Obietnica - Damon Galgut - ebook + książka

Obietnica ebook

Damon Galgut

0,0
35,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nagroda Bookera 2021

Republika Południowej Afryki, okolice Pretorii. Rodzina Swartów, zamożnych Afrykanerów, prowadzi tu sporą farmę. Z pozoru nic ich nie wyróżnia. Z czasem okazuje się jednak, że ich losy zostały naznaczone śmiercią i obietnicą.

Swartów poznajemy w 1986 roku, w dniu pogrzebu Rachel. Ta na łożu śmierci wyjawia ostatnie życzenie – pragnie, by jej mąż Manie przekazał Salome – ich oddanej czarnej służącej – prawo własności domu, w którym kobieta mieszka wraz z nastoletnim synem. Swart zgadza się, lecz po śmierci żony nie kwapi się, by dopełnić formalności. Jak złamane słowo wpłynie na losy Maniego, jego trójki dzieci i czarnych pracowników farmy?

Galgut po mistrzowsku prowadzi nas przez trzy dekady historii Swartów, splatając ich dzieje z najważniejszymi wydarzeniami w historii RPA – końcem apartheidu, powołaniem Komisji Jedności i Pojednania, inauguracją prezydentury Mbekiego i odejściem prezydenta Zumy. Z uwagą przygląda się międzyludzkim i międzyklasowym relacjom oraz małym wielkim dramatom, które dotykają wszystkich, bez względu na pochodzenie.

„Czy to saga rodzinna, czy opowieść o farmie? […] Czy to komedia, czy tragedia?” Nagrodzona Bookerem powieść Galguta to przenikliwa historia o skomplikowanej naturze rodzinnych relacji. To również znakomita opowieść o degradacji klasy wyższej oraz o jej dominacji – symbolicznej, fizycznej i majątkowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 335

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Promise

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Damon Galgut, 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Dariusz Żukowski, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Kinga Kosiba, Aleksandra Brambor-Rutkowska / d2d.pl

Skład pismem Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-517-5

Dziś rano spotkałem kobietę ze złotym nosem. Jechała cadillakiem z małpką w ramionach. Jej kierowca się zatrzymał, a ona mnie spytała: „Pan jest Fellini?”. Po czym dodała tym swoim metalicznym głosem: „Dlaczego w pana filmach nie ma chociaż jednej normalnej osoby?”.

Federico Fellini

Dla Antonia i Petruchia

za całe to agentowanie,

kucharzenie i podróżowanie

MA

Gdy tylko metalowa skrzynka wypowiada jej imię, Amor wie, że to się stało. Przez cały dzień była spięta i pobolewała ją głowa, tak jakby we śnie dostała ostrzeżenie, którego potem nie potrafiła sobie przypomnieć. Jakiś znak czy obraz tuż pod powierzchnią. Kłopoty tam na dole. Pożar w podziemiach.

Kiedy jednak słyszy te słowa wypowiedziane na głos, nie wierzy. Zamyka oczy, kręci głową. Nie, nie. Ciotka na pewno nie mówi prawdy. Nikt nie zmarł. To tylko słowo, nic więcej. Wpatruje się w nie, leży przed nią na biurku jak przewrócony na grzbiet owad, bez żadnego wyjaśnienia.

Amor siedzi w gabinecie pani Starkey, dokąd skierował ją głos z radiowęzła. Czekała na tę chwilę tak długo i wyobrażała ją sobie tyle razy, że prawie uznała ją za fakt. Ale teraz, gdy wreszcie nadeszła, wydaje się odległa jak sen. Nie, to się nie stało. A na pewno nie przytrafiło się Ma, która zawsze, zawsze będzie żyć.

Przykro mi, powtarza pani Starkey i chowa wielkie zęby pod wąskimi, zaciśniętymi ustami. Niektóre dziewczyny mówią, że to lesbijka, ale trudno sobie wyobrazić, jak robi coś erotycznego z kimkolwiek. A może kiedyś zrobiła i ogarnął ją trwały niesmak. Wszyscy musimy żyć z takim bólem, dodaje poważnym tonem, a Tannie Marina, drżąc, osusza oczy chusteczką, mimo że zawsze patrzyła z góry na Ma i wcale się nie przejmuje, że zmarła, chociaż nie zmarła.

Ciotka schodzi z nią na dół i czeka na zewnątrz, gdy Amor wraca do hostelu, żeby się spakować. Mieszkała tu przez ostatnie siedem miesięcy i czekała, aż wydarzy się to, co się nie wydarzyło, w każdej sekundzie nienawidząc tych podłużnych zimnych pokojów z linoleum na podłodze. Teraz jednak, gdy musi wyjechać, nie ma na to ochoty. Chce się tylko położyć na łóżku i nigdy więcej nie obudzić. Tak jak Ma? Nie, nie tak jak Ma, bo Ma nie śpi.

Powoli pakuje ubrania do walizki i znosi ją na dół przed główny budynek szkoły, gdzie ciotka wpatruje się w staw z rybami. Ale ogromna, mówi, wskazując coś w wodzie, widziałaś kiedyś taką wielką złotą rybkę? Amor odpowiada, że nie, chociaż nie widzi tej, którą pokazuje ciotka, a zresztą to wszystko i tak nie jest realne.

Wsiada do toyoty cressidy, choć to też nierzeczywiste, a gdy powoli przemierzają wijącą się szkolną aleję dojazdową, widok za oknami to sen. Jakarandy kwitną na fioletowo, ich kwiaty są jaskrawe i dziwaczne. Kiedy docierają do bramy i skręcają w prawo zamiast w lewo, Amor pyta, dokąd jadą, a jej własny głos brzmi jak echo, jakby to nie ona mówiła.

Do mnie, odpowiada ciotka. Po wujka Ockiego. Wczoraj wieczorem bardzo się spieszyłam, kiedy, no wiesz, kiedy to się stało.

(To się nie stało).

