Nowele filmowe - Werner Herzog - ebook + książka

Nowele filmowe ebook

Herzog Werner

5,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Prezentujemy tom "Nowel filmowych" Wernera Herzoga, literackich wersji scenariuszy najdonioślejszych i najbardziej intrygujących filmów niemieckiego reżysera. Po raz pierwszy po polsku "Aguirre", "Stroszek", "Nosferatu", "Tam, gdzie śnią zielone mrówki", "Kaspar Hauser", "Cobra Verde" oraz wznowienie wydanego w 1988 roku przez PIW "Fitzcarralda". Nieprzegadane, lakoniczne arcydziełka o jednostkach mierzących się ze światem, przekraczających siebie, pozbawione patosu traktaty o zagadce, jaką jest człowiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 587

Rok wydania: 2024

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

nie sądziłem że tak mnie wciągnie. Fantastyczna a dla miłośników Ameryki Południowej OBOWIĄZKOWA
00

Popularność




Aguirre, der Zorn Gottes © 1979 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München; Jeder für sich und Gott gegen alle © 1979 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München; Stroszek © 1979 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München;Nosferatu, Phantom der Nacht © 1979 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München; Fitzcarraldo © 1982 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München; Wo die grünen Ameisen träumen © 1984 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München; Cobra Verde © 1987 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redakcja

Joanna Targoń

Korekta

Maciej Korbasiński, Piotr Królak, Renata Kuk, Małgorzata Denys

© for the Polish translation by Monika Muskała and The Estate of Barbara Tarnas

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-736-5

AGUIRRE, GNIEW BOŻY

OSOBY

Gonzalo Pizarro, brat Francisco Pizarra

Lope de Aguirre, „Gniew Boży”

Pedro de Ursua, hiszpański szlachcic

Inez de Atienza, ukochana Ursuy

Fernando de Guzman, „cesarz Peru”

Flores, córka Aguirre

Juan de Arnalte, młody hidalgo

Gaspar de Carvajal, dominikanin

Chimalpahin, Indianin ze szlachetnego rodu, zwany Baltazarem

Poplecznicy Aguirre:

Diego Bermúdez, Sebastián de Fuenterrabía i Gustavo Perucho

OPIS POSTACI

GONZALO PIZARRO:

wyrośnięty, niesłychanie chudy, o cerze człowieka cierpiącego na dolegliwości żołądkowe. Pozbawiony skrupułów, typ wysoce inteligentnego analfabety, podobnie jak jego brat Francisco.

LOPE DE AGUIRRE:

sam siebie nazywa Wielkim Zdrajcą albo Gniewem Bożym. Fanatyczny, obsesyjny, bezgranicznie ambitny, a przy tym bardzo przemyślny w działaniu. W typie Kafki z późniejszych zdjęć, w jego oczach płonie czerń. Około czterdziestoletni, małomówny, żylasty, z rękami jak stalowe szczypce. „Ręce”, powiedział pewnego razu Aguirre, „są do chwytania i zagarniania”. Bezwzględny, z patologiczną, niemal kryminalną energią, a jednak tak bezspornie ludzki, że trudno byłoby uznać ten rodzaj człowieka za dawno wymarły.

PEDRO DE URSUA:

trochę młodszy niż Aguirre, ale pochodzący ze starszej hiszpańskiej szlachty. Jest Baskiem, jak on. Ursua jest dobrze zbudowany, z pewną skłonnością do otyłości. Trochę gąbczasta twarz z mocnym zarostem w kolorze wyblakłego brązu, chorobliwie blada. Fizycznie i psychicznie bardzo sprawny, żwawy i nieskoordynowany w ruchach.

INEZ DE ATIENZA:

około dwudziestopięcio-, trzydziestoletnia, szlachetnie urodzona, trochę w typie madonny. Spokojna, nawet w największych tarapatach zachowuje godność. Skromna i oddana.

FERNANDO DE GUZMAN:

oficer, który nigdy nie rzucał się w oczy, póki przez knowania Aguirre nie został obwołany cesarzem Peru. Dość bezbarwny, umiarkowanie inteligentny i w porównaniu z innymi umiarkowanie pazerny na złoto. Guzman jest najstarszym członkiem ekspedycji, trochę ponad pięćdziesięcioletnim. Włosy i broda poprzetykane siwizną. Grubokoścista, końska twarz. Wyniesiony na szczyt władzy, zaczyna wykazywać oznaki naiwnej próżności.

FLORES, CÓRKA AGUIRRE:

trzynastolatka, dopiero co opuściła klasztor, rozkwitająca piękność. Jest uosobieniem niewinności, a wraz z Arnalte i Chimalpahinem jest czymś w rodzaju nadziei w filmie.

JUAN DE ARNALTE:

młody hidalgo, z wyglądu niemal chłopięcy. Typ marzyciela, amanta. Nawet gdy jest ranny, zachowuje urok. Popada często w wewnętrzny konflikt pomiędzy wojskowym nakazem posłuszeństwa a ludzkim odruchem.

GASPAR DE CARVAJAL:

dominikanin w sutannie, z tonsurą; później włosy mu odrastają, kędzierzawe i rozczochrane. Dość młody i niemal fanatyczny w misji nawracania. Przypomina trochę Artauda w filmie Dreyera o Joannie d’Arc.

CHIMALPAHIN:

Indianin ze szlachetnego rodu, zwany Baltazarem. Niespełna trzydziestoletni, szczupły, o złotawobrązowej skórze. Szlachetne rysy twarzy, długie czarne włosy z niebieskawym połyskiem, sprężysty w ruchach, mimo że w kajdankach. Pełen godności i głębokiej rezygnacji. Zawsze milczący, niemal apatyczny, zapatrzony w dal, pogrążony w półśnie.

DIEGO BERMÚDEZ:

mianowany notariuszem. Zwinny, cyniczny, lojalny tylko wobec zbrodni. Elokwentny.

SEBASTIÁN DE FUENTERRABÍA I GUSTAVO PERUCHO:

pazerne na złoto zbiry, zapuszczone i brutalne, na pierwszy rzut oka rozpoznawalni jako wcielenie zła. Perucho chce bezbronnym Indianom „spuścić manto”, a Fuenterrabía chwali się: „Nie biję, nie piję, nie łajdaczę się. Mój nałóg to polowanie na Indian”.

Marsz w Andach

Ośnieżone szczyty wokół, majestatyczne granie, góry jak święte katedry. Lodowata, czysta, bezwietrzna aura, na ziemi szron, wszędzie głęboka, dostojna cisza. Z grzbietów górskich spływają języki lodowców. Chmury jakby znikąd wspinają się po zboczach. Wyżej powietrze jest jasne, błękitne, w dole ciemnofioletowe. Nic się nie porusza. Potężne góry wypiętrzają się w milczeniu do wysokości sześciu tysięcy metrów.

Zawrotny szwenk, zoom i kamera ukazuje krawędź przełęczy: nagle dostrzegamy sznur ludzi idących zygzakiem, poruszających się w sposób ledwie widoczny. W niektórych miejscach sznur się urywa, dalej znów się ciągnie, wije wśród skał, osuwisk, lodu. Oszałamiające opadanie kamery w dół: widzimy setki ludzi, którzy idą noga za nogą, gęsiego. Wyraźnie widać również zwierzęta: kilka koni, lamy, a nawet świnie – tam, na lodowcu. Stoją w długiej kolejce na skraju przepaści, śmiertelnie wyczerpane. Konwój posuwa się mozolnie naprzód.

Teraz jesteśmy blisko nich: są tam brodaci Hiszpanie w zbrojach i ze szpadami, wszyscy skrajnie zmęczeni. Niektórzy niosą arkebuzy i proch, inni ciągną konie za cugle i, nie do wiary, Indianie dźwigają dwie lektyki. Za nimi długi, znojny pochód Indian o niebieskoczarnych włosach. Mają na sobie poncha i dziane z wełny czapki z nausznikami. Co przerażające, są spętani łańcuchami. Obok nich Hiszpanie z kuszami, dalej w dół znowu Indianie, morderczym wysiłkiem ciągnący armaty na ciężkich kołach. Trzydziestu Indian wlecze jedną armatę na powrozach.

Mgły unoszą się po zboczach, spowijają konwój i odpływają. W oddali zbierają się kłębiaste chmury. Nikt nawet nie piśnie, nie pada żadne słowo, słychać tylko ciężkie oddechy i sapanie.

Zasapany pochód lam staje w miejscu. Są obładowane, dyszą, parskają wzburzone, niektóre węszą, marszcząc aksamitne nosy.

Jeden z Hiszpanów dźga świnię na lodowcu, ale ta ani drgnie. Wszystko jest jedną wielką męką. Świnie są wycieńczone.

Inny Hiszpan z powodu wyczerpania i rozrzedzonego powietrza dostał krwotoku z nosa, ale nie ma nawet siły, by wytrzeć krew. Kamienie staczają się z łoskotem tuż obok ludzi, głuchy pomruk.

Nagle z góry rozchodzi się wołanie podawane z ust do ust, coraz głośniejsze, bardziej zrozumiałe, przechodzi obok, zmierza w dół i niknie. „Udało się!”, wołają, „Jesteśmy na górze!”. Ale nie budzi to cienia radości, nikt nie przyśpiesza kroku. Wołanie huczy w dole, jakby nikt go nie zrozumiał, jakby nikogo nie obeszło.

Tylko na wysokości przełęczy, gdzie stoi usypana góra kamieni, na której powiewają wystrzępione proporce, znać lekkie poruszenie. Marsz gęsiego rozprasza się, tworzy się korek. Mężczyźni padają na kolana, a Indianie, przykuci do siebie łańcuchem, odkładają toboły, klękają i modlą się gorliwie z dłońmi złożonymi na wysokości ust.

Zauważamy Carvajala, dominikanina: zdejmuje z piersi krzyż, unosi go wysoko w lewej ręce nad rozciągającą się za przełęczą krainą, a prawą ręką ją błogosławi. Teraz dostrzegamy również Aguirre. Wspinaczka na szczyt odcisnęła na jego twarzy piętno, widać w niej też nieposkromioną wolę. „Udało nam się”, mówi przez łzy mężczyzna obok niego. „Ludzie”, powiada Aguirre, „to dopiero początek”.

Konwój na płaskowyżu

Rozległy płaskowyż otoczony ogromnymi górami. Przecina go konwój. Wieje silny wiatr, podmuchy unoszą piasek, zwierzęta tłoczą się ciasno. Niewiele rośnie na tej wysokości, widać tylko kępy twardych traw, pomiędzy nimi białe maźnięcia saletry. Spiętrzone chmury.

Widzimy stado dzikich alpak, wiatr mierzwi im gęstą wełnę. Węszą nieufnie, zdumione; nagle całe stado zrywa się i ucieka zbite ciasno, zostawiając kurz za sobą.

Konwój Hiszpanów, bliżej. W kłębach kurzu ciągnie wojsko. Przesuwa się lektyka, którą dźwigają indiańscy tragarze, poruszając się charakterystycznym truchtem, za nią druga lektyka. Flores uchyla lekko zasłonę i wygląda na zewnątrz, gdy jej lektyka zatrzymuje się z powodu spłoszonej lamy. Z tyłu lamy obładowane pakunkami, przytuleni do siebie wynędzniali Indianie, pomiędzy nimi Hiszpanie w pancerzach, uzbrojeni po zęby, stado świń, a potem znów Hiszpanie. Poganiają Indian brutalnie.

