34,00 zł
Znakomity reżyser debiutuje w roli powieściopisarza. „Zmierzchanie świata" to oparta na prawdziwych wydarzeniach historia japońskiego żołnierza Hiroo Onody, który po zakończeniu II wojny światowej przez kolejne dwadzieścia dziewięć lat walczy o utrzymanie pozycji na filipińskiej wyspie. Przedstawiamy szeroko komentowaną, budzącą wiele emocji powieść Wernera Herzoga w znakomitym przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz.
Werner Herzog spotkał siedemdziesięciopięcioletniego Hiroo Onodę pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Japonii. Jest rok 1974, znajdujemy się na maleńkiej, porośniętej dżunglą wyspie Lubang, na krótko przed kapitulacją Hiroo Onody. Onoda jest doskonale wkomponowany w otoczenie. Jak duch porusza się po lesie, w którym ukrywał się przez dziesiątki lat, przekonany, że wojna z Amerykanami wciąż trwa. Spotyka wtedy młodego Japończyka Suzukiego Norio, który porzucił studia, by zrealizować trzy cele: zobaczyć Yeti, pandę na wolności i odnaleźć porucznika Onodę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 100
Tytuł oryginału
Das Dämmern der Welt
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Frycz i Wicha
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Ryszarda Krzeska
Korekta
Renata Kuk, Małgorzata Denys, Maciej Korbasiński
© 2021 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München
© for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-678-8
W 1997 roku reżyserowałem w Tokio operę Chūshingura. Shigeaki Saegusa, kompozytor, długo naciskał, żebym przygotował światową premierę jego dzieła. Chūshingura to najbardziej japońska ze wszystkich japońskich opowieści: w trakcie uroczystej ceremonii feudał zostaje sprowokowany i obrażony. Dobywa miecza. Za to zmuszony jest popełnić seppuku, rytualne samobójstwo. Dwa lata później czterdziestu siedmiu członków jego świty dokonuje zemsty: nocą napadają na możnowładcę, który niesłusznie obraził ich pana, i zabijają go. Wiedzą, że za ten czyn czeka ich śmierć. Wszyscy popełniają samobójstwo tego samego dnia.
Shigeaki Saegusa cieszy się w Japonii wielkim uznaniem, w czasie przygotowywania premiery miał własny program telewizyjny, wiedziano o naszej pracy. Wieczorem najbliżsi współpracownicy spotkali się na kolacji przy długim stole. Saegusa przyszedł spóźniony, nie posiadając się z podniecenia. „Herzog-san”, zaczął i zakomunikował, że cesarz chciałby zaprosić mnie na prywatną audiencję, jeśli napięcie tuż przed premierą nie jest zbyt wielkie. „Na miły Bóg, pojęcia nie mam, o czym mógłbym rozmawiać z cesarzem, to byłaby tylko zdawkowa wymiana frazesów” – odrzekłem. Poczułem, jak palce mojej żony Leny wbijają mi się w rękę, ale było już za późno. Odmówiłem.
Była to gafa, straszna, idiotyczna gafa, i do dziś na myśl o tym chciałbym się zapaść pod ziemię. Obecni przy stole gremialnie zamarli. Nikt nie ważył się bodaj odetchnąć. Wszyscy siedzieli ze spuszczonymi oczami, byle nie spojrzeć na mnie, przeciągłe milczenie zmroziło przestrzeń. Teraz cała Japonia wstrzymała oddech, pomyślałem. Nagle w tej ciszy odezwał się głos: jeśli nie z cesarzem, to z kim chciałbym się spotkać w Japonii? Bez namysłu odrzekłem: Z Onodą.
Onoda? Z Onodą?
Tak, powiedziałem, z Hiroo Onodą. Spotkaliśmy się tydzień później.
Noc tarza się w gorączkowych majakach, a gdy się ocknąć, niczym za sprawą zimnego dreszczu, wokół rozpościera się zmieniony w jawę sen, który nie chce przeminąć, szemrzący jednostajnie i rozmigotany jak źle podłączone neony. Od świtu dżungla drga w rytualnych mękach elektrycznej ekstazy. Deszcz. Burza jest tak daleko, że nie słychać grzmotów. Czy to sen. Czy to sen. Szeroka ścieżka, po lewej i po prawej gęste podszycie, na ziemi butwiejące listowie, z drzew kapie. Dżungla trwa w odrętwieniu, w cierpliwej pokorze, aż odprawi się do końca uroczyste nabożeństwo deszczu.
