kot.

Na piętrze mignęło jej ciało ojca leżące w drzwiach sypialni. Nie było czasu, by o tym myśleć, by potworność tego, co się dzieje, mogła w pełni do niej dotrzeć. Dobiegła na górę i wpadła do pokoju w wieżyczce.

W ostatniej chwili zatrzasnęła drzwi i zasunęła zasuwkę.

Ryknął z wściekłością i zaczął się dobijać do pokoju.

Rzuciła się do okna i otworzyła je. Spojrzała w dół i uświadomiła sobie, że skok stąd byłby śmiertelny. Ale pokój miał tylko jedne drzwi.

Zerwała firankę. Lina. Muszę zrobić linę! Przywiązała jeden koniec materiału do rury kaloryfera, zdarła drugą firankę i dowiązała do pierwszej.

Rozległ się huk i poczuła uderzenie małego kawałka drewna. Zerknęła za siebie i z przerażeniem zobaczyła tkwiący w drzwiach czubek siekiery. Zaraz znikł, bo siekierę uniesiono do zadania kolejnego ciosu. Za chwilę rozwali drzwi!

Zerwała trzecią firankę i drżącymi rękami dowiązała do poprzednich.

Siekiera znów uderzyła. Szczelina w drewnie drzwi się rozszerzyła, kolejne drzazgi poleciały do pokoju.

Szarpnęła czwartą firankę, ale gdy zawiązywała ostatni węzeł, wiedziała już, że lina nie będzie wystarczająco długa. Zrozumiała, że jest za późno.

Odwróciła się, by stanąć twarzą do drzwi. Siekiera przebiła je właśnie na wylot.

Rozdział pierwszy

Teraźniejszość

– To się dla kogoś źle skończy – orzekła doktor Claire Elliot, wyglądając przez kuchenne okno. Nad jeziorem wisiała mgła gęsta jak dym, chwilami całkowicie zasłaniając nawet rosnące koło domu drzewa. Rozległ się kolejny strzał, tym razem bliżej. Claire od brzasku słyszała strzelaninę i prawdopodobnie będzie ją słyszeć aż do zmroku, ponieważ był właśnie pierwszy dzień listopada – początek sezonu łowieckiego. Gdzieś przez las przedzierał się na pół oślepiony przez mgłę mężczyzna ze strzelbą, wyobrażając sobie, że wokół tańczą cienie saren o białych ogonach.

– Chyba nie powinieneś czekać na dworze na autobus – powiedziała Claire. – Odwiozę cię do szkoły.

Noah, ponury i zgarbiony, nie odpowiedział. Nabrał na łyżkę kolejną porcję płatków Cheerios i wsunął do ust. Miał czternaście lat, a wciąż jadł jak dwulatek – rozlewając mleko i krusząc grzanki. Nie patrzył na nią, zupełnie jakby napotkanie jej wzroku miało oznaczać spojrzenie w oczy Meduzy. Co za różnica, czy patrzy, czy nie, pomyślała smutno. Mój najdroższy syn zamienił się w kamień.

– Odwiozę cię do szkoły, Noah – powtórzyła.

– Nie trzeba. Pojadę autobusem. – Wstał, chwycił plecak i deskorolkę.

– Ci myśliwi nie widzą, do czego strzelają. Przynajmniej włóż pomarańczową czapkę, żeby cię nie wzięli za jelenia.

– Wyglądam w niej kretyńsko.

– Możesz ją zdjąć w autobusie. Włóż tylko na razie. – Zdjęła z półki zrobioną na drutach czapkę i podała synowi.

Spojrzał na czapkę, a potem w końcu przeniósł wzrok na nią. W ciągu ostatniego roku urósł kilkanaście centymetrów, więc byli teraz tego samego wzrostu. Gdy mierzyli się wzrokiem, żadne nie miało przewagi. Ciekawa była, czy Noah tak samo wyraźnie zdaje sobie sprawę z ich nowej fizycznej równości. Niegdyś mogła go przytulać, a on odwzajemniał jej uścisk. Teraz dziecko zniknęło, miękkie ciało stwardniało, obrósł mięśniami, twarz nabrała nowej wyrazistości.

– Proszę – powiedziała, wciąż trzymając czapkę w wyciągniętej dłoni.

W końcu westchnął, wziął czapkę i włożył ją na ciemne włosy. Powstrzymała uśmiech. Rzeczywiście wyglądał głupawo.

Ruszył już ku drzwiom, gdy zawołała:

– A buzi na do widzenia?!

Odwrócił się z wymownym spojrzeniem, cmoknął ją lekko w policzek i już go nie było.

Żadnych pieszczot, pomyślała ze smutkiem, patrząc za nim przez okno. Teraz ma dla mnie tylko pomruki, wzruszenia ramion i chwile niezręcznego milczenia.

Zatrzymał się pod klonem na końcu podjazdu, ściągnął czapkę i stał z rękami wbitymi w kieszenie, skulony z zimna. Bez kurtki, jedynie w cienkiej szarej bluzie przy zaledwie kilku stopniach powyżej zera. Marznięcie było szpanem. Zwalczyła chęć, by wybiec za nim z kurtką.

Claire czekała tak do przyjazdu szkolnego autobusu. Jej syn wsiadł bez jednego spojrzenia za siebie. Widziała, jak idzie przejściem między siedzeniami i zajmuje miejsce koło jakiejś dziewczyny. Co to za dziewczyna? Nie znam teraz imion kolegów mojego syna, pomyślała. Zajmuję już tylko malutki kącik w jego świecie. Wiedziała, że tak musiało się stać – to odsuwanie się, ta walka dziecka o niezależność – ale nie zdążyła się do tego przygotować. Przemiana była tak nagła, jakby pewnego ranka z domu wyszedł miły chłopczyk, a wieczorem powrócił ktoś obcy. Jesteś wszystkim, co mi zostało po Peterze. Nie mogę stracić także i ciebie.

Autobus odjechał.

Claire wróciła do kuchni i usiadła nad filiżanką wystygłej kawy. Dom wydawał się pusty i cichy, jakby wciąż pogrążony w żałobie. Westchnęła i otworzyła miejscowy tygodnik „Tranquility Gazette”. Obfitość zwierzyny płowej zwiastuje dobre łowy, widniał tytuł na pierwszej stronie. Polowanie rozpoczęto. Trzydzieści dni, by ubić jelenia.

Od strony lasu dobiegł ją kolejny strzał.

Odwróciła stronę, szukając kroniki policyjnej. Nie było tam jeszcze mowy o wczorajszych rozróbach związanych z Halloween ani o aresztowaniu siedmiu nastolatków, którzy zbyt daleko posunęli się w płatanych tego dnia figlach. Za to wśród doniesień o zaginionych psach i skradzionym drewnie opałowym, pod nagłówkiem Wykroczenia, widniało jej nazwisko: Claire Elliot, lat 40, prowadziła samochód bez ważnego zaświadczenia o kontroli technicznej. Wciąż jeszcze nie zawiozła swojego subaru na przegląd, więc dzisiaj, by uniknąć kolejnych nieprzyjemności, będzie musiała wziąć pick-upa. Z irytacją przewróciła kolejną stronę i czytała prognozę pogody – zimno i wietrznie, najwyższa temperatura parę stopni powyżej zera, możliwe przymrozki – gdy zadzwonił telefon. Wstała, by podnieść słuchawkę.

