Nostalgia anioła - Alice Sebold - ebook

Nostalgia anioła ebook

Sebold Alice

4,3

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Powieść o zgwałconej i zamordowanej dziewczynce. Trafia ona do nieba, i mimo że może mieć prawie wszystko czego zapragnie, nie jest szczęśliwa, bo nie może wrócić do domu. Opowieść o miłości, dorastaniu, gojeniu duszy, pamięci i zapominaniu. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




nostalgia anioła

Alice Sebold

nostalgia anioła

Z angielskiego przełożyłaHANNA SZAJOWSKA

 

 

 

 

 

WARSZAWA 2003

 

Tytuł oryginału:

THE LOVELY BONES

 

Copyright © Alice Sebold 2002

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kurylewicz 2003

Copyright © for the Polish translation by Hanna Szajowska 2003

 

Redakcja: Anna Liebhart, Barbara Nowak

Ilustracja na okładce: Daniel Lee

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

 

 

ISBN 83-7359- I00- I

 

 

Dystrybucja:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155

e-mail: [email protected]

 

Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy

Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk

tel. (58)-520-3557, fax (58)-344- I338

 

Sprzedaż wysyłkowa: merlin.com.pl/Dział Obsługi Klienta

Staszica 25, 05-500 Piaseczno

tel. (22)-716-7502, (22)-716-7503

e-mail: [email protected]

 

 

 

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

adres dla korespondencji:

skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78

 

Warszawa 2003. Wydanie I

 

 

 

Skład: Laguna

Druk: OpolGraf S.A., Opole 

 

 

Zawsze, Glen

 

W szklanej kuli na biurku mojego taty mieszkał pingwin ubrany w szalik w czerwono-białe paski. Kiedy byłam malutka, tata sadzał mnie sobie na kolanach i sięgał po śnieżną kulę. Obracał ją, a gdy cały śnieg zebrał się u góry, szybko przekręcał. Patrzyliśmy oboje na płatki padające powoli wokół pingwina. Pingwin jest tam sam, myślałam, i martwiłam się o niego. Kiedy powiedziałam o tym tacie, stwierdził: „Nie martw się, Susie; ma miłe życie. Jest uwięziony w idealnym świecie”.

1.

Nazywałam się Salmon, łosoś, jak ta ryba; na imię miałam Susie. Kiedy zostałam zamordowana szóstego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, miałam czternaście lat. Na gazetowych zdjęciach z lat siedemdziesiątych większość zaginionych dziewczynek wyglądała tak jak ja: białe dziewczynki o mysiobrązowych włosach. Działo się to, zanim zaginione dzieci wszystkich ras i płci zaczęły się pojawiać na kartonach z mlekiem albo w codziennej poczcie. Wtedy ludzie jeszcze wierzyli, że takie rzeczy się nie zdarzają.

W swoim roczniku szkolnym z gimnazjum miałam cytat z Juana Ramona Jimeneza, hiszpańskiego poety, którym zainteresowała mnie siostra. Brzmiał tak: „Jeżeli dadzą ci papier w linie, pisz w poprzek”. Wybrałam go z dwóch powodów. Przede wszystkim wyrażał moją pogardę dla uporządkowanego otoczenia w stylu klasy szkolnej, a poza tym nie był jakimś głupim cytatem z zespołu rockowego i uważałam, że wyróżnia mnie jako osobę o zainteresowaniach literackich. Należałam do Klubu Szachowego i Klubu Chemicznego i przypalałam wszystko, co próbowałam ugotować na lekcjach gospodarstwa domowego u pani Delminico. Moim ulubionym nauczycielem był pan Botte, który uczył nas biologii i gdy robiliśmy sekcję żabom i rakom, poruszał nimi, udając, że tańczą w swoich woskowanych kuwetach.

Nawiasem mówiąc, nie zabił mnie pan Botte. Nie myślcie, że każda osoba, którą tu spotkacie, jest podejrzana. W tym właśnie problem. Nigdy nic nie wiadomo. Pan Botte przyszedł na moje nabożeństwo żałobne (podobnie, niech mi będzie wolno dodać, jak prawie całe gimnazjum – nigdy w życiu nie byłam taka popularna) i trochę się popłakał. Miał chore dziecko. Wszyscy o tym wiedzieliśmy, więc kiedy śmiał się z własnych dowcipów, które miały długą siwą brodę, jeszcze zanim został moim nauczycielem, my też się śmialiśmy, czasem na siłę, żeby tylko sprawić mu przyjemność. Jego córka umarła półtora roku po mnie. Miała białaczkę, ale nigdy jej nie widziałam w swoim niebie.

Moim mordercą był człowiek z sąsiedztwa. Mamie podobały się jego rabaty kwiatowe, a tata raz rozmawiał z nim o nawozie. Mój morderca wierzył w staroświeckie rzeczy w rodzaju skorupek jajek i fusów od kawy. Powiedział, że używała tego jego własna matka. Tata przyszedł do domu uśmiechnięty, żartując sobie, że ogród tego faceta może i będzie piękny, ale i cuchnący jak licho, kiedy nadejdzie fala upałów.

Jednak szóstego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku padał śnieg i wracając z gimnazjum, zrobiłam sobie skrót przez pole kukurydzy. Na dworze było ciemno, bo zimą dni zrobiły się krótsze, i pamiętam, że połamane łodygi kukurydzy utrudniały mi przejście. Śnieg lekko prószył jak wirujące zimne paluszki, a ja oddychałam przez nos, aż wreszcie ciekło mi z niego tak bardzo, że musiałam otworzyć buzię. Sześć stóp od miejsca, w którym stał pan Harvey, wysunęłam język, żeby poczuć smak śnieżnego płatka.

– Nie przestrasz się – powiedział pan Harvey.

Oczywiście, że na polu kukurydzy, w ciemności, byłam przestraszona. Kiedy już nie żyłam, myślałam o tym, że w powietrzu unosił się lekki zapach wody kolońskiej, ale nie zwróciłam na to uwagi albo uznałam, że dochodzi z któregoś z domów przede mną.

– Pan Harvey – odezwałam się.

– Jesteś starszą dziewczynką Salmonów, prawda?

– Tak.

– Jak tam twoi rodzice?

Chociaż byłam najstarszym dzieckiem w rodzinie i łatwo mi przychodziło wygrywanie naukowych kwizów, z dorosłymi nigdy nie czułam się swobodnie.

– W porządku – odparłam. Było mi zimno, ale naturalny autorytet, jakiego przydawał mu wiek i dodatkowo to, że był sąsiadem i rozmawiał kiedyś z moim tatą o nawozie, przykuły mnie do miejsca.

– Coś tu zbudowałem – powiedział. – Chciałabyś zobaczyć?

– Trochę mi zimno, proszę pana, i moja mama każę mi wracać przed zmrokiem.

– Jest po zmroku, Susie – stwierdził.

Żałuję teraz, że wtedy nie uznałam tego za dziwne. Nie powiedziałam mu, jak mam na imię. Pewnie pomyślałam, że tata opowiedział mu jedną z zawstydzających anegdot, które uważał wyłącznie za dowód miłości wobec własnych dzieci. Mój tata należał do tych ojców, którzy w łazience na dole, przeznaczonej dla gości, trzymają twoje zdjęcie jako trzyletniego golasa. Zrobił to mojej siostrzyczce, Lindsey. Dzięki Bogu mnie oszczędzono tego poniżenia. Ale za to lubił opowiadać historię o tym, że kiedy urodziła się Lindsey, byłam taka zazdrosna, że pewnego dnia, gdy on rozmawiał przez telefon w innym pokoju, zeszłam z kanapy – widział mnie stamtąd, gdzie stał – i próbowałam nasiusiać na siostrę w nosidełku. Ta opowieść narażała mnie na upokorzenie za każdym razem, kiedy ją powtarzał; pastorowi w naszym kościele, naszej sąsiadce, pani Stead, terapeutce, której zdanie na ten temat chciał usłyszeć, i każdemu, kto kiedykolwiek powiedział „Susie to ma tupet!”.

– Tupet! – mawiał mój tata. – Zaraz wam opowiem coś o tupecie – i z miejsca rozpoczynał swoją opowieść „O Susie, która chciała nasiusiać na Lindsey”.

Pan Harvey miał później powiedzieć do mojej mamy, kiedy wpadł na nią na ulicy, następujące słowa:

– Słyszałem o tej potwornej, potwornej tragedii. Jak, przepraszam, miała na imię państwa córka?

– Susie – odpowiedziała mama, próbując udźwignąć ten ciężar. Naiwnie miała nadzieję, że któregoś dnia ból zelżeje, nie wiedząc, że będzie jej ciążył na nowe i odmienne sposoby przez resztę życia.

Pan Harvey wygłosił zwyczajowe:

– Mam nadzieję, że dorwą tego drania. Współczuję państwu z powodu tej straty.

Byłam już wtedy w swoim niebie i próbowałam się pozbierać. Nie mogłam uwierzyć w jego bezczelność.

– Facet nie ma wstydu – powiedziałam do Franny, mojej wprowadzającej.

– Właśnie – odparła i w ten prosty sposób wyraziła swoje zdanie. W moim niebie nie było wstawiania kitu.

Pan Harvey powiedział, że to zabierze tylko chwilę, więc weszłam za nim trochę głębiej na pole, gdzie było mniej połamanych łodyg, bo nikt nie chodził tamtędy na skróty do gimnazjum. Mama wytłumaczyła mojemu braciszkowi Buckleyowi, że kukurydza z tego pola jest niejadalna, kiedy zapytał, dlaczego nikt z okolicy jej nie zjadł.

– Ta kukurydza jest dla koni, nie dla ludzi – wyjaśniła.

– Nie dla psów? – zapytał Buckley.

– Nie – odparła mama.

– Nie dla dinozaurów?

I tak się to ciągnęło.

– Zrobiłem małą kryjówkę – stwierdził pan Harvey.

Zatrzymał się i odwrócił do mnie.

– Niczego nie widzę – powiedziałam. Byłam świadoma, że pan Harvey dziwnie mi się przygląda. Zdarzali się starsi mężczyźni, którzy tak na mnie patrzyli, odkąd zgubiłam dziecięcy tłuszczyk, ale zwykle nie odbijało im na moim punkcie, kiedy miałam na sobie ciemnoniebieską kurtkę z kapturem i ogromne żółte dzwony. Jego okulary były małe i okrągłe, ze złotymi oprawkami, a oczy spoglądały przez nie prosto na mnie.

– Powinnaś być bardziej spostrzegawcza, Susie – zauważył.

Miałam ochotę wykazać się spostrzegawczością, znajdując drogę do domu, ale tego nie zrobiłam. Czemu tego nie zrobiłam? Franny powiedziała, że te pytania są bezowocne: „Nie zrobiłaś, i tyle. Nie rozmyślaj nad tym. Na nic ci się to nie przyda. Jesteś martwa i musisz się z tym pogodzić”.

– Spróbuj jeszcze raz – zachęcił mnie pan Harvey, a potem przykucnął i zapukał w ziemię.

– Co to takiego? – zapytałam.

Marzły mi uszy. Nie miałam na głowie kolorowej czapki z pomponem i dzwoneczkami, którą mama zrobiła mi kiedyś na Boże Narodzenie. Wepchnęłam ją do kieszeni kurtki.