Tannie Marina zerka małymi, obwiedzionymi tuszem oczami na dziewczynę, ale ta ciągle milczy. Rozczarowanie starszej pani jest prawie wyczuwalne, jak potajemnie puszczony bąk. Mogła wysłać po Amor Lexingtona, ale wolała przyjechać sama, bo w kryzysowych sytuacjach lubi pokazywać, że pomaga, o czym każdy wie. Za okrągłą twarzą z makijażem rodem z teatru kabuki kryje się głód dramatów, plotek i tanich widowisk. Krew i zdrada w telewizji to jedno, ale teraz samo życie dało jej prawdziwą emocjonującą okazję. Straszna wiadomość przekazana osobiście na oczach dyrektorki! Lecz jej bratanica, beznadziejna pulchna buła, prawie się dotąd nie odezwała. Z tym dzieckiem jest coś nie tak, co Marina zauważyła już wcześniej. To pewnie przez ten piorun. Ech, szkoda, dziewczyna przestała być sobą po tamtym wydarzeniu.

Weź sobie herbatnika, mówi ciotka poirytowanym głosem. Są na tylnym siedzeniu.

Ale Amor nie ma ochoty na herbatniki. Nie jest głodna. Tannie Marina ciągle coś piecze i próbuje karmić ludzi. Astrid, siostra Amor, mówi, że Tannie chce mieć towarzystwo w swojej tuszy, i faktycznie, ich ciotka wydała dwie książki kucharskie z przepisami na ciasteczka do herbatki, chętnie kupowane przez pewien typ białych starszych pań, których sporo się widuje w dzisiejszych czasach.

Przynajmniej łatwo się z nią rozmawia, myśli Tannie Marina. Nie przerywa, nie sprzecza się i sprawia wrażenie, że słucha, tyle wystarczy. Ze szkoły do domu Laubscherów w Menlo Park nie jest daleko, ale tego dnia wszystko dłuży się w nieskończoność i Tannie Marina przez całą drogę gada w afrikaans niskim, pełnym emocji głosem, używając mnóstwa zdrobnień, chociaż temat nie jest niewinny. Mówi to, co zawsze, że Ma zdradziła całą rodzinę, zmieniając religię. Czy raczej wracając do starej. Do żydostwa! Przez ostatnie pół roku, odkąd Ma zachorowała, ciotka wciąż głośno poruszała tę kwestię, ale jak niby Amor miałaby pomóc? Jest tylko dzieckiem, nic nie może, a zresztą co jest złego w powrocie do własnej religii, jeśli ktoś zechce?

Próbuje nie słuchać, tylko skupić się na czymś innym. Jej ciotka prowadzi w cienkich białych rękawiczkach do golfa, pewnie gdzieś wypatrzyła ten pretensjonalny drobiazg, a może po prostu boi się zarazków, i Amor wbija spojrzenie w blade kształty jej dłoni poruszających się na kierownicy. Jeśli tylko skupi się na dłoniach, na ich zarysie, na krótkich, tępych palcach, nie będzie musiała słuchać słów wypowiadanych przez usta i wtedy okażą się nieprawdziwe. Jedyna realna rzecz to ręce i ja, która na nie patrzę.

…A tak naprawdę twoja matka wyszła z Kościoła Reformowanego i wróciła do żydostwa tylko po to, żeby rozeźlić mojego młodszego brata… Żeby nie pochowali jej na farmie obok męża, tylko o to jej chodziło… Można postąpić właściwie albo niewłaściwie, i przykro mi to mówić, ale twoja mama postąpiła niewłaściwie… No cóż, Tannie Marina wzdycha, kiedy zbliżają się do domu, miejmy nadzieję, że Bóg jej wybaczy i będzie spoczywać w spokoju.

Parkują na podjeździe pod wiatą w piękne zielone, fioletowe i pomarańczowe pasy. Za nią panorama białej Południowej Afryki, podmiejski bungalow z ochrowej cegły, kryty blaszanym dachem, otoczony wyblakłym ogrodem jak fosą. Na obszernym zbrązowiałym trawniku stoi samotny miniaturowy plac zabaw. Betonowe poidło dla ptaków, domek dla dzieci i huśtawka z połówki opony. Gdzie być może i ty dorastałaś. Gdzie to wszystko się zaczęło.

Amor podąża za ciotką do kuchni, nie stawia stóp na podłodze, płynie kilka centymetrów nad nią, od wszystkiego oddziela ją dziwna drobna przerwa. W środku Oom Ockie przyrządza sobie brandy z colą, już drugą tego ranka. Niedawno odszedł na emeryturę ze stanowiska kreślarza w wydziale gospodarki wodnej i teraz całymi dniami się snuje. Zaskoczony przez żonę, szybko się prostuje i z poczuciem winy skubie zębami pożółkły od nikotyny wąs. Miał kilka godzin, żeby się porządnie ubrać, ale nadal chodzi w spodniach od dresu, podkoszulku i klapkach. Krępy mężczyzna o przerzedzonych, zaczesanych na bok włosach, które trzyma warstwa żelu. Wilgotny od potu obejmuje Amor, czym wprawia i ją, i siebie w zakłopotanie.

Przykro mi z powodu twojej matki, mówi.

Nic się nie stało, odpowiada Amor i od razu zaczyna płakać. Czy teraz ludziom przez cały dzień będzie przykro, bo stan jej matki opisuje to słowo? Wie, że kiedy płacze, robi się brzydka jak pękający pomidor, i myśli, że musi uciec, uciec z tego strasznego pokoiku z parkietem, od rozszczekanego maltańczyka, od spojrzeń ciotki i wujka przeszywających ją jak gwoździe.

Przemyka obok zarośniętego akwarium Oom Ockiego do korytarza, którego ściany kryje nakrapiany tynk, teraz modny w tych stronach, po czym wchodzi do łazienki. Nie trzeba opisywać, jak zmywa łzy, warto tylko wspomnieć, że wciąż chlipiąc, otwiera szafkę na leki, co robi w każdym odwiedzanym domu. Czasem można znaleźć coś ciekawego, ale tutaj jest pełno przygnębiających rzeczy, takich jak klej do mocowania sztucznej szczęki czy czopki na hemoroidy. Ogarnia ją poczucie winy, że tam zajrzała, więc w ramach zadośćuczynienia postanawia policzyć wszystkie przedmioty na półkach i poustawiać je w miłym dla oka porządku. Wtedy przychodzi jej na myśl, że ciotka zobaczy, co zrobiła, więc układa wszystko tak, jak było.