Początek konwoju. Gonzalo Pizarro jedzie na niespokojnym koniu, w zbroi i rozwianej pelerynie, wyrośnięty i nieprawdopodobnie chudy, na pierwszy rzut oka wydaje się wysoce inteligentny. Obok niego Ursua, trochę niepozorny, średniej postury, jego grubawa twarz jest bladoszara. Ursua nie wygląda zbyt zdrowo, dość cherlawo raczej, ale jest żwawy i pełen energii. Za nimi kilku żołnierzy, brutalne typy, umorusane, znać, że w każdej chwili gotowe na wszystko. Indianie wydają się bardziej zadbani mimo złachanych ubrań, niektórzy mają na sobie koszule i spodnie, wielu jest boso albo w o wiele za lekkich sandałach. Posuwają się truchtem, zapadnięci w sobie, apatyczni, zrezygnowani, nie zważają na drogę. Ich wspólne ruchy są pewne i zgrane, po czym można poznać, że są do siebie przykuci już od wielu tygodni. Wśród Hiszpanów rozpoznajemy Bermúdeza, Perucha i Fuenterrabíę. Klnąc, poganiają Indian, którzy wyciągają wspólnymi siłami grzęznącą w piachu armatę.

Na końcu pochodu lamy z dziwnymi klatkami na grzbiecie. Po bliższym przyjrzeniu się klatki okazują się małymi kurnikami, w których siedzą oszołomione kury; nastroszyły się i najwyraźniej niedobrze im od kołysania.

Na końcu pochodu Aguirre na koniu. Zatrzymuje się przy trzech Hiszpanach, opatrujących czwartego z chorą nogą, który nie może iść dalej, choć zawzięcie, w milczeniu, próbuje.

„Arnalte”, mówi Aguirre do młodego rycerza, „weź jego rzeczy, zostaw mu tylko miecz”. Aguirre spina konia ostrogami i na odjezdnym woła do mężczyzn: „Dajcie mu konia, każdy człowiek się teraz liczy”.

Aguirre jedzie konno w kierunku czoła konwoju, który na płaskowyżu nieco lepiej się zorganizował. Odsłania się rozmiar ekwipunku. Dopiero teraz rzuca się w oczy sfora skomlących dużych psów. Biegają wokół zziajane i straszą Indian. Najwidoczniej wytresowane są do ich pilnowania, bo od czasu do czasu warczą groźnie i kłapią zębami, gdy któryś z Indian wyjdzie poza szereg. Aguirre zwalnia przy lektyce córki i przez chwilę jej towarzyszy. Flores chwyta ojca za rękę i ją całuje. Nie mówią ani słowa. Dziewczyna ogląda się za Indianinem, który leży martwy na skraju drogi. Bose stopy Indianina są zrogowaciałe i popękane. Długie milczenie, po czym Aguirre rusza naprzód.

Carvajal wędruje na piechotę z kijem w dłoni, wiatr unosi mu habit z przodu, nadyma materiał i łopocze nim. Aguirre pozdrawia go spojrzeniem. Carvajal odmawia różaniec, nie porusza przy tym ustami. Sprawia wrażenie człowieka twardego, który wie, czego chce.

Zejście do doliny Urubamba

Ponura dolina, porośnięta gęsto zaczątkami puszczy amazońskiej. Zielone zbocza opadają stromo, wpisując się w zakola rzeki Urubamba. Jej szum dobiega z głębi. Trudno powiedzieć, jak wysoko sięga ściana gór, bo dolinę zamyka migotliwy sufit z mgieł i pary. Zbocza nikną w falujących oparach. Słychać przytłumione szemranie wodospadu. Ze spiętrzonych kłębów pary wylatują kolibry.

Konwój posuwa się naprzód. Z nieprawdopodobnym trudem Indianie opuszczają między drzewami ciężką armatę. Morderczy wysiłek. Jest tak stromo, że nie sposób sprowadzić koni w dół po gęsto zarośniętym zboczu. Ślizgają się i wzbraniają, pociągane za cugle. Obie lektyki są puste, a Inez i Flores, unosząc długie spódnice, schodzą podtrzymywane przez Hiszpanów. Ursua pomaga Inez, a Arnalte, młody hidalgo, wyciąga z dołu rękę do Flores. Flores wygląda niemal jak dziecko.

Nagle krzyki z góry, zdenerwowanie. Łamią się gałęzie, trzask i z głuchym łoskotem obok kobiet stacza się w przepaść ciężkie działo. Koziołkując, toruje sobie drogę przez zarośla. Za nim ześlizguje się martwa świnia. Daleko w dole wpadają w brunatne odmęty wodospadów na Urubambie.

Przykutym do siebie Indianom jest szczególnie ciężko, bo gdy jeden się pośliźnie, pociąga za sobą cały łańcuch. Indianie z wyżyny zaczynają chorować, prawie wszyscy dostali kataru, niektórzy się zataczają.

Widzimy siedzącego Indianina, którego rozkuto, bo był zbyt chory. Wstrząsają nim dreszcze, ma krótki oddech, jak przy zapaleniu płuc. Jeden z psów go obwąchuje, warczy. Przez dłuższą chwilę stoi naprzeciw bez ruchu, szczerzy zęby na umierającego, straszny widok.

Kilku Hiszpanów próbuje pociągnąć naprzód lamy, ale strach zwierząt jest większy. Zaparły się nogami w miękkiej, wilgotnej ziemi. Szarpane, wyciągają długie szyje. Nie pójdą, choćby miały zginąć. Z dołu poprzez szum wody przebijają się krzyki, ale nie widać, co się stało.

Nad rzeką Urubamba

Na wąskiej półce skalnej, na której koń z trudem może ustać, zatrzymało się czoło konwoju. Wszyscy starają się utrzymać równowagę i nie spaść do wzburzonej wody. Wydają się dość bezradni, tylko Aguirre kalkuluje chłodno. Gonzalo Pizarro stwarza pozory spokoju. „Wszystko po to”, mówi, „byśmy się obłowili jak jeszcze nikt”.

Nocny obóz nad rzeką

Obozowisko rozciągnięte nad rzeką. Na wąskim przesmyku wzdłuż stromo opadającego brzegu migoczą ogniska.

Pizarro, Ursua, Aguirre i mnich siedzą i naradzają się. „Gdy rzeka będzie trochę szersza i nie tak rwąca, uda nam się”, mówi Ursua. „Zobaczymy”, powiada Aguirre. Gonzalo Pizarro naciska, by możliwie szybko zacząć budować łodzie. Można by wtedy część ekwipunku spuścić na wodę. Bez obciążenia główny oddział wojska wraz ze zwierzętami łatwiej poruszałby się w dół rzeki. Na Indian tak czy owak nie można liczyć. Tutejszy klimat im szkodzi. Trudno to było przewidzieć.

Jeden z Hiszpanów podsyca ogień, podaje mężczyznom gorący napój i przysłuchuje się ich rozmowie. Pizarro odsyła go ledwie dostrzegalnym ruchem ręki. Aguirre sprzeciwia się Pizarrowi; spokojnie mówi, że to nierozsądny pomysł, szaleństwem wręcz byłoby spuszczenie łodzi na wodę, to się nie może udać, nurt jest zbyt rwący. Pizarro jest trochę zdumiony, dlatego Ursua śpieszy mu z pomocą, mówiąc, że dowódca jak dotąd umiał właściwie ocenić sytuację, ma to we krwi. „Wasza Wysokość”, mówi Ursua, „gdzie Pizarro, tam honor i złoto”. Aguirre milczy.

W innej części obozu. Przy ognisku poleguje kilku drabów ściśniętych na małej przestrzeni. Obok nich bulgocze woda. Indianie długo nie pociągną, mówi jeden, co to za wydelikacenie, żeby zaraz umierać z powodu kataru czy odry. Nienawykli, nieodporni są. „Nawet muchy nie zdychają z powodu kataru, słyszeliście kiedyś, żeby muchy kichały?”, mówi Perucho. Wszyscy rechoczą.

Kolejne ognisko tylko lekko się żarzy. Indianie skupili się ciasno wokół niego, w wieczornym zmierzchu widać jedynie ich twarze. Ciemne oczy w ciemności. Baltazar siedzi w kajdankach i przemawia do swoich ludzi bardzo cicho w języku keczua. Wydaje się, że pociesza swój lud w łagodnych słowach, których nie rozumiemy. Indianie siedzą w kucki bez ruchu, w niemal nabożnym zdumieniu, powoli dociera do nich świadomość zagłady. Ta scena jest pełna powagi i bardzo smutna.

Nad brzegiem rzeki

Najwyraźniej minęło kilka dni, bo Hiszpanie zdążyli zbudować łodzie, w sumie dziesięć, wszystkie są wyładowane ekwipunkiem. Są trochę prymitywne i niepomalowane, ale wydają się pojemne i stabilne. Na czterech łodziach przymocowano po jednym dziale, do tego worki z prowiantem i beczki z prochem. Z grubych desek zbito zsuwnie, które prowadzą prosto do kotłującej się brunatnej wody. Wszyscy są gotowi, by wyruszyć, czekają na sygnał Gonzala Pizarra. Trochę dalej nad rzeką około dwudziestu niedbale usypanych mogił, na każdej krzyż z dwóch związanych patyków. Indianie siedzą tam w kucki. Najwidoczniej to groby Indian, bo ich liczebność skurczyła się w zauważalny sposób. Patrzą obojętnie na kłęby mgły w górze. Wszyscy jak jeden mąż mają głowy zadarte i patrzą w chmury.

„Już czas”, mówi Pizarro. Łodzie zostają spuszczone na wodę i wtedy rozpętuje się istna katastrofa. Już po paru metrach pierwsze łodzie wywracają się i toną w rwącej kipieli, co na brzegu wywołuje dzikie zamieszanie. Hiszpanie wpadają do wody, walczą o życie, wynurzają się na chwilę, ale ciężkie zbroje ciągną ich w dół. Armaty toną, podobnie jak prowiant, wir obraca beczkę prochu. Do wody wskakuje pies. Z dziesięciu łodzi siedem roztrzaskało się z miejsca. Trzy pozostałe, porwane przez prąd, z trudem utrzymują równowagę. Unoszą się rozkołysane i znikają za pierwszym zakrętem rzeki. Załogi walczą w milczeniu. Widać wyraźnie, że najdalej za kilometr one też zatoną.

Przez dłuższy czas kamera skupia uwagę na rwących nurtach. Słychać wzburzenie, dzikie wrzaski. „Boże, zmiłuj się nad nami grzesznymi!”, dochodzi wołanie Carvajala.

Marsz brzegiem rzeki

Nadal strome zbocza, znikające w górze w kłębach pary; upał się wzmaga. Konwój przedziera się przez duchotę puszczy. Jego liczebność znacznie się skurczyła, przy życiu pozostało około piętnastu Indian; widać od razu, że kilkoro choruje. Baltazar trzyma się, siły go jeszcze nie opuściły.

Tylko jedna świnia się ostała; zapada się po brzuch w miękkim, błotnistym podłożu.

Kawałek dalej w puszczy martwa lama. Oblazły ją setki tysięcy ognistych mrówek. Fruwają nad nią roje much. Psów też niewiele zostało, szybko zdziczały i nie trzymają się orszaku.

Szpadami i toporkami Hiszpanie mozolnie torują sobie drogę przez gęstwinę i przeszkody z lian. Są przemoknięci od potu, roje moskitów wirują im nad głowami. Wszędzie mokra, nasiąknięta wilgocią roślinność, która zamyka się za nimi jak woda.

Grzęzawisko; konie nie są w stanie go pokonać, wzbraniają się, nie chcą ruszyć z miejsca. Kilku Hiszpanów zsiada w chlupoczące bagno, ciągną konie za cugle. Pakunki piętrzą się na skraju mokradła. Po drugiej stronie stoi mężczyzna z koniem, obaj pokryci pijawkami, które się do nich przyssały. Żołnierz próbuje się ich pozbyć za pomocą soli. Nikt nic nie mówi, odbywa się tu milcząca, mordercza walka o każdy metr ziemi.