Pamiętam, że podeszłam do pana Harveya i tupnęłam w ziemię obok. Wydawała się twardsza niż zwykle zamarznięta ziemia.

– Drewno – odpowiedział pan Harvey. – Chroni wejście przed zawaleniem. Oprócz tego wszystko jest zrobione z ziemi.

– Co to jest? – zapytałam. Nie czułam już zimna i nie dziwiło mnie spojrzenie, jakim mnie obrzucił. Czułam się jak na lekcji fizyki: byłam ciekawa.

– Chodź i zobacz.

Wchodziło się niewygodnie – sam to przyznał, kiedy oboje znaleźliśmy się w jamie. Lecz ja byłam tak zdumiona sposobem, w jaki zrobił komin, który wyprowadzałby na zewnątrz dym, gdyby kiedyś zdecydował się zbudować kominek, że trudności z wejściem i wydostaniem się z tej jamy nie postały mi w głowie. Trzeba dodać, że ucieczka nie należała do pojęć, które miałam okazję skonfrontować z rzeczywistością. Do tej pory kojarzyła mi się tylko z Artiem, dziwnie wyglądającym dzieciakiem ze szkoły, synem przedsiębiorcy pogrzebowego. Lubił udawać, że nosi ze sobą strzykawkę z płynem do balsamowania. W swoim notesie rysował igły, z których kapały ciemne krople.

– Ale fajowe! – powiedziałam do pana Harveya. Mógł sobie być garbusem z Notre Damę – o którym czytaliśmy na francuskim. Nic mnie to nie obchodziło. Kompletnie cofnęłam się w rozwoju. Zachowywałam się jak mój brat Buckley na naszej całodniowej wycieczce do Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, kiedy zakochał się w wystawionych tam olbrzymich szkieletach. Nie użyłam publicznie słowa „fajowy” od podstawówki.

– To tak, jakby zabrać dziecku cukierka – stwierdziła Franny.

Wciąż widzę tę jamę, jakby to było wczoraj. I było. Życie to dla nas wieczne wczoraj. Miała rozmiary pokoiku, komórki w naszym domu, gdzie trzymamy śniegowce i płaszcze przeciwdeszczowe i gdzie mamie udało się wcisnąć pralkę i suszarkę, ustawione jedna na drugiej. Prawie mogłam się w niej wyprostować, ale pan Harvey musiał się nachylić. Zrobił ławę wzdłuż boków – w taki sposób to wykopał. Natychmiast usiadł.

– Rozejrzyj się – powiedział.

Gapiłam się zdumiona na wykopaną nad nim półkę, na której położył zapałki, rząd baterii i lampę fluorescencyjną na baterie, rzucającą jedyne światło w pomieszczeniu – niesamowite światło, które miało uczynić jego rysy trudnymi do rozpoznania, kiedy na mnie leżał.

Na półce znajdowały się także lusterko, brzytwa oraz krem do golenia. Wydało mi się to dziwne. Nie golił się w domu? Ale chyba zdawałam sobie sprawę, że facet, który miał całkiem niezły piętrowy dom, a zbudował podziemny pokój niecałe pół mili dalej, musiał być trochę stuknięty. Mój tata w miły sposób opisywał ludzi takich jak on: „Niezły z niego okaz, i tyle”.

No więc chyba myślałam, że pan Harvey to okaz, a poza tym spodobał mi się ten pokój, bo był ciepły, i chciałam wiedzieć, jak został zbudowany, jaką miał konstrukcję i gdzie pan Harvey nauczył się robić takie rzeczy.

Ale zanim trzy dni później pies Gilbertów znalazł mój łokieć i przyniósł go do domu z przyczepionym wymownym kukurydzianym wąsem, pan Harvey zasypał pustą przestrzeń. Ja w tym czasie byłam zajęta przejściem. Nie zjawiłam się, żeby patrzeć, jak haruje: usuwa drewniane wzmocnienia, pakuje do torby wszystkie dowody razem z częściami mojego ciała, oprócz tego łokcia. Zanim się pozbierałam na tyle, żeby spojrzeć w dół, na wydarzenia na Ziemi, bardziej niż czymkolwiek innym martwiłam się swoją rodziną.

Mama siedziała na twardym krześle przy frontowych drzwiach, z otwartymi ustami. Jej blada twarz była bledsza, niż kiedykolwiek widziałam. Niebieskie oczy patrzyły nieruchomo przed siebie. Tata był jak nakręcony. Chciał znać szczegóły i przeczesać pole kukurydzy razem z gliniarzami. Wciąż dziękuję Bogu za małego detektywa nazwiskiem Len Fenerman. Wyznaczył dwóch mundurowych, żeby zabrali mojego tatę do miasta i kazali mu wskazać wszystkie miejsca, po których włóczyłam się z przyjaciółmi. Mundurowi zajmowali uwagę taty przez cały dzień w jednym centrum handlowym. Nikt nie powiedział Lindsey, która miała trzynaście lat i byłaby na to dość duża, ani Buckleyowi, czterolatkowi, który, prawdę mówiąc, nigdy do końca tego nie zrozumiał.

Pan Harvey zapytał, czy chciałabym coś przekąsić. Tak to ujął. Odpowiedziałam, że muszę iść do domu.

– Zachowaj się uprzejmie i wypij colę – oświadczył. – Inne dzieciaki na pewno by tak zrobiły.

– Jakie inne dzieciaki?

– Zbudowałem to dla dzieciaków z sąsiedztwa. Pomyślałem, że mogłoby to być coś w rodzaju klubu.

Nie wydaje mi się, żebym nawet wtedy w to wierzyła. Wiedziałam, że kłamie, ale uznałam, że to żałosne kłamstwo. Wyobraziłam sobie, że był samotny. Czytaliśmy o ludziach takich jak on na lekcjach higieny. O mężczyznach, którzy nigdy się nie żenili, co wieczór jadali mrożone posiłki i tak bardzo obawiali się odrzucenia, że nie mieli nawet domowych zwierzątek. Było mi go żal.

– Okej – oznajmiłam. – Wypiję colę.

Za chwilę zapytał:

– Nie jest ci za ciepło, Susie? Czemu nie zdejmiesz kurtki?

Zdjęłam.

Potem powiedział:

– Jesteś bardzo ładna, Susie.

– Dzięki – odpowiedziałam, mimo że wstawił mi to, co z moją przyjaciółką Clarissą nazywałyśmy „lepką gadką”.

– Masz chłopaka?

– Nie, proszę pana – odparłam. Przełknęłam resztę coli, czyli całą masę, i powiedziałam: – Muszę iść, proszę pana. To świetne miejsce, ale muszę iść.

Wstał i odstawił swój numer garbusa przy sześciu wykopanych schodkach, które prowadziły na świat.

– Nie wiem, skąd ta myśl, że wychodzisz.

– Proszę pana, ja naprawdę muszę iść do domu. – Mówiłam to, żeby nie przyjmować do wiadomości tego, co następuje: pan Harvey nie był żadnym okazem. Teraz, kiedy blokował drzwi, czułam się przez niego lepko i ohydnie.

– Zdejmij ubranie.

– Co?

– Zdejmij ubranie – powtórzył pan Harvey. – Chcę sprawdzić, czy jesteś jeszcze dziewicą.

– Jestem, proszę pana.

– Chcę się upewnić. Twoi rodzice mi podziękują.

– Moi rodzice?

– Oni chcą mieć tylko grzeczne dziewczynki – stwierdził.

– Proszę pana – powiedziałam – proszę pozwolić mi wyjść.

– Nigdzie nie wychodzisz, Susie. Teraz jesteś moja.

„Fitness” czy „aerobik” to były wtedy tylko słowa. Dziewczyny miały być miękkie, i tylko te, które podejrzewałyśmy, że są lesbami, potrafiły się w szkole wspiąć po linie.

Walczyłam ostro. Walczyłam najbardziej zawzięcie, jak mogłam, żeby nie pozwolić panu Harveyowi się skrzywdzić, ale moje „najbardziej zawzięcie” nie było dość zawzięte nawet w przybliżeniu, i wkrótce leżałam na ziemi, w ziemi, a on dyszał i pocił się na mnie i w czasie walki zgubił okulary.

Byłam wtedy tak bardzo żywa. Myślałam, że to najgorsza rzecz na świecie, leżeć płasko na plecach ze spoconym mężczyzną na mnie. Uwięziona w ziemi, kiedy nikt nie wie, gdzie jestem.

Pomyślałam o mamie.

Mama będzie patrzyła na tarczę zegara na piekarniku. To był nowy piekarnik i uwielbiała go za ten zegarek. „Mogę wszystko zgrać co do minuty” – powiedziała swojej matce, matce, której piekarniki kompletnie nie interesowały.

Będzie zaniepokojona moim spóźnieniem, ale bardziej zła niż zaniepokojona. Kiedy tata wjedzie do garażu, będzie się wkurzać, przygotowując mu koktajl, wytrawne sherry, i zrobi zirytowaną minę. „Wiesz, jak to jest w gimnazjum – powie. – Może to wiosenne swędzenie”. „Abigail – odpowie tata —jakim cudem wiosenne swędzenie, skoro pada śnieg?”. Kiedy mama nie znajdzie u niego zrozumienia, być może pogoni Buckleya do pokoju i powie: „Pobaw się z tatą”, podczas gdy sama schowa się w kuchni i też pociągnie łyk sherry.

Pan Harvey zaczął przyciskać swoje usta do moich. Były mięsiste i mokre i chciałam wrzasnąć, ale byłam za bardzo przestraszona i zbyt wyczerpana walką. Raz pocałował mnie ktoś, kogo lubiłam. Miał na imię Ray i był Hindusem. Miał ciemną skórę i mówił z akcentem. Nie powinien był mi się podobać. Clarissa nazywała jego duże oczy, z tymi na wpół przymkniętymi powiekami, „ćpuniarskimi”, ale Ray był miły i mądry i pomógł mi ściągać na sprawdzianie z algebry, chociaż udawał, że wcale nie. Pocałował mnie przy mojej szafce dzień przedtem, zanim oddaliśmy swoje zdjęcia do szkolnego rocznika. Kiedy rocznik wyszedł pod koniec lata, widziałam, że pod swoim zdjęciem napisał: „Moje serce należy do... Susie Salmon”. Chyba miał w stosunku do mnie jakieś plany. Pamiętam, że jego wargi były spierzchnięte.

– Proszę, nie, proszę pana – zdołałam wydusić i powtarzałam to jedno słowo wiele razy. Nie. I powiedziałam też kilka razy „proszę”. Od Franny się dowiedziałam, że prawie każdy przed śmiercią mówi „proszę”.

– Pragnę cię, Susie.

– Proszę – powiedziałam. – Nie. – Czasami łączyłam oba słowa. „Proszę, nie” albo „Nie, proszę”. To było jak upieranie się, że klucz pasuje, kiedy nie pasuje, albo okrzyk: „Mam ją, mam ją, mam ją”, kiedy piłka przelatuje nad tobą na trybuny.

– Proszę, nie.

Ale on w końcu zmęczył się słuchaniem moich błagań. Sięgnął do kieszeni mojej kurtki, wyjął czapkę, którą zrobiła mama, zwinął ją w kulę i wepchnął mi do ust. Jedynym dźwiękiem, który potem wydawałam, było słabe brzęczenie dzwoneczków.