– Halo?

– Doktor Elliot? Mówi Rachel Sorkin z Toddy Point Road. Mam tu nagły wypadek. Elwyn właśnie się postrzelił.

– Co takiego?

– No wie pani, ten idiota Elwyn Clyde. Wkroczył bez pytania na mój teren, ścigając jakieś biedne zwierzę. Zabił je zresztą. Piękną sarnę, dokładnie przed moim domem. Och, ci głupi mężczyźni i ich głupia broń.

– A co z Elwynem?

– Potknął się i strzelił sobie w stopę. Dobrze mu tak.

– Powinien pojechać prosto do szpitala.

– Z tym jest właśnie problem. Nie chce jechać do szpitala i nie pozwala mi wezwać karetki. Chce, żebym jego i sarnę odwiozła do domu. A na to ja się nie zgadzam. Więc co mam z nim zrobić?

– Bardzo krwawi?

Usłyszała, jak Rachel woła:

– Hej, Elwyn! Elwyn! Krwawisz?!

Po chwili Rachel znów podniosła słuchawkę.

– Mówi, że nic mu nie jest, chce tylko, żeby go odwieźć do domu. Ale ja go nie odwiozę, a już na pewno nie odwiozę tej sarny.

Claire westchnęła.

– Chyba przyjadę i zobaczę, co się da zrobić. Mieszka pani przy Toddy Point?

– Jakieś półtora kilometra za Skałami. Na skrzynce pocztowej jest moje nazwisko.

  

Mgła zaczynała opadać, gdy Claire skręciła w Toddy Point Road. Między pniami sosen przebłyskiwało jezioro Locust, nad którym mgła unosiła się jak para. Promienie słońca zaczynały się już przez nią przebijać, rzucając złote plamy na wodę. Po drugiej stronie rysował się północny brzeg jeziora, ledwo widoczny przez snującą się jeszcze mgłę, zabudowany letnimi domkami, w większości zamkniętymi na zimę. Ich bogaci właściciele wrócili już do Bostonu lub Nowego Jorku. Claire jechała wzdłuż południowego brzegu, gdzie stały skromniejsze domy – niektóre z nich to po prostu dwuizbowe chatki ukryte wśród drzew.

Minęła Skały – granitowe bloki, przy których miejscowe nastolatki kąpały się latem – i wkrótce dostrzegła skrzynkę na listy z nazwiskiem Sorkin.

Do domu prowadził wyboisty podjazd. Sam budynek stanowił dziwną, kapryśną konstrukcję, z przypadkowo dobudowywanymi pokojami i narożnikami wystającymi w niespodziewanych miejscach. Nad tym wszystkim, niby przebijający przez dach czubek kryształu, wznosiła się przeszklona wieżyczka. Do ekscentrycznej osoby pasuje ekscentryczny dom, a Rachel Sorkin należała do niezwykłych postaci w Tranquility. Była to czarnowłosa kobieta o uderzającym wyglądzie, która raz w tygodniu pojawiała się w mieście, owinięta w fioletową pelerynę z kapturem. Ten dom pasował do kobiety w kapturze.

Przy schodkach prowadzących na ganek, tuż koło zadbanego ziołowego ogródka, leżała zabita sarna.

Claire wysiadła z pick-upa. Z lasu natychmiast wybiegły dwa psy i zastąpiły jej drogę, szczekając i warcząc. Pilnują zdobyczy, uświadomiła sobie.

Na ganku pojawiła się Rachel.

– Wynoście się stąd, cholerne zwierzaki! – wrzasnęła. – Do domu!

Złapała stojącą na ganku miotłę i zbiegła po schodkach, z rozwianymi długimi, czarnymi włosami, trzymając ją przed sobą jak lancę. Psy się wycofały.

– Ha! Tchórze! – rzuciła Rachel, szarżując na nie z miotłą. Psy uciekły w las.

– Hej, zostaw w spokoju moje psy! – krzyknął Elwyn Clyde, który kulejąc, wyszedł na ganek. Stanowił znakomity przykład ślepej uliczki ewolucji: pięćdziesięcioletni kawał ciała obciągnięty flanelą, skazany na starokawalerstwo. – Nie robią nic złego, pilnują tylko mojej sarny.

– Elwyn, mam dla ciebie nowinę. Zabiłeś to biedne zwierzę na moim terenie. Więc jest moje.

– A po co ci sarna, ty przeklęta wegetarianko!?

– Jak tam twoja stopa? – przerwała mu Claire. Spojrzał na nią i zamrugał, jakby zdziwiony jej widokiem.

– Potknąłem się – powiedział. – Nic takiego.

– Rana postrzałowa to zawsze coś. Mogę popatrzeć?

– Nie mam czym zapłacić… – Przerwał i uniósł jedną brew, zdradzając, że wpadł na chytry pomysł. – Chyba że zechce pani trochę dziczyzny.

– Chcę się tylko upewnić, że nie wykrwawisz się na śmierć, a rozliczymy się kiedy indziej. Mogę zobaczyć twoją stopę?

– Jak pani chce – odrzekł, zawracając do środka.

– To dopiero będzie frajda – zakpiła Rachel.

W kuchni było ciepło. Rachel dorzuciła do pieca brzozowe polano. Słodki dym rozsnuł się po kuchni, zanim zamknęła z powrotem żeliwną pokrywę.

– Zobaczmy tę stopę – powiedziała Claire.

Utykając, Elwyn doszedł do krzesła. Zostawiał na podłodze krwawe ślady. Miał na nodze skarpetkę. Koło dużego palca widniała dziura, jakby szczur wygryzł kawałek wełny.

– Wcale mnie nie boli – powiedział Elwyn. – Moim zdaniem, nie warto się tak tym przejmować.

Claire przyklękła i zdjęła mu skarpetkę, która ściągała się wolno, bo do skóry przyklejały ją krew, pot i martwa tkanka.

– Boże drogi, Elwyn! – Rachel zakryła nos dłonią. – Czy ty nigdy nie zmieniasz skarpetek?

Kula przebiła ciało na wylot między dużym a drugim palcem. Claire znalazła pod spodem ranę wylotową. Elwyn już prawie nie krwawił. Usiłując nie udusić się smrodem, sprawdziła, czy wszystkie palce się ruszają, i uznała, że żaden nerw nie został uszkodzony.

– Będziesz musiał oczyścić stopę i codziennie zmieniać bandaże – powiedziała. – I powinieneś się zaszczepić przeciw tężcowi.

– Już byłem szczepiony.

– Kiedy?

– Rok temu zaszczepił mnie stary doktor Pomeroy. Kiedy się postrzeliłem.

– Co roku ci się to przytrafia?

– Wtedy to była druga noga. Nic takiego.

Doktor Pomeroy umarł w styczniu. Gdy osiem miesięcy temu Claire odkupiła jego praktykę, odziedziczyła także całą starą dokumentację medyczną. Może sprawdzić kartę Elwyna i datę ostatniego szczepienia.