Od strony rzeki Urubamba, prześwitującej chwilami przez listowie, dochodzi głuchy pomruk, odbija się od stromych ścian, dudni jak nieustanny wodospad. Do tego nieznośne brzęczenie moskitów.

Nagle przedziwna scena: dwóch Hiszpanów, płacząc, obejmuje drzewo. Jeden z nich klęka i żarliwie całuje pień. Pośród olbrzymich drzew porośniętych lianami to wydaje się dość niepozorne. Zdumieni Hiszpanie gromadzą się wokół nich. Tymczasem tamci ze wzruszenia nie są w stanie wydobyć z siebie słowa.

Zbliżają się do nich Pizarro i Aguirre. „Co tu się dzieje?”, pyta Pizarro. „Cynamon”, mówi jeden z nich, łkając, „to przecież drzewo cynamonowe”. Niektórzy Hiszpanie wydają z siebie radosne okrzyki, ale dżungla nie znosi okrzyków. Po chwili zapada głucha cisza, jakby wszyscy się zawstydzili. „Przyprowadźcie tu Baltazara”, mówi Pizarro.

Duże zbiegowisko, Hiszpanie tłoczą się wokoło. Wypychają Baltazara do przodu, wraz z nim kilku Indian. Pizarro inscenizuje krótkie publiczne przesłuchanie, które ma najwyraźniej ośmielić załogę. Dowiadujemy się od Baltazara, mówiącego niemal bez akcentu, że tam, gdzie rosną drzewa cynamonowe, żyje również słynny król imieniem El Dorado, który włada niewyobrażalnie bogatą krainą złota. Na jego cześć ów kraj nazwano Eldorado. Domy jego rezydencji pokryte są złotymi dachówkami, a król otoczony jest takim splendorem, że tylko jego poddani noszą ubrania, on sam każdego dnia odziewa się w złoty pył. Wieczorem zaś wchodzi do jeziora, kapłani go obmywają, złoto się rozpływa, ale jest go w tym kraju tyle, że nikogo nie martwi ta strata.

Z pytań stawianych przez Pizarra wnioskujemy, że zna już tę historię dokładnie i że dla całej załogi to również nic nowego, a przesłuchanie służy jedynie samopotwierdzeniu i mobilizacji sił. Baltazar wypytuje Indian, ich odpowiedzi padają szybko, jak wyuczone.

Rzeczywiście, ruszając dalej, Hiszpanie wydają się uskrzydleni. Po raz pierwszy dźwigają ciężary z ziemi trochę radośniej, jakby od Eldorado dzielił ich już tylko dzień drogi.

Inez i Flores siedzą w lektykach obok siebie. „Gdy zostanę królową”, mówi Inez, „ty zostaniesz pierwszą damą dworu”. Flores uśmiecha się skromnie. „Zrobię, co każe ojciec”, mówi. Uniesione wysoko lektyki przeciskają się chwiejnie przez mokre listowie. Tu, w puszczy, są oznaką cywilizacyjnej schizofrenii.

Aguirre, prowadząc konia za cugle, idzie obok Ursuy. Rozmawia z nim w zaufaniu, znać, że zaczyna z nim konspirować przeciwko Pizarrowi. Narzeka na podjęte przez niego błędne decyzje. Mówi, że on, Aguirre, zawsze powtarzał, że te indiańskie owce, lamy, do niczego się nie nadają i nie należało liczyć na to, że poniosą ekwipunek. Teraz wszystkie pozdychały, a im został balast. Na Indian też nie można już liczyć, źle znoszą powietrze na nizinie, a co do świń, to wszystkie padły w górach. Należałoby bardziej racjonalnie obchodzić się z prowiantem, bo nie jest pewne, czy uda im się dotrzeć do Eldorado w ciągu tygodnia. Ursua potwierdza, mówi, że czuje się teraz mocniejszy, bo sam doszedł do podobnych wniosków. Poza tym schlebia mu, że Aguirre uznał go za bardziej godnego zaufania od Pizarra, dowódcy. „Brakuje nam takiego człowieka, jak Francisco Pizarro”, mówi Aguirre, „Gonzalo Pizarro nie sięga mu do pięt”. Mówiąc to, daje do zrozumienia, że Ursua miałby zadatki na przywódcę. Ciągną swoje konie dalej. Gorąco, duchota, moskity, wszędzie zgniła wilgoć. Pot perli się na twarzach. Nieznośne brzęczenie moskitów, do tego szum wody, krzyki papug. Puszcza rozwija cały wachlarz odgłosów. Promienie słoneczne z trudem przebijają się do pogrążonego w mroku, zatęchłego podłoża. Uparte podążanie metr za metrem.

Duże obozowisko

W miejscu, w którym teren jest nieco bardziej płaski i rozległy, wielkie, chaotyczne obozowisko w dżungli. Ścięto kilka dużych drzew, a gęste poszycie usunięto na bok. Wszędzie walają się toboły z ekwipunkiem, kilka wyjących psów przywiązano do konarów, kilka ognisk dymi równocześnie. Wilgotna ziemia ma konsystencję gliniastej mazi. Obie lektyki stoją nieco na uboczu, rozpięto lnianą zasłonę, by chronić się przed spojrzeniami. Kilka zdobnych dworskich sukni z aksamitu wisi na sznurze, obok halki obszywane koronkami. Spokój w całym obozowisku, napięcie wisi w powietrzu. Niewiele się dzieje.

Po rozgardiaszu znać, że rozpoczęło się zwijanie obozowiska. Nikt nie zwraca uwagi na leżący w błocie tobół z ekwipunkiem, brudne klatki z kurami stoją wetknięte między gałęzie, tarcze i broń walają się wszędzie, w hamaku młody Indianin czeka nieporuszony na nadchodzącą śmierć. Ostało się tylko pięć koni. Jedynie one wydają się jako tako zadbane. Wyszczotkowano je i okryto derkami. Siodła i uzdy oczyszczono i rozłożono na gałęziach do wyschnięcia.

Słychać głuchy łoskot, rumor i hałas w pobliżu obozowiska. Potężne drzewo przechyla się powoli na bok, trzeszczy i pada z hukiem, łamiąc wszystko po drodze; za nim następne, a zaraz potem trzecie. Słyszymy uderzenia siekiery i odgłosy piłowania. Drzewa padają jedno po drugim. Kamera zafascynowana padającymi drzewami.

Zebranie w obozie

Hiszpanie siedzą w kręgu, w pełni uzbrojeni, z tyłu kilkoro skutych ze sobą Indian, na uboczu dwie lektyki. Inez i Flores wysiadły z nich, przysłuchują się, zachowując należyty odstęp. Pośrodku kręgu stoi Pizarro i przemawia do swoich ludzi. Mówi, że tak dalej być nie może, prowiant się kończy, już teraz ledwie wystarcza. W ostatnich dniach niektórzy przebąkiwali o głodzie, ale głód jak na razie nikomu nie grozi. Tyle że teren jest trudny, poruszanie się po nim uciążliwe i nie należy się spodziewać, że w najbliższym czasie natrafią na rejony zasiedlone. Dlatego wraz z pułkownikiem Pedro de Ursuą i podporucznikiem Lope de Aguirre doszedł do następującego wniosku, który został zaprotokołowany przez sekretarza.

Postanowiono zbudować tratwę i z czterdziestoosobową załogą wysłać ją pod dowództwem Ursuy do zbadania terenów w dole rzeki i w miarę możliwości rozejrzenia się za prowiantem. Według relacji Indian należy liczyć się z wrogo nastawionymi plemionami tubylców, co czyni całe przedsięwzięcie jeszcze bardziej niebezpiecznym. Załoga tratwy ma za zadanie pojawić się z powrotem w głównym obozie najpóźniej za dwa tygodnie – czy to drogą wodną, czy lądową, a jeśli do tego czasu by nie wróciła, oznaczać to będzie, że wszyscy zginęli. W tym wypadku, do czego, miejmy nadzieję, nie dojdzie, cała tutejsza ekspedycja spróbuje zawrócić, szukając ratunku na terenach zamieszkanych przez chrześcijan. W oddziale zwiadowczym pokładane są ogromne nadzieje, również w kwestii uzyskania dokładniejszych danych co do położenia krainy złota. Dlatego Baltazar, nieodzowny jako tłumacz, pojedzie z nimi. Być może natrafią na ślady zaginionej ekspedycji pod dowództwem dzielnego kapitana Orellany. Nie zamierza nikomu schlebiać, ale ci, którzy nie zostali wybrani, nie powinni czuć się pokrzywdzeni, ponieważ, chciałby tu podkreślić, wyznaczył do tego zadania najlepszych, jakimi w tej chwili dysponuje, kwiat hiszpańskiej Korony, silne ramię cywilizacji chrześcijańskiej. Bóg dał im przewielebnego brata Gaspara de Carvajala na towarzysza, by głosił jedyną prawdziwą wiarę i rozświetlał mrok, w którym pogrążone są tutejsze stworzenia.

Uzgodniono, że obie kobiety, i chciałby, aby wyraźnie odnotowano to w protokole, że on nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności, co więcej, osobiście wolałby, żeby zapadła inna decyzja, obie kobiety wyruszą z oddziałem zwiadowczym, przy czym należy dołożyć wszelkich starań, aby zapewnić im w miarę znośne warunki. Inez de Atienza wyjaśniła, że sprzedała cały swój majątek, aby towarzyszyć Pedro de Ursui, i że wolałaby popełnić samobójstwo, gdyby nie pozwolono jej pozostać u jego boku, a przedstawiła to z takim wdziękiem i zdecydowaniem, że nie było wyjścia, jak tylko pozwolić jej przyłączyć się do wyprawy. W przypadku Flores to Aguirre nalegał, że skoro rozkwita pierwszą młodością w tak niebezpiecznych warunkach, powinno ją chronić ojcowskie ramię.

Wszystko to zostało postanowione dziś, trzy dni przed Nowym Rokiem, pod dokumentem porozumienia złożone zostaną podpisy, aby po powrocie można go było przedłożyć Radzie Indii.

Pizarro każe sobie podać dokument i kładzie go na zaimprowizowanym stoliku, na którym stoi już atrament z piórem. Wyjmuje metalową tabliczkę, na której wyryte zostało jego nazwisko. Obserwujemy Pizarra, jak niewprawną ręką nieudolnie kreśli piórem swój autograf. Potem podpisują się Ursua, Aguirre, kilku oficerów i na koniec dominikanin.

Odjazd tratwy

Rzeka spowita poranną mgłą, na rzece mocna tratwa, pośrodku niej obie lektyki, nad nimi niewielki dach z łyka oparty na czterech żerdziach. Ciężkie kłody drewna połączono ze sobą kilkoma metalowymi klamrami, resztę przymocowano linami i powrozami. Tratwa przywiązana jest do brzegu rwącej rzeki grubymi linami i mimo swego ciężaru unosi się pod prąd. Wyładowana jest aż po same brzegi ekwipunkiem, zbrojami, bronią, beczkami, stoi na niej jedno działo, a nawet koń. Dalej klatki z kurami, prowiant, worki z kukurydzą i innym ziarnem, materiał opałowy, liny, arkebuzy i kilka garnków.

Hiszpanie próbują po kładce z desek wprowadzić na pokład jeszcze jednego konia. Mimo że oczy ma zawiązane, wzbrania się z całych sił, staje dęba. Sytuacja robi się zbyt niebezpieczna. „Dajcie mu spokój”, mówi Aguirre, „widać jest jakiś powód”. „Jeden koń z pewnością wystarczy, by nastraszyć Indian”, mówi Ursua.