Gdy całował mokrymi wargami moją twarz i szyję, coraz niżej, a potem zaczął wpychać mi ręce pod koszulkę, rozpłakałam się. Zaczęłam opuszczać swoje ciało; zaczęłam zamieszkiwać powietrze i ciszę. Płakałam i walczyłam, żeby nie czuć. Rozdarł mi spodnie, bo nie udało mu się znaleźć niewidocznego zamka, który moja mama zręcznie wszyła z boku.

– Wielkie białe majtki – powiedział.

Czułam się olbrzymia i napęczniała. Czułam się jak morze, w którym stanął i wysikał się i wysrał. Czułam brzegi swojego ciała, zakładające się na siebie i odwijające na zewnątrz jak w kociej kołysce, w którą bawiłam się z Lindsey tylko dlatego, żeby była szczęśliwa. Zaczął się na mnie wyżywać.

– Susie! Susie! – usłyszałam wołanie mamy. – Kolacja gotowa.

Był we mnie w środku. Mruczał.

– Mamy fasolkę szparagową i jagnięcinę.

Byłam moździerzem, on był tłuczkiem.

– Twój brat namalował palcami nowy obrazek, a ja zrobiłam szarlotkę z kruszonką.

Pan Harvey zmusił mnie, żebym leżała pod nim nieruchomo i słuchała bicia jego serca, bicia mojego serca. Moje skakało jak królik, a jego dudniło niczym młot walący w materiał. Leżeliśmy tam i nasze ciała się dotykały, i kiedy zadrżałam, gwałtownie uświadomiłam sobie, co się stało. Zrobił mi tę rzecz i przeżyłam. To było wszystko. Oddychałam. Słyszałam jego serce. Czułam jego oddech. Otaczająca nas ciemna ziemia pachniała wilgocią, w której wiodą swoje codzienne życie robaki i inne zwierzęta. Mogłabym wrzeszczeć godzinami.

Wiedziałam, że ma zamiar mnie zabić. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że byłam zwierzęciem, które już umiera.

– Czemu nie wstaniesz? – spytał pan Harvey i przekulał się na bok, a potem ukucnął nade mną.

Głos miał miękki, zachęcający, głos kochanka późnym rankiem. Sugestia, nie rozkaz.

Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam wstać.

Kiedy tego nie zrobiłam – czy tylko dlatego, że nie posłuchałam jego sugestii? – pochylił się i sięgnął nad głową do występu, gdzie leżały brzytwa i krem do golenia. Trzymał nóż. Nóż wyjęty z pochwy, uśmiechnął się do mnie, wykrzywiając usta.

Pan Harvey wyjął mi z ust czapkę.

– Powiedz, że mnie kochasz – polecił.

Zrobiłam to cicho.

Mimo wszystko nadszedł koniec.

2.

Kiedy pierwszy raz znalazłam się w niebie, myślałam, że wszyscy widzieli to co ja. Że każdy miał w niebie bramki do piłki nożnej oraz niezdarne kobiety pchające kulą i rzucające oszczepem. I że wszystkie budynki wyglądały jak podmiejskie licea z Północnego Wschodu, postawione w latach sześćdziesiątych. Duże niskie budynki rozrzucone na ponuro urządzonych piaszczystych terenach, z nawisami i prześwitami, żeby robiły wrażenie nowoczesnych. Najbardziej spodobało mi się to, że zabudowania były turkusowe i pomarańczowe, dokładnie jak liceum Fairfax. Czasami, na Ziemi, zmuszałam tatę, żeby przewiózł mnie obok liceum Fairfax, żebym mogła sobie wyobrazić, że tam chodzę.

Po siódmej, ósmej i dziewiątej klasie gimnazjum liceum oznaczałoby nowe perspektywy. Gdybym się dostała do liceum Fairfax, uparłabym się, żeby mówiono do mnie Suzanne. Włosy nosiłabym cieniowane albo upięte w kok. Miałabym ciało, którego chłopcy by pragnęli, a dziewczyny zazdrościły, ale byłabym jednocześnie taka miła, że czułyby się winne i mogłyby mnie tylko uwielbiać. Lubiłam sobie wyobrażać, że osiągnę coś w rodzaju statusu królowej i w kafeterii otoczę opieką nieprzystosowane dzieciaki. Gdyby ktoś wyśmiewał się z Clive’a Saundersa, że chodzi jak dziewczyna, moja stopa wymierzałaby słabiej chronionym częściom ciała szydercy rychłą zemstę. Gdyby chłopcy dokuczali Phoebe Hart z powodu jej słusznych rozmiarów biustu, wygłaszałabym mowę o tym, dlaczego żarty z cycków nie są zabawne. Musiałam zapomnieć, że kiedy Phoebe przechodziła obok mnie, ja też pisałam na marginesach swojego notatnika: zderzaki, balony, donice. W marzeniach często siedziałam z tyłu samochodu prowadzonego przez tatę. Byłam nieskazitelna. Miałam zaliczyć liceum w ciągu paru dni – nie lat – albo w niewyjaśniony sposób dostać Oscara dla najlepszej aktorki jeszcze w trzeciej klasie.

Takie były moje marzenia na Ziemi.

Po kilku dniach w niebie zdałam sobie sprawę, że oszczepniczki, kobiety pchające kulą i chłopcy grający w koszykówkę na popękanym asfalcie znajdowali się we własnych wersjach nieba. Ich wersje po prostu pasowały do mojej – nie odtwarzały jej precyzyjnie, ale działa się w nich cała masa podobnych spraw.

Holly, która stała się moją współlokatorką, poznałam trzeciego dnia. Siedziała na huśtawce. (Nie dziwiło mnie, że w liceum mieli huśtawki: na tym właśnie polegało niebo. I to huśtawki nie z płaskim siedzeniem, lecz kubełkowe, z twardej czarnej gumy, która wyginała się w kołyskę i pozwalała przed huśtaniem poskakać trochę jak na trampolinie). Holly siedziała, czytając książkę napisaną dziwnym alfabetem. Skojarzyłam go ze smażonym ryżem z wieprzowiną, przynoszonym przez tatę do domu z Kuchni Hop Fat. Było to miejsce, którego nazwę Buckley kochał tak bardzo, że wrzeszczał „Hop Fat!” ile sił w płucach. Teraz znam wietnamski i wiem, że Herman Jade, właściciel Hop Fat, nie był Wietnamczykiem i że „Jade” nie było jego prawdziwym nazwiskiem, to było nazwisko, które przybrał, kiedy przyjechał do Stanów z Chin. Holly mi to wszystko wytłumaczyła.

– Cześć – powiedziałam. – Mam na imię Susie.

Później miała mi wyjaśnić, że wybrała sobie imię z filmu „Śniadanie u Tiffany’ego”. Ale tego dnia po prostu odparła:

– Jestem Holly. – Ponieważ nie chciała mieć w swoim niebie ani śladu akcentu, nie miała żadnego.

Zagapiłam się na jej czarne włosy. Były lśniące jak obiecywali w czasopismach.

– Jak długo tu jesteś? – zapytałam.

– Trzy dni.

– Ja też.

Usiadłam obok niej na huśtawce i przez chwilę kręciłam się wkoło, żeby zaplątać łańcuchy. Potem się puściłam i wirowałam, aż do zatrzymania.

– Podoba ci się tu? – zainteresowała się.

– Nie.

– Mnie też nie.

I tak to się zaczęło.

W naszych niebach spełniały się nasze najprostsze życzenia. W szkole nie było nauczycieli. Nie musiałyśmy tam chodzić, nie licząc zajęć plastycznych w moim wypadku i zespołu jazzowego w wypadku Holly. Chłopcy nie szczypali nas w pupę i nie mówili nam, że śmierdzimy; „Siedemnastolatka”, „Glamour” i „Vogue” były naszymi podręcznikami.

I nasze nieba powiększały się, w miarę rozwoju naszego związku. Pragnęłyśmy wielu tych samych rzeczy.

Franny, moja wprowadzająca, została naszą przewodniczką. Franny była dość stara – po czterdziestce – i mogłaby być naszą matką. Trochę to trwało, zanim zdałyśmy sobie z Holly sprawę, że tego właśnie pragnęłyśmy: naszych mam.

Franny w swoim niebie pracowała dla innych i w nagrodę miała wyniki i wdzięczność. Na Ziemi była pracownicą socjalną i zajmowała się bezdomnymi i najuboższymi. Pracowała w kościele Świętej Marii, gdzie wydawano posiłki tylko dla kobiet i dzieci, i robiła tam wszystko, od obsługi telefonów po tłuczenie karaluchów – ciosami w stylu karate. Została postrzelona w twarz przez mężczyznę, który szukał swojej żony.

Franny przyszła do Holly i do mnie piątego dnia. Wręczyła nam po kubku cytrynowego kool-aida. Gdy wypiłyśmy, powiedziała:

– Jestem tu, żeby wam pomóc.

Zajrzałam w jej niebieskie oczka, otoczone zmarszczkami od śmiechu, i zgodnie z prawdą odparłam:

– Nudzimy się.

Holly była zajęta próbą wyciągnięcia języka na tyle daleko, żeby sprawdzić, czy zrobił się zielony.

– A co byś chciała? – zapytała Franny.

– Nie wiem – odpowiedziałam.

– Jedyne, co musisz zrobić, to czegoś zapragnąć, i jeśli będziesz tego pragnąć wystarczająco mocno i rozumieć, dlaczego tego pragniesz... musisz naprawdę wiedzieć... to się stanie.

Wydawało się to proste i takie też było. Właśnie w ten sposób Holly i ja dostałyśmy nasz bliźniak.

Na Ziemi nienawidziłam naszego piętrowego domu. Nienawidziłam mebli rodziców i tego, że okna wychodziły na kolejny dom i kolejny, i kolejny —jednakowość włażąca na wzgórze. Nasz bliźniak wychodził na park, a w oddali – w odpowiedniej odległości, żebyśmy wiedziały, że nie jesteśmy same, ale nie za blisko – widziałyśmy światła innych domów.

W końcu zaczęłam pragnąć więcej. Uznałam, że to dziwne, jak bardzo pragnęłam wiedzieć to, czego nie wiedziałam na Ziemi. Chciałam, żeby mi było wolno dorosnąć.

– Ludzie dorastają, żyjąc—powiedziałam do Franny. – Chcę żyć.

– To odpada – stwierdziła.

– Czy możemy przynajmniej obserwować żyjących? – zapytała Holly.

– Już to robicie.

– Zdaje mi się, że jej chodzi o całe życie – oznajmiłam – od początku do końca. Żeby zobaczyć, jak je przeżyli. Znać tajemnice. Wtedy będziemy mogły lepiej udawać.

– Nie doświadczycie tego – wyjaśniła Franny.

– Dziękuję, Mądra Głowo – odparłam, ale nasze nieba zaczęły się rozrastać.

W dalszym ciągu było liceum, wszystkie zabudowania Fairfax, ale teraz pojawiły się też drogi prowadzące na zewnątrz.

– Idźcie ścieżkami – powiedziała Franny – a znajdziecie to, co jest wam potrzebne.