– Chyba na mnie wypadło oczyszczenie tej stopy – rzuciła Rachel z rezygnacją.

Claire wyjęła z torby lekarskiej małą buteleczkę betadyny.

– Proszę to dodać do wiadra ciepłej wody. Niech wymoczy stopę.

– Sam mogę to zrobić – powiedział Elwyn, wstając.

– W takim razie możemy ją od razu amputować! – ucięła Rachel. – Siadaj, Elwyn!

– O rany – westchnął i usiadł.

Claire położyła na stole kilka opakowań bandaży i gazy.

– Za tydzień przyjdź do mojego gabinetu, obejrzę, czy się goi.

– Mam za dużo roboty…

– Jeśli nie przyjdziesz, dopadnę cię.

Zamrugał ze zdumieniem.

– Dobrze, pani doktor – zgodził się pokornie.

Ukryła uśmiech, wzięła torbę lekarską i wyszła. Przed domem psy walczyły o brudną kość. Na widok Claire przestały i najeżyły się. Czarny zbliżył się do niej i warknął.

– Idź sobie – powiedziała, ale zwierzę nie zareagowało. Podeszło jeszcze bliżej, szczerząc kły. Drugi pies dostrzegł swoją szansę. Złapał kość i rzucił się do ucieczki. Był już w połowie podwórka, gdy czarny zauważył kradzież i rzucił się w pościg. Szczekając i warcząc, psy tarzały się po podwórku niczym płowoczarna kula. Zapomniana kość leżała koło pick-upa Claire.

Claire otworzyła drzwi samochodu i wsuwała się już za kierownicę, gdy nagle uświadomiła sobie, co zobaczyła. Spojrzała na ziemię. Kość miała niecałe trzydzieści centymetrów długości i rdzawobrązowy kolor. Jeden koniec się odłamał, pozostawiając ostre szpikulce. Drugi był cały i pozwalał rozpoznać, co to jest.

Była to kość udowa. Ludzka.

° ° °

Lincoln Kelly, komendant policji w Tranquility, dogonił w końcu żonę piętnaście kilometrów za miastem.

Jechała osiemdziesiątką skradzionym chevroletem, zamiatając tyłem od jednego brzegu drogi do drugiego. Obluzowana rura wydechowa wzniecała iskry przy każdej nierówności na drodze.

– Och, jak rany – powiedział siedzący obok Lincolna Floyd Spear. – Doreen dziś naprawdę odbiło.

– Cały ranek byłem na szosie – oznajmił Lincoln. – Nie miałem kiedy do niej zajrzeć. – Włączył syrenę z nadzieją, że to skłoni Doreen do zwolnienia. Zamiast tego kobieta dodała gazu.

– I co teraz? – spytał Floyd. – Mam wezwać posiłki?

Posiłki oznaczały Hanka Dorra, bo tylko on jeszcze patrolował tego ranka ulice.

– Nie – powiedział Lincoln. – Spróbuj ją namówić, żeby się zatrzymała.

– Przy dziewięćdziesiątce?

– Weź megafon.

– Hej, Doreen, zatrzymaj się! No, kochanie, zrobisz komuś krzywdę! – rozległ się przez megafon głos Floyda.

Chevrolet nadal jechał slalomem.

– Możemy zaczekać, aż skończy jej się benzyna – zaproponował Floyd.

– Mów do niej.

– Doreen, Lincoln tu jest! No dalej, kochanie, zatrzymaj się! Chce cię przeprosić!

– Chcę co?!

– Zatrzymaj się, Doreen, niech sam ci to powie!

– O czym ty, do diabła, mówisz? – zdenerwował się Lincoln.

– Kobiety zawsze chcą, żeby mężczyźni je przepraszali.

– Ale ja nic nie zrobiłem!

W samochodzie przed nimi nagle zapaliły się światła stopu.

– Widzisz? – powiedział Floyd, gdy chevrolet zjechał na pobocze. Lincoln zatrzymał wóz patrolowy i wysiadł.

Doreen siedziała zgarbiona za kierownicą. Rude włosy miała potargane, ręce jej się trzęsły. Lincoln otworzył drzwi, sięgnął przez żonę i wyjął kluczyki ze stacyjki.

– Musisz pojechać z nami na posterunek, Doreen – oznajmił zmęczonym głosem.

– Kiedy wrócisz do domu, Lincoln? – spytała.

– Później o tym porozmawiamy. No, kochanie, przesiądź się do mojego wozu. – Ujął ją za łokieć, ale strząsnęła jego dłoń i uderzyła ją.

– Chcę wiedzieć, kiedy wrócisz do domu – powtórzyła.

– Już wiele razy o tym rozmawialiśmy.

– Wciąż jesteśmy małżeństwem. Wciąż jeszcze jesteś moim mężem.

– Nie ma sensu dalej o tym mówić. – Znowu ujął ją za łokieć i już niemal udało mu się wyciągnąć ją z samochodu, gdy odsunęła się i wymierzyła mu cios w szczękę. Zatoczył się do tyłu, w głowie mu zaszumiało.

– Hej! – Floyd chwycił Doreen za ramiona. – Hej, co ty wyrabiasz!

– Puść mnie! – wrzasnęła. Wyrwała się Floydowi i znów zamierzyła się na męża.

Tym razem Lincoln zrobił unik, co tylko bardziej rozwścieczyło Doreen. Zamachnęła się jeszcze raz, zanim Lincolnowi i Floydowi udało się unieruchomić jej ręce.

– Niechętnie to robię, ale dziś nie można z tobą postępować po dobroci – powiedział Lincoln, zakładając żonie kajdanki. Plunęła mu w twarz. Wytarł się rękawem i cierpliwie usadził Doreen na tylnym siedzeniu wozu patrolowego.

– O rany – rzucił Floyd. – Wiesz, że będziesz musiał ją zarejestrować.

– Wiem. – Lincoln westchnął, siadając za kierownicą.

– Nie możesz się ze mną rozwieść! – odezwała się Doreen. – Obiecałeś mnie kochać i wielbić!

– Ale nic nie wiedziałem o piciu – uciął, zawracając samochód.

Bez pośpiechu jechali do miasta. Przez całą drogę Doreen równo klęła. To wszystko przez picie. Alkohol odkorkowywał butelkę z dręczącymi ją demonami.

Lincoln wyprowadził się z domu dwa lata temu. Uznał, że poświęcił swojemu małżeństwu moc wysiłków i dziesięć lat życia. Poddawanie się nie leżało w jego naturze, ale w końcu rozpacz wzięła górę. Do tego doszło poczucie, że ma czterdzieści pięć lat, a życie, pozbawione radości i prowadzące donikąd, przemija nieuchronnie. Żałował, że nie potrafi dać Doreen tego, czego potrzebuje, że nie czuje już do niej tego, co czuł w początkach małżeństwa, gdy była wesoła i trzeźwa i nie poddawała się, tak jak teraz, atakom wściekłości. Czasem szukał w sercu śladów miłości, jakiejś iskry wśród popiołów, ale niczego nie znajdował. Popioły wystygły. A on był zmęczony.