Załoga zasiadła na tratwie, czterdziestu mężczyzn z trudem się pomieściło. Siedzą jeden obok drugiego. Z dwóch stron, z przodu i z tyłu tratwy, stoją mężczyźni z długimi, ciężkimi żerdziami, które służą do manewrowania. Żerdzie sterujące przymocowane są powrozami do widełek z gładkiego drewna.

Na pokładzie dominikanin Carvajal odprawia mszę o świcie, rozdaje komunię – najpierw załodze na tratwie, potem klęczącym na brzegu rzeki Hiszpanom, którzy zostają w obozie. Ośmiu ocalałych Indian przyjmuje komunię nabożnie, niemal w ekstazie.

Główna cuma zostaje przecięta kilkoma uderzeniami miecza, pożegnanie jest lakoniczne, obywa się niemal bez słów. Baltazar podszedł do skraju tratwy, klęka przed ostatnimi ocalałymi ze swego ludu, związane ręce składa do modlitwy. Jednym szarpnięciem wehikuł uwalnia się, zaczyna unosić się coraz szybciej. „Teraz pójdzie już gładko”, woła Pizarro. „Na łeb na szyję”, mówi Aguirre. Nad tropikalnymi zboczami kłębią się mgły i opary, pierzcha zmierzch.

Na rzece

Widzimy tratwę, pędzi w dół rzeki, płynnie pokonuje kolejne zakręty, czasem wielokrotnie obraca się wokół własnej osi, mija kolejne krajobrazy. Tratwa trzeszczy i stęka, rzeka Urubamba pomrukuje głucho. Porośnięte dżunglą zbocza wznoszą się niepomiernie wysoko, ale nie są już tak strome jak na początku. Chmury kłębią się nad wąwozem. Mężczyźni przy sterach pracują ciężko, nieprzerwanie, ale przy rwącym nurcie z trudem tylko udaje im się utrzymać tratwę pośrodku rzeki. Czasem znosi ją aż do brzegu, gdzie nad wodą zwisają długie liany i naziemne korzenie. Wtedy mężczyźni na tratwie chowają głowy i przytrzymują się mocno, by nie wpaść do wody. Tratwa napotyka wiry, które gwałtownie obracają ją wokół osi, co budzi niepokój wszystkich, nie wyłączając Ursuy, starającego się pełnić funkcję przywódcy. „Jedna godzina tutaj”, mówi Aguirre, „to na lądzie cały dzień”. Tratwa płynie dalej, gwałtownie wpada na mieliznę, traci przy tym kilka tobołów ekwipunku. Na próżno ręce wyciągają się na ratunek. Tylko Perucho udaje się za pomocą długiego forkietu od arkebuza wyłowić worek z prowiantem. Kilka belek obluzowało się niebezpiecznie i szoruje o siebie, postękując. W szczelinach między nimi chlupocze woda. Mężczyźni muszą bardzo uważać, by nie zmiażdżyło im stóp między belkami. Ze skrzypieniem tratwa wpływa kolejny raz na mieliznę.

Inez i Flores siedzą zalęknione w ustawionych obok siebie lektykach. Inez de Atienza ściska mocno dłonie Flores. Obie czekają cicho, z oddaniem, na swój los. Ursua podchodzi do nich, by dodać im otuchy. Mówi, że gdy wydostaną się poza silny prąd, będzie już lepiej. Bo wszystko wskazuje na to, że w dole rzeki nie ma już wodospadów. Relacje Indian pokrywają się ze sobą w tej kwestii.

Mężczyźni rozglądają się w napięciu, spodziewając się czegoś za każdym zakrętem. „Możliwe, że za tym zakrętem pojawi się jakiś dom”, mówi Fuenterrabía. Jako że pozostali milczą, nie dowierzając, dodaje, że to przecież niewykluczone.

Nagle zamęt i chaos po jednej stronie tratwy, bo koń spłoszył się i staje dęba. Pobudzony zahacza o beczkę, co go jeszcze bardziej płoszy. Szarpie łbem, a na pysku i bokach występuje mu piana. Kilku mężczyzn próbuje w ciasnej przestrzeni uchronić się przed kopytami wierzgającego zwierzęcia, co powoduje jeszcze większe zamieszanie. Koń gotów jest skoczyć z pokładu, trudno go uspokoić. Dwóm mężczyznom udaje się w końcu złapać cugle i przeciągnąć go tam, gdzie jest trochę luźniej. Jego przednie nogi zaplątały się w powrozy. Arnalte śmiało się zbliżył i starannie je rozplątuje. Udaje mu się też uspokoić konia. Przez cały czas Baltazar, sparaliżowany strachem, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, siedzi niebezpiecznie blisko kopyt wierzgającego konia.

Flores dostrzegła odrętwienie Baltazara, opuszcza lektykę i podchodzi do niego. Trzymając go za związane ręce, próbuje odciągnąć go na bok, ale strach siedzi w nim głęboko. Kilku Hiszpanów rechocze, że Indianin bardziej się boi niż dziewczyna, pewnie ma już pełno w gaciach. Flores zaczyna nagle płakać. „Baltazarze”, mówi, „koń jest dobry, on się tylko boi”. Baltazar patrzy na nią ze zdumieniem. „To ogier, ma na imię Clodoaldo”, mówi Flores.

Mielizna na rzece

Tropikalny upał, samo południe, tymczasem tratwa wpłynęła na mieliznę w miejscu, gdzie rzeka trochę się rozszerza. Prąd wciąż jest tu bardzo silny. Na białym piasku mielizny nieopodal aligatory wylegują się w żarłocznym bezruchu. Kilku Hiszpanów weszło do wody i próbuje żerdziami przywrócić sprawność tratwie. Inni dźgają żerdziami wodę, by w razie czego przepłoszyć aligatory. Niebo robi się granatowe, zbiera się na burzę, po skłębionych czarnych chmurzyskach przemykają błyskawice. Grzmotów jeszcze nie słychać. Histeryczny jazgot ptaków w dżungli. „I raz!”, krzyczą mężczyźni na pokładzie, a kiedy tratwa na wpół się uwalnia, krzyczą: „Mocno!”. „Mocno, mocno!”, krzyczy papuga, którą Perucho wiezie ze sobą. Ptak łopocze skrzydłami i stroszy pióra. Koń stoi, przestraszony gwałtownym wymachiwaniem żerdziami, i przestępuje z nogi na nogę w ciasnej przestrzeni.

Chimalpahin, którego zwą Baltazarem, siedzi w pewnej odległości i patrzy w uniesieniu na chmury. Zaległa martwa cisza, której załoga pochłonięta pracą nie zauważa. Tylko Chimalpahin rozgląda się wokół. Ptaki w lesie ucichły, wiatr ustał, błyska się. Zupełnie mimochodem, jakby należało to do rzeczy na tratwie, zauważamy strzałę tkwiącą w drewnie. I nagle krzyk. Z krzykiem pada do przodu żołnierz ze strzałą w łydce. Równocześnie z głuchym plaśnięciem aligatory znikają w wodzie.

Wrzaski, bieganina. „Do broni!”, przekrzykuje wszystkich Aguirre. Na żołnierza, który biega wokół zdezorientowany, wrzeszczy, by strzelał. Ursua i Arnalte z kilkoma Hiszpanami, uzbrojeni w tarcze, zasłaniają lektyki. Dziki zamęt i nikt nawet nie zauważa, że nie nadleciała już żadna strzała.

W bezruchu i duchocie lasu padają z hukiem pierwsze strzały z arkebuzów, które strzelcy oparli na żelaznych forkietach. „Gdzie mamy celować?!”, krzyczy jeden. „Masz strzelać, dupku!”, wrzeszczy Ursua. Huk wystrzałów milknie nagle jakby sam z siebie, żołnierze przytomnieją. Ktoś mówi na głos, że nie widać strzał, przypuszczalnie jest niewielu napastników. „Czy ktoś coś widział?”, pyta Ursua. Nikt sobie nie przypomina.

Ranny żołnierz siedzi między dwoma tobołami i klnie, strzałę już mu usunięto z silnie krwawiącej nogi. Podawana jest z rąk do rąk, gdy tymczasem ranny sprawdza, czy może poruszać palcami u nóg. Ursua rozkazuje nadal ostrzeliwać las, by przegonić wroga. Lufy grzmią i dymią, pomiędzy wybuchami zalega głęboka cisza. Burza wisząca nad głowami nie chce nadejść, w oddali wciąż jeszcze migoczą bezgłośnie błyskawice.

W gorączkowej duchocie, wśród padających strzałów, kilku mężczyznom udaje się ogromnym wysiłkiem oswobodzić tratwę. Rusza dalej, w ostatniej chwili zdołano wciągnąć mężczyzn na pokład. Ale niektóre belki są obluzowane, część lin zupełnie się przetarła. Załoga próbuje spiąć dwie belki żelazną klamrą, ale to tylko rozwiązanie prowizoryczne. Jednak prąd nie jest już tak rwący, a strome zbocza wąwozu nieco się rozstąpiły. Ciemne chmary moskitów fruwają wokół załogi na pokładzie. Dżungla odzyskała swoje odgłosy. Z wierzchołków drzew dociera jazgot ptaków i dokazujących małp. Duszny upał dokucza załodze.

Spiętrzone chmury zbliżyły się, nieustannie się błyska, z oddali dochodzą pomruki grzmotów. Spada gwałtowny deszcz, ciężki i gorący, niewiele pojedynczych kropli, raczej ściana wody. Potężna, dramatyczna ulewa runęła nad rzeką. W jednej chwili wszyscy są przemoknięci, próbują przykryć głowy tarczami. Wszystko jest przesiąknięte, ubrania, toboły, prowiant; widzimy hiszpańskiego żołnierza, któremu niczym z rury woda wylewa się z rękawa zbroi. Błyskawice i grzmoty są już bardzo blisko, koń się płoszy. Cała dżungla szumi głucho. Wydaje się, że woda w rzece się gotuje, nad powierzchnią unosi się para. Na pokładzie wszyscy siedzą w kucki bez ruchu, podczas gdy błyskawice migoczą nieprzerwanie. Ciężki huk grzmotów odbija się od stromych zboczy.

W lektyce siedzi Inez, już przemoknięta, i bezgłośnie odmawia różaniec. Aguirre obok córki; trzyma tarczę przed zasłonką, aby zbyt wiele deszczu nie napadało do środka.

Obozowisko na piaszczystym brzegu

Tratwę przycumowano na płaskim, piaszczystym miejscu przy brzegu. Wkoło leżą porozrzucane rzeczy i suszą się w upale. Wszystko paruje. Kilku Hiszpanów ustawiło się po dwóch na posterunkach, wyczekując ewentualnych agresorów, którzy mogliby nadejść z dżungli; niektórzy ostrożnie wchodzą na parę metrów do parującego lasu. Z drzew kapie jeszcze mocno. Koń jest na lądzie i skubie liście. Kilku Hiszpanów kopie w piasku w poszukiwaniu żółwich jaj. Zasłonki lektyk wywinięto w górę do osuszenia, Juan de Arnalte rozkłada uprzejmie kobietom matę na piasku i odchodzi. Wszędzie wzmożona krzątanina. Perucho został sam na pokładzie i próbuje nauczyć swoją papugę wymawiać słowo „Eldorado”.

Z cieńszych i grubszych gałęzi Hiszpanie ułożyli na piasku dwa mielerze do wypalania węgla drzewnego. Obydwa kopce dymią, a mężczyźni pilnują, by nie kurzyło się z nich za mocno. Gdy tylko pojawia się zbyt wiele dymu, przygaszają go, posypując kopiec piaskiem.