W drodze powrotnej korytarzem Amor przystaje w otwartych drzwiach pokoju Wessela, jej kuzyna, najmłodszego i największego potomka Tannie Mariny, jedynego, który wciąż się jeszcze nie wyprowadził. Ma już dwadzieścia cztery lata, ale od powrotu z wojska tylko szwenda się po domu albo przegląda swoje zbiory znaczków. Chyba trudno mu wyjść do ludzi. Jego ojciec twierdzi, że chłopak ma depresję, a matka, że stara się znaleźć sobie miejsce. Ale Pa powiedział, że jego siostrzeniec to rozpuszczony leniuch i trzeba go zmusić, żeby wziął się do roboty.

Amor nie lubi kuzyna, zwłaszcza w obecnej formie, z wielkimi pulchnymi dłońmi, włosami przystrzyżonymi jak od garnka i dziwnie wymawiającego s. Nigdy nie patrzy jej w oczy i teraz też ledwie ją dostrzega, bo na kolanach ma otwarty klaser i przez lupę wpatruje się w perłę swojej kolekcji, zestaw trzech znaczków upamiętniających doktora Verwoerda, wydanych kilka miesięcy po tym, jak go zamordowano.

Co ty tu robisz?

Twoja matka odebrała mnie ze szkoły. Potem przyjechała zabrać twojego ojca i zakupy.

Aha. A teraz wracasz do domu?

Tak.

Szkoda twojej mamy, mówi i w końcu na nią spogląda. Amor nie potrafi powstrzymać łez, znowu zaczyna płakać i musi otrzeć oczy rękawem. Ale on już na powrót wpatruje się w znaczki.

Jest ci bardzo smutno? pyta nieobecnym głosem, wciąż na nią nie patrząc.

Amor kręci głową. W tej chwili to prawda, niczego nie czuje, jedynie pustkę.

Kochałaś ją?

Oczywiście, odpowiada. Jednak gdy wymawia te słowa, nie czuje żadnego poruszenia we własnym wnętrzu. Może to jednak nieprawda.

Pół godziny później siedzi na tylnej kanapie starego plymoutha valianta należącego do jej wujka Ockiego. Wuj, wystrojony już do kościoła w brązowe spodnie, żółtą koszulę i lśniące buty, siedzi przed nią z odstającymi uszami, a dym z jego papierosa snuje się przed przednią szybą. Obok jego małżonka, odświeżona i popsikana wodą Je T’aime. Zabrała z kuchni torbę pełną sprzętów do pieczenia. Mijają cmentarz na zachodnim krańcu miasta, gdzie wokół dziury w ziemi stoi grupa ludzi, niedaleko znajduje się cmentarz żydowski i tam wkrótce, nie, nie myśl o tym, nie patrz na groby, jednak mimowolnie wpada ci w oko tabliczka Aleja Bohaterów, ale kim są ci bohaterowie, nikt jej nigdy nie wyjaśnił, czy Ma jest teraz bohaterką, o tym też nie myśl, i chwilę potem jedziecie przez okropną okolicę pełną betonu, myjni samochodowych i brudnych bloków. Jeśli będziecie się trzymać typowej trasy, za chwilę opuścicie miasto, ale dzisiaj nie możecie się jej trzymać, bo przebiega obok Atteridgeville, a tam trwają jakieś zamieszki. Wieść niesie, że zamieszki wybuchły we wszystkich czarnych osiedlach. Chociaż stan wyjątkowy wisi nad krajem jak ciemna chmura, wiadomości podlegają cenzurze, a atmosfera jest napięta, nie da się uciszyć głosów rozbrzmiewających wszędzie wokół jak niewyraźny szum odbiornika. Ale do kogo te głosy należą, dlaczego ich teraz nie słyszymy? Ćśśś, usłyszysz je, jeśli będziesz uważać, jeśli tylko się wsłuchasz.

…Jesteśmy na tym kontynencie ostatnim przyczółkiem… Jeśli Południowa Afryka upadnie, w Moskwie strzelą korki od szampana… Powiedzmy sobie jasno, rządy większości to komunizm…

Ockie wyłącza radio. Nie ma nastroju na polityczne przemowy, woli podziwiać krajobraz. Wyobraża sobie siebie w roli jednego z własnych przodków, Voortrekkera, który powoli jedzie w głąb interioru na wozie ciągniętym przez woły. Tak, marzenia niektórych są przewidywalne. Ockie, dzielny pionier przemierzający równinę. Wokół przesuwa się brązowożółty wiejski pejzaż, zupełnie suchy, z wyjątkiem koryta przecinającej go rzeki, okryty ogromną kopułą nieba Wysokiego Weldu. Farma, jak ją nazywają, chociaż co to za farma, jeden koń, parę krów, kilka kur i owiec, leży wśród niskich wzgórz i dolin w pół drogi do tamy Hartbeespoort.

Za przydrożnym ogrodzeniem Ockie dostrzega grupę ludzi z wykrywaczem metalu, którzy się przyglądają, jak czarni chłopcy kopią dziury w ziemi. Cała ta dolina należała dawniej do Paula Krugera i wciąż żyje plotka, że gdzieś w tej kamienistej glebie leżą zagrzebane dwa miliony funtów złota z wojny burskiej. Kopią tu i tam, polują na bogactwa przeszłości. Kieruje nimi chciwość, ale on i tak patrzy na nich przez mgiełkę nostalgii. Moi ludzie są odważni i niezłomni, przetrwali Brytyjczyków i kafirów też przeżyją. Afrykanerzy to wyjątkowa nacja, naprawdę w to wierzy. Nie rozumie, dlaczego Manie musiał poślubić Rachel. Olej nie miesza się z wodą. Co widać po ich dzieciach, gromadzie popaprańców.

Przynajmniej na tę sprawę on i jego żona zapatrują się tak samo. Marina nigdy nie lubiła bratowej. Ten związek był bezsensowny. Czemu jej brat nie mógł się ożenić z kimś ze swoich? Popełniłem błąd, powiedział, a za błędy trzeba płacić. Manie zawsze był uparty jak osioł. Żeby postawić się własnej rodzinie dla takiej jak ona, próżnej i dumnej. A na koniec oczywiście i tak go zostawiła. To przez seks. Bo nie potrafił trzymać łap przy sobie. Marina nigdy zbytnio nie interesowała się seksem, tylko raz, wtedy w Sun City, z mechanikiem, ale sza, teraz nie ma sensu o tym myśleć. To dlatego mój brat pakował się w tarapaty. Od kiedy zaczął się golić, stał się małym satyrem, same imprezy i kłopoty, aż popełnił błąd i wszystko się zmieniło. Teraz ten błąd służy w wojsku. Rankiem wysłali mu wiadomość, ale przyjedzie dopiero jutro.