Próbował ją wspierać, ale Doreen nie myślała na tyle jasno, by sobie samej pomóc. Co parę miesięcy, gdy poziom jej gniewu osiągał punkt wrzenia, piła przez cały dzień. Później „pożyczała” sobie czyjś samochód i wyruszała na jedną ze swych słynnych przejażdżek na pełnym gazie. Ludzie w miasteczku wiedzieli, że gdy Doreen Kelly siada za kierownicą, lepiej trzymać się z dala od drogi.

W komisariacie Lincoln zostawił Floydowi papierkową robotę i zamknięcie Doreen. Przez dwie pary drzwi dzielących go od celi słyszał, jak żona domaga się adwokata. Zapewne powinien jakiegoś wezwać, choć nikt w Tranquility, ba, nikt aż po Bangor nie chciał jej reprezentować. Usiadł przy biurku i przeglądał wizytówki, szukając nazwiska jakiegoś prawnika. Kogoś, do kogo nie dzwonił już od dłuższego czasu. Kogoś, komu nie przeszkadza, gdy klient go przeklina.

Za dużo spadło na niego od samego rana. Odsunął od siebie wizytownik i przeczesał palcami włosy. Doreen wciąż wrzeszczała w celi. Wszystko to znajdzie się w tej wścibskiej „Gazette”, a potem przedrukują to gazety w Bangor i Portlandzie, ponieważ cały cholerny stan Maine uważa, że sytuacja jest śmieszna i niezwykła. Komendant policji w Tranquility aresztuje własną żonę. Znowu.

Sięgnął po telefon. Wybierał właśnie numer adwokata, Toma Wileya, gdy ktoś zapukał do drzwi. Lincoln uniósł wzrok i ujrzał wchodzącą do gabinetu Claire Elliot. Odłożył słuchawkę.

– Cześć, Claire – powiedział. – Masz już nalepkę kontroli technicznej?

– Jeszcze nie zdążyłam się tym zająć. Ale nie przyszłam tu w sprawie samochodu. Chcę ci coś pokazać.

Położyła na biurku brudną kość.

– Co to takiego?

– Kość udowa.

– Co?

– Kość udowa. Chyba ludzka.

Przyglądał się pokrytej brudem kości. Jeden koniec był odłamany, a na reszcie widniały ślady zwierzęcych zębów.

– Gdzie to znalazłaś?

– U Rachel Sorkin.

– A skąd Rachel to miała?

– Psy Elwyna Clyde’a przyciągnęły to na jej podwórko. Nie wie skąd. Pojechałam tam rano, bo Elwyn postrzelił się w stopę.

– Znowu? – Lincoln wzniósł oczy do nieba i oboje wybuchnęli śmiechem. Jeśli każda miejscowość ma własnego błazna, to błaznem Tranquility był Elwyn.

– Wszystko z nim w porządku – powiedziała. – Ale ranę postrzałową należy chyba zgłosić.

– Uznajmy, że to zrobiłaś. Mam już całą teczkę na temat Elwyna i jego ran postrzałowych. – Wskazał krzesło. – A teraz opowiedz mi o tej kości. Jesteś pewna, że to ludzka?

Usiadła. Choć patrzyli sobie w oczy, czuł niemal namacalnie dzielącą ich barierę rezerwy. Było tak już od pierwszego spotkania, wkrótce po przybyciu Claire do miasta, gdy wezwano ją do skarżącego się na bóle brzucha więźnia, przebywającego w składającym się z trzech cel areszcie w Tranquility. Od początku budziła ciekawość Lincolna. Gdzie jest jej mąż? Dlaczego sama wychowuje syna? Nie odważył się jednak zadawać osobistych pytań, a ona nie zachęcała do bliższej znajomości. Zachowywała się sympatycznie, ale z rezerwą, i nie dopuszczała nikogo zbyt blisko. Szkoda, bo była ładną kobietą, niewysoką, lecz silną, z błyszczącymi oczami i masą kręconych brązowych włosów, w których zaczynały pojawiać się pierwsze srebrne nitki.

Pochyliła się i oparła dłonie na biurku.

– Nie jestem ekspertem – powiedziała – ale nie wiem, od jakiego innego zwierzęcia mogłaby pochodzić ta kość. Sądząc po wielkości, wygląda na kość dziecka.

– Czy zauważyłaś tam jakieś inne kości?

– Przeszukałyśmy z Rachel podwórze, ale nic nie znalazłyśmy. Psy mogły ją przyciągnąć gdzieś z lasu. Będziesz musiał przeszukać cały rejon.

– Może pochodzić z dawnego indiańskiego miejsca pochówku.

– Niewykluczone. Ale czy i tak nie powinien jej zbadać specjalista? – Nagle odwróciła się i przechyliła głowę. – Co to za zamieszanie?

Lincoln się zarumienił. Doreen znów wrzeszczała w celi.

– Niech cię diabli wezmą, Lincoln! Ty bydlaku! Ty kłamco! Będziesz się smażył w piekle!

– Coś mi się wydaje, że ktoś cię nie lubi – zauważyła Claire.

Westchnął i przycisnął rękę do czoła.

– To moja żona.

W spojrzeniu Claire pojawiło się współczucie. Najwyraźniej znała jego problemy. Wszyscy w mieście je znali.

– Tak mi przykro – powiedziała.

– Hej, ty fajtłapo! – krzyczała Doreen. – Nie masz prawa mnie tak traktować!

Z wysiłkiem skupił uwagę na kości.

– Ile lat, twoim zdaniem, miała ofiara?

Ujęła kość i obróciła w rękach. Przez chwilę trzymała ją z szacunkiem, w pełni świadoma, że należała niegdyś do śmiejącego się, biegającego dziecka.

– Była młoda – mruknęła. – Chyba nie miała dziesięciu lat. – Odłożyła kość na biurko i dalej przyglądała jej się w milczeniu.

– Ostatnio nie zgłaszano zaginięcia żadnych dzieci – powiedział. – Te okolice są zamieszkane od setek lat i ciągle pojawiają się jakieś kości. Sto lat temu często młodo umierano.

Zmarszczyła brwi.

– Nie wydaje mi się, by to dziecko umarło z przyczyn naturalnych – rzekła cicho.

– Dlaczego tak sądzisz?

Wyciągnęła rękę, by włączyć lampkę na biurku. Podsunęła kość pod światło.

– Spójrz tutaj. Tyle na niej brudu, że trudno to dostrzec.

Sięgnął do kieszeni po okulary – kolejny znak mijających lat i odchodzenia młodości. Nachylił się, usiłując dojrzeć to, co Claire wskazywała. Dopiero gdy paznokciem zdrapała górną warstwę, dostrzegł klinowate nacięcie.

Był to ślad siekiery.

Rozdział drugi

Gdy Warren Emerson w końcu odzyskał przytomność, stwierdził, że leży koło sterty drewna, a słońce świeci mu w oczy. W pamięci pozostał mu obraz cienia, srebrzystego szronu na trawie i grudach ziemi. Rąbał drewno na opał, machając siekierą i rozkoszując się jej ostrym dźwiękiem w rześkim powietrzu. Słońce nie wyjrzało jeszcze zza sosny na podwórzu przed domem.

Teraz stało wysoko nad drzewem, co oznaczało, że leżał tu już dłuższy czas – sądząc po słońcu, może nawet godzinę.