Ursua, Aguirre i Guzman przemierzają obóz i przyglądają się każdemu przedmiotowi jak najdokładniej. Biorą garnki, krótki łańcuch, zbierają forkiety od arkebuzów. „Musicie wystrugać sobie drewniane”, mówi Aguirre do jednego z mężczyzn. Dociera do nas, że poszukiwane jest żelazo. Każą nawet zdjąć podkowy koniowi. Dyskutują, czy nie rozkuć Baltazara z kajdan. Ursua jest ostatecznie temu przeciwny. Obawia się, że Baltazar mógłby uciec do puszczy. Baltazar siedzi pogrążony w rozmyślaniach, zbyt dumny, by się temu wszystkiemu przysłuchiwać.

Obozowisko, wczesny ranek

Tratwa jest zupełnie pusta, wszystkie bagaże leżą rozrzucone na piasku. Kopce węglowe zlikwidowano, a w jednym miejscu Hiszpanie zbudowali prowizoryczną kuźnię. Kamień służy za kowadło, a z dużego kawałka skóry zrobili prosty miech, obsługiwany na zmianę przez dwóch mężczyzn. Hiszpanie zajęci są wykuwaniem klamer i gwoździ z żelaza. To bardzo żmudna praca.

Nad obozowiskiem ciąży osobliwie napięta atmosfera, nikt się nie ośmiela mówić głośniej. Ukradkowe spojrzenia kierują się w stronę, gdzie Ursua i Aguirre kłócą się, usilnie starając się zachować powściągliwość. Podczas pracy mężczyźni obserwują się nawzajem w milczeniu. Coś wisi w powietrzu.

Ursua każe zwołać mężczyzn, z których większość podejrzewa już, o co chodzi, i oznajmia, że zdecydował się zawrócić. Z pewnością powrót do głównego obozu zajmie około dwóch tygodni; z tratwy było widać, że teren jest trudny do pokonania, a na lądzie niebezpieczeństwo ze strony tubylców jest większe.

Aguirre zgromadził wokół siebie zaufane osoby i oświadcza obcesowo, że nie wypełni tego rozkazu. Ich zadaniem było zbadać tereny i zdobyć prowiant, nie wywiązali się ani z jednego, ani drugiego, bo na nic odpowiedniego nie natrafili. Silny prąd zniósł ich w ciągu dwóch dni tak daleko od punktu wyjścia, że powrót w tych warunkach wydaje się bezsensowny, bo pochłonie resztki zapasów. Staną się ciężarem dla Pizarra z powodu hańby przedwczesnego odwrotu, a także przysparzając mu gąb do wykarmienia. Sprawy zaszły tak daleko, że teraz można tylko ruszyć naprzód; nie wiadomo, po co Ursua kazał kuć gwoździe, jeśli nie po to, by doprowadzić tratwę do użytku. I nie jest to jedyna sprzeczność, której się dopuścił. On, Aguirre, wzywa załogę do kontynuowania podróży na chwałę hiszpańskiej Korony, bo powrót stąd jest praktycznie niemożliwy. Zdobycie Eldorado przyniesie im niebywałe zaszczyty i niewyobrażalne bogactwo; wystarczy wspomnieć Hernána Cortésa, który gdy raz wypłynął, nie dał się zawrócić, zignorował rozkaz powrotu i dziś do niego należą bogactwa Meksyku i sława. Im teraz nadarza się niebywała okazja, by zmienić bieg historii.

Mężczyźni są poruszeni, Aguirre przemawia żarliwie, w mocnych słowach, mimo rozkazu Ursuy, by zamilkł. Większość jest niezdecydowana, tylko najwierniejsi z wiernych, Bermúdez, Perucho, Guzman i Fuenterrabía, zdają się tworzyć jedno stronnictwo. Aguirre wie jednak, że mówi to, co myśli wielu.

Ursua jest wzburzony do ostateczności. Popełnia błąd, rozkazując dwóm mężczyznom pojmać i skuć Aguirre. Ociągając się, chwytają Aguirre. Wszystko dzieje się bardzo szybko i trudno zorientować się, jak do tego dochodzi, że muszkiet Fuenterrabíi wypala i Ursua, trafiony śmiertelnie z niewielkiej odległości, pada twarzą w piach. Powstaje dziki zamęt, Inez podbiega, ludzie Aguirre sięgają po broń. Koń galopuje tam i z powrotem, ubijając piach kopytami. „Stać! Żadnej walki!”, grzmi Aguirre na zdezorientowanych. Faktycznie, udaje mu się zapanować nad wybuchem paniki w sytuacji, gdy nikt nie wie, z kim miałby walczyć.

Inez klęczy przy Ursui jak skamieniała. Carvajal, mnich, wcisnął mu do ręki krzyżyk i nachyla ucho do ust umierającego, który próbuje jeszcze coś powiedzieć. Jednak nie jest w stanie wykrztusić ani słowa i życie uchodzi z niego szybko. Flores biega tam i z powrotem roztrzęsiona, gorączkowo szuka materiałów opatrunkowych.

Jeden z oficerów występuje przeciw Aguirre. Rozkazuje kilku mężczyznom, by natychmiast zabili Aguirre i Fuenterrabíę. Mężczyźni wahają się, rozglądają za wsparciem. „Zgładzić”, mówi Aguirre lodowato. Wykonuje ledwie dostrzegalny ruch głową. Bermúdez, Perucho i Fuenterrabía klękają i celują w oficera, który początkowo trochę się cofa, potem jednak odważnie, gotowy na wszystko, rusza na Aguirre z obnażoną szablą. Niemal równocześnie padają strzały, które odrzucają oficera na metr do tyłu; ginie na miejscu. Wokół niego biały piasek nasiąka krwią. „Ktoś jeszcze?”, pyta Aguirre.

Obozowisko, pod wieczór

Aura wieczoru nad piaszczystą mielizną. W ostatnich promieniach słońca tańczą moskity, duże motyle szaleją na skraju puszczy. W piachu dwa groby obok siebie, dwa drewniane krzyże. Zdrętwiała z bólu, apatyczna Inez de Atienza klęka przy grobie Ursuy. Wciąż nie ochłonęła.

Hiszpanie zebrali się przy tratwie. Rzeczy wciąż leżą porozkładane na piasku, a tratwa stoi pusta. Mężczyźni naradzają się, kto ma zostać ich dowódcą. Aguirre, który ma decydujące słowo, zauważa, że jego bezgraniczne ambicje i nieokiełznana energia budzą obawy. Widzi, że jego czas jeszcze nie nadszedł. Na wszelki wypadek wszyscy mężczyźni są pod bronią, sytuacja jeszcze się nie wyklarowała. Panuje ogólna nieufność.

Jakby rozumiało się to samo przez się, Aguirre proponuje, by nowym kapitanem generalnym mianować Fernanda de Guzmana. Guzman jest wysoko urodzony, to jeden z najbardziej doświadczonych wojowników, jacy kiedykolwiek walczyli w Peru za Koronę. Aguirre wyczuwa, że tym sposobem nie uformuje się przeciw niemu żadne stronnictwo. Guzman, w najwyższym stopniu przerażony, próbuje zrzucić z siebie to brzemię, ale Aguirre niewzruszony dalej wylicza jego zasługi podczas zdobycia twierdzy Sacsayhuamán. Guzman musi przyjąć to wysokie wyróżnienie, a że nadal się wzbrania, Hiszpanie z wszystkich stron nalegają, by spełnił życzenie tych, którzy pragną służyć pod jego sprawnym dowództwem. Chętnie mianują Lope de Aguirre jego zastępcą, gdyż bardzo roztropnie ocenił sytuację i odgadł, o czym inni myśleli skrycie. Tylko tym sposobem zdołają zdobyć bogactwo i sławę.

„Kto jest za Guzmanem”, pyta Aguirre. Wszyscy podnoszą rękę i wyznaczają Guzmana na kapitana generalnego, nie pytając go o zdanie. „Kto jest za Aguirre jako zastępcą”, pyta Perucho. W tym wypadku również wszyscy podnoszą rękę; rozlegają się okrzyki na wiwat, atmosfera zebrania się ożywia.

Na uboczu, na skraju mielizny, widoczna z pewnego dystansu, klęczy Inez z twarzą bladą jak piasek. Spowiada się mnichowi Carvajalowi, który stoi obok niej. Carvajal ma przewieszoną na szyi stułę. Jeden jej koniec położył Inez na ramieniu. Słucha cierpliwie, podczas gdy ona z woskową twarzą, na spokojnie, próbuje poukładać swoje życie. Przez dłuższy czas oboje trwają nieporuszeni; słońce zniknęło już za zboczem góry. Gaspar de Carvajal daje Inez błogosławieństwo. Ona wstaje zupełnie opanowana, jakby żegnała się z życiem. Z puszczy dobiegają odgłosy milionów istnień.

Obóz nocny nad rzeką

Płonie kilka ognisk, uzbrojeni mężczyźni stoją na warcie na skraju puszczy. Na każdym stanowisku jest ich dwóch. Inni przy ogniskach dojadają kolację. Niektórzy pieką w żarzącym się lekko popiele mlecznoprzezroczyste jaja żółwie pokryte miękką skórką. Przytłumione rozmowy, Hiszpanie polegują swobodnie, pełni oczekiwań, i próbują się obronić przed moskitami. Aguirre przechadza się spokojnie między ogniskami i cicho rozmawia z poszczególnymi grupkami Hiszpanów. Bermúdez, Perucho i Fuenterrabía szepczą między sobą. Wygląda na to, że są jakieś plany na nadchodzący dzień.

Juan de Arnalte siedzi przy Flores obok jej lektyki, opowiada jej szeptem o górach w swoich rodzinnych stronach, o swoich braciach i o wodospadzie za domem. Najwyraźniej tęskni, Flores to zauważa; przysłuchuje mu się uważnie i z zainteresowaniem. Aguirre im przerywa. Odsyła Arnalte, każe mu się położyć, bo o północy zaczyna się jego warta. Dzisiejszy Nowy Rok stał się początkiem znaczących wydarzeń, to będzie ważny rok, oni wszyscy zmienią bieg historii.

Aguirre zostaje sam z Flores. Prosi ją, by przekazała Inez de Atienza, że on, Aguirre, nie skrzywdzi jej, co więcej, będzie ją traktował jak damę i strzegł jej honoru, tyle że teraz zmuszona jest ze względu na ostatnie wydarzenia kontynuować ekspedycję, nawet jeśli nie odpowiada to jej woli. Widać, że Aguirre ma opory, by samemu rozmawiać z Inez.

Obozowisko, wczesny ranek

Wszyscy już na nogach, uwijają się żwawo. Po zamocowaniu żelaznych klamer na belkach tratwy Hiszpanie przystępują do załadunku. Równocześnie wbijają w piasek cztery pale tworzące kwadrat i wznoszą niewielkie drewniane podium. Aguirre wydaje polecenia, podczas gdy Guzman, dręczony biegunką, dogląda prac na tratwie. W pewnej chwili znika w dusznej puszczy i powraca z nieszczęśliwą miną, próbuje jednak zachować godność. Aguirre mówi o ważnym zebraniu, które trzeba zwołać jeszcze przed wyjazdem. Guzmanowi to schlebia, wie, że zebranie ma dotyczyć jego samego.