Potem, jakbym tam był: z oddali wrzawa głosów; radosne okrzyki są coraz bliżej. Z mętnego oparu dżungli wyłania się postać. Lekko pochyłą ścieżką zbiega młody Filipińczyk. Dziwna rzecz, w prawej ręce trzyma nad głową coś, co kiedyś było parasolem, a teraz jest już tylko szkieletem z drutów i strzępów materiału, w lewej wielki nóż bolo. Tuż za nim kobieta z niemowlęciem w ramionach, potem siedmiu czy ośmiu innych mieszkańców wsi. Nie sposób się zorientować, co wywołało radosne podniecenie. Przebiegają, nic więcej się nie dzieje. Nieustanne kapanie z drzew, zacichła ścieżka.
Po prostu ścieżka. A dalej, po prawej, tuż przede mną, na ziemi porusza się parę zbutwiałych liści. Co to było? Moment zastygnięcia. Potem zaczyna poruszać się ściana listowia przede mną, mniej więcej na wysokości oczu. Powoli, bardzo powoli, nabiera kształtu człowiek w liściach. Duch? Widziałem cały czas, miałem tuż przed oczami, ale nie rozpoznawałem: to japoński żołnierz. Hiroo Onoda. Nawet gdybym wiedział, gdzie stał bez ruchu, nie zobaczyłbym go – cały jest zamaskowany. Strząsa mokre liście oblepiające mu nogi, potem zielone gałęzie, starannie umocowane do tułowia. Sięga w gęste zarośla po karabin, obok schował też zamaskowany tornister. Rozpoznaję żołnierza, około pięćdziesięcioletniego, żylastego; każdy jego ruch jest niezwykle ostrożny. Jego mundur składa się już tylko z pozszywanych łat, kolba karabinu owinięta jest rzemykami. Nasłuchuje uważnie, potem bezgłośnie znika w kierunku, w którym podążyli mieszkańcy wsi. Przede mną wciąż gliniasta ścieżka, ale teraz nowa, inna, a jednak ta sama, tylko wypełniona tajemnicami. Czy to był sen.
Ścieżka, nieco zagłębiona, poszerzyła się. Deszcz przeszedł w mżawkę. Onoda bada odciski stóp w glinie, stale nasłuchując, stale w pogotowiu. Jego oczy, czujne, nieustannie lustrują otoczenie. Odezwały się ptasie głosy, stateczne, jakby zapewniające, że niebezpieczeństwo jest chwilowo tylko słowem z leksykonu, tajemniczym, dyskretnym stanem krajobrazu. Owady też bzykają jednostajnie. Zaczynam, razem z Onodą, słyszeć, że bzykanie nie jest agresywne, nie zapowiada napaści. Z daleka szum strumienia, chociaż żadnego strumienia jeszcze nie widziałem, jakbym zaczynał tłumaczyć dźwięki, tak jak Onoda.
W tym miejscu dżungla przerzuciła dach nad wąską rzeczułką. Przejrzysta woda płynie po płaskich kamieniach. Po lewej, gdzie zaczynają się zarosłe dżunglą pagórki, do rzeki wpada strumyk. Poniżej jego ujścia teren jest nizinny. Bambusy, palmy, wysokie trzciny. Tam, gdzie oba nurty się łączą, rozciąga się piaszczysta łacha. Onoda idzie po piasku tyłem, pozostawia ślady, które zmylą ewentualny pościg. Wśród rozkołysanych trzcin rozpoznaje małą japońską flagę. Ostrożnie podnosi lornetkę, naznaczoną wieloma latami w dżungli, sfatygowaną. Czy w ogóle ma jeszcze lornetkę? Szkła pryzmatów dawno nie pokryły się pleśnią? Ale czy Onodę w ogóle można sobie wyobrazić bez lornetki? Flaga majta się i łopocze w podmuchu popołudniowego wiatru. Materiał jest tak nowy, że wyraźnie widać jeszcze linie złożeń.