Warren powoli usiadł. Głowa go bolała, jak zawsze potem. Dłonie i twarz zdrętwiały z zimna; obie rękawiczki zsunęły mu się z dłoni. Obok zobaczył siekierę wbitą głęboko w kawałek klonowego polana. Wokół leżało rozrzucone drewno – efekt całodziennego rąbania. Uświadomienie sobie tego wszystkiego trwało boleśnie długo. Zbierał myśli z wysiłkiem, jakby przyciągał je z wielkiej odległości, poszarpane i rozrzucone. Był cierpliwy; w końcu wszystko ułoży się w logiczną całość.

Wyszedł z domu wkrótce po świcie, by narąbać drewna na cały dzień. Rezultaty jego pracy widoczne były wokoło. Zdążył już niemal zakończyć poranne obowiązki, wbił jeszcze siekierę w ostatni kawałek drewna, gdy ogarnęła go ciemność. Upadł na stertę, dlatego część polan stoczyła się na ziemię. Miał mokrą bieliznę – zapewne się zsikał, jak to często bywało podczas ataku. Rzucił okiem w dół i zobaczył, że ma przemoczone dżinsy.

Na koszuli dostrzegł krew.

Chwiejnie podniósł się na nogi i powoli poszedł ku staremu domostwu.

W kuchni było gorąco i duszno od ognia w piecu. Poczuł zawrót głowy i zanim dotarł do łazienki, wzrok mu się zmącił. Usiadł na wyszczerbionej klapie ubikacji i przycisnął dłonie do czoła; czekał, aż mózg zacznie normalnie pracować. Kotka weszła i miaucząc, otarła mu się o nogi. Pogłaskał ją, a miękkość jej futerka sprawiła mu przyjemność.

Zdrętwienie ustąpiło, czuł więc ból pulsujący mocno w skroni. Uchwycił brzeg umywalki i podciągnął się, by przejrzeć się w lustrze. Siwe włosy nad lewym uchem były sztywne i zlepione krwią. Krew spłynęła także na policzek i zaschła długą kreską, jakby pomalował twarz w barwy wojenne. Wpatrywał się w swoje odbicie, w rysy głęboko naznaczone sześćdziesięcioma sześcioma ciężkimi zimami, wytężoną pracą i samotnością. Jedynym jego towarzyszem był kot, miauczący teraz u jego stóp – nie z sympatii, lecz z głodu. Kochał tę kotkę i po jej odejściu pewnego dnia da wyraz żalowi łzami, pogrzebem i tęsknotą za jej mruczeniem, ale nie łudził się, że ona też darzy go uczuciem.

Zdjął ubranie: poszarpaną i splamioną krwią koszulę oraz zmoczone dżinsy. Rozbierał się z taką samą starannością, z jaką robił w życiu wszystko. Ułożył ubrania na klapie sedesu, odkręcił prysznic i wszedł pod strumień wody, nie czekając, aż zacznie lecieć ciepła. Dyskomfort był jedynie chwilowy, niewart nawet dreszczu – przecież całe jego życie było zimne i pełne trudów. Wymył krew z włosów. Rana zapiekła go od mydła. Widocznie padając na stertę drewna, przeciął sobie skórę. Zagoi się, tak samo jak wszystkie inne zranienia. Warren Emerson był chodzącym świadectwem wytrzymałości ludzkiego ciała.

Gdy tylko wyszedł spod prysznica, kotka znów zaczęła miauczeć, żałosnym i pełnym rozpaczy tonem, którego nie sposób było słuchać bez poczucia winy. Bez ubrania poszedł do kuchni, otworzył puszkę drobiowych little friskies i wrzucił zawartość do miseczki Mony.

Zamruczała z zadowolenia i zaczęła jeść, już się nie przejmując swym panem. Widziała w nim jedynie narzędzie do otwierania puszek z jedzeniem.

Poszedł do sypialni, by się ubrać.

Niegdyś był to pokój jego rodziców i wciąż stały tam wszystkie ich rzeczy. Łóżko na wysokich nogach, biurko z mosiężnymi gałkami, fotografie w cynowych ramkach. Zapinając koszulę, zatrzymał spojrzenie na jednym szczególnym zdjęciu: ciemnowłosej dziewczyny o śmiejących się oczach. Co też Iris robi w tej chwili? – zastanawiał się, tak samo jak każdego dnia swego życia. Czy kiedykolwiek o nim myśli? Przeniósł wzrok na inną fotografię. Było to ostatnie zdjęcie jego rodziny. Mama, pulchna i uśmiechnięta, ojciec, skrępowany, w garniturze i krawacie. A między nimi, z włosami sczesanymi na bok – mały Warren.

Wyciągnął rękę i dotknął palcami swojej dwunastoletniej twarzy. Nie pamiętał tego chłopca. Na górze, na strychu, wciąż leżały książki przygodowe, kolejka i kredki, niegdyś należące do dziecka z fotografii, ale to inny Warren bawił się w tym domu i stał uśmiechnięty między rodzicami na niedzielnej fotografii. Nie ten, którego on oglądał dziś w lustrze.

Nagle z całych sił zapragnął znów dotknąć zabawek tego dziecka.

Wspiął się po schodach na strych i przyciągnął stary kufer pod gołą żarówkę. Otworzył pokrywę. W środku były skarby. Wyjmował je po kolei i układał na zakurzonej podłodze. Pudełko po biszkoptach z samochodzikami firmy Matchbox. Drewniane klocki. Skórzany woreczek pełen kulek. I w końcu znalazł to, czego szukał: pudełko warcabów.

Rozłożył planszę i ustawił warcaby – czerwone po swojej stronie, czarne naprzeciwko.

Mona weszła po cichu na strych i usiadła obok. Jej oddech pachniał kurczakiem. Przez chwilę przyglądała się planszy ze zwierzęcą pogardą. Potem podeszła bliżej i powąchała jeden z czarnych pionków.

– Czy to twój pierwszy ruch? – spytał Warren. Nie był szczególnie udany, ale czego można oczekiwać od kota? Przesunął za Monę czarny pionek, a ona wyglądała na zadowoloną.

Na dworze wiał wiatr, szarpiąc obluzowanymi okiennicami. Warren słyszał, jak gałęzie bzu ocierają się o deski domu.

Przesunął czerwony pionek i uśmiechnął się do swej towarzyszki.

– Twój ruch, Mona.

° ° °

O wpół do siódmej rano, jak co dzień, pięcioletnia Isabel Morrison zakradła się do sypialni starszej siostry i wczołgała pod kołdrę Mary Rose. Mościła się tam w ciepłej pościeli niczym zadowolony robaczek i nuciła pod nosem, czekając, aż siostra się obudzi. Zawsze było wtedy mnóstwo wzdychania i jęczenia, a Mary Rose przewracała się z boku na bok. Jej długie włosy łaskotały Isabel po twarzy. Isabel uważała, że siostra jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Wyglądała jak Śpiąca Królewna czekająca na pocałunek królewicza. Czasami Isabel w zabawie była królewiczem i choć wiedziała, że dziewczynki się nie całują, przyciskała wargi do ust siostry i oznajmiała: „Teraz musisz się obudzić!”.