Hiszpanie stoją teraz, tworząc kwadrat, pośrodku zostawili wolną przestrzeń. Aguirre w mocnych słowach wygłasza porywającą mowę do swoich ludzi. Nadszedł czas, by wziąć wspólny los w swoje ręce, bo los sprzyja odważnym, bojaźliwych odtrąca. Konieczne jest zalegalizowanie nadchodzącego przedsięwzięcia, dlatego wspólnie z Guzmanem zadecydowali, by mianować Diego Bermúdeza notariuszem. Nieodzowne jest teraz stanowienie o sobie, w przeciwnym razie, gdy podbiją Eldorado, będą musieli oddać owoce swoich wysiłków ludziom niegodnym. Dlatego nieuniknione jest odżegnanie się od hiszpańskiej Korony i mianowanie swojego przywódcy cesarzem Peru i Dorado. Czy chcą tego. „Tak”, krzyczą z zachwytem jego ludzie. Tumult, okrzyki radości. Aguirre zainscenizował tę farsę niemal operetkowo.

Aguirre wypycha Bermúdeza i Guzmana do przodu. Wyjaśnia, że nocą sporządził już z Bermúdezem dokument, który teraz chciałby odczytać, prosząc o aprobatę lub odrzucenie.

„Wasza Cesarsko-Królewska Mość”, czyta Aguirre, „z Bożej łaski przez naszą świętą matkę, święty Kościół rzymski zwany Filipem II Kastylijskim, my, niżej podpisani, jeszcze do wczoraj, pierwszego dnia roku 1561 po narodzinach Pana naszego Jezusa Chrystusa, po tym jak oddaliliśmy się w ciągu dwóch dni ponad dwieście mil rzymskich od Twego sługi Gonzala Pizarra, czuliśmy się Twoimi sługami i poddanymi. Przeznaczenie, Boża pomoc i wysiłek naszych własnych rąk sprawiły, że w poszukiwaniu nowej krainy złota spłynęliśmy rzeką, którą tubylcy zwą Urubamba, i zdecydowaliśmy położyć kres wybrykom losu. To my tworzymy bieg historii, owoce tej ziemi nie będą już dzielone. Buntujemy się przeciw temu, gotowi ponieść śmierć. Uroczyście oświadczamy, i niech nam ręka odpadnie, a język uschnie, gdyby miało być inaczej, że pozbawiamy Dom Habsburski wszelkich praw, a Ciebie, Filipie II, królu kastylijski, detronizujemy. Tak, na mocy tego dokumentu zostałeś pokonany. Zamiast Ciebie ogłaszamy szlachetnego rycerza Fernanda de Guzmana z miasta Sewilla cesarzem Peru i Dorado. Uciekaj, uciekaj, królu, niech Bóg ma Twą duszę w opiece”.

Hiszpanie wykrzykują radośnie, a Carvajal, zapaliwszy kadzidło, intonuje Te Deum. Mężczyźni wymachują bronią nad głowami, a Aguirre prowadzi Guzmana do prowizorycznego tronu pośrodku placu. Na podium siedzenie obite suknią Flores. Guzman czuje się niesłychanie uhonorowany, wzbrania się jednak poniekąd, ma zastrzeżenia co do tronu. „Co to jest tron?”, burczy mu Aguirre do ucha. „Kawałek deski obciągniętej kawałkiem aksamitu”.

Guzman zajmuje miejsce na siedzeniu, a Aguirre jako pierwszy klęka przed nim, ujmuje jego dłoń i całuje. Pozostali mężczyźni robią to samo, tłoczą się jeden za drugim. Potem podpisują dokument, wszyscy bez wyjątku, tylko obie kobiety i Baltazar nie mają prawa głosu. Mężczyźni strzelają z muszkietów i wiwatują na cześć Guzmana, który przyjmuje te hołdy z godnością, lecz najwyraźniej nękany bólem brzucha.

Wszyscy ustawiają się teraz do wielkiego, operetkowego tableau i z rytualnymi gestami Carvajal i Aguirre sprowadzają Guzmana z tronu na ziemię. Guzman wchodzi dostojnie na tratwę i wśród okrzyków załogi daje znak, by odpłynąć.

Na rzece, ujście Ukajali

Rzeka trochę się poszerzyła, płynie ociężalej, zbocza gór rozstępują się bez dramatycznych uskoków. Tratwa spokojnie spływa łagodnym nurtem. Zwisające przy brzegu gałęzie muskają wodę. Z prawej otwiera się boczna dolina. Gdy tratwa się do niej zbliża, widzimy ujście dużej rzeki, której złotawobrązowe wody unoszą zadziwiająco dużo połamanych gałęzi i całe drzewa z korzeniami sterczącymi w stronę zasnutego oparami nieba. Obok tratwy Hiszpanów przepływa martwy tapir, rozdęty, wielkości muła. Rzeka po prawej jest najwyraźniej większa i przez długie kilometry ciemniejsze wody Urubamby nie mieszają się z wodami mocno zaglinionej Ukajali. Pośrodku dość już szerokiego nurtu przebiega wyraźna granica kolorów.

Hiszpanie są bardzo zaciekawieni i wypytują Baltazara, który jednak nie może powiedzieć nic pewnego. Do Inków nie przeniknęły wieści z tak dalekich stron, wie tylko o istnieniu dużej rzeki na południu, zwanej Ukajali. Diego Bermúdez na polecenie Aguirre sporządza z zapałem pobieżny szkic, by zdążyć, nim tratwa minie ujście.

Mężczyznom na pokładzie dokucza przytłaczająca duchota, pocą się, ale nie przynosi to ulgi. Dobiegające z dżungli kłótnie małp niosą się nad wodą, stają się tak gwałtowne, że włączają się do nich papugi, jakby prosiły o spokój. Wyraźny ruch w wierzchołkach drzew, harmider w gęstym listowiu rozchodzi się szybko od drzewa do drzewa.

Odkąd minęli ujście, koń jest niespokojny, trudno stwierdzić, z jakiego powodu. Rzuca łbem w górę i wzbrania się przed czymś, czego nie widzimy. Hiszpanie na pokładzie nasłuchują, nie mogą jednak nic wypatrzyć w bezruchu lasu. Drzewa tajemniczo ukrywają zmierzchanie. Koń nerwowo przestępuje z nogi na nogę, wprowadza zamęt wśród siedzących w pobliżu. Jeden z Hiszpanów zrywa się nagle, potrąca drugiego, szyszak tamtego wpada do wody. Ręce wyciągają się po niego, jednak szyszak szybko tonie.

Koń skacze, trafia kopytami między toboły z ekwipunkiem, to go jeszcze bardziej płoszy. Jeden z mężczyzn chwycił za cugle i brutalnie pociąga w dół, ale ogier zawzięcie się broni. Połowa załogi tratwy gwałtownie wstaje. Zaniepokojony jest zwłaszcza Chimalpahin. Zatopiona w myślach Inez, która w otwartej lektyce odmawia różaniec, unosi na chwilę wzrok. Koń długo nie może się uspokoić i gdy w końcu wydaje się, że udało się go okiełznać, niespodziewanie daje susa naprzód, gdzie Hiszpanie przygotowują akurat posiłek na małym ogniu, rozpalonym pośrod usypanych kamieni. Iskry się sypią, zamieszanie. „Proch!”, krzyczy ktoś przerażony i widzimy beczułkę, na której żarzy się trochę rozsypanego prochu, nieuchronnie zmierzając w stronę szpuntu.

Wszyscy w panice cofają się na brzeg tratwy, dwóch mężczyzn przewraca się i spada z pokładu. Aguirre chłodno i niemal prowokacyjnie podchodzi, podnosi beczkę i wrzuca do wody. Unosząc się szybciej niż tratwa, żarzy się jeszcze przez chwilę. Wszyscy padli na pokład, tylko Aguirre stoi i przygląda się rozwojowi wypadków. Chimalpahin siedzi zobojętniały. Następuje głucha, ciężka detonacja, słup wody wytryskuje w górę, krople opadają, bębniąc o tratwę. Wznoszą się fale, platforma kołysze się i chwieje, nad nią i nad lasem panuje całkowity spokój. Głosy zamilkły. Pomocne dłonie wciągają na pokład dwóch Hiszpanów, którzy wypadli za burtę i trzymają się tratwy. Koń najwidoczniej się uspokoił, ale mężczyźni potrzebują więcej czasu, by dojść do siebie. Powoli powraca porządek.

Bardzo długie ujęcie mijanej puszczy. Las spowity w bajeczne opary, żaden liść się nie porusza. Motyle bujają się pod gołym niebem. Nieprzenikniona gęstwina liści, naziemnych korzeni i drzew oplecionych lianami. Chmara furkoczących kolibrów unosi się w górę i zastyga w bezruchu nad wierzchołkami. Setki tysięcy przedziwnych odgłosów. Gliniasta woda płynie ociężale. Tylko w oddali widoczne są jeszcze porośnięte puszczą zbocza gór. Chmury zawisły nisko, jak przed burzą.

Obiad na pokładzie

Na pokładzie rozdzielany jest posiłek. Na pierwszy rzut oka widać, że pożywienie jest już mocno racjonowane. Wszyscy przyjmują to bez szemrania, widzimy nawet mężczyznę, który odkłada część suszonych owoców na czarną godzinę. Hiszpanie czerpią wodę z brunatnej rzeki i piją w taki sposób, jakby od dawna nic sobie z tego nie robili. Koń skubie gałęzie i liście, które przed nim usypano. Przednie nogi ma związane. Aguirre siedzi pośrodku swoich ludzi, je powoli. Juan de Arnalte, zanim sam weźmie się do jedzenia, uprzejmie usługuje damom, które najwyraźniej dostały nieco większe porcje.

Mężczyźni jedzą powoli, zerkając ukradkiem na środek tratwy, gdzie Guzman pod zadaszeniem z łyka ucztuje jak panisko. Skrzynia przykryta czystym obrusem służy mu za stół i jako jedyny ma prawdziwe sztućce. Jednego z mężczyzn mianował podczaszym. Ma stać za jego plecami, nie wolno mu się posilać. Przed Guzmanem piętrzą się potrawy; wiadomo, że nie będzie w stanie zjeść tego wszystkiego sam. Mężczyźni na pokładzie milczą złowrogo, czego wesoło ucztujący Guzman nie zauważa. Nieznacznym gestem unosi kubek i mężczyzna za nim nalewa mu brązowawej wody z rzeki. Nowa rola chyba przypadła Guzmanowi do gustu.

Flores wysiadła z lektyki i niesie część swojej porcji Baltazarowi, który dostał niewiele i dopiero po dłuższej chwili, zamyślony, zabrał się do jedzenia skutymi rękami. Flores przedostaje się do niego przez górę bagaży. Stawia przed nim miskę. Baltazar podnosi oczy, wyrwany z zamyślenia. Flores wraca do lektyki, pokonując tę samą przeszkodę po drodze. Jej czyn nie wzbudza niczyjego zgorszenia. Nad tratwą zaległo osobliwe milczenie, gwałtownie też ucichła puszcza. Wszelkie odgłosy zamarły jak mieczem uciął, zapadła martwa cisza.

Niektórzy nasłuchują podejrzliwie. Aguirre rozgląda się, tylko Guzman w najlepsze ucztuje. Jeden z mężczyzn przechyla się lekko do tyłu, by nabrać wody do czarki. Mężczyźnie obok jedzenie uwięzło w gardle i z wyrazem zdumienia na twarzy wpada do rzeki z nogami wyciągniętymi w górę. Woda w tym miejscu natychmiast zagotowuje się i wrze, jakby mężczyzna był z rozżarzonego żelaza. Wszystko kipi i bulgocze, dopiero teraz widzimy, że to piranie, ogromne stado rozjuszonych ryb, żądnych krwi.