Obok flagi namiot, fabrycznie nowy, taki, jakiego używają turyści na weekendowych wycieczkach. Onoda prostuje się ostrożnie. Widzi młodego mężczyznę, który przykucnął odwrócony tyłem i usiłuje zapalić kempingowy kocher. Poza tym nie widać nikogo. U wejścia do namiotu nylonowy plecak. Gdy mężczyzna po niego sięga, by osłonić palnik kochera, można rozpoznać jego twarz: to Norio Suzuki.
Onoda gwałtownie wyskakuje z ukrycia. Suzuki zrywa się w szoku, widzi wycelowany w siebie karabin. Dopiero po chwili odzyskuje głos.
– Jestem Japończykiem... jestem Japończykiem.
– Na kolana – rozkazuje Onoda. Suzuki powoli klęka.
– Zdejmij buty. Odrzuć je daleko.
Suzuki spełnia rozkaz, lekko drżącymi rękami z trudem udaje mu się rozwiązać sznurowadła.
– Nie mam broni. To tylko nóż kuchenny.
Onoda nie zwraca uwagi na nóż leżący na ziemi. Suzuki ostrożnie odsuwa go od siebie.
– Pan jest Onoda? Hiroo Onoda?
– Tak. Porucznik Onoda. To ja.
Onoda kieruje lufę prosto w pierś Suzukiego, stoickim gestem, nieprzenikniony. Tymczasem twarz Suzukiego ożywia się.
– Czy ja śnię? Naprawdę widzę to, co widzę?
Dzienne światło ustąpiło zmierzchowi. Onoda i Suzuki przykucnięci przy ogniu, w pewnej odległości od namiotu. Nocne cykady zaczynają grać. Onoda zajął stanowisko, z którego może obserwować otoczenie nieustannie bacznym wzrokiem. Jest nieufny, czujny, wciąż jeszcze mierzy karabinem prosto w Suzukiego. Najwidoczniej rozmawiają już od dłuższego czasu. Po chwili milczenia Suzuki podejmuje rozmowę:
– Jak mógłbym być amerykańskim agentem? Mam dopiero dwadzieścia dwa lata.
Na Onodzie nie robi to wrażenia.
– Kiedy tu przybyłem, by rozpocząć wojnę, miałem akurat rok więcej. Każda próba odciągnięcia mnie od mojej misji była podstępem wrogich agentów.
– Nie jestem pańskim wrogiem. Zamierzałem tylko spotkać się z panem.
– Na wyspę przyjeżdżali ludzie w cywilu, we wszystkich możliwych przebraniach. Chcieli tylko jednego: unieszkodliwić mnie, wziąć do niewoli. Przeżyłem sto jedenaście zasadzek. Byłem wciąż atakowany. Nie zliczę, ile razy do mnie strzelano. Każdy człowiek na tej wyspie jest moim wrogiem.
Suzuki milczy. Onoda patrzy w tę stronę, gdzie niebo jest jeszcze trochę jaśniejsze.
– Wiesz, jak wygląda wystrzelony w ciebie pocisk, w takim świetle jak teraz?
– Nie. Właściwie nie wiem.
– Żarzy się niebieskawo, prawie jak pocisk smugowy.
– Naprawdę?
– Człowiek widzi z daleka, jak leci prosto na niego, z dostatecznie dużej odległości.
– I nie trafili pana – zdumiewa się Suzuki.
– Trafiliby. Robiłem unik i pociski przelatywały obok.
– Kule świszczą?
– Nie, to brzmi jak wibracje. Taki stłumiony furkot.
Suzuki jest pod wrażeniem.
Wtrąca się jakiś głos. W oddali ciemne niebo migocze. Głos śpiewa.
– Kto to? – Suzuki nie może nikogo rozpoznać.
– To Shimada, szeregowiec Shimada. Poległ tu.
– To było jeszcze w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych? Wiem. Wszyscy w Japonii wiedzą.
– Zmarł dziewiętnaście lat, dziewięć miesięcy i cztery tygodnie temu. Tutaj, nad dopływem Wakayamy, wpadł w zasadzkę.
– Wakayama? – pyta Suzuki. – To japońska nazwa.
– Zaraz na początku walk na Lubangu mój batalion tak nazwał ten zbieg rzek, na cześć prefektury Wakayama, gdzie się urodziłem.
Teraz muzyka cykad nasila się, wypełniając przestrzeń wokół. Mężczyźni prowadzą rozmowę. Suzuki długo się zastanawia. Wreszcie cykady poczynają grać na cały głos, wszystkie naraz, przeraźliwie, jakby w zbiorowym oburzeniu.