Kiedyś Mary Rose wcale nie spała, podskoczyła jak chichotliwy potwór i tak bezlitośnie łaskotała Isabel, że w końcu obie spadły z łóżka, śmiejąc się i piszcząc.

Gdyby tylko Mary Rose zechciała ją teraz połaskotać. Gdyby tylko Mary Rose była znów sobą.

Isabel nachyliła się nad uchem siostry.

– Nie obudzisz się? – szepnęła.

Mary Rose naciągnęła kołdrę na głowę.

– Zjeżdżaj, gówniaro.

– Mama mówi, że pora wstawać do szkoły. Musisz się obudzić.

– Wynoś się z mojego pokoju!

– Ale już czas…

Mary Rose mruknęła coś i ze złością wierzgnęła nogą.

Isabel przesunęła się na koniec łóżka i ułożyła w pełnej niepokoju ciszy; masując kopnięte miejsce, usiłowała zrozumieć, co się stało. Mary Rose nigdy jej jeszcze nie kopnęła. Zawsze budziła się z uśmiechem, nazywała ją Dizzy Izzy i zaplatała jej przed wyjściem włosy.

Postanowiła spróbować jeszcze raz. Na czworakach przysunęła się do poduszki siostry, odwinęła kołdrę i szepnęła Mary Rose do ucha:

– Wiem, co mama i tata chcą ci kupić pod choinkę. Jesteś ciekawa?

Mary Rose otworzyła oczy. Odwróciła się, by spojrzeć na Isabel.

Mała pisnęła z przerażenia, zsunęła się z łóżka i wpatrzyła w niemal obcą twarz. Twarz, która budziła strach.

– Mary Rose? – szepnęła i wybiegła z pokoju.

Mama była na dole w kuchni. Gotowała owsiankę i usiłowała słuchać radia przez wrzaski papugi Rocky. Odwróciła się, gdy Isabel wbiegła do kuchni.

– Już siódma. Czy twoja siostra nie wstaje?

– Mamusiu – zrozpaczona Isabel zaszlochała – to wcale nie jest Mary Rose!

° ° °

Noah Elliot zrobił obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, zrywając deskę z krawężnika w powietrze i lądując zgrabnie na jezdni. Dobra jest! Obszerne ubranie łopotało na wietrze, gdy zjeżdżał na desce aż do parkingu dla nauczycieli, okrążał krawężnik i znów skakał z pełnym obrotem.

Tylko wtedy czuł, że ma kontrolę nad swoim życiem: gdy jechał na desce, gdy sam określał swój los i swoją drogę. Ostatnio o zbyt wielu rzeczach decydowali inni, a jego, kopiącego i wrzeszczącego, wciągano w przyszłość, na którą nie miał ochoty. Ale chwile, gdy jechał na desce, pokonywał przestrzeń z wiatrem wiejącym w twarz, należały do niego. Mógł zapomnieć, że zamknięto go w jakiejś zabitej dechami dziurze. Mógł nawet zapomnieć na czas jednej uderzającej do głowy przejażdżki, że jego tata nie żyje i że nic nigdy nie będzie już takie, jakie być powinno.

Czuł na sobie wzrok dziewcząt z pierwszej klasy. Zbiły się w grupkę za pawilonami klasowymi i nachyliły się do siebie, chichocząc. Równocześnie zerkały w tył na jadącego na desce Noaha. Rzadko z nimi rozmawiał, a one rzadko się do niego odzywały, ale codziennie w czasie przerwy na lunch stały tam, przyglądając mu się.

Noah nie był jedynym skaterem w szkole średniej, ale zdecydowanie najlepszym. Dlatego dziewczęta nie spuszczały z niego wzroku, ignorując innych chłopców śmigających obok po asfalcie. Ci i tak tylko szpanowali, udawali prawdziwych skaterów, ubranych w ciuchy wprost z katalogu CCS. Mimo właściwego stroju – koszulek Birdhouse, butów Kevlar i tak obszernych spodni, że nogawki ciągnęły się po ziemi – byli tylko szpanerami z małego miasteczka. Nie jeździli na desce z chłopakami z Baltimore.

Zawracając, Noah dostrzegł błysk jasnych włosów na brzegu boiska. Przyglądała mu się Amelia Reid. Stała osobno, jak zwykle tuląc do siebie książkę. Amelia należała do tych dziewcząt, które wyglądały, jakby skąpały się w miodzie – tak była doskonała, taka złocista. Zupełnie inna od swoich dwóch stukniętych braci, którzy nieustannie dokuczali mu w szkolnej stołówce. Nigdy dotąd Noah nie zauważył, by Amelia mu się przyglądała. Kolana pod nim zadrżały.

Wyskoczył w powietrze i lądując, wyrównał w ostatniej chwili. Uważaj, stary! Nie przeginaj! Śmignął w dół, na parking dla nauczycieli, zakręcił i z turkotem wjechał pod górę betonową pochylnią. Po jednej stronie biegła balustrada. Zrobił zwrot i wskoczył na nią. Byłby to wspaniały zjazd, wprost na sam dół… gdyby w tym momencie Taylor Darnell nie wkroczył na pochylnię tuż przed nim.

– Z drogi! – wrzasnął Noah, ale Taylor nie zareagował na czas.

W ostatnim momencie Noah zeskoczył z deski i padł na ziemię. Deska pognała dalej w dół balustrady i uderzyła Taylora w plecy.

Ten odwrócił się gwałtownie.

– Co, do cholery?! – wrzasnął. – Kto to rzucił?

– Nie rzuciłem, stary – powiedział Noah, podnosząc się z ziemi. Dłonie miał rozdrapane, kolano mu pulsowało. – To był wypadek. Po prostu znalazłeś się na drodze. – Noah pochylił się, by podnieść deskę, która leżała kołami do góry. Taylor wydawał się w porządku. Był jednym z pierwszych, którzy przyszli się przywitać, gdy Noah osiem miesięcy temu przyjechał do miasteczka. Czasem nawet spędzali wspólnie popołudnia, pokazując sobie różne triki na desce. Dlatego też Noah był całkiem zaskoczony, gdy Taylor nagle go mocno popchnął.

– Hej! Hej, o co ci chodzi? – zapytał.

– Rzuciłeś nią we mnie!

– Wcale nie!

– Wszyscy widzieli! – Taylor zmierzył wzrokiem gapiów. – Widzieliście?

Nikt się nie odezwał.

– Mówię ci, że to był wypadek – powtórzył Noah. – Przykro mi, człowieku.

Od strony klas dobiegł ich śmiech. Taylor rzucił okiem na dziewczęta, zdał sobie sprawę z tego, że przysłuchują się kłótni, i zrobił się czerwony.

– Zamknijcie się! – wrzasnął. – Głupie idiotki!

– Rany, Taylor – powiedział Noah. – O co ci chodzi?

Pozostali skaterzy stali teraz wokół, trzymając deski i przyglądając się tej scenie.

– Wiecie, dlaczego Taylor przechodził na drugą stronę? – zażartował jeden z nich.

– Dlaczego?

– Bo miał ptaszka w lasce!

Wszyscy się roześmiali, łącznie z Noahem. Nie mógł się powstrzymać.