Mężczyzna z czarką usiłuje złapać tego, który wypadł za burtę, ale nie udaje mu się, piranie próbują chwycić go zębami ostrymi jak brzytwa. Sternik z tyłu żerdzią wyławia z kipiącej wody tylko zbroję. Z wody wystaje ręka, dwóch Hiszpanów pośpiesznie po nią sięga, na moment wypływa na powierzchnię wody obgryziony szkielet. Zostaje im tylko jego ręka. Przerażenie ścina im krew w żyłach. Na palcu ręki tkwi pierścień, a na wierzchu dłoni widać bliznę. Wrzące miejsce w wodzie zostaje z tyłu, tratwa płynie dalej.

Spojrzenie na puszczę, nic się nie dzieje, bezruch, głucha cisza.

Mężczyźni na pokładzie skoczyli na równe nogi, mówią jeden przez drugiego, przejęci. Inez i Flores odwracają się z odrazą. Tylko jeden człowiek siedzi ze spuszczoną głową i widelcem wetkniętym w jedzenie; ani drgnie, wsparty o toboły z ekwipunkiem.

Papudze Perucha udziela się ogólne rozgorączkowanie i zaczyna skrzeczeć: „Eldorado”. Wzburzony Fuenterrabía zawadza nogą o siedzącego. Widelec wypada tamtemu z brzękiem. Fuenterrabía skonsternowany pyta: „Co jest?”. Zwraca to uwagę pozostałych. Ktoś mówi: „On nie żyje”. Hiszpanie ostrożnie szturchają siedzącego. Faktycznie, trup. Z wolna przechyla się do przodu. Widzimy, że w jego szyi utkwił trzpień nie większy od drutu do dziergania. Koniec drzewca okręcony skosmaconą bawełną. Carvajal, dominikanin, pierwszy dochodzi do siebie. Wyciąga trzpień z szyi trupa, ostrożnie układa ciało na belkach pokładu.

Trzpień widziany z bliska. Z czcią podawany z ręki do ręki. Z przodu zaostrzony jak igła, dalej nieco pogrubiony sznurem z łyka. Na nim kleista, mlecznobiała substancja. „Trucizna”, mówi Fuenterrabía, „trucizna”, mówi Bermúdez. „Do broni!”, woła Aguirre. „Ognia!”

Znów bieganina na pokładzie, Hiszpanie strzelają z muszkietów gdzie popadnie, chronią się za tarczami. Dżungla odzyskuje swoje odgłosy, świergot ptaków nabiera mocy, odsłania pełnię barw. „Mocniej, mocniej”, skrzeczy papuga Perucha. Huk wystrzałów rozlega się i zamiera. Nad tratwą unoszą się niebieskawe kłęby oparów prochu.

„Jak do tego doszło”, pyta Aguirre swoich ludzi, gdy udaje im się trochę uspokoić. Właśnie, on też chętnie się dowie, jak do tego doszło, mówi Guzman z serwetką zatkniętą wciąż jeszcze za kołnierz. „Sądząc po wielkości strzały, był to chyba łuk krasnoludków szeroki ledwie na piędź”, mówi Perucho. Niejasne dla niego jest, jak z takiego małego łuku – rozcapierza dłoń – można strzelać na tak dużą odległość. Są oddaleni od brzegu co najmniej o ćwierć mili. Fuenterrabía zauważa, że strzała nie ma z tyłu rowka na cięciwę, nie mówiąc już o tym, że jest o wiele za cienka. Zbyt cienka również na to, by strzelać nią z czegoś w rodzaju kuszy. Wszyscy się głowią, ale nawet Chimalpahin nie zna odpowiedzi. Trwoga przed tym, co nieuchwytne, przygnębia ich. Cisza dżungli jest podstępna. Całą uwagę skupiają na strzałce wypuszczonej z dmuchawki, próbując w ten sposób oswoić lęk.

Zmierzch nad rzeką

Tratwa spływa z prądem. Mężczyźni ustawieni na obu jej krańcach powolnymi ruchami sterów starają się utrzymać ją pośrodku rzeki. Widzimy tratwę z około stumetrowego dystansu. Unosi się dym z kadzidła. Wszyscy Hiszpanie zgromadzili się po jednej stronie tratwy. Carvajal modli się, potem słyszymy śpiew niosący się nad wodą. Dwóch mężczyzn chwyta ciało owinięte w białe płótno, powoli zsuwa je z pokładu do wody. Mnich wykonuje gest błogosławieństwa. Tratwa płynie spokojnie, oddala się. Dżungla po obu stronach rzeki pociemniała. Zupełnie płaski krajobraz. Nadciągają ciężkie deszczowe chmury.

Dzień na tratwie, upał

Aguirre stoi na przodzie tratwy i w napięciu patrzy przed siebie. Zbliża się ostry zakręt rzeki. Upał i przytłaczająca duchota, ubranie Aguirre klei się od potu. Mężczyźni w pobliżu sprawiają wrażenie zaniedbanych, na jednym z nich gnije już ubranie. Nawet nie próbują się bronić przed oblegającymi ich moskitami. Wszyscy zauważalnie stracili na wadze. Widzimy jednego z Hiszpanów, który starannie obgryza korzeń manioku, nie zważając na to, że jest brudny.

Z tyłu tratwy na wysięgniku mężczyźni zbudowali wychodek z czterech słupków i rozpiętego między nimi płótna żaglowego. Tutaj snuje się Guzman, najwyraźniej dręczony biegunką. Nieustannie okupuje to miejsce, stara się przy tym zachować godnie. W lektykach ustawionych obok siebie obie kobiety. Dokucza im duchota.

Flores, wyczerpana, wachluje się delikatnym, przetykanym koronką wachlarzem, bezskutecznie próbując się ochłodzić. Obok niej siedzi milcząca Inez de Atienza w pięknej sukni z aksamitu i odmawia różaniec. Nie zważa na to, co się wokół dzieje.

Na pokładzie niewiele się mówi, wszyscy wyciągają szyje, wypatrując tego, co może się ukazać za zakrętem rzeki. Ale za zakolem rzeki rozciąga się tylko rzeka, po obu stronach otoczona dżunglą. Pojawia się niewielki dopływ z lewej, ale i tam poza dżunglą nic nie ma. Bermúdez, stojąc u boku Aguirre, sporządza dokument, który uroczyście bierze w posiadanie kraj po obu stronach rzeki. Sprowadzają Guzmana, by podpisał pergamin. Po nim również Aguirre umieszcza zawijas swojego nazwiska. Pisze: Lope de Aguirre. Chce coś jeszcze dodać, ale się rozmyśla. Rzeka miejscami jest już szeroka na kilka kilometrów, zwęża się znowu trochę i płynie bardzo ociężale. Coraz częściej pojawiają się wyspy, niektóre tak długie, że trudno przewidzieć, jak daleko się rozciągają. Przez to rzeka często rozwidla się na wiele odnóg. Z brunatnych wód wynurzają się jasne mielizny, a nad wszystkim suną chmury niczym wata.

Inez i Flores siedzą obok Baltazara, a Baltazar przemawia.

Mówi bardzo spokojnie i od czasu do czasu rękami, które wciąż są w kajdanach, odgarnia włosy z twarzy. Baltazar opowiada o zagładzie swojego ludu, o dzieciństwie, mówi bardzo łagodnie. Przeżyli nawałnice, zarazy i trzęsienia ziemi, ale to, co teraz nastało, jest o wiele straszniejsze. Na imię mu Chimalpahin, przydomek Quauhtlehuanitzin, co znaczy „ten, który mówi”. Tylko jego najbliżsi i Inka z rodziną mogli go oglądać, pozostali musieli przed jego obliczem patrzeć w ziemię. „Tak to arystokracja schodzi na psy”, zauważa przenikliwie Bermúdez, który przysłuchiwał się z boku. Baltazar podnosi wzrok i milczy. „No to mów”, wydziera się Fuenterrabía, „zamiast robić w gacie”.

Perucho chce wiedzieć, jak długie są złote sztylety w Eldorado, czy dłuższe są niż te w Peru: takie długie czy takie. Rozkłada ręce i pokazuje dwie wielkości. Wie, że Baltazar ma ręce skrępowane i nie może ich rozłożyć, więc wybucha śmiechem, ubawiony własnym dowcipem. Kilku mężczyzn śmieje się z nim, a Baltazar milczy zamknięty w sobie. „Cicho”, mówi Aguirre, „jeszcze nam się przyda”. Flores siedzi i popłakuje bezgłośnie. Fuenterrabía mówi do niej, żeby przestała beczeć, to przecież tylko Indianin.

Widzimy dwóch Hiszpanów z bliska. Obaj siedzą na skraju tratwy i najwyraźniej żaden z nich nie chce się wystawiać na trujące strzały tubylców. W milczącej walce jeden drugiemu próbuje odebrać lepsze miejsce, które obiecuje trochę więcej osłony. Obserwują się nawzajem wrogo i gdy tylko jeden jest mniej uważny, drugi przesuwa się o piędź. Widać, że te przepychanki trwają już od kilku dni, bo ich wzajemna wrogość zmieniła się w udrękę.

Późne popołudnie

Część załogi przysypia, siedząc na pokładzie, a część wyciąga szyje, by zobaczyć, co kryje się za kolejnym zakolem rzeki. Równomiernie pada ciężki, letni deszcz. Mężczyźni rozprawiają o krainie Eldorado i o tym, jak najlepiej ją podbić. Gdyby stolicę otaczał mur, byłoby oczywiście źle, bo nie mają ciężkiego sprzętu, poza tym do oblężenia przydałoby się więcej ludzi. „Eldorado, Eldorado”, mówi Perucho do swojej papugi, ale ta tylko skrzeczy i mówi: „mocniej”. Perucho zbudował dla papugi żerdkę, na której ta podskakuje. Tak, mówi Perucho z dumą, taka papuga może dożyć nawet dziewięćdziesiątki. Ta jego ma już z pewnością osiemdziesiąt i nic jej nie dolega, poza łysiną na dupie.

Widzimy wyraźnie, że na hełmach i napierśnikach żołnierzy osadza się rdza i że z powodu wilgoci pleśń pokrywa ubrania. Większość ma na szyi rany od zbroi i nieustannie ściekającego słonego potu. Niektórzy gorączkują, mimo upału mają dreszcze. U Guzmana najwyraźniej do biegunki dołączyła gorączka, bo chodzi z kocem na ramionach.

Aguirre z Bermúdezem siedzą i wspólnie opracowują mapę, która zostaje opatrzona na dole notarialnymi adnotacjami. Bermúdez chce ją przedłożyć Guzmanowi, ale Aguirre mówi tylko: „cesarz ma sraczkę”. Spoglądają na siebie, wiedząc, w czym rzecz. Zostało jeszcze tylko kilka worków kukurydzy i w ogóle niewiele prowiantu, mówi Bermúdez; jeśli wkrótce nie natrafią na krainę Eldorado, będą musieli coś wymyślić. Guzman, jak zauważył, skrycie już wini jego, Aguirre, za sytuację z zaopatrzeniem. Sól już się skończyła i niektórzy skarżą się na bóle mięśni. Aguirre wstaje i zastanawia się. Deszcz prawie ustał, kropi tylko lekko.

Perucho siedzi z papugą w kręgu Hiszpanów i fantazjuje o bogactwie – jak wspaniale będzie się żyło i ile służby każdy z nich będzie miał. Będą odlewać armaty ze złota i strzelać tylko złotymi kulami. Mężczyźni zaczynają przypisywać nazwy prowincjom i rozdzielać je między sobą, mówią o urzędach, które będą piastować. Perucho już się czuje namiestnikiem. Mówi o podboju i braniu szturmem, jego dewiza to: „Napięte żagle, święte przysięgi i szybka broń”. Mężczyźni są coraz bardziej podochoceni tą gadaniną. Fuenterrabía, który dogląda kur, woła, że najwyższy czas spuścić Indianom manto.