Anton przyjedzie dopiero jutro, mówi do Amor, po czym poprawia sobie usta w lusterku zamocowanym w opuszczanej osłonie.

Docierają do zjazdu od złej strony i Amor musi wysiąść, żeby otworzyć bramę, a potem zamknąć ją za samochodem. Tłuką się po szutrówce, a co większe kamienie wystające tu i tam drapią podwozie. Ten metaliczny dźwięk drażni Amor, wbija się jej w mózg. Coraz mocniej boli ją głowa. Dopóki jechali szosą, prawie mogła udawać, że zmierza donikąd, dryfuje. Teraz jednak wszystkie zmysły podpowiadają jej, że zaraz dotrą na miejsce. Nie chce wchodzić do domu, bo gdy to zrobi, stanie się zupełnie oczywiste, że coś się wydarzyło, coś się w jej życiu zmieniło i nigdy nie będzie tak jak dawniej. Nie chce, żeby dróżka prowadziła tam, dokąd prowadzi, pod słupami elektrycznymi w stronę pagórka, nie chce, żeby wiodła w górę stoku, nie chce widzieć domu w dolince po drugiej stronie. Ale on tam stoi, a ona go widzi.

Nigdy go zbytnio nie lubiła. Był dziwny i mały już w czasach, gdy kupił go dziadek. Kto buduje w taki sposób w buszu? Ale gdy Oupa utonął pod tamą, Pa odziedziczył dom i zaczął dodawać pokoje i przybudówki zupełnie pozbawione stylu, choć sam twierdził, że to styl wernakularny. Działał bez żadnej logiki, choć Ma uważała, że chce zmazać ślady art déco, które uważał za zniewieściałe. Ech, co za brednie, odpowiadał Pa, ja po prostu myślę praktycznie. To ma być farma, a nie domek z bajki. I spójrzcie tylko, co z tego wyszło. Kompletny miszmasz, dwadzieścioro czworo drzwi prowadzących na zewnątrz, które trzeba co wieczór zamykać, jeden styl wciśnięty w drugi. Tkwi ten dom pośrodku weldu jak pijak, który założył przypadkowe ubrania.

Tak czy inaczej, myśli Tannie Marina, należy do nas. Co tam dom, liczy się ziemia. Kamienisty, nienadający się do niczego ugór. Ale należy tylko i wyłącznie do naszej rodziny. Jest w tym jakaś siła.

Przynajmniej żona wreszcie się usunęła z widoku, mówi do Ockiego.

Mój Boże, nagle sobie przypomina, że przecież dziewczynka siedzi z tyłu. Uważaj na słowa, Marina, zwłaszcza przez parę następnych dni aż do pogrzebu. Mów po angielsku, będzie ci łatwiej nad sobą panować.

Nie zrozum mnie źle, odzywa się do Amor. Szanowałam twoją matkę.

(Nie, nie szanowałaś). Ale Amor nie mówi tego na głos. Siedzi na tylnej kanapie całkiem zesztywniała, gdy samochód zwalnia i się zatrzymuje. Ockie musi zaparkować kawałek dalej na podjeździe, bo przed domem stoi już mnóstwo pojazdów. Większości nie zna, co one tu robią? Już czuje zasysanie ludzi i zdarzeń przez ziejącą dziurę o kształcie matki w centrum tego wszystkiego. Kiedy wysiada i zamyka drzwi, jej uwagę zwraca zwłaszcza jeden długi, ciemny samochód, a wówczas ciężar świata przydusza ją jeszcze mocniej. Kto nim przyjechał? Czemu stoi pod moim domem?

Powiedziałam tym Żydom, żeby jeszcze jej nie zabierali, oznajmia Tannie Marina. Żebyś mogła się pożegnać z matką.

W pierwszej chwili Amor nie rozumie. Chrzęst, chrzęst, chrzęst, kroki na żwirze. Przez frontowe okno widzi tłumek w salonie, gęstą ludzką mgłę, pośrodku której jej ojciec siedzi pochylony na krześle. Płacze, myśli, po czym stwierdza, że chyba jednak się modli. Pa płacze albo się modli, ostatnio trudno powiedzieć.

W końcu pojmuje, co miała na myśli Tannie, i nie może wejść do środka. Kierowca tego ciemnego samochodu czeka tam na mnie, żebym pożegnała się z matką, a ja nie potrafię przekroczyć progu. Jeśli wejdę, to okaże się prawdą i moje życie nigdy nie będzie już takie samo. Czeka więc na zewnątrz, podczas gdy Marina z pełnymi torbami i ważną miną drobi naprzód wraz ze snującym się za nią Ockiem, po czym stawia walizkę na schodach, przemyka wzdłuż bocznej ściany domu, mija piorunochron i stojące w ściennej niszy kanistry z benzyną, idzie w stronę tylnego patio, gdzie w słońcu śpi Tojo, owczarek alzacki, któremu między nogami widać fioletowe jądra, przemierza trawnik, mija fontanienkę z poidłem dla ptaków i drzewo kapokowe, stajnię, chatę dla pracowników, aż w końcu biegiem dociera na pagórek.

A ona gdzie? Była tuż za nami.

Marina nie może uwierzyć, co ta głupia dziewucha wyczynia.

Ja, gorliwie potwierdza Ockie, pragnąc okazać zaangażowanie. Ja!

Ech, wróci. Marina nie ma nastroju, żeby się nad nią roztkliwiać. Niech już zabiorą tę biedną kobietę. Dziewczyna miała szansę i ją zmarnowała.

Kierowca długiego auta, Mervyn Glass, od dwóch godzin siedzi w kuchni w jarmułce na głowie i czeka na polecenia od władczej pani, siostry pogrążonego w smutku męża. Wreszcie mówi mu, żeby brał się do rzeczy. To bardzo trudna rodzina, Mervyn nie potrafi określić, co, kto i dlaczego, ale mało go to obchodzi. Oczekiwanie w pełnej szacunku ciszy to ważna część jego pracy i nauczył się symulować głęboki spokój, nawet gdy go nie odczuwa. W głębi ducha Mervynem Glassem targają bowiem emocje.