I właśnie wtedy Holly i ja wyruszyłyśmy. W naszym niebie była lodziarnia i gdy prosiło się w niej o miętowy smak, nikt nigdy nie powiedział: „to nie sezon”; była gazeta, w której często pojawiały się nasze zdjęcia i wyglądałyśmy na nich na ważne osoby; byli też prawdziwi mężczyźni i piękne kobiety, ponieważ Holly i ja przepadałyśmy za czasopismami z modą. Czasami Holly sprawiała wrażenie czymś zaprzątniętej albo znikała, kiedy próbowałam ją znaleźć. Działo się tak, gdy oddalała się od części nieba, której nie dzieliłyśmy. Tęskniłam wtedy za nią, ale to był dziwny rodzaj tęsknoty, bo teraz wiedziałam już, co to znaczy „na zawsze”.

Nie mogłam mieć tego, czego najbardziej chciałam: żeby pan Harvey nie żył i żebym ja żyła. Niebo nie było idealne.

Ale doszłam do przekonania, że gdybym bacznie obserwowała i bardzo tego pragnęła, mogłabym zmienić życie tych, których kochałam na Ziemi.

Tata był tą osobą, która dziewiątego grudnia odebrała telefon. To był początek końca. Podał policji moją grupę krwi, musiał opisać jasny kolor mojej skóry. Zapytali go, czy miałam jakieś znaki szczególne. Zaczął szczegółowo, gubiąc się w opisie. Detektyw Fenerman nie zamierzał mu przerywać, wiadomość była zbyt potworna, żeby się z nią wcinać w tok wypowiedzi. Ale potem powiedział:

– Panie Salmon, znaleźliśmy tylko część ciała.

Tata stał w kuchni i ogarnęło go mdlące drżenie. Jak miałby to przekazać Abigail?

– Więc nie możecie mieć pewności, że nie żyje? – zapytał.

– Nic nie jest pewne – odparł Len Fenerman.

I właśnie to zdanie tata powtórzył mamie:

– Nic nie jest pewne.

Przez trzy noce nie umiał dotknąć mamy ani nie wiedział, co jej powiedzieć. Wcześniej nigdy nie pogrążyli się razem w rozpaczy. Zwykle to jedno potrzebowało drugiego, a nie oboje siebie nawzajem, i zawsze można było poprzez dotyk pożyczyć trochę siły od silniejszego. I nigdy wcześniej nie rozumieli, jak teraz, co znaczyło słowo potworność.

– Nic nie jest pewne – powiedziała mama, chwytając się tego, tak jak chciał tata.

To mama znała znaczenie każdego wisiorka na mojej bransoletce – gdzie go znaleźliśmy i dlaczego go lubiłam. Sporządziła drobiazgową listę tego, co miałam przy sobie i w co byłam ubrana. Gdyby znaleziono cokolwiek, jakąś rzecz leżącą samotnie przy drodze nawet całe mile stąd, dzięki tym wskazówkom policjant mógłby powiązać to coś z moją śmiercią.

Ze słodko-gorzką radością przyglądałam się, jak moja mama nazywa wszystkie rzeczy, które kochałam i miałam przy sobie, a jednocześnie wiedziałam, jak daremna jest jej nadzieja, że te rzeczy miały jakiekolwiek znaczenie. Że obcy człowiek, który znalazłby gumkę z postacią z kreskówki albo znaczek z nazwiskiem gwiazdy rocka, zgłosiłby to policji.

Po telefonie Lena tata sięgnął po jej rękę i siedzieli we dwójkę na łóżku, patrząc prosto przed siebie. Mama opornie trzymając się listy rzeczy, tata z uczuciem, że wchodzi w ciemny tunel. W którymś momencie zaczęło padać. Czułam wtedy, że oboje myśleli o tym samym, ale żadne z nich nie powiedziało tego głośno. Że ja byłam gdzieś tam, na deszczu. Że mieli nadzieję, iż byłam bezpieczna. Że siedziałam gdzieś sucha, w cieple.

Żadne z nich nie wiedziało, które zasnęło pierwsze; kości bolały ich z wyczerpania, zdrzemnęli się i z poczuciem winy jednocześnie obudzili. Deszcz, który kilkakrotnie zmieniał konsystencję wraz ze spadkiem temperatury, stał się teraz gradem i dźwięk lodowych kamyczków uderzających o dach obudził ich w tej samej chwili.

Nie odezwali się. Spojrzeli na siebie w słabym świetle rzucanym przez lampę stojącą po przeciwnej stronie pokoju. Mama zaczęła płakać, a tata ją objął i gdy tylko łzy dotarły do policzków, otarł je opuszką kciuka. Potem bardzo delikatnie ucałował jej oczy.

Odwróciłam się od nich, kiedy się dotknęli. Przeniosłam spojrzenie na pole kukurydzy. Chciałam sprawdzić, czy było tam coś, co rano mogłaby znaleźć policja. Grad zgiął łodygi i zapędził wszystkie zwierzęta do nor. Niezbyt głęboko pod ziemią była nora dzikich królików, które uwielbiałam, króliczków, które zjadały warzywa i kwiaty w najbliższej okolicy i czasami, nieświadomie, przynosiły do swoich legowisk truciznę. Wtedy w ziemi – niedaleko od mężczyzny czy kobiety, którzy ozdobili ogród toksyczną przynętą – cała rodzina królików wtulała się w siebie i umierała.

Rankiem dziesiątego grudnia tata wylał szkocką do kuchennego zlewu. Lindsey zapytała go dlaczego.

– Boję się, że mógłbym ją wypić – powiedział.

– Co to był za telefon? – dociekała moja siostra.

– Jaki telefon?

– Słyszałam, jak mówiłeś to, co zawsze mówisz o uśmiechu Susie. O eksplodujących gwiazdach.

– Ja to powiedziałem?

– Wypadłeś trochę głupio. To był gliniarz, prawda?

– Bez kłamstw?

– Bez kłamstw – zgodziła się Lindsey.

– Znaleźli część ciała. Może należeć do Susie.

To był ostry kop w brzuch.

– Co?

– Nic nie jest pewne – spróbował tata.

Lindsey usiadła przy kuchennym stole.

– Pochoruję się – oznajmiła.

– Kochanie?

– Tatusiu, chcę, żebyś mi powiedział, co to było. Jaka część ciała, a potem będę musiała zwymiotować.

Tata wyjął dużą metalową kuchenną miskę. Przyniósł ją do stołu i zanim usiadł, ustawił przy Lindsey.

– Okej – rzuciła. – Powiedz mi.

– To był łokieć. Pies Gilbertów go znalazł.

Trzymał ją za rękę i wtedy, zgodnie z obietnicą, zwymiotowała do lśniącej srebrzystej miski.

Później tego ranka pogoda się poprawiła i niezbyt daleko od mojego domu policja odgrodziła linami pole kukurydzy i zaczęła poszukiwania. Deszcz, deszcz ze śniegiem, śnieg i grad, topiące się i wymieszane, nasączyły grunt, a jednak było wyraźnie widać, gdzie ziemia została świeżo poruszona. Tam zaczęli i kopali.

Miejscami, jak później stwierdzono w laboratorium, mieli do czynienia ze znaczną koncentracją mojej krwi wymieszanej z ziemią, ale wówczas odczuwali tylko coraz większą i większą frustrację, przerzucając zimną mokrą ziemię i szukając dziewczynki.

Wzdłuż granicy boiska do piłki nożnej kilku moich sąsiadów zachowywało pełen szacunku dystans od policyjnej taśmy. Dziwili się mężczyznom ubranym w granatowe kurtki z kapturami, posługującym się szpadlami i grabiami jak instrumentami medycznymi.

Moi rodzice nie ruszyli się z domu. Lindsey została w swoim pokoju. Buckley był w pobliżu, w domu swojego przyjaciela Nate’a, gdzie spędzał wówczas mnóstwo czasu. Powiedzieli mu, że jestem z dłuższą wizytą u Clarissy.

Wiedziałam, gdzie było moje ciało, ale nie mogłam im powiedzieć. Patrzyłam i czekałam. Chciałam zobaczyć to, co oni zobaczą. I nagle jakby strzeliła błyskawica, późnym popołudniem policjant uniósł pokrytą ziemią pięść i krzyknął:

– Tutaj! – Pozostali funkcjonariusze natychmiast pobiegli, żeby go otoczyć.

Sąsiedzi – z wyjątkiem pani Stead – poszli do domu. Po konferencji z policjantem odkrywcą detektyw Fenerman wyłamał się z ciemnego kręgu mężczyzn.

– Pani Stead? – odezwał się ponad taśmą, która ich rozdzielała.

– Tak.

– Czy ma pani dziecko w szkole?

– Tak.

– Czy mogłaby pani ze mną podejść?

Młody funkcjonariusz przeprowadził panią Stead pod policyjną taśmą, a potem przez wyboiste, rozryte pole kukurydzy aż do miejsca, gdzie stała reszta mężczyzn.

– Pani Stead – zapytał Len Fenerman – czy to wydaje się pani znajome? – Wręczył jej egzemplarz „Zabić drozda” w miękkiej oprawie. – Czy czytają to w szkole?

– Tak – powiedziała, i gdy wymówiła to słówko, z jej twarzy odpłynął cały kolor.

– Czy mógłbym zapytać... – zaczął.

– Dziewiąta klasa – odparła, patrząc w ciemnoszaroniebieskie oczy Lena Fenermana. – Klasa Susie. – Była terapeutką i polegała na swojej umiejętności wysłuchiwania złych wiadomości i racjonalnego omawiania trudnych szczegółów z życia własnych pacjentów, ale teraz złapała się na tym, że opiera się o młodego policjanta, który ją przyprowadził. Czułam, jak żałuje, że nie poszła do domu, kiedy odeszli inni sąsiedzi, żałuje, że nie siedzi w bawialni ze swoim mężem albo na podwórku z synem.

– Kto uczy tę klasę?

– Pani Dewitt – odparła pani Stead. – Dzieciaki uważają, że to prawdziwa ulga po „Otellu”.

– „Otello”?

– Tak – potwierdziła. Jej wiedza na temat szkoły stała się nagle bardzo ważna... wszyscy policjanci słuchali. – Pani Dewitt przygotowuje swoją listę lektur i przed samym Bożym Narodzeniem urządza wielką akcję z Szekspirem. Potem w nagrodę omawia Harpera Lee. Jeżeli Susie nosiła ze sobą „Zabić drozda”, to znaczy, że musiała już oddać swoją pracę z „Otella”.

Wszystko się zgadzało.

Policjanci telefonowali do wielu osób. Patrzyłam, jak krąg się poszerza. Pani Dewitt miała moją pracę. W końcu odesłała ją moim rodzicom pocztą, nieocenioną. „Pomyślałam, że chcieliby Państwo to zachować – napisała w dołączonym liściku. – Jest mi tak bardzo, bardzo przykro”. Lindsey odziedziczyła tę pracę, bo dla mamy przeczytanie jej było zbyt bolesne. Zatytułowałam ją „Skazany na wygnanie: człowiek samotny”. Lindsey zaproponowała „Skazany na wygnanie”, a ja wymyśliłam drugą połowę. Moja siostra przebiła trzy dziurki z boku każdej starannie ręcznie zapisanej strony i włożyła pracę do pustego notesu. Potem wsunęła go do szafy pod swój kuferek z Barbie i pudełko, w którym trzymała szmacianą Ann i szmacianego Andy’ego w idealnym stanie – zawsze jej ich zazdrościłam.