– Onoda-san?
– Porucznik.
– Poruczniku, nie chciałbym, żebyśmy w kółko wracali do tego samego.
Suzuki milknie. Onoda dotyka lufą jego piersi, nie grozi mu, chce go raczej zachęcić, podsycić ogieniek rozmowy.
– Jeśli nie jest pan agentem, to kim?
– Nazywam się Norio Suzuki. Kiedyś studiowałem na uniwersytecie w Tokio.
– Kiedyś?
– Rzuciłem studia.
– Nikt tak po prostu nie rzuca studiów na najlepszym uniwersytecie w kraju.
– Przestraszyłem się, że nagle widzę przed sobą całą swoją przyszłość jak na dłoni, kolejne awanse, krok po kroku, aż do emerytury.
– I? – Onoda nie rozumie.
– Chciałem mieć parę lat swobody, zanim poświęcę życie karierze biznesmena.
– I?
– Zacząłem podróżować. Autostopem. Zwiedziłem czterdzieści krajów.
– Co to znaczy: autostopem?
– Zatrzymuje się auta na drodze, żeby się z nimi zabrać. Bez z góry wytkniętego celu. Aż w końcu znalazłem cel.
– Jaki?
– Po prawdzie to trzy cele. Najpierw chciałem znaleźć pana, poruczniku Onoda.
– Mnie nikt nie znajdzie. Przez dwadzieścia dziewięć lat nikt mnie nie znalazł.
Suzuki czuje przypływ odwagi.
– Jestem tu niecałe dwa dni i znalazłem pana.
– To ja natknąłem się na pana, ja pana znalazłem. Nie pan mnie. Gdyby pan tak beztrosko nie lekceważył niebezpieczeństwa, pewnie bym pana zabił.
Suzuki nie całkiem rozumie. Milczy.
– A te dwa inne życiowe cele?
– Yeti...
– Kto?
– Straszny zwierz, w Himalajach. Przerażający człowiek śniegu, cały pokryty futrem. Znaleziono jego ślady, istnieje. A potem panda w naturalnym środowisku, w górach Chin. W tej kolejności: Onoda, yeti, panda.
Po raz pierwszy widzimy na twarzy Onody cień uśmiechu. Kiwa zachęcająco głową, dalej, proszę mówić dalej.
Suzuki nabiera odwagi.
– Wojna skończyła się dwadzieścia dziewięć lat temu.
Twarz Onody zastyga w czystym niezrozumieniu.
– To niemożliwe.
– W sierpniu 1945 roku Japonia skapitulowała.
– Wojna się nie skończyła. Parę dni temu widziałem amerykański lotniskowiec, w asyście niszczyciela i fregaty.
– Płynęły w kierunku wschodnim – domyśla się Suzuki.
– Niech pan nie próbuje mącić mi w głowie. Widzę, co widzę.
Suzuki nie daje się zbić z tropu.
– Poruczniku, Stany Zjednoczone mają w zatoce Subic największą bazę marynarki wojennej na Pacyfiku. Stacjonują tam wszystkie okręty.
– Niedaleko Zatoki Manilskiej? Zaledwie dziewięćdziesiąt kilometrów stąd.
– Tak.
– Ta baza istniała już na początku wojny. Jakim sposobem amerykańskie okręty uzyskały do niej dostęp?
– Stany Zjednoczone i Filipiny są sojusznikami.
– A samoloty bojowe, bombowce? Stale je widuję.
– Lecą do Clark Air Base, na północ od Zatoki Manilskiej. Za pozwoleniem, poruczniku, dlaczego jednostki tych rozmiarów nie miałyby zaatakować i zająć wyspy Lubang? Bądź co bądź Lubang kontroluje dostęp do Zatoki Manilskiej.
– Nie orientuję się w planach wroga.
– Nie ma żadnych planów. Wojna się skończyła.
Onoda przez chwilę walczy z sobą. Potem wolno wstaje, robi krok w stronę Suzukiego i przykłada mu wylot lufy do czoła między brwiami.
– Mów prawdę. Nadszedł czas.
– Poruczniku, nie boję się śmierci. Ale przykro byłoby umrzeć dlatego, że mówię prawdę.