Szybko wstaje. Wraz z pomocnikiem idzie zabrać doczesne szczątki zmarłej z sypialni na piętrze. Nosze, worek na zwłoki, ostatni wybuch rozpaczy męża, który uczepił się martwej żony i błaga, żeby nie odchodziła, jak gdyby można ją było jeszcze przekonać do zmiany zdania. Mervyn, gdyby go spytać, powiedziałby, że to się zdarza. Widział takie i inne sceny wiele razy. Obserwował też działanie intrygującej siły, która sprawia, że ludzie lgną do zwłok. Jutro wszystko się zmieni, ciała już nie będzie, jego trwałą nieobecność zamaskują plany, uzgodnienia, wspominki i czas. Tak, już jutro. Znikanie zaczyna się od razu i w pewnym sensie nigdy się nie kończy.

Tymczasem jednak ciało spoczywa tutaj, w pełni swojej strasznej, niezaprzeczalnej cielesności, przypominając każdemu, nawet ludziom, których nieboszczka nie obchodziła, a zawsze znajdzie się paru takich, że pewnego dnia i oni będą tak leżeć, opróżnieni ze wszystkiego, sprowadzeni jedynie do formy, niezdolni nawet na siebie popatrzeć. Umysł ucieka od myśli o własnej nieobecności, nie potrafi myśleć o sobie niemyślącym, o tej najzimniejszej próżni.

Na szczęście nie jest ciężka, choroba ją wydrążyła, łatwo się ją niesie schodami na dół, przez trudny zakręt na parterze, a potem korytarzykiem do kuchni. Na tyły, rozkazuje im władcza siostra, tędy, z boku domu, nie przenoście jej między gośćmi. Jeśli zebrani w ogóle wiedzą, że zmarła wyruszyła w ostatnią podróż, informuje ich o tym jedynie dźwięk zapalanego silnika długiego samochodu, a potem jego niknący warkot.

I w ten sposób Rachel znika, naprawdę odchodzi. Przyjechała dwadzieścia lat wcześniej jako ciężarna panna młoda i została na dobre, ale już nigdy więcej nie przejdzie na powrót przez frontowe drzwi.

W domu pogrzebowym, to znaczy w domu czekającym na pogrzeb, zalęgł się jakiś niewypowiedziany lęk, choć nikt właściwie nie wie, skąd się wziął, ani go nie komentuje. A przecież lęk najczęściej odpędza się właśnie słowami: Podać ci jeszcze herbaty? Spróbujesz mojego biszkopcika?

Marina oczywiście mówi, leje oleiste zdania na wzburzone tonie, zdolne w każdej chwili wystąpić z brzegów. W palcach obraca paciorki naszyjnika.

Nie, nie jestem głodny.

To Manie, jej znacznie młodszy brat, przypominający małą sowę, którą przygarnęła w dzieciństwie.

No chodź, napij się chociaż herbaty. Odwodniłeś się od płaczu.

Och, daj spokój, odzywa się ni to z uporem, ni to z gniewem, choć chyba niewymierzonym w nią.

Co się stało z tamtą sową? Chyba coś niedobrego, ale Marina nie potrafi sobie dokładnie przypomnieć.

Nigdy więcej nie będę pił herbaty, mówi Manie.

Co za gadanie, odpowiada poirytowana, nie opowiadaj bzdur.

Nie pojmuje, dlaczego tak bardzo się przejął śmiercią żony, przecież umierała już od pół roku, miał całe wieki, żeby się przygotować. Ale Manie całkiem się rozkleił, pruje się jak brzeg jego bluzy, za której nitki znowu pociąga.

Przestań, mówi mu. Zdejmij to i daj, zszyję.

Spełnia jej polecenie z nieobecnym wyrazem twarzy. Marina zabiera bluzę i idzie poszukać przyborów do szycia. Jeśli Rachel w ogóle ma takie rzeczy. Jeśli miała. Ta myślowa korekta wprawia ją w zadowolenie niczym strzyknięcie zesztywniałego stawu, który wskakuje na miejsce. Odtąd Rachel będzie już zawsze w czasie przeszłym.

Manie dygoce bez bluzy, chociaż wiosenny dzień jest ciepły. Czy jeszcze kiedyś zdoła się rozgrzać? Nigdy nie potrzebował Rachel tak bardzo jak teraz, jej nieobecność tkwi w nim głęboko niczym zimna stal. Potrafiła dobrać mi się do samych trzewi i wbijać w nie te swoje małe ostrza. Żyliśmy ze sobą tak blisko, że nie dało się odróżnić nienawiści od miłości. Dwa splecione drzewa, korzenie połączone na dobre i na złe. Kto by nie chciał uciec? Ale tylko Bóg może mnie osądzać, tylko On wie! Przebacz mi, Boże, znaczy się, przebacz mi, Rachel, ciało mam słabsze niż większość ludzi.

Znowu płacze. Marina patrzy na niego z drugiego końca pokoju. Wreszcie znalazła przybory do szycia w szufladzie i usiadła w rogu, skąd obserwuje ruch w domu, a jednocześnie publicznie demonstruje, że pomaga. Szycie, pieczenie, praktyczne zajęcia. Mimo to widok jej męża z kolejnym drinkiem w dłoni tak ją rozprasza, że wbija sobie igłę w palec.

I nagle znienacka przypomina sobie, co się stało z sową. Ech, szkoda. Białe piórka całe we krwi.

Ej, mam cię na oku, woła do Ockiego.

Ale on już podryfował w dal z wąsem o posmaku brandy. Przymknij się, myśli, niby kim ty jesteś? Na moment zapomniał, czemu się tu znalazł, i mówi do jakiegoś mężczyzny w salonie: Dobrze się pan bawi?

Co takiego? pyta tamten.

Ockie już się ocknął i teraz buja się w przód i w tył na stopach. No wie pan, jak na te okoliczności.