Nie był przygotowany na cios, który padł jakby znikąd, trafiając go w szczękę. Głową Noaha szarpnęło w tył, potknął się, cofając, i upadł na asfalt. Przez chwilę nie mógł się ruszyć. W uszach mu szumiało, wzrok stracił ostrość. Zaskoczenie ustąpiło szybko ślepej wściekłości. Był moim przyjacielem, a teraz mnie uderzył!

Niepewnie podniósł się na nogi i rzucił się na Taylora, waląc głową. Obaj upadli, Noah na wierzchu. Toczyli się po ziemi, okładając się pięściami, ale żaden nie potrafił zadać rozstrzygającego ciosu. W końcu Noahowi udało się przygwoździć do ziemi Taylora, ale czuł się, jakby przytrzymywał wściekłego kota.

– Noah Elliot!

Zamarł, nie rozluźniając uchwytu na nadgarstkach Taylora. Powoli obrócił głowę i zobaczył dyrektorkę, panią Cornwallis. Pozostałe dzieci wycofały się na bezpieczną odległość.

– Wstańcie! – rozkazała pani Cornwallis. – Obaj!

Noah natychmiast uwolnił Taylora i podniósł się na nogi. Purpurowy z wściekłości Taylor wrzasnął:

– Popchnął mnie! On mnie popchnął, a ja próbowałem się bronić!

– To nieprawda! On mnie pierwszy uderzył!

– Rzucił we mnie deską!

– Niczym nie rzucałem, to był wypadek!

– Wypadek? Ty kłamco!

– Milczeć! – krzyknęła pani Cornwallis.

Na szkolnym boisku zapanowała pełna zdumienia cisza. Wszyscy wpatrywali się w dyrektorkę. Nigdy nie słyszeli, żeby podniosła głos. Była to dość sztywna, przystojna kobieta, nosząca kostiumy i buty na niskim obcasie, upinająca blond włosy w nienaganny kok. Odkrycie, że potrafi krzyknąć, było dla wszystkich objawieniem.

Pani Cornwallis odetchnęła głęboko i szybko odzyskała godność.

– Daj mi deskę, Noah.

– To był wypadek. Nie uderzyłem go.

– Przygwoździłeś go do ziemi. Widziałam to.

– Ale go nie uderzyłem!

– Daj mi ją! – Wyciągnęła rękę.

– Ale…

– W tej chwili!

Noah podszedł do leżącej kilka kroków dalej deski. Była już zużyta, jedną jej krawędź obklejała taśma izolacyjna. Dostał ją na trzynaste urodziny. Na spodzie dodał symbole – zielonego smoka, któremu z pyska bucha ogień – a na ulicach Baltimore, gdzie mieszkał, dotarł kółka. Kochał tę deskę, bo przypominała mu o wszystkim, co zostawił za sobą. O wszystkim, za czym wciąż tęsknił. Przez chwilę trzymał ją w dłoniach, a potem w milczeniu podał dyrektorce.

Wzięła ją z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

– Koniec z jeżdżeniem na desce na terenie szkoły – zwróciła się do pozostałych uczniów. – Macie dziś zabrać wszystkie deski do domu. Jeśli jutro jakąś zobaczę, zostanie skonfiskowana. Jasne?

W milczeniu pokiwali głowami.

– A ty za karę zostaniesz w szkole do wpół do czwartej.

– Ale ja nic nie zrobiłem!

– Pójdziesz teraz do mojego gabinetu. Posiedzisz tam i przemyślisz sobie swoje zachowanie.

Noah chciał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Wszyscy na niego patrzyli. Zauważył Amelię Reid stojącą na brzegu bieżni i zaczerwienił się z upokorzenia. W milczeniu, ze spuszczoną głową, poszedł za panią Cornwallis do szkoły.

Pozostali skaterzy rozstąpili się z ponurymi minami, pozwalając im przejść. Noah już się oddalał, gdy jeden z chłopców mruknął:

– Dzięki, Noah. Załatwiłeś nas wszystkich.

° ° °

Najlepszym miejscem, żeby dowiedzieć się o wszystkim, co się dzieje w Tranquility, była knajpa Monaghan’s. Codziennie w południe spotykali się tam członkowie Klubu Dinozaurów. Nie był to właściwie klub, ale gromadka sześciu czy siedmiu emerytów, którzy nie mając nic innego do roboty, gromadzili się na kawie u Nadine i przyglądali ciastkom pod plastikowymi przykrywami. Claire nie miała pojęcia, skąd wzięła się nazwa klubu. Przypuszczała, że żona jednego z emerytów, której dopiekła codzienna nieobecność męża, wykrzyknęła pewnego dnia coś w rodzaju: „Och, ty i te twoje dinozaury!” – i nazwa się przyjęła, jak to bywa z utrafionymi pomysłami. Członkami klubu byli wyłącznie mężczyźni dobrze po sześćdziesiątce. Nadine miała zaledwie pięćdziesiąt parę lat, ale była honorowym Dinozaurem, ponieważ pracowała za barem, znosiła kiepskie żarty staruszków i dym papierosowy.

Cztery godziny po znalezieniu kości udowej Claire zaszła do Monaghan’s na lunch. Dinozaury, dzisiaj siedmiu, wszyscy w odblaskowych pomarańczowych kamizelkach na flanelowych koszulach, zajmowali swoje miejsca – stołki przy barze po lewej, koło maszyny do robienia koktajli mlecznych.

Gdy Claire weszła, Ned Tibbetts odwrócił się i kiwnął jej głową. Nie było to ciepłe powitanie, ale mieścił się w nim pewien niechętny szacunek.

– Dzień dobry, pani doktor.

– Dzień dobry, panie Tibbetts.

– Będziemy dziś mieli paskudny wiatr.

Ned odwrócił się do pozostałych Dinozaurów, którzy na różne sposoby dali znać, że zauważyli jej wejście, i znów pogrążył się w rozmowie. Tylko dwóch z nich znała z nazwiska, innych jedynie z widzenia. Claire siedziała sama w swoim kącie, jak przystoi człowiekowi z zewnątrz. O, ludzie byli uprzejmi, uśmiechali się do niej i grzecznie odnosili, ale osiem miesięcy w Tranquility stanowiło dla miejscowych jedynie przelotny pobyt, przygodę dziewczyny z miasta, która postanowiła zakosztować prostego życia. Wszyscy najwyraźniej zgadzali się, że zima okaże się dla niej próbą. Cztery miesiące burz śnieżnych i lodu wygnają ją z powrotem do miasta, tak samo jak wygnały dwóch poprzednich lekarzy przybyłych z daleka.

Nadine postawiła przed Claire parującą filiżankę kawy.

– Pani pewnie wszystko o tym wie? – zapytała.

– O czym?

– O tej kości. – Nadine stała i czekała cierpliwie, co Claire dorzuci do powszechnego zasobu wiedzy. Podobnie jak większość kobiet z Maine, Nadine głównie słuchała. To mężczyźni mówili. Claire słyszała ich w miejscowym sklepie żelaznym, z tysiącem drobiazgów czy na poczcie. Stali i gadali, a ich żony czekały, spoglądając w milczeniu.