Detektyw Fenerman zadzwonił do moich rodziców. Znaleziono szkolną książkę, są przekonani, że mogłam ją dostać tego ostatniego dnia.

– Ale mogła być czyjakolwiek – powiedział tata do mamy w czasie kolejnej bezsennej nocy. – Albo Susie mogła upuścić ją po drodze.

Dowody się piętrzyły, lecz nie chcieli uwierzyć.

Dwa dni później, dwunastego grudnia, policja znalazła moje notatki z lekcji pana Botte’a. Zwierzęta wywlokły zeszyt z oryginalnego miejsca pochówku – ziemia nie pasowała do próbek pobranych z otoczenia, ale papier w kratkę z nabazgranymi na nim teoriami, których nigdy nie potrafiłam zrozumieć, choć i tak obowiązkowo je zapisywałam, został znaleziony, kiedy kot strącił wronie gniazdo. Skrawki papieru były wplecione między liście i gałązki. Policja wyplątała papier w kratkę razem z paskami papieru innego rodzaju, cieńszego i kruchego.

Dziewczyna mieszkająca w pobliżu domu, przy którym rosło drzewo, rozpoznała część odręcznego pisma. Nie było moje, ale chłopca, który się we mnie bujał, Raya Singha. Na specjalnym ryżowym papierze swojej matki Ray napisał do mnie miłosny liścik, którego nigdy nie przeczytałam. Wetknął go do mojego zeszytu podczas środowych ćwiczeń w laboratorium. Miał charakterystyczne pismo. Policjanci musieli poskładać w całość skrawki mojego zeszytu do biologii i miłosnego liściku Raya Singha.

– Ray nie czuje się dobrze – powiedziała jego mama, kiedy detektyw zadzwonił do niego do domu i zapytał, czy może z nim porozmawiać. Ale dowiedzieli się tego, czego chcieli. Ray kiwnął głową, kiedy matka powtórzyła mu pytania policjanta. Tak, napisał liścik miłosny do Susie Salmon. Tak, włożył go do jej zeszytu, kiedy pan Botte poprosił, żeby zebrała sprawdziany. Tak, podpisał się jako Maur.

Ray Singh stał się pierwszym podejrzanym.

– Ten słodki chłopiec? – powiedziała mama do taty.

– Ray Singh jest miły – spokojnie dodała moja siostra, jedząc kolację.

Przyglądałam się swojej rodzinie i wiedziałam, że wiedzieli. To nie był Ray Singh.

Policja zwaliła mu się do domu; ostro na niego naciskali, insynuując różne rzeczy. Nakręcała ich wina, której doszukali się w ciemnoskórym Rayu, wściekłość z powodu jego zachowania, i ta piękna, choć zbyt egzotyczna i nieosiągalna matka. Ale Ray miał alibi. Całe tłumy mogły zeznawać na jego korzyść. Jego ojciec uczył historii postkolonialnej w Penn. Kiedy umarłam, prowadził wykład w Sali Międzynarodowej, a namówiony przez niego Ray w imieniu nastolatków wziął w nim aktywny udział.

Z początku nieobecność Raya w szkole uznano za dowód jego winy. Później, gdy przedstawiono policji listę czterdziestu pięciu uczestników, którzy go widzieli występującego w czasie spotkania „Przedmieścia: amerykańskie doświadczenie”, musieli przyznać, że jest niewinny. Policja stała przed domem Singhów i obłamywała małe gałązki z żywopłotu. To byłoby takie proste, takie magiczne. Odpowiedź dosłownie spadająca im z nieba, z drzewa. Ray był niewinny, ale rozeszły się plotki i cały ten skromny towarzyski sukces, odniesiony w szkole, został mu odebrany. Zaczął wracać do domu zaraz po lekcjach.

Wszystko to doprowadzało mnie do szału. Patrzeć, lecz nie być w stanie pokierować policji w stronę zielonego budynku – stojącego tak blisko domostwa moich rodziców – w którym pan Harvey budował gotycki domek dla lalek i właśnie rzeźbił kwiatony. Oczywiście oglądał wiadomości i uważnie przeglądał gazety, ale obnosił swoją własną niewinność jak wygodny stary płaszcz. Przedtem było w nim wzburzenie, a teraz spokój.

Próbowałam znaleźć pociechę w Holidayu, naszym psie. Tęskniłam za nim, tak jak nie pozwoliłam sobie jeszcze tęsknić za mamą, tatą, siostrą i bratem. Ten rodzaj tęsknoty oznaczałby, że zaakceptowałam to, iż nigdy już do nich nie wrócę; może to brzmi głupio, ale w to nie uwierzyłam. Nie wierzyłam. W nocy Holiday zostawał z Lindsey. W dzień stał przy moim tacie za każdym razem, gdy ten otwierał drzwi nowemu nieznajomemu. Chętnie brał udział w każdym potajemnym posiłku mojej mamy. Pozwalał Buckleyowi ciągnąć się za ogon i uszy w tym domu zamkniętych drzwi.

W ziemi było za dużo krwi.

Piętnastego grudnia, oprócz pukania do drzwi, sygnalizującego mojej rodzinie, że musi popaść w większe odrętwienie, zanim otworzy swój dom przed obcymi – miłymi, ale niezgrabnymi sąsiadami, nieudolnymi, ale okrutnymi reporterami – rozległo się pukanie, które sprawiło, że mój tata wreszcie uwierzył.

Przyszli Len Fenerman, który był dla taty taki miły, i policjant w mundurze.

Weszli do środka. Do tej pory dość dobrze zaznajomili się z domem i wiedzieli, że mama wołała, aby mówili to, co mieli do powiedzenia, w bawialni, żeby moja siostra i brat nie podsłuchiwali.

– Znaleźliśmy przedmiot osobisty, który, jak sądzimy, należał do Susie – oznajmił Len. Len był ostrożny. Widziałam, że waży słowa. Zadbał o precyzję, żeby uwolnić moich rodziców od pierwszej myśl, jaka ich naszła – że policja znalazła moje zwłoki, że na pewno byłam martwa.

– Co? – zapytała niecierpliwie mama. Skrzyżowała ramiona i przygotowała się na kolejny błahy szczegół, któremu inni przypisywali znaczenie. Była niewzruszona. Zeszyty i powieści nic dla niej nie znaczyły. Jej córka mogła przeżyć bez ramienia. Kałuża krwi była tylko kałużą krwi. To nie było ciało. Jack to powiedział i ona uwierzyła: „Nic nie jest pewne”.

Kiedy jednak wręczyli torbę na dowody z moją czapką w środku, coś się w niej załamało. Solidna ściana z ciężkiego kryształu, która chroniła jej serce – w jakiś sposób zamrażając ją w niedowierzaniu – roztrzaskała się na kawałki.

– Pompon – powiedziała Lindsey. Zakradła się do bawialni z kuchni. Oprócz mnie nikt nie widział, jak weszła.

Mama wydobyła z siebie dźwięk i wyciągnęła rękę. Ten dźwięk był metalicznym skrzypnięciem; człowiek maszyna się psuje i odzywa po raz ostatni, zanim cały silnik się zablokuje.

– Przebadaliśmy włókna – oświadczył Len. – Wygląda na to, że ktokolwiek zaczepił Susie, używał tego w trakcie przestępstwa...

– Co? – zapytał mój tata. Był bezsilny. Mówiono mu coś, czego nie potrafił zrozumieć.

– ...żeby ją uciszyć.

– Co?

– Jest pokryty jej śliną – wyrwał się umundurowany funkcjonariusz, który do tej pory milczał. – Zakneblował ją tym.

Mama chwyciła czapkę z rąk Lena Fenermana i opadła na kolana. Wtedy zabrzęczały dzwonki, które wszyła w pompon, a ona się skuliła, tuląc w ramionach czapkę.

Zobaczyłam Lindsey sztywniejącą w drzwiach. Nie poznawała naszych rodziców, nie poznawała niczego.

Mój tata odprowadził Lena Fenermana i umundurowanego funkcjonariusza do frontowych drzwi. Wiedział, że mieli dobre intencje.

– Panie Salmon – odezwał się Len Fenerman – obawiam się, że obfitość krwi świadczy o przemocy. Inne materiały dowodowe raczej to potwierdzają. Dlatego w dalszym postępowaniu musimy oprzeć się na założeniu, że pańska córka została zabita.

Lindsey podsłuchała to, co już wiedziała. Wiedziała od pięciu dni, odkąd tata powiedział jej o moim łokciu. Mama zaczęła zawodzić.

– Od tej chwili będziemy prowadzić dochodzenie w sprawie morderstwa – dodał Fenerman.

– Ale nie ma ciała – podjął próbę tata.

– Wszystkie dowody wskazują, że pańska córka nie żyje. Bardzo mi przykro.

Umundurowany funkcjonariusz wpatrywał się w punkt na prawo od błagalnych oczu mojego taty. Lecz Len Fenerman spojrzał tacie w oczy.

– Zajrzę do was jutro – powiedział.

Tata był zbyt zdruzgotany, żeby od razu wrócić do salonu i podejść do mamy siedzącej na dywanie, albo do Lindsey, która zastygła w bezruchu. Nie mógł pozwolić, żeby go widziały. Wspiął się na schody, myśląc o Holidayu. Ostatnio widział go na dywaniku w gabinecie. Zamierzał wypłakać się w jego gęstą sierść.

Tego popołudnia wszyscy troje skradali się w milczeniu, jakby dźwięk kroków mógł potwierdzić wieści. Matka Nate’a zapukała do drzwi, chcąc odstawić Buckleya. Nikt jej nie otworzył, więc odeszła. Wiedziała, że w domu, który wyglądał dokładnie jak inne stojące obok, coś się zmieniło. Przybrała wobec mojego brata konspiracyjny ton, mówiąc mu, że pójdą na lody i popsują mu apetyt.

O czwartej mama i tata znaleźli się w końcu w tym samym pokoju na dole. Weszli do niego z przeciwnych stron.

Mama spojrzał na tatę. „Mama”, powiedziała, a on kiwnął głową. Zatelefonował do mojej jedynej żyjącej babci, mamy mojej mamy, Babci Lynn.

Martwiłam się, że moja siostra, którą nikt się nie zajmował, zrobi coś nierozsądnego. Usiadła w swoim pokoju na starej sofie, z której zrezygnowali rodzice, i starała się uodpornić. Brać głębokie wdechy i zatrzymywać powietrze. Próbować zachować spokój przez coraz dłuższe i dłuższe okresy. Stać się małą i podobną do kamienia. Podwinąć brzegi swojego ja i wetknąć je pod spód, gdzie nikt ich nie zobaczy.

Mama stwierdziła, że to jej wybór, czy chce wrócić do szkoły przed Bożym Narodzeniem – został tylko tydzień – ale Lindsey postanowiła pójść.

W poniedziałek, kiedy weszła do sali szkolnej, gapiła się na nią cała klasa.

– Dyrektor chciałby się z tobą zobaczyć, kochanie – cichutko powiedziała pani Dewitt.