Carvajal włącza się i poucza ich, by nie zapominali, że są jeszcze inne rzeczy do zrobienia. Ostatecznie mają być zwiastunami niosącymi tym dzikusom światło zbawienia. „Gdzie tam”, mówi Fuenterrabía, który wyniósł właśnie kurę do rangi gubernatora na polu kukurydzy, „po nas przyjdzie następnych sto tysięcy”. Perucho uważa, że to jednak duża przesada. W Peru po tylu latach są dopiero trzy albo cztery tysiące, to odpowiednia liczba, żeby człowiek poczuł się naprawdę dobrze. Tylko wtedy można coś z tego mieć.

„Mam wrażenie, że jesteśmy obserwowani”, mówi nagle mężczyzna z kręgu. Wszyscy nadstawiają uszu, ale puszcza jest pełna odgłosów, co trochę ich uspokaja. Parujące drzewa stoją ponuro, nic się nie dzieje na skraju dżungli. Tam, tam coś widział, wydaje mu się, że widział człowieka. Gdzie, pytają inni, oni nic tam nie widzą.

Obaj żołnierze, którzy walczyli o osłonięte miejsce, ścierają się teraz gwałtowniej ze sobą, przepychają się tam i z powrotem. „Do tej bruzdy tylko, tu nie masz czego szukać!”, woła jeden. „Cisza”, mówi Aguirre i odtąd śmiertelna walka toczyć się będzie w milczeniu. Aguirre ogłasza stan podwyższonej gotowości i rozkazuje naładować arkebuzy. Hiszpanie czują się mimo wszystko dość bezpiecznie, bo, jak mówi Perucho, las śpiewa. Niebezpieczeństwo czai się tylko w ciszy.

Fuenterrabía zajęty jest na serio nadawaniem kurom w klatkach imion i stanowisk. Swój arkebuz naładował i oparł przy sobie. Każda kura powinna otrzymać całe pole kukurydzy, a gdy będą miały kurczaki, to każdy kurczak dostanie Indianina za służącego. Fuenterrabía ogłasza ze wzruszeniem jedną z kur swoją ulubienicą i obwieszcza, że chce ją ukoronować. Z rogu na proch odwija kawałek srebrnego drutu, który służył za ozdobę, i zaczyna starannie wyplatać z niego małą koronę. Jest niezwykle dumny ze swej zręcznej roboty i reaguje mrukliwie na dogryzania, że królowa jako pierwsza zostanie oskubana i przeznaczona na rosół. Przymierza kurze koronę, ale jest jeszcze za duża. Kura broni się, macha skrzydłami i gdacze.

Zapada martwa cisza. „Nic nie słyszę”, mówi Perucho. Wyspa podzieliła nurt rzeki na dwie odnogi podobnej wielkości. Hiszpanie uwijają się jak w ukropie, by w odnodze, do której trafili, utrzymać się możliwie daleko od obydwu brzegów, pośrodku rzeki. Dżungla upiornie ucichła, podstępne czyhanie. Guzman daje rozkaz: „Ognia!”, i Hiszpanie zaczynają strzelać w listowie gdzie popadnie. Całe gałęzie obłamują się pod ostrzałem i spadają. Mężczyzna uzbrojony tylko w miecz schował się ze strachu pod derkę. Na tratwie kłębi się dym prochowy. Salwa za salwą niesie się w las. Stamtąd nadal nie dochodzi żaden dźwięk.

Koń spłoszony wystrzałami zaczyna w panice galopować po tratwie ze związanymi przednimi nogami. Tratuje grupę strzelców, uderza o lektykę Flores. Młody Juan de Arnalte dzielnie staje mu na drodze i zmusza szalejącego konia do odwrotu. Na pokładzie panuje jeden wielki chaos. Jeden z muszkietów wypala i zrywa pół zadaszenia z łyka pośrodku tratwy. Część bagaży wpada do rzeki i płynie z prądem. Jedna z lektyk się przewróciła. Arnalte opiekuńczo otacza Flores ramieniem; jest bardzo wystraszona. Koń, którego kilku mężczyzn powaliło i przytrzymuje na podłożu, długo nie może się uspokoić. Rzuca się i kopie na wszystkie strony, trafia w mężczyznę, który leci w tył na kilka metrów; wstaje, ale po chwili nogi się pod nim uginają. Dwóch mężczyzn próbuje pomóc mu wstać, zauważają jednak, że jest martwy. „Tego już za wiele”, mówi Guzman. Trzeba się pozbyć konia z pokładu. Aguirre ogląda ciało i mówi, że ten człowiek nie zmarł z powodu kopnięcia, ale mały trzpień musiał go trafić chwilę później. Tkwi nadal w grzbiecie dłoni.

Ptaki w dżungli nagle zaczynają znów śpiewać, jak na komendę las ożywa. Papugi drą się niemiłosiernie, a Hiszpanie oddają ostatnie pojedyncze strzały w stronę lasu. Na pokładzie mężczyzna siedzi wciąż schowany pod derką, koledzy drwią z jego tchórzostwa. Dopiero po dłuższych namowach decyduje się wyjść z ukrycia. Widzi Aguirre, Carvajala i kilku mężczyzn zajętych martwym ciałem i prosi o chwilę spokoju, by móc się upewnić, że odgłosy dżungli znów ożyły.

Zmierzch nad rzeką

Tratwa zacumowała przy brzegu, ale dżungla jest tak gęsta, a gałęzie zwisają tak nisko, że dopiero toporkami zdołali wyrąbać wąską przecinkę wśród ociekających liści i gałęzi. Nad spokojnym nurtem rzeki zachodzi słońce. Jej wody suną ociężale i bezgłośnie. W wieczornym świetle tańczą miliony moskitów.

Hiszpanie zajęci są wyrąbywaniem w puszczy toporkami i szpadami polany wielkości kilku metrów kwadratowych. Nieprzenikniona gęstwina pnączy i listowia. Poszycie lasu jest niedostępne. Aguirre mówi, że to, co robią, to błąd. To nieodpowiedzialne, żeby pozbywać się jedynego konia tylko dlatego, że jest płochliwy i stanowi zagrożenie. Wasza Wysokość powinien zważyć, jak istotną rolę odegrały konie w podboju Meksyku i Peru. Indianie nigdy jeszcze nie widzieli takich stworzeń, dlatego całe armie pierzchały w panice przed kilkoma końmi. Ale Guzman zachowuje się tak, jakby w ogóle nie słuchał. Najwyraźniej chce zaryzykować próbę sił i zademonstrować, że potrafi się przeciwstawić Aguirre. Aguirre przemawia nie tyle do niego, ile do pozostałych mężczyzn; tłumaczy, że nawet jeśli w najbliższym czasie koń nie zostanie użyty do walki, gdyby okazało się, że do krainy Eldorado jest jeszcze daleko, to właśnie wtedy stanowić będzie zabezpieczenie żywnościowe i może się okazać dla załogi przydatny. „Starczy tego gadania, trzeba się pozbyć konia z pokładu”, mówi Guzman i próbuje przyjąć zdecydowany ton, jakim przemawia Aguirre. Aguirre waha się przez chwilę, a Perucho z pozoru obojętnym krokiem zbliża się do miejsca, gdzie ustawione są muszkiety. „Wasza Wysokość”, mówi Aguirre, „słońce zachodzi”.

Z perspektywy tratwy. Mężczyźni na pokładzie stoją w milczeniu i z niejakim wzruszeniem spoglądają na Clodoalda, ogiera, którego sprowadzono na ląd i ma tam zaledwie tyle miejsca, by się wygodnie obrócić. Wokół niego szczelnie zasklepiona gęstwina dżungli. Na niebie wieczorna zorza. Chmary roztańczonych komarów powiewają niczym welon. Koń przestępuje z nogi na nogę i rozdyma nozdrza, jakby coś przeczuwał. Z lasu dochodzą żałosne krzyki małp. W ostatniej chwili przed odjazdem Flores zrywa pośpiesznie trochę liści z gałęzi drzewa i kładzie je przed koniem. Po przecięciu cumy tratwa zaczyna powoli oddalać się od lądu. Jest to niema, smutna scena. Z wolna w czerwonawym świetle wieczoru tratwa oddala się od konia. Koń jest niespokojny i rży. Staje się coraz mniejszy, a wciąż słychać jego rżenie. Z daleka możemy go rozpoznać jako mały, ciemny punkt pośród zielonych zarośli, póki nie pochłoną go mrok i odległość. „Mocniej, mocniej”, krzyczy papuga Perucha w ciemności.

Na rzece, przedpołudnie

Ta sama rzeka, te same wyspy, ten sam las, ten sam upał, ta sama zgnilizna, te same chmury, jakby nadciągała burza. Znowu widzimy spływającą tratwę. Rzeka wydaje się jeszcze szersza. Na pokładzie spokój, miejsca jest więcej, wyraźnie widać luki. Piloci sterują powoli, utrzymując wehikuł pośrodku nurtu biegnącego wzdłuż rozległej mielizny.

Za zakolem rzeki nad dżunglą pojawia się dym, wyraźnie rozpoznawalny. Dżungla cichnie, w powietrzu zawisa groza. Na pokładzie wzmożona nerwowość. Hiszpanie układają bagaże niczym wał ochronny, zasłony lektyk zostają starannie zaciągnięte. Człowiek bez muszkietu wpełza znów pod derkę.

Hiszpanie zaczynają strzelać na oślep, inni zajadle łomoczą w tarcze. Lęk przed ciszą jest przemożny. Aguirre wydaje polecenie, by ograniczyć strzelanie, muszą myśleć o prochu. Z dżungli nagle podnosi się wrzask; to głosy ludzkie. „Muszą być ich setki”, mówi Bermúdez. „Nareszcie, teraz im pokażemy”, mówi Perucho.

Spojrzenie na dżunglę. Pierwsi Indianie wyłaniają się już z zarośli, najwyraźniej chcą być zauważeni, bo gwałtownie gestykulują, po czym znikają w listowiu. Bez wątpienia chodzi im o zwabienie Hiszpanów na ląd. Na pokładzie Aguirre każe sobie podać zieloną gałązkę i wymachuje nią nad głową. „Senneneh”, krzyczą Hiszpanie, „pokój”. „Jurua, jurua”, wykrzykują z dżungli uszczęśliwieni Indianie. „Mięso, nadpływa świeże mięso”, tłumaczy Baltazar. „To kanibale, łowcy głów”, mówi. Guzman daje rozkaz przybicia do brzegu. Hiszpanie potężnie dają ognia, by strzelając, utorować sobie drogę. Gdy tratwa zbliża się do brzegu, wrzaski Indian cichną, najwidoczniej wycofują się w głąb lasu. Dżungla znów zamiera, pełna niebezpieczeństw, tajemnicza.

Po dłuższym oczekiwaniu, gdy z pogrążonego w śmiertelnej ciszy lasu nie następuje żaden atak, zastygli w najwyższej gotowości bojowej Hiszpanie robią się niespokojni. Ostatecznie, gdy wciąż nie porusza się nawet jeden listek, Guzman zleca pięciu uzbrojonym mężczyznom, by ostrożnie zapuścili się kawałek w głąb dżungli i wybadali, gdzie jest wróg. Mężczyźni schodzą na ląd i w piaszczystym miejscu z rozwagą ruszają w drogę. Muszą sobie w dzikim gąszczu wyrąbywać przejście toporkami. Puszcza z wolna ich pochłania.