Człowiek, z którym rozmawia, to wikariusz z Holenderskiego Kościoła Reformowanego. Wysoki i nerwowy, z wydatnym jabłkiem Adama, przez ostatni rok prawie zupełnie stracił wiarę, o czym nikt nie wie. Ma wrażenie, jakby się przedzierał przez busz pełen ciernistych krzewów, w związku z czym dużo się uśmiecha. Akurat rozważał problem kryzysu wiary we wszelkie wartości, uśmiechając się sam do siebie, i na dźwięk słów Ockiego podskoczył z poczuciem winy.

Amor patrzy na swojego wuja oraz wątpiącego wikariusza przez rozsuwane drzwi salonu. Ze szczytu pagórka widzi cały front domu, w tym wszystkie okna, dlatego lubi tam siadać, choć nie powinna tego robić samotnie. Na dole nigdy nie było tak tłoczno, mnóstwo postaci porusza się jak ludziki w zabawkowym domku. Ale to nie na nich skupia uwagę. Wpatruje się tylko w jedno okno, to na piętrze, trzecie od lewej, i myśli: Ona tam jest. Wystarczy, że ruszę na dół i wejdę po schodach, a ona będzie czekać na mnie w swoim pokoju. Jak zawsze.

Dostrzega tam jakiś ruch. Krzątającą się kobiecą postać. Gdy mruży oczy, może sobie wyobrazić, że to jej matka, znów silna i zdrowa, zbiera leki z szafki przy łóżku. Już ich nie potrzebuje. Czuje się lepiej, czas się cofnął, świat wrócił na właściwe tory. Proste.

Wie jednak, że to tylko fantazje, a postać w pokoju nie jest jej matką. To oczywiście Salome, która żyje na farmie od niepamiętnych czasów, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie. Mój dziadek mawiał: A, tę Salome to dostałem razem z ziemią.

Przez chwilę przypatruje się, jak Salome zdejmuje pościel z łóżka. To krępa, mocno zbudowana kobieta w znoszonej sukience, którą dostała od Ma lata temu. Włosy przewiązała chustą. Chodzi boso, podeszwy stóp ma brudne i spękane, a dłonie poznaczone otarciami i bliznami po niezliczonych drobnych wypadkach. Jest chyba w wieku Ma, koło czterdziestki, chociaż wygląda starzej. Trudno dokładnie określić, ile ma lat. Po twarzy tego nie widać, nosi życie jak maskę albo wyryty obraz.

Ale Amor wie o niej to i owo, bo była świadkiem wielu wydarzeń. Z taką samą niewzruszoną postawą, z jaką zamiata i sprząta dom lub pierze ubrania mieszkańców, Salome doglądała matki podczas jej ostatniej choroby, ubierała ją i rozbierała, pomagała się myć przy użyciu wiadra wody i szmatki, pomagała przy wypróżnieniach, a nawet podcierała jej tyłek, zmywała krew, gówno, ropę i siki, bo nikt z rodziny nie chciał wykonywać tych zbyt brudnych lub zbyt intymnych czynności, Niech Salome się tym zajmie, w końcu za to jej płacimy, prawda? Była przy Ma w chwili jej śmierci, siedziała przy jej łóżku, ale nikt jej nie zauważa, jakby była niewidzialna. Uczucia Salome także są niewidzialne. Wydaje się jej polecenia: Posprzątaj tu, wypierz pościel, a ona słucha, sprząta, pierze.

Lecz Amor widzi ją przez okno, więc Salome wcale nie jest niewidzialna. Nachodzi ją wspomnienie pewnego popołudnia sprzed zaledwie dwóch tygodni, którego znaczenia aż do tej chwili nie rozumiała. Byłam w pokoju z Ma i Pa. Zapomnieli, że siedzę w rogu. Nie widzieli mnie, jakbym była dla nich czarną kobietą.

(Obiecujesz, Manie?

Trzyma go w kurczowym uścisku wychudłymi rękami rodem z horroru.

Ja, zrobię to.

Bo naprawdę mi zależy, żeby coś dostała. Tyle zrobiła.

Rozumiem, mówi Manie.

Obiecaj mi, że to zrobisz. Powiedz to.

Obiecuję, mówi Pa przez ściśnięte gardło).

Wciąż ma przed oczami obraz swoich rodziców splecionych niczym Jezus i Jego matka w straszny, zalany łzami węzeł. Dźwięk płynął gdzieś z góry, z oddali, słowa dotarły do niej dopiero teraz. Wreszcie zrozumiała, o kim rozmawiali. Oczywiście. No jasne. Przecież.

Siedzi w ulubionym miejscu między głazami pod pniem spalonego drzewa. To tu uderzył piorun, tu prawie zginęłam. Bam, biały ogień spada z nieba. Jakby Bóg wskazał cię palcem, mawia Pa, ale skąd on może wiedzieć, przecież go przy tym nie było. Boży gniew jest jak płomień zemsty. Ale ja się nie spaliłam, tylko drzewo. No i stopy.

Dwa miesiące rekonwalescencji w szpitalu. Jej stopy nadal są boleśnie wrażliwe i straciła mały palec. Dotyka tego miejsca, wymacuje bliznę. Pewnego dnia, mówi głośno. Pewnego dnia. Lecz myśl rozprasza się w połowie i nie wiadomo, co zrobi pewnego dnia.

A teraz ktoś jeszcze wchodzi na pagórek od drugiej strony. Ludzka postać, zbliżająca się z wolna, przyobleka się w wiek, płeć i rasę niczym w części garderoby i w końcu Amor widzi czarnego chłopca w wieku może trzynastu lat, ubranego w poszarpane szorty, T-shirt i zniszczone tenisówki.

Pot przylepia ci ubranie do skóry. Odklejasz je palcami.

Cześć, Lukas, mówi ona.

Jak tam, Amor.

Najpierw musi trochę podziabać ziemię kijkiem. Potem siada na kamieniu. Łatwo im się rozmawia. Nie pierwszy raz się tu spotykają. Dwoje dzieci na chwilę przed końcem dzieciństwa.

Przykro mi z powodu twojej mamy, mówi Lukas.

Amor znowu prawie wybucha płaczem, ale się powstrzymuje. Jemu wolno to mówić, bo sam stracił ojca w kopalni złota blisko Johannesburga, kiedy był mały. Coś ich łączy. Buzuje w niej odzyskane wspomnienie i chce mu o nim opowiedzieć.

Dom teraz jest wasz, mówi.

Spogląda na nią nierozumiejącym wzrokiem.

Moja matka powiedziała mojemu ojcu, żeby dał go twojej matce. Chrześcijanin zawsze dotrzymuje słowa.

Lukas spogląda w dół na mały, chwiejący się domek, w którym mieszka. Domek Lombardów. Każdy tak go nazywa, choć stara pani Lombard zmarła wiele lat temu, jeszcze zanim dziadek Amor kupił budynek, by zapobiec wprowadzeniu się indyjskiej rodziny, i pozwolił tam zamieszkać Salome. Niektóre nazwy się przyjmują, inne nie.

Nasz dom?

Teraz będzie wasz.

Mruga, nadal zmieszany. To zawsze był jego dom. Tam się urodził, tam śpi, o czym ta biała dziewczyna opowiada? Zaczyna się nudzić, spluwa i wstaje. Amor zauważa, że nogi zrobiły mu się długie i silne, a na udach ma szorstkie włoski. Czuje też jego zapach, odór potu. Wszystko to jest nowe, a może dopiero teraz to zauważyła, i jeszcze zanim spostrzega, że on na nią patrzy, ogarnia ją wstyd.

Co? pyta, otaczając kolana ramionami.

Nic.

Lukas przeskakuje na jej kamień i kuca obok. Gdy zbliża nagą nogę do jej nogi, Amor czuje ciepło i kłucie. Szybko cofa kolano.

Uch, mówi. Musisz się wykąpać.

Chłopak szybko wstaje i przeskakuje na inny kamień. Robi się jej przykro, że go tak przegoniła, ale nie wie, co powiedzieć. Lukas znowu uderza kijkiem w ziemię.

To narka, mówi.

Okej.

Rusza zboczem wzgórza tą samą drogą, którą przyszedł, siekąc kijkiem białe wiechcie traw i dźgając kopce termitów. Oznajmia światu swoją obecność.

Amor patrzy w ślad za nim, aż traci go z oczu. Czuje teraz mniejszy ciężar, bo wielki czarny samochód odjechał, a wraz z nim zniknęła dławiąca ją wielka czerń. Następnie wstaje i idzie w dół pagórka ku własnemu domowi, czy raczej domowi, o którym myśli jak o własnym, przystając tu i ówdzie, żeby popatrzeć na kamień czy liść. Po stu trzydziestu trzech minutach i dwudziestu dwóch sekundach od chwili, gdy uciekła, wchodzi przez tylne drzwi. Odjechały cztery auta, w tym to długie i ciemne, a jedno przybyło. Telefon zadzwonił osiemnaście razy, a dzwonek do drzwi dwukrotnie, z czego raz, bo ktoś przysłał kwiaty, które, trudno uwierzyć, dotarły aż tutaj. Wypito dwadzieścia dwie filiżanki herbaty, sześć kubków kawy, trzy szklanki chłodnych napojów i sześć szklaneczek brandy z colą. Trzy toalety na parterze, nienawykłe do takiego ruchu, zostały spłukane ogółem dwadzieścia siedem razy i odprowadziły dziewięć i osiem dziesiątych litra moczu, pięć i dwie dziesiąte litra gówna, zwrócone jedzenie o objętości jednego żołądka i pięć mililitrów spermy. Można liczyć i liczyć, ale w czym pomoże matematyka? W życiu każdego człowieka wszystkiego jest tak naprawdę tylko po jednym.

Gdy Amor zakrada się do kuchni, słyszy odległe głosy z innej części domu. Wchodzi schodami na piętro i rusza korytarzem do swojego pokoju. Po drodze mija drzwi pustego pokoju Ma, Salome poszła wrzucić pościel do prania, i chociaż Amor wie, że to, co się nie stało, nie stało się właśnie tutaj, musi wejść do środka.

Mała dziewczynka oglądająca rzeczy mamy. Zna to miejsce na pamięć, wie, ile kroków dzieli drzwi od łóżka i gdzie jest włącznik lampy, zna spiralny pomarańczowy wzór na dywanie, który wygląda jak zapowiedź bólu głowy, itp., itd. Wydaje się jej, że kątem oka dostrzega twarz matki w lustrze, ale gdy kieruje tam wzrok, niczego nie widzi. Wyczuwa jednak jej zapach, a raczej mieszaninę kojarzących się z nią woni z minionych dni. Wymiociny, kadzidełka, krew, leki, perfumy oraz jakaś wszechobecna mroczna nuta, być może zapach samej choroby. Wydzielają go ściany, unosi się w powietrzu.

Jej tu nie ma.

To słowa Astrid, siostry Amor, która dostrzegła ją i także weszła do pokoju.

Zabrali ją.

Wiem. Widziałam.

Z łóżka zdjęto pościel i na nagim materacu widać nieokreślone zacieki. Obie patrzą na wyraźny, ciemny kontur plamy, mapę nowego, fascynującego i przerażającego kontynentu.

Byłam przy niej, gdy zmarła, mówi w końcu Astrid głosem drżącym od kłamstwa. Wcale nie siedziała przy matce w chwili śmierci. Była za stajnią i gadała z Deanem de Wetem, chłopakiem z Rustenburga, który przychodzi czasem popracować na farmie i sprząta stajnię. Jego ojciec zmarł kilka lat wcześniej, a on sam pomagał Astrid poradzić sobie z umieraniem matki. To prosty, szczery chłopak i podoba się jej, że zwraca na nią uwagę, tak jak i inni mężczyźni, co niedawno dostrzegła. Kiedy więc nadszedł czas Rachel Swart, towarzyszyli jej tylko mąż, znany jako Pa lub Manie, oraz czarna dziewczyna, jak jej tam, Salome, która rzecz jasna się nie liczy.

Powinnam tam być. Tak myśli Astrid. To, że flirtowała wtedy z Deanem, wzmaga jej poczucie winy. Myli się, sądząc, że jej młodsza siostra o wszystkim wie. Nie tylko o tym, ale w ogóle o wszystkim. Na przykład że pół godziny temu zwymiotowała obiad, jak to zwykle robi, żeby nie utyć. Ma skłonność do takich paranoicznych myśli, czasem podejrzewa, że inni umieją potajemnie odczytać zawartość jej głowy lub że życie to występ, w którym każdy poza nią odgrywa jakąś rolę. Astrid przepełniają lęki. Boi się między innymi ciemności, biedy, burz, utycia, trzęsień ziemi, przypływów, krokodyli, czarnych, przyszłości, rozpadu uporządkowanych struktur społecznych. Tego, że nikt jej nie kocha. I że zawsze tak było.

Teraz jednak Amor znowu zaczyna płakać, bo Astrid wypowiedziała to słowo, jakby było prawdą, a przecież nie jest, nie jest, choć po domu kręci się pełno ludzi, których nie powinno tu być i normalnie nie ma, a przynajmniej nie wszystkich jednocześnie.

Powinnyśmy się szykować, mówi Astrid niecierpliwie. Zdejmij ten mundurek i się przebierz.

Szykować na co?

Astrid nie odpowiada, czym wprawia ją w irytację.

Gdzie ty poszłaś? Wszyscy cię szukaliśmy.

Wspięłam się na pagórek.

Wiesz, że nie wolno ci tam chodzić samej. A co tutaj robisz? Tu, w jej pokoju?

Tylko patrzyłam.

Na co?

Nie wiem.

Mówi prawdę, nie wie, tylko patrzyła i tyle.

Idź się przebrać, poleca jej Astrid, wypróbowując głos dorosłej osoby, skoro pojawił się wakat.

Nie będziesz mi rozkazywać, odpowiada Amor, ale faktycznie wychodzi, choćby po to, żeby uciec przed siostrą. Ta, gdy tylko zostaje sama, podnosi zauważoną na łóżku bransoletkę, ładny drobiazg złożony z niebieskich i białych paciorków. Widziała ją na ręku matki i przymierzała już wcześniej. Teraz znów wsuwa ją na nadgarstek i czuje, jak ciasno oplata jej puls. Astrid stwierdza, że zawsze do niej należała.

Nie jestem piękna. Tak myśli Amor, nie po raz pierwszy, gdy patrzy na własne odbicie w lustrze, zamocowanym po wewnętrznej stronie drzwi jej szafy. Stoi w samej bieliźnie i ma na sobie między innymi niedawno kupiony stanik. Rozkwit ciała wciąż wydaje się jej nowy i niepokojący. Zrobiła się szersza w biodrach i ten wzrost masy odbiera jako nadmierny, obsceniczny. Nie lubi swojego brzucha i ud, pochyłej linii barków. W ogóle nie lubi swojego ciała, podobnie zresztą jak wiele z was, lecz odczuwa to z nastoletnią intensywnością, szczególnie dziś nasiloną, gęstą i żarliwą.

W takich chwilach skupionego namysłu powietrze wokół niej wibruje mocą jasnowidzenia. Ostatnio kilka razy przewidziała na ułamek sekundy wcześniej, że obrazek spadnie ze ściany, wiatr otworzy okno albo ołówek potoczy się po blacie. Dziś sięga wzrokiem gdzieś w dal, poza swoje odbicie w lustrze, i ogarnia ją pewność, że poczerniała od ognia skorupa żółwia uniesie się w powietrze znad szafki nocnej. Patrzy, gdy to się dzieje. Przedmiot z wolna przemieszcza się na środek pokoju, jakby to ona nim kierowała siłą własnego spojrzenia. Wreszcie go puszcza, a raczej rzuca, bo skorupa z wielką siłą uderza w podłogę i pęka.

Skorupa należała do małej kolekcji rzeczy, które samodzielnie zebrała na weldzie. Kamień o dziwnym kształcie, malutka czaszka mangusty, długie białe pióro. Poza tym w pokoju brak typowych znaków czy śladów, są w nim tylko nakryte kocem łóżko, stolik nocny, lampka, szafa, komoda i drewniana podłoga bez dywanu. Ściany także są nagie. Kiedy lokatorki nie ma w pokoju, jest on jak pusta kartka, niemal pozbawiona jakichkolwiek wskazówek, które mogłyby coś powiedzieć o dziewczynie, i może już samo to coś o niej mówi.

Nieco później Amor schodzi na dół z kawałkiem żółwiej skorupy w ręku. Wciąż kręci się tam trochę ludzi, więc patrząc przed siebie, podchodzi wprost do ojca, który nadal siedzi pochylony na krześle.

Gdzie ty byłaś? pyta. Bardzo się martwiliśmy.

Na pagórku.

Amor. Wiesz, że nie powinnaś tam chodzić sama. Dlaczego ciągle tam wracasz?

Nie chciałam jej oglądać. Uciekłam.

Co tam trzymasz?

Podaje mu chropowaty odłamek, choć w stanie oszołomienia, w jakim tkwi, nie pamięta zbyt dobrze, co to jest ani skąd się wzięło. Wygląda jak ogromny stary paznokieć u nogi, ohyda, fuj. Jedna z tych rzeczy, które znajduje w plenerze. Ciągle znosi jakieś przyrodnicze śmieci i drobiazgi. Pa ma ochotę odrzucić to coś, ale pierwszy impuls mija i nadal trzyma skorupę w wiotkiej dłoni.

Podejdź tu.

Zalewa go fala wielkiej, głębokiej czułości. Jest taką bezbronną, prostą duszyczką. Moje dziecko, moja mała dziecina. Przyciąga ją do siebie i nagle oboje gładko powracają do podobnej onirycznej chwili sprzed siedmiu lat, pośród bieli zaraz po uderzeniu pioruna. Znosił Amor z pagórka. Ocal ją. Ocal ją, Panie, a będę Twój na zawsze. Manie poczuł się jak zstępujący z góry Mojżesz i tamtego popołudnia swoim dotykiem Duch Święty odmienił jego życie. Amor pamięta te wydarzenia inaczej, zapamiętała ostrą woń spalonego mięsa, jakby grilla, smród ofiary złożonej pośrodku świata.

Pagórek. Lukas. Rozmowa. Właśnie o tym chciała pomówić, po to zeszła na dół, więc odsuwa się od koszuli ojca, która pachnie potem, żałobą i dezodorantem Brut.

Dotrzymasz obietnicy, mówi. Żadne z nich nie ma pewności, czy to zdanie oznajmujące, czy pytanie.

Jakiej obietnicy?

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I