Moja siostra nawet na nią nie spojrzała. Doprowadzała do perfekcji sztukę rozmowy z kimś, gdy patrzy się poprzez niego. To był dla mnie pierwszy sygnał, że coś się będzie musiało zmienić. Pani Dewitt uczyła też angielskiego, ale przede wszystkim była żoną pana Dewitta, który prowadził drużynę piłki nożnej chłopców i zachęcił Lindsey, żeby zaczęła trenować w jego drużynie. Moja siostra lubiła Dewittów, ale od tego ranka patrzyła w oczy tylko tym ludziom, z którymi mogła się zmierzyć.

Kiedy zbierała swoje rzeczy, wszędzie słyszała szepty. Była pewna, że zanim wyszła z sali, Danny Ciarkę wyszeptał coś do Sylvii Henley. Ktoś upuścił coś na tyłach klasy. Była przekonana, że zrobił to tylko po to, aby się pochylić i w tym czasie powiedzieć do sąsiada słówko albo dwa o siostrze nieżyjącej dziewczynki.

Lindsey przeszła korytarzami – tam i z powrotem obok rzędów szafek – kryjąc się przed wszystkimi, którzy mogli być w pobliżu. Żałowałam, że nie mogę iść razem z nią, przedrzeźniając sposób, w jaki dyrektor zawsze zaczynał spotkania w audytorium: „Wasz dyrektor jest waszym kumplem, tyle że z zasadami!”. Jęczałabym jej do ucha i rozśmieszała.

Tak jak doświadczyła błogosławieństwa pustych korytarzy, kiedy dotarła do głównego biura, dopadło ją przekleństwo rzewnych spojrzeń współczujących sekretarek. Mniejsza z tym. Przygotowała się w domu, w swojej sypialni. Była uzbrojona po zęby na wypadek gwałtownego ataku współczucia.

– Lindsey – powiedział dyrektor Caden – dziś rano dzwoniono do mnie z policji. Przykro mi słyszeć o twojej stracie.

Wbiła w niego wzrok. Był to raczej strzał z lasera niż spojrzenie.

– A co właściwie straciłam?

Pan Caden uważał, że powinien mówić wprost o przyczynach dziecięcych tragedii. Wyszedł zza swojego biurka i podprowadził Lindsey to tego, co uczniowie zwykle określali mianem „sofy”. Ostatecznie miał zastąpić sofę dwoma krzesłami. Kiedy polityka przetoczyła się przez okręg administracyjny, do którego należała szkoła, uznano, że niedobrze jest mieć tu sofę – krzesła są lepsze. Sofy przekazują niewłaściwą wiadomość.

Pan Caden usiadł na sofie; to samo zrobiła moja siostra. Lubię sobie wyobrażać, że mimo całego zdenerwowania była choć trochę przejęta, siadając na sofie. Lubię sobie wyobrażać, że nie obrabowałam jej ze wszystkiego.

– Jesteśmy tu, żeby ci pomóc, jak to tylko możliwe – oznajmił pan Caden. Starał się, jak umiał.

– Nic mi nie jest – powiedziała.

– Czy chciałabyś o tym porozmawiać?

– Co? – zapytała Lindsey. Zachowywała się w sposób, który mój tata określał jako „drażliwość”. Dobrze wyrażało to zdanie: „Susie, nie mów do mnie tym rozdrażnionym tonem”.

– O twojej stracie – wyjaśnił dyrektor. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć kolana mojej siostry. Ta ręka skojarzyła jej się z żelazem do piętnowania.

– Nie miałam świadomości, że coś straciłam – powiedziała i podjęła herkulesowy wysiłek, żeby strzepnąć spódnicę. Potem zaczęła szukać czegoś w kieszeniach.

Pan Caden nie wiedział, co powiedzieć. Rok wcześniej tulił w ramionach Vicki Kurtz, która kompletnie się rozsypała. Były trudności, owszem, ale teraz, z perspektywy czasu, Vicky Kurtz i jej nieżyjąca matka kojarzyły się z umiejętnie zażegnanym kryzysem. Zaprowadził Vicki Kurtz do kanapy – nie, nie, Vicki po prostu podeszła prosto do niej i usiadła, a on powiedział: „Współczuję ci z powodu tej straty”, i Vicki Kurtz wybuchła jak balon, do którego napompowano za dużo powietrza. Trzymał ją w ramionach, kiedy łkała i łkała, i tego wieczoru zaniósł garnitur do pralni chemicznej.

Ale Lindsey Salmon... to była zupełnie inna sprawa. Była uzdolniona, jedna z grupy dwudziestu uczniów, którzy mieli wziąć udział w stanowym Sympozjum Uzdolnionych. Jedyny problem stanowiła w jej aktach ognista kłótnia z nauczycielem, który na początku roku szkolnego upomniał ją za przynoszenie do klasy obscenicznej literatury – „Strachu przed lataniem”.

– Rozśmiesz ją – chciałam mu powiedzieć. – Zabierz ją na film braci Marx, usiądź na pierdzącej poduszce, pokaż jej bokserki, które masz na sobie, z diabełkami jedzącymi hot dogi! – Mogłam gadać, ale nikt na Ziemi nie potrafił mnie usłyszeć.

Szkolna administracja zmuszała wszystkich do pisania testów, a potem decydowała, kto był uzdolniony, a kto nie. Lubiłam dawać Lindsey do zrozumienia, że bardziej mnie wkurzają jej włosy niż mój status tępaka. Obie urodziłyśmy się z burzą blond włosów, ale moje szybko wypadły i zastąpiły je skąpe odrosty w kolorze mysiobrązowym. Włosy Lindsey się nie zmieniły i miały w sobie coś mitycznego. Była jedyną prawdziwą blondynką w naszej rodzinie.

W każdym razie odkąd nazwano ją uzdolnioną, dostała przyspieszenia i starała się sprostać oczekiwaniom. Zamykała się w sypialni i oddawała się lekturze mądrych książek. Kiedy ja czytałam „Jesteś tam, Boże? To ja, Margaret”, ona czytała Camusa „Opór, bunt i śmierć”. Może i większości z tego nie chwyciła, ale obnosiła się z tą książką i z tego powodu ludzie – także nauczyciele – zostawili ją w spokoju.

– Chcę powiedzieć, Lindsey, że wszystkim nam brakuje Susie – oznajmił pan Caden.

Nie odpowiedziała.

– Była bardzo pogodna – ciągnął.

Patrzyła na niego bez wyrazu.

– Teraz wszystko spoczywa na twoich barkach. – Nie miał pojęcia, o czym mówił, ale uznał, że milczenie może oznaczać, że do czegoś dochodzi. – Teraz jesteś jedyną dziewczynką, która nosi nazwisko Salmon.

Nic.

– Wiesz, kto się ze mną spotkał dziś rano? – Pan Caden ociągał się z wielkim finałem, z czymś, co jego zdaniem z pewnością musiało zadziałać. – Pan Dewitt. Zastanawia się nad trenowaniem drużyny dziewcząt. To twoja zasługa. Dostrzegł, jaka jesteś dobra. Mogłabyś konkurować z jego chłopakami. Pan Dewitt uważa, że inne dziewczynki też by się zgłosiły, gdybyś poprowadziła grupę. I co na to powiesz?

Serce mojej siostry zacisnęło się jak pięść.

– Powiem, że dość trudno byłoby grać w piłkę nożną na boisku, bo jakieś dwadzieścia stóp dalej prawdopodobnie zamordowano moją siostrę.

Gol!

Pan Caden otworzył usta i zagapił się na Lindsey.

– Coś jeszcze? – zapytała.

– Nie, ja... – pan Caden ponownie wyciągnął rękę. Wciąż istniał wątek... pragnienie zrozumienia. – Chcę, żebyś wiedziała, jak przykro jest nam wszystkim – powiedział.

– Jestem spóźniona na pierwszą lekcję – odparła.

W tamtej chwili przypomniała mi postać z westernów, które tata uwielbiał. Oglądaliśmy je razem w telewizji późnym wieczorem. Zawsze pojawiał się mężczyzna, który po strzale z pistoletu unosił broń i zdmuchiwał dym znad otworu w lufie.

Lindsey wstała i powoli wyszła z gabinetu dyrektora Cadena. Momenty wyjścia stanowiły jej jedyny odpoczynek. Sekretarki były po drugiej stronie drzwi, nauczyciele w klasach, uczniowie w ławkach, nasi rodzice w domu, policja w drodze. Nie miała zamiaru się załamać. Obserwowałam ją, czułam zdania, które w kółko i w kółko powtarzała w myślach. W porządku. Wszystko jest w porządku. Ja nie żyłam, ale przecież takie rzeczy się zdarzały – ludzie umierali. Kiedy tamtego dnia wychodziła z gabinetu, wydawało się, że patrzyła w oczy sekretarkom, ale w rzeczywistości skupiała się na ich nierówno nałożonej szmince albo garsonkach z wzorzystego krepdeszynu.

Tego wieczoru Lindsey położyła się na podłodze w swoim pokoju i wsunęła stopy pod komodę. Zrobiła dziesięć brzuszków. Potem ustawiła się w pozycji do pompek. Nie tych damskich. Pan Dewitt opowiedział jej o pompkach, jakie wykonywali w marines, na prostych rękach albo na jednej ręce, z klaśnięciem. Po dziesięciu podeszła do półki i wybrała dwie najcięższe książki – słownik i atlas świata. Ćwiczyła bicepsy, dopóki nie rozbolały jej ramiona. Skupiła się tylko na oddechu. Wdech. Wydech.

Siedziałam w altanie na głównym skwerze mojego nieba (nasi sąsiedzi, O’Dwyerowie, mieli altanę; pozazdrościłam im) i przyglądałam się wściekłości Lindsey.

Parę godzin przed moją śmiercią mama powiesiła na lodówce obrazek narysowany przez Buckleya. Na rysunku gruba niebieska linia oddzielała niebo i ziemię. Później, przez kilka dni obserwowałam swoją rodzinę przechodzącą tam i z powrotem przed rysunkiem i nabrałam przekonania, że ta gruba niebieska linia była rzeczywistym miejscem. To było Pomiędzy – właśnie tam niebiański horyzont spotykał się z ziemskim. Chciałam się tam znaleźć, w chabrowym kredkowym błękicie, w ciemnoniebieskim turkusowym niebie.

Okazało się, że często chciałam prostych rzeczy i je dostawałam. Skarbów w futrzanych opakowaniach. Psów.

W moim niebie pieski i duże psy, psy wszelkich ras, codziennie biegały po parku przed moim oknem. Kiedy otwierałam drzwi, widziałam je – tłuste i szczęśliwe, chude i włochate, wychudłe i nawet bezwłose. Pitbulle tarzające się na grzbietach, sutki suk, nabrzmiałe i ciemne, zapraszające szczenięta, żeby je possały, szczęśliwe na słońcu. Basety skakały, powiewając uszami, trącając zady jamników szorstkowłosych, kostki chartów i głowy pekińczyków. A kiedy Holly brała swój saksofon tenorowy, sadowiła się przed drzwiami, które wychodziły na park, i grała bluesa, wszystkie psy przybiegały, żeby stworzyć dla niej chór. Siadały na tylnych łapach i wyły. Wtedy otwierały się inne drzwi i na zewnątrz pojawiały się kobiety, które mieszkały same albo ze współlokatorkami. Ja wychodziłam na dwór, Holly zaczynała niekończący się bis, słońce zachodziło i tańczyłyśmy z psami – razem. Goniłyśmy je, a one goniły nas. Krążyłyśmy ogon w ogon. Miałyśmy na sobie koszule nocne w kropki, w kwiatki, w paski, gładkie. Kiedy księżyc znajdował się wysoko, muzyka milkła. Taniec się kończył. Zamierałyśmy.