– Podobno to kość dziecka – powiedział Joe Bartlett, okręcając się na stołku, by spojrzeć na Claire. – Kość udowa.

– To prawda, pani doktor? – spytał inny.

Dinozaury jak jeden mąż odwróciły się ku Claire.

– Najwyraźniej wszystko już o tym wiecie – odpowiedziała z uśmiechem.

– Słyszeliśmy, że była mocno pokiereszowana. Może nożem, może siekierą. A potem dobrały się do niej zwierzęta.

– Ale wam dziś wesoło! – prychnęła Nadine.

– Przez trzy dni w lesie szopy i kojoty oczyszczą każdą kość do białości. Potem złapały ją psy Elwyna. Wie pani, on je rzadko karmi, więc taka kość to dla nich smaczny kąsek. Może jego psy obrabiały ją już od tygodni. Elwynowi nie przyszłoby do głowy, żeby przyjrzeć się kości.

– Elwynowi w ogóle nigdy nic nie przychodzi do głowy. – Joe się roześmiał.

– Może on sam zastrzelił to dziecko. Pomylił je z jeleniem.

– Ta kość wyglądała na bardzo starą – powiedziała Claire.

Joe Bartlett kiwnął na Nadine.

– Zdecydowałem się. Zjem kanapkę Monte Christo.

– Ho, ho, ho, Joe sobie dziś dogadza! – wykrzyknął Ned Tibbetts.

– A pani, pani doktor? – spytała Nadine.

– Poproszę kanapkę z tuńczykiem i zupę grzybową.

Jedząc lunch, Claire przysłuchiwała się snutym przez mężczyzn rozważaniom na temat kości. Nie sposób było ich nie słyszeć: trzech z nich nosiło aparaty słuchowe. Większość pamiętała wydarzenia z ostatnich sześćdziesięciu lat i teraz roztrząsała rozmaite możliwości. Może to ta dziewczyna, która spadła z urwiska Bald Rock? Nie, przecież znaleźli jej ciało. A może to córka Jewettów? Uciekła, gdy miała szesnaście lat. Nie, jej matka mówiła, że mieszka w Hartford; zresztą ta dziewczyna ma teraz koło sześćdziesiątki i pewnie jest już babcią. Fred Moody powiedział, że zdaniem jego żony Floridy zabita dziewczyna musiała być z daleka – może z tych, które przyjeżdżają w lecie. Tranquility wiedziało, co się dzieje ze stałymi mieszkańcami. Ktoś by przecież pamiętał, że zniknął miejscowy dzieciak.

Nadine ponownie napełniła kawą filiżankę Claire.

– Ależ oni gadają i gadają. Można by pomyśleć, że od tego zależą losy świata.

– A skąd tyle wiedzą o tej kości?

– Joe jest dalekim kuzynem Floyda Speara, policjanta. – Nadine wycierała ladę baru długimi, szybkimi ruchami, zostawiając w powietrzu lekki zapach chloru. – Słyszałam, że dziś ma przyjechać specjalista z Bangor. Moim zdaniem, to musiał być jakiś turysta.

Była to odpowiedź na wszystko. Jakiś turysta. Czy chodziło o niewyjaśnioną zbrodnię, czy niezidentyfikowane ciało, „jakiś turysta” zawsze stanowił dobrą odpowiedź. Każdego roku w czerwcu liczba mieszkańców Tranquility rosła czterokrotnie, gdy zamożne rodziny z Bostonu i Nowego Jorku zaczynały napływać na wakacje. W tym spokojnym miasteczku wysiadywali przez lato na gankach domków nad jeziorem, podczas gdy ich dzieci pluskały się w wodzie. W sklepach Tranquility kasy dźwięczały wesoło, bo turyści zasilali dolarami miejscową gospodarkę. Ktoś musiał sprzątać ich domki, naprawiać drogie samochody, pakować zakupy. Zarobki z tych kilku krótkich miesięcy utrzymywały tutejszą ludność przez resztę roku.

To dzięki pieniądzom tolerowało się tu przybyszów. Dzięki pieniądzom i temu, że we wrześniu, gdy zaczynały opadać liście, znikali, zostawiając miasteczko miejscowym.

Claire skończyła jeść i wyruszyła do gabinetu.

Elm Street, główna ulica Tranquility, biegła równolegle do brzegu jeziora. U jej szczytu znajdowały się warsztat samochodowy i stacja benzynowa Joego Bartletta, którą prowadził aż do emerytury, przez czterdzieści dwa lata. Teraz pałeczkę przejęły dwie jego wnuczki, które napełniały baki i zmieniały olej. Szyld nad warsztatem głosił dumnie: Joe Bartlett i wnuczki. Claire zawsze podobał się ten napis – uważała, że coś mówi o Joem Bartletcie.

Koło budynku poczty ulica zakręcała na północ. Wiatr z północnego zachodu świstał już nad jeziorem i wciskał się w wąskie przejścia między budynkami. Dlatego spacer po chodniku przypominał przechodzenie przez szereg lodowatych strumieni. Z okna nad sklepem Za Jedną Cenę przyglądał jej się kot, jakby zastanawiał się nad głupotą istot wychodzących na dwór w taką pogodę.

Tuż za sklepem z tysiącem drobiazgów stał żółty wiktoriański dom, w którym mieścił się gabinet Claire.

Budynek należał niegdyś do doktora Pomeroya, który miał w nim gabinet i mieszkanie. Na szybie z mlecznego szkła w drzwiach wciąż widniał napis: Gabinet lekarski. Choć tabliczkę Dr med. James Pomeroy zastąpiła tabliczka ze słowami Dr med. Claire Elliot, lekarz rodzinny, Claire czasem wydawało się, że cień starego nazwiska wciąż nie chce ustąpić miejsca nowemu.

Recepcjonistka Vera nawijała w słuchawkę telefonu, a jej bransoletki dźwięczały głośno, gdy przewracała strony w książce wizyt. Fryzura Very odpowiadała osobowości: była rozwichrzona, gęsta i nieco nieświeża. Recepcjonistka przykryła dłonią słuchawkę i powiedziała do Claire:

– Mairead Temple jest w gabinecie. Boli ją gardło.

– Jak wygląda reszta popołudnia?

– Jeszcze dwie osoby, i to wszystko.

Co daje dzisiaj tylko sześciu pacjentów, zmartwiła się Claire. Od wyjazdu letników jej praktyka lekarska wyraźnie się skurczyła. Claire była jedynym lekarzem praktykującym w Tranquility, ale większość miejscowych jeździła do doktora do oddalonego o trzydzieści kilometrów Two Hills. Wiedziała, dlaczego tak jest: niewiele osób w miasteczku wierzyło, że Claire przetrwa zimę, uważali więc, że nie ma sensu przyzwyczajać się do lekarza, którego za rok już tu nie będzie.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

Rozdział trzeci

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział czwarty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział piąty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział szósty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział siódmy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział ósmy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dziewiąty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dziesiąty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział jedenasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwunasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział trzynasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział czternasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział piętnasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział szesnasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział siedemnasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział osiemnasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwudziesty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Podziękowania

Rozdział dostępny w pełnej wersji