Pani Bethel Utemeyer, najstarsza mieszkanka mojego nieba, przynosiła swoje skrzypce. Holly delikatnie przygrywała na saksofonie. Tworzyły duet. Kobieta stara i milcząca i kobieta, która nie przekroczyła wieku dziewczęcego. Do krańca nieba słały schizofreniczne pocieszenie.

Wszystkie tancerki z wolna wchodziły do środka. Pieśń rozbrzmiewała, aż Holly po raz ostatni brała ton, a pani Utemeyer – cicha, wyprostowana, majestatyczna – kończyła gigą.

Dom już spał; to była moja modlitwa wieczorna.

3.

Dziwne było to, co widzieliśmy na Ziemi, kiedy patrzyliśmy w dół. Oprócz widoku, którego można się było spodziewać – spojrzenia na mrówki z drapacza chmur – na całym świecie były też dusze opuszczające ciała.

Holly i ja mogłyśmy obserwować Ziemię, skupiając się na jednej czy drugiej scenie przez sekundę lub dwie, szukając nieoczekiwanego w najbardziej ziemskim momencie. I dusza mijała żyjącą istotę, dotykała miękko jej ramienia albo policzka i podążała swoją drogą do nieba. Żywi nigdy tak naprawdę nie widują umarłych, ale wielu ludzi ma przeszywające wrażenie, że coś się wokół nich zmieniło. Mówią o chłodzie w powietrzu. Małżonkowie zmarłych budzą się ze snu i widzą postać stojącą w nogach łóżka albo w drzwiach lub widmową sylwetkę, wsiadającą do miejskiego autobusu.

Podczas mojego odejścia poza Ziemię dotknęłam dziewczynki imieniem Ruth. Chodziła do mojej szkoły, ale nigdy nie byłyśmy ze sobą blisko. Stała na mojej drodze tej nocy, kiedy moja dusza z wrzaskiem opuszczała Ziemię. Nie mogłam się opanować i musnęłam ją. Uwolniona od życia w tak gwałtowny sposób, nie potrafiłam rozważnie planować swoich kroków. Zresztą nie miałam czasu na rozważania. Gdy doświadczasz przemocy, koncentrujesz się na ucieczce. Kiedy zaczynasz przekraczać krawędź, a życie oddala się od ciebie w nieunikniony sposób, jak łódź odpływająca od brzegu, mocno trzymasz się śmierci, niczym liny, która cię pociągnie, i odtruwasz, mając tylko nadzieję na wylądowanie z dala od miejsca, w którym się wcześniej znajdowałaś.

Z więziennej celi można raz zatelefonować, a ja otarłam się o Ruth Connors – pomyłka, przypadkowe połączenie. Widziałam, jak stoi przy czerwonym zardzewiałym fiacie pana Botte’a. Kiedy przemknęłam obok, moja ręka sama się wyciągnęła, żeby jej dotknąć – dotknąć ostatniej twarzy, mieć ostatni kontakt z Ziemią uosobioną w tej „przeciętnej inaczej” nastolatce.

Rankiem siódmego grudnia Ruth poskarżyła się swojej mamie, że miała sen, który jak na sen wydawał się zbyt realny. Kiedy mama zapytała ją, co miała na myśli, Ruth odpowiedziała: „Szłam przez parking dla nauczycieli i nagle nad boiskiem do piłki nożnej zobaczyłam zbliżającego się do mnie bladego ducha”.

Pani Connors zamieszała w garnku gęstniejącą owsiankę. Obserwowała, jak jej córka gestykuluje długimi, szczupłymi palcami, palcami, które odziedziczyła po swoim ojcu.

– To była kobieta, zdołałam to wyczuć – mówiła dalej Ruth. – To coś wyleciało w górę z boiska. Miało zapadnięte oczy, a wokół ciała cienki biały woal, lekki jak gaza. Widziałam twarz tego czegoś, przez gazę przebijały rysy: nos, oczy, twarz, włosy.

Jej mama zdjęła owsiankę z kuchenki i zmniejszyła płomień.

– Ruth – powiedziała – ulegasz igraszkom własnej wyobraźni.

Ruth zrozumiała, że ma się zamknąć. Nie wspominała więcej o śnie, który nie był snem. Milczała nawet dziesięć dni później, kiedy historia mojej śmierci zaczęła krążyć po szkolnych korytarzach, wzbogacana o dodatkowe niuanse, jak to bywa ze wszystkimi dobrymi makabrycznymi opowieściami. Moi rówieśnicy musieli uczynić potworność bardziej potworną, niż była w rzeczywistości. Ale wciąż nie znano szczegółów – „co”, „kiedy” i „kto” stały się pustymi czarami, które zapełniali domysłami. Sataniści. Północ. Ray Singh.

Chociaż starałam się ze wszystkich sił, nie potrafiłam nakierować Ruth na coś, czego nikt nie znalazł: moją srebrną bransoletkę z wisiorkami. Pomyślałam, że Ruth mogłaby pomóc. Bransoletka leżała na wierzchu, czekając na rękę, która po nią sięgnie, na osobę, która ją rozpozna i pomyśli: „ślad”. Tyle że nie było jej już na polu kukurydzy.

Ruth zaczęła pisać poezje. Skoro jej matka czy bardziej przystępni nauczyciele nie chcieli słyszeć o tej ciemniejszej rzeczywistości, której doświadczyła, okryje tę rzeczywistość pozorem poezji.

Tak bardzo żałowałam, że Ruth nie mogła pójść do mojej rodziny i z nimi porozmawiać. Najprawdopodobniej nikt poza Lindsey nawet nie znał jej nazwiska. Ruth była dziewczynką, którą na wuefie wybierano jako przedostatnią. Gdy frunęła w jej stronę piłka do siatkówki, kuliła się tam, gdzie stała, podczas gdy piłka spadała obok, na podłogę sali gimnastycznej, a koleżanki z drużyny i nauczyciel wuefu z całych sił starali się nie jęknąć.

Kiedy moja mama siedziała na krześle z prostym oparciem w korytarzu i obserwowała tatę, który wpadał i wypadał, zajęty rozmaitymi sprawami do załatwienia – miał teraz wzmożoną świadomość tego, co robią i gdzie się znajdują jego żona, synek i pozostała przy życiu córka – Ruth po kryjomu zajęła się naszym przypadkowym spotkaniem na szkolnym parkingu.

Przewertowała stare szkolne roczniki i znalazła moje klasowe zdjęcia i wszystkie zdjęcia z zajęć pozalekcyjnych w rodzaju Klubu Chemicznego, po czym wycięła je należącymi do matki nożyczkami w kształcie łabędzia. Mimo że jej obsesja się umacniała, zachowywałam wobec niej ostrożność aż do tego ostatniego tygodnia przed Bożym Narodzeniem, kiedy zobaczyła coś na korytarzu w naszej szkole.

Chodziło o moją przyjaciółkę Clarissę i Briana Nelsona. Przezywałam Briana „strach na wróble”, bo chociaż miał niesamowite ramiona, do których wzdychały wszystkie dziewczyny, jego twarz przypominała mi konopny worek wypchany sianem. Nosił obwisły skórzany hippisowski kapelusz i w szkolnej palami palił ręcznie zwijane papierosy. Według mojej mamy upodobanie Clarissy do błękitnego cienia do powiek stanowiło wczesny sygnał ostrzegawczy, aleja właśnie za to ją lubiłam. Robiła rzeczy, na które mnie nie pozwalano: rozjaśniła swoje długie włosy, nosiła buty na koturnach, po szkole paliła papierosy.

Ruth natknęła się na tych dwoje, ale oni jej nie widzieli. Niosła stos grubych książek, które pożyczyła od pani Kapłan, nauczycielki nauk społecznych. Były to wczesne teksty feministyczne i trzymała je oparte grzbietami o brzuch, żeby nikt nie zobaczył, o czym są. Ojciec, budowlaniec, podarował jej dwie supermocne elastyczne taśmy do ściskania książek. Ruth owinęła obie wokół tomów, które zamierzała przeczytać w czasie ferii.

Clarissa i Brian się chichrali. Jego ręka znajdowała się pod jej koszulką. Kiedy posuwał dłoń o cal w górę, chichot Clarissy się nasilał, ale udaremniała jego umizgi, za każdym razem wykręcając się albo odsuwając o cal czy dwa. Ruth – jak zwykle – nie chciała się wtrącać. Przeszłaby obok, jak zawsze z opuszczoną głową i odwracając oczy, ale wszyscy wiedzieli, że Clarissa była moją przyjaciółką. Więc się przyglądała.

– No proszę, kochanie – powiedział Brian – tylko mały dowodzik miłości. Tylko jeden.

Zauważyłam, że kąciki ust Ruth opadają z niesmakiem. Moje w niebie unosiły się w uśmiechu.

– Brian, nie mogę. Nie tutaj.

– A co powiesz na pole kukurydzy? – wyszeptał.

Clarissa zachichotała nerwowo, ale potarła nosem miejsce między jego szyją a ramieniem. Na razie miała mu się oprzeć.

Potem włamano się do szafki Clarissy.

Zginął jej album z wycinkami, niektóre zdjęcia wetknięte luzem do szafki i zachomikowana przez Briana marihuana, ukryta tam bez wiedzy Clarissy.

Ruth, która nigdy nie była na haju, spędziła wieczór na opróżnianiu z tytoniu długich brązowych more’ów swojej matki i napychaniu ich trawą. Siedziała w szopie na narzędzia z latarką, oglądając zdjęcia ze mną. Wypaliła więcej trawy, niż daliby radę zaciągnąć nawet szkolni rekordziści.

Pani Connors, stojąca przy kuchennym oknie i zajęta zmywaniem, poczuła podmuch zapachu dochodzący z szopy.

– Zdaje się, że Ruth zaczęła nawiązywać w szkole przyjaźnie – powiedziała do męża, który z filiżanką kawy siedział nad swoim egzemplarzem „Biuletynu wieczornego”. Po pracy był zbyt zmęczony, żeby silić się na domysły.

– To dobrze – odparł.

– Może jest jeszcze dla niej nadzieja.

– Zawsze – powiedział.

Kiedy później tego wieczoru Ruth chwiejnym krokiem weszła do domu z oczami łzawiącymi od latarki i ośmiu papierosów, które wypaliła, mama powitała ją uśmiechem i oznajmiła, że w kuchni jest ciasto z jagodami. Potrzeba było kilku dni i trochę niezwiązanych-z-Susie-Salmon badań, ale Ruth w końcu odkryła, dlaczego zjadła całe ciasto na jedno posiedzenie.

Powietrze w moim niebie często pachniało skunksem – tylko troszeczkę. To był zapach, który zawsze uwielbiałam na Ziemi. Kiedy wdychałam ten aromat, był w równym stopniu namacalny, jak wyczuwalny. Zwierzęcy strach i siła mieszały się, tworząc przenikliwą, trwałą woń. W niebie Franny pachniało czystym tytoniem pierwszej klasy. U Holly pachniało kumkwatami.

Całymi dniami siedziałam w altanie i obserwowałam Ziemię. Widziałam, jak Clarissa oddala się ode mnie, szukając pocieszenia w ramionach Briana. Widziałam, jak Ruth gapi się na nią zza rogu, stojąc przy klasie gospodarstwa domowego albo przed kafeterią, w pobliżu gabinetu pielęgniarki. Z początku swoboda przyglądania się całej szkole była upajająca. Obserwowałam, jak pomocnik trenera futbolowego anonimowo zostawia czekoladki zamężnej nauczycielce fizyki albo jak przewodnicząca grupy czirliderek stara się zwrócić uwagę dzieciaka, którego relegowano z tylu szkół, że nawet on sam stracił rachubę. Obserwowałam, jak nauczyciel plastyki kocha się ze swoją dziewczyną w pomieszczeniu z piecem do wypalania, a dyrektor wzdycha do pomocnika trenera futbolowego. Doszłam do wniosku, że ten pomocnik trenera gra w świecie gimnazjum Kennet rolę ogiera, mimo że jego kwadratowa szczęka we mnie nie budziła ciepłych uczuć.

Wracając do swojego bliźniaka, co wieczór przechodziłam pod staroświeckimi latarniami, jakie kiedyś widziałam w sztuce „Nasze miasto”. Kule światła zwieszały się z łuków umieszczonych w metalowych podstawach. Zapamiętałam je, bo gdy razem z rodziną obejrzałam tę sztukę, pomyślałam o nich jako o gigantycznych, ciężkich jagodach pełnych światła. W niebie urządziłam sobie zabawę: ustawiałam się tak, żeby w drodze do domu mój cień zrywał te jagody.

Pewnego wieczoru, po tym jak obserwowałam Ruth, pośrodku tego wszystkiego spotkałam Franny. Skwer był opustoszały i liście zaczęły się kłębić nad naszymi głowami wirującą kulą. Stanęłam i popatrzyłam na Franny – na jej zmarszczki od śmiechu, zgrupowane przy oczach i ustach.

– Czemu drżysz? – zapytała.

I chociaż powietrze było wilgotne i chłodne, nie mogłam powiedzieć, że to dlatego.

– Nie umiem przestać myśleć o mamie – odpowiedziałam.

Franny wzięła moją lewą rękę w swoje dłonie i się uśmiechnęła.

Chciałam się do niej przytulić albo delikatnie pocałować ją w policzek, ale tylko patrzyłam, jak odchodzi, i przyglądałam się oddalającej się niebieskiej sukience. Wiedziałam, że Franny nie jest moją mamą; nie mogłam bawić się w udawanie.

Odwróciłam się i poszłam z powrotem do altany. Czułam wilgotne powietrze owijające się wokół nóg i ramion, unoszące mi, bardzo delikatnie, końce włosów. Pomyślałam o pajęczynach, które widywałam rano, o zwisających z nich klejnocikach rosy, które lekkim ruchem nadgarstka niszczyłam bez zastanowienia.

Rankiem w dniu swoich jedenastych urodzin obudziłam się bardzo wcześnie. Nikt jeszcze nie wstał, albo przynajmniej tak mi się zdawało. Zakradłam się na dół i zajrzałam do jadalni, gdzie, jak przypuszczałam, powinny być prezenty. Ale niczego nie było. Ten sam stół co wczoraj. Dopiero gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że coś leży na biurku mojej mamy w bawialni. Ozdobnym biurku z zawsze czystym blatem. Rodzice nazywali je „biurkiem do płacenia rachunków”. Owinięty w bibułkę, ale jeszcze niezapakowany leżał tam aparat fotograficzny, o który prosiłam ze słabym jękiem w głosie, pewna, że go nie dostanę. Podeszłam bliżej i zagapiłam się. To był instamatic, a obok leżały trzy rolki filmu i pudełko z czterema kwadratowymi żarówkami do flesza. Mój pierwszy przyrząd, mój zestaw dla początkujących. Dzięki niemu miałam w przyszłości zostać fotografem dzikiej przyrody.

Rozejrzałam się. Nikogo. Zerknęłam przez frontowe żaluzje, które mama zawsze trzymała na wpół uchylone – „zapraszające, ale dyskretne”. Na dworze Grace Tarking, która mieszkała na naszej ulicy i chodziła do prywatnej szkoły, spacerowała z przywiązanymi do nóg obciążnikami na kostki. Pospiesznie załadowałam aparat i zaczęłam podkradać się do Grace Tarking. Wyobrażałam sobie, że kiedy dorosnę, tak samo będę się podkradać do dzikich słoni i nosorożców. Teraz ukryłam się za żaluzjami i oknami, w przyszłości miały to być wysokie trzciny. Sprawowałam się cicho i przemykałam „ukradkowo” —jak to określiłam w myślach – trzymając w jednej ręce długi brzeg swojej flanelowej nocnej koszuli. Śledząc ruchy Grace, przemierzyłam bawialnię, frontowy hol, a potem weszłam do pokoiku, który znajdował się po przeciwnej stronie. Kiedy obserwowałam znikającą postać Grace Tarking, przyszła mi do głowy myśl – pobiegnę na podwórze, gdzie będę mogła ją widzieć bez przeszkód.

No więc pobiegłam na palcach na tył domu i zastałam drzwi na werandę szeroko otwarte.

Kiedy zobaczyłam mamę, kompletnie zapomniałam o Grace Tarking. Żałuję, że nie potrafię tego lepiej wyjaśnić, ale nigdy nie widziałam jej siedzącej tak nieruchomo, w jakiś sposób tak nieobecnej. Siedziała poza ocienioną werandą na aluminiowym składanym krześle, odwróconym w stronę podwórza. W ręce trzymała spodek, a na spodku stała jej codzienna filiżanka kawy. Tego ranka nie było tam żadnych śladów szminki, ponieważ jeszcze się nie umalowała dla... kogo? Nigdy się nie zastanowiłam nad odpowiedzią na to pytanie. Dla mojego taty? Dla nas?

Holiday siedział przy brodziku dla ptaków, dysząc radośnie. Nie zauważył mnie. Obserwował mamę, która utkwiła spojrzenie w nieskończoności. W tym momencie nie była moją mamą, ale kimś oddzielnym. Spojrzałam na kogoś, kogo zawsze widziałam wyłącznie jako mamę, i zobaczyłam miękką, pudrową skórę jej twarzy – pudrową bez makijażu – miękką z natury. Jej brwi i oczy wyglądały razem jak teatralna dekoracja. „Oceany oczu” – tak mówił do niej tata, kiedy chciał dostać wiśnię w czekoladzie. (Mama trzymała wiśnie schowane w szafce z alkoholem jako swój osobisty smakołyk). I teraz zrozumiałam to określenie. Wcześniej myślałam, że tata mówił tak dlatego, że oczy były niebieskie, ale teraz dotarło do mnie, że były bezdenne w sposób, który uznałam za przerażający. Zadziałałam wówczas instynktownie – bo nie była to świadoma myśl – a chodziło o to, że zanim Holiday mnie wywącha i zobaczy, zanim mokra mgła unosząca się nad trawą wyparuje i zanim w niej jak co rano obudzi się matka, powinnam zrobić zdjęcie swoim nowym aparatem.

Gdy film wrócił z zakładu Kodaka w specjalnej sztywnej kopercie, natychmiast zauważyłam różnicę. Tylko na jednym zdjęciu moja mama była Abigail. Na tym pierwszym, tym zrobionym z zaskoczenia, zanim trzask migawki ją zaalarmował i zmienił w mamę dziewczynki mającej urodziny, właścicielkę szczęśliwego psa, żonę kochającego mężczyzny i mamę kolejnej dziewczynki oraz wymarzonego chłopca. Domową ostoję. Ogrodniczkę. Pogodną sąsiadkę. Oczy mojej mamy były jak ocean i kryło się w nich zagubienie. Myślałam, że mam całe życie, by to zrozumieć, ale miałam tylko ten jeden dzień. Dawno, dawno temu, na Ziemi, zobaczyłam ją jako Abigail, a potem pozwoliłam, by mi to umknęło – moją fascynację trzymało w szachu pragnienie, żeby była moją mamą i żeby otoczyła mnie swoją matczyną troską.

Kiedy Lindsey wstała w środku nocy i przekradła się przez korytarz, siedziałam w altanie, myśląc o tym zdjęciu i o mamie. Obserwowałam siostrę, jakbym oglądała film i patrzyła na włamywacza krążącego po czyimś domu. Kiedy przekręciła gałkę, wiedziałam, że drzwi mojego pokoju będą otwarte. Wiedziałam, że tam wejdzie, ale co zrobi? Moje prywatne terytorium w środku naszego domu stało się już ziemią niczyją. Mama niczego tam nie tknęła. Moje łóżko było niepościelone od pełnego pośpiechu ranka w dniu mojej śmierci. Mój hipopotam w kwiaty leżał między prześcieradłami i poduszkami, podobnie ubranie, którego się pozbyłam, zanim wybrałam żółte dzwony.

Lindsey przeszła po miękkim dywaniku i dotknęła granatowej spódnicy oraz czerwono-niebieskiej szydełkowej kamizelki. Ubrania tworzyły dwie kule, ciśnięte w pełnym pogardy pośpiechu. Moja siostra miała pomarańczowo-zieloną kamizelkę zrobioną według tego samego wzoru. Podniosła kamizelkę, która nagle stała się jednocześnie brzydka i cenna, i rozprostowaną rozłożyła na łóżku. Potrafiłam to zrozumieć. Pogładziła ją.

Lindsey wyśledziła zarys złotej tacy, którą trzymałam na komodzie wypełnioną znaczkami – szkolnymi i z wyborów. Najbardziej lubiłam znaleziony na szkolnym parkingu różowy znaczek z napisem „Dumy hippis stawia na miłość”, ale musiałam obiecać mamie, że go nie będę nosić. Miałam masę znaczków – część trzymałam na tej tacy, część przypięłam do gigantycznego filcowego kilimu z uniwersytetu w Indianie, gdzie tata chodził do szkoły. Pomyślałam, że Lindsey przywłaszczy sobie znaczki – weźmie jeden czy dwa do ponoszenia – ale tego nie zrobiła. Nawet ich nie wzięła do ręki. Tylko przesunęła palcami po wszystkim,, co leżało na tacy. A potem to zobaczyła. Biały koniuszek wystający spod spodu. Pociągnęła.

To było zdjęcie.

Wyrwało jej się głębokie westchnienie i usiadła na podłodze z wciąż otwartymi ustami, trzymając zdjęcie w ręce. Niespokojne myśli zerwały się z uwięzi, furkotały i łopotały wokół niej jak namiot, któremu puściło mocowanie. Ona też, tak jak ja do tamtego poranka, nigdy nie widziała tej nieznanej mamy. Oglądała zdjęcia zrobione chwilę później. Mama wyglądająca na zmęczoną, ale uśmiechnięta. Stała z Holidayem przy krzaku derenia, a słońce prześwietlało jej szlafrok i nocną koszulę. A jednak chciałam być jedyną osobą, która wiedziała, że mama była też kimś innym – kimś tajemniczym i nam nieznanym.

Pierwszy raz przebiłam się przypadkiem. Stało się to dwudziestego trzeciego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku.