55,00 zł
ks. Jan Rostworowski – Obrazki z życia Zbawiciela
Chwała Jezusowi i Maryi Przenajświętszej!
Z radością oddajemy pobożnemu Czytelnikowi rozmyślania nad tajemnicami życia Pana Jezusa, które wiele lat temu napisał na zesłaniu ks. Jan Rostworowski TJ.
“Powstała ta książeczka daleko, bo pod grzbietami śnieżnego Ałtaju, w maleńkiej mieścinie południowego Sybiru. Jak autorowi przy pisaniu tych kartek duchowe przestawanie ze Zbawicielem było źródłem najmilszej pociechy i osłodą chwil wygnania, tak życzy gorąco każdemu, co weźmie to dziełko do ręki, by we wszystkich przykrościach i cierpieniach nie gdzie indziej szukał pociechy, tylko tam, gdzie jest prawdziwa i obfita i niezawodna — w Jezusie Chrystusie, Panu naszym”.
W tekście korzystano z wydania z 1947 roku, nakładem Wydawnictwa Księży Jezuitów, dokonano niezbędnych korekt językowych, dostosowując go do aktualnie obowiązujących norm.
IMPRIMATUR NR 2708
Warszawa, 3 czerwca 1946 r.
dr W. Majewski – wikariusz generalny
St. Markowski – notariusz
KSIĄŻKA:
Książka szyto-klejona
Oprawa miękka – miła w dotyku dzięki okładzinie soft – touch
Wydanie I
Format 11,5 x 18 cm
Liczba stron – 476
ISBN 978-83-66728-94-3
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 415
Dziękujemy oo. jezuitom za nieodpłatną zgodę na wydanie niniejszego dziełka – Bóg zapłać!
KS. JAN ROSTWOROWSKI TJ
OBRAZKI Z ŻYCIA
ZBAWICIELA
BIBLIOTECZKA ŻYCIA WEWNĘTRZNEGO
„NA JEJ GŁOWIE”
WYDAWNICTWO ŻYCIA WEWNĘTRZNEGO
2021
Redakcja:
zespół „naJejgłowie”
IMPRIMATUR NR 2708
Warszawa, 3 czerwca 1946 r.
dr W. Majewski – wikariusz generalny
St. Markowski – notariusz
W tekście korzystano z wydania z 1947 roku, nakładem Wydawnictwa Księży Jezuitów, dokonano niezbędnych korekt językowych, dostosowując go do aktualnie obowiązujących norm.
Wydanie I
ISBN 978-83-67079-32-7
Wydawnictwo Życia Wewnętrznego
Kielnarowa 224c, 36-020 Tyczyn
tel. +48 501 202 186
e-mail: [email protected]
www.najejglowie.pl
Urywki, które w niniejszej książce po raz piąty1 podajemy pobożnym czytelnikom, drukowane były najpierw w kijowskim czasopiśmie »Lud Boży«, pod tytułem: »Obrazki z życia i męki Zbawiciela, według ks. Maurycego Meschlera TJ«. Z początku bowiem przyświecała autorowi ta tylko myśl, żeby przyswoić językowi polskiemu śliczne, a mało znane kontemplacje o życiu Chrystusowym, wyjęte z dzieła: »Die Exercitien des hl. Ignatius von Loyola, von M. Meschler S. J. Zweiter Teil. Anwendungen der Sinne«. W miarę jednak jak praca rosła, stało się pod wpływem różnych czynników, że pierwotny zamiar uległ zmianie. Rozpoczęte jako proste tłumaczenie, nabierały powoli niniejsze »obrazki« coraz większej samodzielności, aż wreszcie związek z oryginałem pozostał tak luźny, że pierwotny tytuł, usprawiedliwiony dla początku dziełka, stracił rację bytu w stosunku do całości, zwłaszcza że przybyło szereg opowiadań, których w oryginale wcale nie było. Wystarczy tu zaznaczyć, że z księdza Meschlera zapożyczono, mniej więcej zupełnie, około dziesięciu rozdziałów, a dalej zachowano z niego tylko niektóre myśli i ogólny plan przeważnej części rozmyślań.
Powstała ta książeczka daleko, bo pod grzbietami śnieżnego Ałtaju, w maleńkiej mieścinie południowego Sybiru. Jak autorowi przy pisaniu tych kartek duchowe przestawanie ze Zbawicielem było źródłem najmilszej pociechy i osłodą chwil wygnania, tak życzy gorąco każdemu, co weźmie to dziełko do ręki, by we wszystkich przykrościach i cierpieniach nie gdzie indziej szukał pociechy, tylko tam, gdzie jest prawdziwa i obfita i niezawodna — w Jezusie Chrystusie, Panu naszym.
»Słowo ciałem się stało« i mieszka już między nami. Mieszka w naszej pamięci, mieszka w naszychmyślach, zniża się aż do naszej wyobraźni. Chcesz wiedzieć, jak zniża się do naszej wyobraźni? Oto gdy leży w żłóbku, gdy na łonie dziewiczym spoczywa,gdy mówi kazanie na górze, gdy spędza noce na modlitwie, gdy wisi na krzyżu, gdy pokrywa się bladością śmierci, gdy leży w grobie nie znając zepsucia, gdy zstępuje zwycięzcą do piekieł, gdy dnia trzeciego wstaje z martwych i pokazuje apostołom rany swoje, pamiątki triumfu, gdy wreszcie w ich oczach wznosi się w przybytki niebieskie.
Kiedy to wszystko oczyma duszy oglądasz, czy nie rozmyślasz o prawdzie? Czy nie zajmujesz się zbożnie a święcie?
Te rzeczy rozważać – nazywam mądrością prawdziwą; mam to za wielką roztropność – oczyma duszy wpatrywać się w te obrazy i karmić się ich słodyczą.
O jakiejkolwiek z tych rzeczy rozmyślasz, o Bogu rozmyślasz, bo w tym wszystkim Pan mój i Bóg.
Święty Bernard, Sermo de Aquaeductu
Wśród łez i westchnień i jęków całego ludzkiego rodzaju płynęły wieki, a wielki, ponury Adwent Starego Zakonu nie chciał się kończyć. Na darmo biły w niebo rozpaczliwe krzyki proroków Izraela: Obyś rozdarł niebiosa i zstąpił! na darmo podnosiła się z ziemi całej niema prośba niewymownej tęsknoty za łaską i prawdą: obiecany Mesjasz nie nadchodził i żaden brzask jutrzenki nie zwiastował przyjścia Wschodu z wysokości.
I owszem, coraz ciemniejsza, coraz czarniejsza noc zapadała na ziemię i coraz grubszy mrok, wedle Izajaszowej przepowiedni, okrywał narody jakby całunem smutku i beznadziejnej niedoli. W narodzie wybranym umilkły już były głosy proroków i gasły coraz bardziej światła wiary prawdziwej; w łonie pogańskich ludów ginęły ostatnie blaski pierwotnego objawienia, a otwierała się przed duszami ta pustka straszliwa, której nie mogły już zapełnić ani baśnie bałwochwalczych podań, ani przesądne wierzenia ślepego zabobonu.
A w tej pustce i tej pomroce błądziło serce ludzkie po manowcach występku, brocząc krwią niezliczonych ran i nurzając się w błocie ostatecznego upodlenia. Od wewnątrz targały je namiętności, na których okiełznanie nie było siły; od zewnątrz wbijał weń zęby i pazury cały ten ustrój starożytnego świata, którego prawem była przemoc, a owocem okrucieństwo i krzywda.
I spojrzał Pan z nieba na syny człowiecze, aby zobaczyć, czy jest rozumiejący albo szukający Boga, i nie znalazł. Wszyscy odstąpili pospołu, stali się nieużytecznymi i obrzydłymi, popsowali się w zabawach swoich, nie masz, kto by dobrze czynił, nie masz aż do jednego. Na drogach ich skruszenie i nieszczęście, a serca ich pełne złości i łakomstwa, zazdrości i mężobójstwa, swaru i zdrady, pyszne, nieposłuszne, bezrozumne, nieprzejednane, nietowarzyskie, niemiłosierne. Bóg był z ziemi wygnany; wygnane były prawda i pokój i szczęście; panoszył się tylko w bezwstydnym triumfie książę ciemności i duch wszelkiej ohydy, a u kresu dróg ludzkich otchłań zguby otwierała gardziel swoją.
I zdawać się mogło, że jak świat zapomniał o swym Stwórcy, tak Bóg dopuścił już ludzkości całej błądzić i bez ratunku ginąć na drogach zatracenia. W rzeczy samej jednak było inaczej, bo myśli Boże nie są jak myśli człowiecze. Właśnie wtedy, gdy upadły, niewdzięczny rodzaj ludzki staczał się już w najgłębszą przepaść grzechu i nędzy, w przybytku tej światłości nieprzystępnej, gdzie w ciszy wiecznej mieszka Nieskończoność Miłosierdzia, odzywał się głos, który wnet miał zabrzmieć i na ziemi: Żal mi tego ludu! Jak niegdyś w niewymownej rozmowie Osób Bożych wyrzeczone było słowo: Uczyńmy człowieka! tak teraz odezwała się Miłość Przedwieczna: Uczyńmy odkupienie ludzkości!
Postanowienie odkupienia zapadło i zaczęły pracować wnętrzności miłosierdzia Boga naszego nad słodkim planem podźwignięcia upadłego człowieka. Ale jakąż drogę obierze Mądrość Najwyższa, by pojednać świat ze Sobą i wyrwać go z niewoli grzechu i hańby? Czy puści w niepamięć wszystkie winy i przedrze darmo cyrograf dekretu zguby wiecznej? Czy wzbudzi może nowego proroka, aby imieniem Bożym głosił pokutę i oznajmił ludziom przebaczenie? Czy ześle na świat anioła pokoju, który by nawrócił zbłąkanych i otwarł im na powrót zamknięte drzwi raju żywota?
Tak mogły myśleć małe serca stworzone, ale nie tak myślała ludzkość i łaskawość Zbawiciela naszego, Boga. W bezmiarach swej cichości i dobroci powziął Bóg plan inny, tak słodki, jak miłość Jego Serca, a tak wielki i niepojęty, jak głębie Jego nieskończoności. Nie anioł i nie czysty człowiek miał być obrany na odkupiciela ludzi, ale sam Bóg miał zstąpić na ziemię i wmieszać się w chorą ludzką rodzinę, aby ją podźwignąć do siebie; nie darmo miały być darowane winy, ale jedna z Osób Bożych miała stać się człowiekiem i krwią swoją zapłacić za wszystkie grzechy świata.
I zaczęły się przygotowania do tego dzieła, tak ciche, że ich żaden z książąt wieku tego nie poznał, a tak jasne i czyste, jak drogi i ścieżki myśli Bożych.
Pobożny dom Joachima i Anny wywodził się w prostej linii z rodu Dawidowego, daleki jednak był nie tylko już od świetności, odpowiedniej królewskiemu pochodzeniu, ale nawet od skromnego dostatku. Być może, że para tych bogobojnych małżonków mieszkała niegdyś w stolicy, bo stara tradycja wskazuje po dziś dzień na ślady ich domostwa w pobliżu dawnej świątyni, z biegiem lat wszakże przenieśli się oni do ustronnej Galilei, gdzie w cichym Nazaret należała do nich poprzednio, lub nabyta przez nich została, mała posiadłość. Jak długo tu pozostali przy życiu, nie wiadomo; w chwili, którą Bóg obrał na zorzę ludzkiego zbawienia, ewangeliczna opowieść wspomina tylko jedną mieszkankę nazaretańskiego domku, której imię było Maryja.
Była to dzieweczka lat piętnastu lub szesnastu, wychowana, jak tradycja głosi, w świątyni, a teraz poślubiona mężowi z pokolenia Dawidowego, który równie jak Ona, ubogi, prowadził w Nazarecie skromny warsztat ciesielski.
Z dwóch obrzędów, które składały się wówczas na żydowskie małżeństwo, między Maryją a Józefem dopełnił się był dopiero pierwszy, to jest sam ten akt zaślubin, który odpowiadał mniej więcej naszym zaręczynom: uroczyste przeprowadzenie panny młodej w dom oblubieńca miało dokonać się, wedle zwyczaju, w kilka miesięcy później.
Maryja więc nie mieszkała jeszcze ze swoim przyszłym małżonkiem, ale przebywała w domu rodzicielskim bądź to pod okiem matki, jeżeli była jeszcze przy życiu, bądź pod opieką jakiejś starszej krewnej. Żyła w tym zamknięciu i odosobnieniu, które prawo ówczesne przeznaczało poślubionym dziewicom, ale nie domyślał się nikt z ludzi, nie domyślała się i Ona sama, co miało być, wedle planów Bożych, skupienia tego owocem. Nikt bowiem nie widział wpatrzonych w Jej domek oczu całego nieba; nikt nie dostrzegał jasnych potoków łaski niebieskiej, które, jak owa rzeka, rozweselająca miasto Boże, wlewały się w Jej duszę bez miary i bez końca.
Była przeczysta i ślubowała Bogu dziewictwo wieczne – ale nie wiedział jeszcze świat, że w samym Jej poczęciu rozstąpiły się przed Nią brudne fale pierworodnej winy; była święta – ale zakryte to było przed oczyma ludzi, że przewyższała już swym blaskiem najwyższe chóry anielskie i obleczona była, jak w słońce w świętość samego Boga; była dobra i cicha – ale sam tylko Bóg przeglądał do dna to Serce, które było jasnym zwierciadłem bez zmazy, odbijającym obraz Dobroci Niestworzonej.
Płynęła spokojnie w nazaretańskim domku praca i modlitwa, gdy dnia jednego ubogą komnatkę Maryi napełniła nagle światłość niebieska. Spojrzała zdumiona, ale nie przelękła: w widzialnej postaci stał przed Nią Anioł Pański i chylił się do jej stóp w głębokim pokłonie. Podniósł głowę i patrzył na Nią przez chwilę z pokorną miłością, a potem wyrzekł głosem, w którym dźwięczała radość całego nieba: Bądź pozdrowiona, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami! Skończył poseł niebieski i spoglądał na Nią dalej w zachwycie uwielbienia, ale z ust Maryi nie padło żadne słowo odpowiedzi. Jak za podmuchem wiatru marszczy się toń przeźroczysta, tak pogodny kryształ Jej duszy zmącił się nagle trwożnym pytaniem, co ma znaczyć to niesłychane pozdrowienie i dlaczego Jej dostaje się w udziale. A że w głębinach swej przedziwnej pokory nie znajdowała żadnego wyjaśnienia, więc stała milcząc, ze spuszczonymi w dół oczyma, cała promienna skromnością dziewiczą i jasna blaskiem mądrości Bożej.
Zabrzmiały znowu słowa anielskie, jakby słodka muzyka nie z tego świata: Nie bój się, Maryjo, albowiem znalazłaś łaskę u Boga. Oto poczniesz w żywocie i porodzisz Syna, a nazwiesz imię Jego Jezus. Ten będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego i da mu Pan Bóg stolicę Dawida, ojca Jego i będzie królował w domu Jakubowym na wieki, a królestwu Jego nie będzie końca.
Tu przerwał Anioł, jakby sam był zdumiony ogromem rzeczy, które Bóg przez niego oznajmiał. Bo oto zwiastował tej młodziutkiej dzieweczce, że będzie Matką wcielonego Boga i Królową wszelkiego stworzenia; przynosił Jej chwałę, jaką nikt inny nie miał Jej przewyższać, prócz jednego Stwórcy wszechrzeczy; odsłaniał przed Nią olbrzymi obraz słonecznych, przecudownych dzieł Bożych, których Ona miała być początkiem i źródłem.
Cóż więc odpowie ta wybrana z tysięcy, ta błogosławiona i nad wszystkie kochana, ta pełna łaski i przeznaczona do niepojętej, prawie nieskończonej chwały?
Maryja zrozumiała, ale wśród ulewy blasku, spadającej na Nią z nieba, stała dalej skromna i cicha. Nie zadrgało Jej Serce żadnym pożądaniem, nie pociągnęły Jej wzroku rzucone do stóp bezcenne klejnoty, nad które nie było droższych w skarbach niebieskich. Dawno już nosiła w duszy inny klejnot przeczysty i wiedziała, że był miły Temu, co pasie się pośród lilii.
Podniosła jasne oczy na zwiastuna chwały, a łagodne Jej wejrzenie pełne było oczekiwania i prośby. Jakoż się to stanie? – spytała z cicha – gdyż męża nie znam!
Jak się to stanie – Maryjo? Ty pytasz, jak się to stanie, że przyniesione Ci obietnice Boże świętego panieństwa Twego nie naruszą?
Oto tak się stanie, że zrobi Cię Bóg tym cudem przedziwnym, jakim jest Matka Dziewica; tak się stanie, że pozostając Panienką przeczystą, będziesz zarazem Rodzicielką Bożą; tak się stanie, że dusza Twoja i ciało pozostaną ogrodem zamkniętym na wieki, a jednak wejdzie do tego ogrodu Baranek bez zmazy, aby się pasł wśród grządek wonnych ziół, a lilie zbierał.
I wypłynęła z ust Anioła ta cudowna pieśń nad pieśniami o macierzyństwie Bożym w czystości dziewiczej. Duch Święty – odrzekł w zachwycie – zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, nazwane będzie Synem Bożym. A oto Elżbieta, krewna Twoja, i ona poczęła syna w starości swojej, a ten miesiąc szósty jest onej, którą zowią niepłodną, bo u Boga nie będzie żadne słowo niepodobne.
Znowu nastała cisza w maleńkiej komnatce, a niebo i ziemia, przeszłe i przyszłe pokolenia czekały milcząc na to »fiat« panieńskie, od którego miały się zacząć nowe dzieje świata i wielka naprawa wszystkiego, co było skażone.
Maryja pojęła i w jednym jasnym widzeniu stanęło przed Nią wszystko, co niosło Jej zwiastowanie anielskie. Ujrzała siebie w blaskach Ducha Świętego dźwigniętą tam, gdzie oko stworzone nie sięga; ujrzała na swej głowie koronę z gwiazd dwunastu, a u swoich stóp, głęboko w dole, i najwyższe chóry aniołów, i cały świat dzieł ręki Bożej. Obok Syna ujrzała siebie w wielkiej sprawie zbawienia jako Matkę i Współodkupicielkę ludzi, ale zrozumiała teżlub przeczuła, że drogą do tego wywyższenia będzie bezmiar bólu, którego ostrze przeniknie w najtajniejsze głębie Jej duszy.
Ujrzała to wszystko, ale wewnętrzny Jej wzrok nie zatrzymał się dłużej ani na obiecanej chwale, ani na prowadzącym do niej cierpieniu. Czysta Jej dusza była tak mocno utwierdzona w prawdzie, że już nie żyła i jakby nie istniała sama dla siebie, ale tylko dla Tego jednego, który Ją stworzył i który skupiał w sobie całą Jej miłość. Bóg tak chce, a więc niech tak się stanie, niech będzie wola Jego błogosławiona; Bóg tak chce, a więc gotowe Serce moje, by w szczęściu czy w cierpieniu służyć przedziwnej chwale sławy Jego.
Panienka święta złożyła ręce, a na słodką Jej twarz wystąpił wyraz pogodnego skupienia. Nie myślała o sobie i nie wiedziała, że mówi największe słowa, jakie wyszły kiedykolwiek z ust stworzenia, mówiła to tylko, czego pełne było Jej serce. Oto ja,służebnica Pańska – rzekła z pokorną ufnością i z oddaniem się bez granic – niech mi się stanie według słowa Twego.
Niech się stanie – i stało się natychmiast, stało się na niebie i na ziemi, stało się to, na co zgina się wszelkie kolano niebieskie, ziemskie i podziemne.
Niech się stanie – i stał się ten cud, że Słowo, które było u Boga, w przejasnych blaskach Ojcowskiego łona, to Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami, pełne łaski i prawdy.
Niech się stanie – i stało się to, że zginęła przepaść między niebem a ziemią, bo samo niebo wstąpiło w cichy przybytek panieńskiego żywota.
Niech się stanie – i stał się koniec pustce, koniec ciemnościom i tęsknocie, bo w łonie dziewiczym Emmanuel, to jest Bóg z nami, wesele wszystkich serc i jasna światłość świata.
Anioł pochylił się aż do ziemi, by oddać pokłon Matce swego Pana, a dusza Maryi była w zachwycie pierwszej na świecie Komunii Boga ze stworzeniem. Obok Jej Serca biło w Jej łonie inne żywe Serce, ludzkie i Boże zarazem, Serce tak wielkie, że w Nim mieszka wszystka zupełność Bóstwa cieleśnie. I słyszała wyraźnie w swym wnętrzu wstępującą z tego Serca modlitwę, szeptaną z cicha jak pacierz poranny u progu ziemskiego żywota: Ofiary i obiaty za grzech nie chciałeś, aleś mi ciało sposobił, tedym rzekł: Oto idę, abym czynił, Boże, wolę Twoją.
Serce Matki wtórowało Sercu Syna; dusza Maryi i dusza Chrystusowa łączyły się i rozpływały w tej przedziwnej modlitwie, która w ich głębi poczęta, miała kiedyś przemienić świat: Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi. I nie mąciło to wcale ich ufności, że owa ziemia była jeszcze w tej chwili ciemną nocą okryta. Była w nich niezachwiana pewność, że ciemność ta pierzchnie i że noc ustąpi miejsca wschodzącej już nad światem jasnej zorzy Bożego dnia.
A w blaskach tego wschodu dochodził gdzieś z oddali miejsc i wieków potężny chór tysięcy dzwonów, bijących całą mocą na »Anioł Pański« i miliony milionów warg ludzkich powtarzały pobożnie pozdrowienie anielskie: Zdrowaś, Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą.
Gdy za odchodzącym w niebo Aniołem zamknęły się tajemnicze drzwi zaświata, Maryja została sama, z jednym tylko tym przedziwnym gościem z nieba, o którym odtąd w nowym i niesłychanym dotychczas znaczeniu mówić mogła: Bóg serca mego i cząstka moja Bóg na wieki. W ubogiej, przed chwilą tak jasnej izdebce zapanował na powrót szary mrok, ale w jej wnętrzu świeciły tak jasne zorze, że wobec nich ciemnością były blaski najjaśniejszego południa. Jej Bóg i Jej Syn żył prawdziwie w Jej łonie i zalewał Jej Serce promieniami swej dobroci, więc cała Jej dusza topniała miłością, a wargi powtarzały w zachwycie słodką modlitwę: Umiłowany mój mnie, a ja Jemu.
Jakkolwiek jednak Panienka Najświętsza podniesiona była duchem wysoko nad światy, jasne i proste Jej Serce nie straciło czucia dla tego, co kochało na ziemi. Dowiedziała się z ust Anioła, że starsza, serdecznie umiłowana Jej krewna doznała również po długiej niepłodności nawiedzenia Bożego i ta wiadomość o cudzym szczęściu napełniła Jej duszę najżywszą radością.
Elżbieta ma mieć syna, ma się doczekać końca długich łez i nieutulonego żalu! Jakże więc nie rzucić się w jej objęcia i nie weselić się z nią, że odjął Pan urąganie jej między ludźmi?
Zwyczaj zabraniał wprawdzie poślubionym dziewicom wychodzenia na widok publiczny, ale w Sercu Maryi panował już ten Nowy Zakon Chrystusowy, którego najwyższym prawem jest miłość. Nie zawahała się więc ani na chwilę pójść za głosem miłości, zwłaszcza że z własnym Jej uczuciem połączyło się zapewne szczególne natchnienie Boga, który przeznaczył tej podróży święte i bardzo ważne zadania.
Przygotowania do drogi nie trwały długo; ledwie kilka dni minęło od anielskiego poselstwa, a lekkie stopy Panienki Najświętszej biegły z pośpiechem po stromej ścieżce, schodzącej z Nazaret w głąb doliny Esdrelon, a potem kierowały się w górę, w wyżynny kraj pokolenia Judy.
Rodzina Zachariasza, jak wiele innych rodzin kapłańskich, nie mieszkała w Jeruzalem, ale w jednym z tych starych miast judzkich, które rozsiadły się poniżej stolicy po obu stronach górskiego grzbietu, dzielącego wzdłuż całą południową Palestynę. Czy miejscem jej pobytu była Jutta, czy Ain-Karin, czy starożytne Hebron – to nie da się dziś z pewnością rozstrzygnąć; w każdym razie miała Maryja przed sobą cztery do pięciu dni pieszej drogi, wiodącej przez jeden z głównych szlaków ówczesnych wędrówek. Był to zapewne koniec marca, w którym Ziemia Święta, po ostatnich deszczach, lśni przepychem najpełniejszej wiosny; przed oczyma i Sercem Panienki Najświętszej roztaczały się zewsząd te niezrównane obrazy Pieśni nad pieśniami: Zima minęła, deszcz przeszedł i przestał; ukazały się kwiatki po ziemi naszej; głos synogarlicy słyszan jest; winnice kwitnące wydały wonność swoją. Daremne jednak były pieszczoty barw i woni, daremny czar, jakim nęciła do siebie wiosenna przyroda; spuszczone oczy Maryi utkwione były w widoki nie z tej ziemi, a w duszy Jej dźwięczało ciche wezwanie Boże: Śpiesz się, przyjaciółko moja, gołębico moja, piękna moja, a przyjdź!
Toteż spieszyła się, ile mogła, nie zatrzymując się inaczej, jak tylko dla koniecznych popasów i noclegów. Minęła szybkim krokiem groźne mury wyniosłej Samarii, przeszła w pobliżu odwiecznych Szilo i Bethel, pozdrowiła w przechodzie Jeruzalem, z kolebką swego dzieciństwa, umiłowaną świątynią, pozostawiła na uboczu białe domki Betlejemu, z którymi wnet miały Ją złączyć najświętsze wspomnienia, aż nareszcie ukazał się Jej oczom cel podróży. Na uboczu gór, wciśnięta pomiędzy skalne wzgórza, otwierała się urocza kotlina, a w jej głębi, pod strażą ciemnych cyprysów, stał nad miłym źródłem dom Zachariasza pośród oliwek i winnic.
Serce Maryi zabiło żywiej; radość dodała sił zmęczonym stopom. Już wbiega w dziedziniec, już wchodzi w progi izby, w której szczęśliwa matka Przesłańca ukrywała przed światem swój stan błogosławiony, już otwiera szeroko ramiona, by wśród radosnego powitania przycisnąć do Serca ukochaną krewną – gdy nagle zatrzymuje się w świętym zdumieniu tak, jak staje człowiek wobec widomych znaków mocy Bożej.
Zaledwie bowiem Maryja ukazała się na progu i przemówiła do niej słowami serdecznego pozdrowienia, w Elżbiecie stało się coś dziwnego, spadł na nią jakby grom zachwytu niebiańskiego. Powstała z miejsca i podniosła ręce, na zmarszczoną jej twarz wystąpił rumieniec, a oczy zaświeciły blaskiem natchnienia. Błogosławionaś Ty między niewiastami, zawołała głosem wielkim, i błogosławiony owoc żywota Twojego! I skądże mnie to, dodała z niewymowną pokorą, że Matka Pana mojego przyszła do mnie?
Nie odpowiedziała na to pytanie Panienka Najświętsza, bo ogarnął Ją podziw głęboki. Przecież Ona dotąd nie zwierzyła się nikomu ze swych tajemnic, więc skądże wiadomo żonie Zachariasza o dokonanych w Niej cudach? Czyżby Anioł Pański wyprzedził Ją tu z niesłychaną nowiną? Czy może Ten, którego nosiła w swym łonie, sam zaczął już objawiać wielkość Jej chwały?
Elżbieta rozproszyła malującą się we wzroku Maryi wątpliwość. Ze świętą dumą matki, opowiadającej wielkie rzeczy o swym dziecku, wskazuje zaraz na właściwe narzędzie danego sobie objawienia. Nie dziw się, mówi, bo oznajmił mi to wszystko Duch Święty przez to wybrane naczynie, jakie i ja noszę w mym łonie, albowiem gdy stał się głos pozdrowienia Twego w uszach moich, skoczyło z radości dzieciątko w żywocie moim.
Tak też rzeczywiście było: to Jan Chrzciciel rozpoczynał w żywocie cudowny swój zawód i spełniał zawczasu zgotowaną dla siebie przepowiednię, że ty, dzieciątko, prorokiem Najwyższego będziesz nazwane, bo uprzedzisz przed oblicznością Pańską, gotować drogi Jego. Uprzedził istotnie, bo gdy jeszcze nikt prócz Maryi nie wiedział o Słowie, które stało się ciałem, on z łona do łona przeczuł i oznajmił Jego obecność; uprzedził, bo oświecony i uświęcony przed czasem łaską Bożą, gwałtownym ruchem maleńkiego ciała pouczył swą rodzicielkę, że stoi przed nią Matka Chrystusowa. Wyrywał się, mówi ślicznie święty Chryzostom, by wyjść z ciasnego macierzyńskiego łona; jeszcze się nie narodził, a już chciał biec przed obliczem Chrystusowym; jeszcze nie mógł wydać głosu, a już chciał wołać, jak później na puszczy: Oto Baranek Boży! Oto, który gładzi grzechy świata!
Elżbieta wyręczyła nieme swe dziecię w uwielbieniu Syna i Matki. Błogosławionaś Ty, któraś uwierzyła, zawołała z zachwytem, albowiem spełni się to, co jest powiedziane od Pana, że to, co się z Ciebie narodzi Święte, nazwane będzie Synem Bożym. A chwała Twoja nie odejdzie z ust ludzi, którzy będą pamiętać na moc Pańską wiecznie, bo w każdym narodzie, który usłyszy imię Twoje, będzie uwielbion Bóg Izraelski dla Ciebie.
Skończyła matka Przesłańca i wyciągnęła ręce, by objąć w ramiona Matkę swego Pana, ale z kolei udzielił się Maryi święty poryw Bożego natchnienia. Widząc, jak cudownie zaczynają się spełniać dane Jej obietnice, uczuła nagle, że cała Jej dusza wzbija się w górę na skrzydłach niewymownej radości. Podniosła oczy w niebo i skrzyżowała ręce na piersiach, a słodka Jej twarz przybrała wyraz niebiańskiego zachwytu. Przez chwilę poruszały się Jej wargi cichą modlitwą, ale wnet wylały się zbyt długo tłumione uczucia w głośną pieśń uwielbienia. Jak kiedy potężna a przeczysta fala zerwie nagle tamy i wybuchnie potokiem kryształu i srebra, tak z przepełnionego Serca Najświętszej Panienki wytrysnął całą mocą przecudny hymn dziękczynienia i chwały. Błogosławiła Boga za siebie, że uczynił Jej wielkie rzeczy, który możny jest i święte Imię Jego; dziękowała za naród i za cały Stary Zakon, że przyjął Izraela, sługę swego, jako mówił do Abrahama i nasienia jego na wieki; wielbiła Pana, że uczynił moc ramieniem swoim i złożył mocarze ze stolicy; wysławiała Jego dobroć, że miłosierdzie swoje umocnił od narodu do narodu bojącym się Jego.
I spłynęła ta modlitwa z ust Maryi jako promień dymu z wonnych rzeczy mirry i kadzidła, z pełną świadomością, kim jest i co mówi. Zdawała sobie jasno sprawę ta cicha dzieweczka, że cały Stary Testament wyśpiewuje w Jej hymnie swą radość z przyjścia Zbawiciela; wiedziała, że Nowy Zakon, w którym błogosławioną zwać Ją miały wszystkie narody, przyswoi sobie Jej pieśń dziękczynną, jako najczystszy i najwznioślejszy wyraz uwielbienia Boga. I tak rzeczywiście się stało. Spod dachu cichego Zachariaszowego domu rozległy się słowa Maryi tak daleko, że posłyszał owo Magnificat cały po szerokim świecie Kościół Chrystusowy i że każde serce chrześcijańskie, które chce wylać swą wdzięczność przed Bogiem, z Nią razem i Jej słowami odtąd przemawia: Wielbi dusza moja Pana i rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim.
Zachwyt Panienki Najświętszej niebawem minął i znów zapadła na całą Jej postać ta przedziwna zasłona skromności i pokory, pod którą tylko Boże oko mogło dostrzec blaski niezrównanej chwały. Przywitała się najczulej ze starszą krewną, winszując jej z wylaniem rychłego macierzyństwa; pozdrowiła jej męża i resztę domowników, a potem weszła cicho w tę cudowną rolę jakby promienia światła wśród rodziny Zachariasza, jaką Jej przypisuje instynkt Kościoła w tajemnicy Nawiedzenia. Przez swą słodycz i pogodę była pociechą, przez swą dobroć – ciągłą we wszystkim posługą, przez swe skupienie – naczyniem i wzorem osobliwego nabożeństwa, przez swą przedziwną roztropność – narzędziem dobrej rady. Wyręczała Elżbietę w zarządzie domu i pomagała jej w rosnącej niemocy; znajdowała sposób porozumienia ze starym, od sześciu miesięcy głuchym i niemym Zachariaszem; budowała swym słowem i zachowaniem domowników i gości; żyła cała dla drugich, nie troszcząc się w niczym o siebie. Tylko wtedy, kiedy po skwarnym dniu pracy siadała o wieczornym chłodzie z Elżbietą w altanie domowej winnicy, rozwiązywały się Jej usta cichym opowiadaniem o niepojętych, udzielonych Jej łaskach Bożych. A wśród tych słodkich zwierzeń, gdy nad głowami jasno świecił księżyc, a ciszę przerywał tylko jednostajny głos świerszczy polnych, słyszały obie matki ze swego wnętrza bicie dwóch serc, które bez słów rozmawiały ze sobą miłością i łaską. Z łona Maryi Jezus uświęcał dalej i oświecał swego Przesłańca; w łonie Elżbiety maleńki Jan już był jak ten przyjaciel oblubieńca, który stoi a słucha, i weselem się weseli dla głosu oblubieńcowego.
Nareszcie, po trzech miesiącach, przyszedł dzień wielki: Elżbiecie wypełnił się czas porodzenia i porodziła syna. Gdy Maryja wzięła je na kolana, dziecię utkwiło w Niej czarne oczęta, jakby poznając Tę, której zawdzięczało przedwczesne uświęcenie. A potem przyszło święto obrzezania i tajemnicze, z natchnienia Bożego, nadanie imienia dziecięciu, a wreszcie nowy zachwyt, zesłany na Zachariasza, że przemówił, błogosławiąc Boga.
Ale wśród tych widomych i tak cudownych znaków mocy Bożej, gdy rozsławiano te słowa po wszystkich górach żydowskiej ziemi, było Panience Najświętszej za głośno i za jawnie. Pokorna i przeczysta lilia padolna potrzebowała cienia ukrycia; wzywały Ją też do domu inne, święte zamiary Boże. Niebawem więc po uroczystości obrzezania puściła się w powrotną drogę do rodzinnego Nazaretu, a tej Jej podróży towarzyszyły po raz pierwszy słowa Zachariaszowego hymnu, którymi odtąd Kościół błogosławi swych wędrowców, że nawiedził nas Wschód z wysokości, aby zaświecił tym, którzy w ciemności i cieniu śmierci siedzą, ku wyprostowaniu nóg naszych na drogę pokoju.
Po powrocie Maryi do Nazaretu odbyło się to uroczyste przeprowadzenie Jej w dom oblubieńca, na którym kończył się ostatecznie obrzęd ówczesnych zaślubin. Wtajemniczony przez Anioła święty Józef przyjął Narzeczoną pod swój dach z pełną świadomością dokonanych w Niej cudów i rozpoczęło się dla obojga to ciche, święte pożycie, którego czas był jakby jasną zorzą przed pełnym blaskiem Chrystusowego dnia.
Rodzicom Jezusowym nie było tajne, co wiedział z przepowiedni Micheasza każdy Żyd, obznajomiony z Pismem, że błogosławiony Owoc panieńskiego łona ma przyjść na świat nie w Nazarecie galilejskim, ale w Betlejem, w ziemi judzkiej. Mimo to jednak nie uprzedzali w niczym zrządzeń Bożych. Wiedzieli dobrze, że słowo prorocze musi się spełnić i że Bóg w odpowiedniej chwili tak pokieruje biegiem zdarzeń, że one posłużą planom zakreślonym przez Jego mądrość.
Jakoż istotnie przyszła wskazówka z nieba, ale przyszła w sposób zgoła nieoczekiwany i z niejednego względu bolesny. Upływał już dziewiąty miesiąc od anielskiego poselstwa; Panienka Najświętsza czuła coraz wyraźniej zbliżający się czas upragnionego rozwiązania, gdy dnia pewnego niespodziewane zdarzenie napełniło całe miasteczko poruszeniem i gwarem. Na cichym zazwyczaj nazaretańskim rynku ukazała się gromadka ludzi, którzy przy odgłosie bębna i trąbki ogłaszali mieszkańcom edykt Heroda i cesarski. Treścią jego było rozporządzenie, że ma się dokonać ogólny spis ludności i że każdy ma stanąć do zapisu tam, skąd pochodzi jego rodzina.
Dla Maryi i Józefa, którzy pochodzili oboje z domu Dawidowego, wypływał z tego rozkazu obowiązek udania się do Betlejem, gdzie ród Jessego miał od wieków prastare swoje gniazdo. Jeżeli jednak z jednej strony otwierała się w ten sposób droga do ziszczenia proroctwa, to z drugiej strony było w tym zrządzeniu dużo rzeczy gorzkich i przykrych. Bo czy to nie było dolegliwym upokorzeniem dla serc prawdziwych Izraelitów, że miejsce narodzenia Mesjasza wyznaczała wola obcego, pogańskiego władcy? Czy nie można było dziwić się boleśnie, że Bóg dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie niejako swoje słowo, gdy stan Maryi i niestosowna pora roku czyniły podróż szczególnie uciążliwą?
W tłumie słuchającym cesarskiego rozkazu odzywały się zewsząd bądź to szemrania i gniewy, bądź znowu szyderstwa i drwiny, ale w duszach Maryi i Józefa panował zawsze ten sam pogodny spokój. W woli Cezara widzieli przede wszystkim wolę Bożą, i to im wystarczało, żeby poddać się jej bez zastrzeżeń. Zamknęli domek, oddając go pod opiekę dobrych sąsiadów; włożyli na osiołka ubogie węzełki i skromne zapasy podróżne, a potem puścili się w drogę, której Bóg przeznaczył tak dziwne zadania. Bo, jak pięknie mówi święty Ignacy, nie co innego było celem tej podróży, tylko to jedno, żeby Syn Boży mógł się narodzić w pełniejszym i dotkliwszym ubóstwie. W domu rodziców miałby bardzo skromne, ale przynajmniej jakiekolwiek wygody. Rodząc się w drodze, daleko od ojczystego miejsca i dachu, miał od początku swego życia na ziemi doświadczać chłodu i głodu, zapomnienia, wzgardy i gorzkiego braku wszystkich dostatków, aby wreszcie żywot tak rozpoczęty zakończyć zupełnym ogołoceniem krzyża.
Był to koniec grudnia; wiały chłodne wiatry z zachodu, niosąc ze sobą deszcz, który na górach mieszał się ze śniegiem. Panienka Najświętsza, otulona w płaszcz z ciemnej wełnianej materii, jechała przeważnie na osiołku; święty Józef z laską w prawej ręce, lewą prowadził ostrożnie zwierzę za cugle. Mijali ich inni podróżni, jadący szybko i strojnie; oni szli powoli, nie tylko na drodze, ale i po gospodach ustępując drugim miejsca; szli pokornie, jak ludzie z gminu, nie zwracając niczyjej uwagi. A jednak kim była ta cicha para pielgrzymów! Z jakim to przepychem prowadzono niegdyś przez te strony Arkę Przymierza! Oto tu była prawdziwa Arka, a nikt o tym nie wiedział! Ilu to przodków Maryi i Józefa szło po tej drodze z królewską okazałością! Oto tu szedł nieznany i cichy, zamknięty w łonie Matki, Król królów i Pan panujących.
Wśród gwaru, który ją otaczał, szła Święta Para pogrążona w świętej ciszy. Mówili ze sobą niewiele i nie głośno, a wargi poruszały się szeptem modlitwy.
Małe, niegdyś królewskie Betlejem leży o dwie godziny drogi od Jeruzalem na południe, przy gościńcu wiodącym do Hebron. Białe domki miasteczka rozkładają się na stokach i pośrodku dwóch pagórków, połączonych ze sobą jakby wąskim siodłem. Od stóp wzgórza, aż pod same domy, w malowniczych, nieregularnych terasach wznoszą się winnice i ogrody, pełne fig i oliwek. Naokoło miasteczka urocze doliny, na nich pastwiska i łąki, których bujna trawa dostarcza paszy całym stadom bydła i owiec.
Zapewne był już wieczór; zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie na domy rozrzucone po wzgórzu, gdy Maryja i Józef z osiołkiem dochodzili znużeni do miasta, wstępując powoli pod górę, pośród ogrodów i winnic.
Udali się wprost do gospody.
Gospoda ówczesna było to miejsce ogrodzone parkanem, bez dachu, często nawet bez żadnego budynku. U wrót stał z psem uzbrojony odźwierny, który wpuszczał podróżnych i wskazywał każdemu miejsce. W zajeździe nie można było niczego dostać, prócz wody i bezpiecznego kąta dla wypoczynku, o wszystko inne musieli się troszczyć sami podróżni.
W chwili przybycia Świętej Rodziny Betlejem pełne było przyjezdnych, nie było już miejsca i w gospodzie. Maryja i Józef musieli szukać innego schronienia. Idą w miasteczko; co trochę zostaje Maryja z osiołkiem na drodze, podczas gdy Józef nieśmiało i pokornie puka do drzwi z prośbą o nocleg. Stawali tak przed niejedną bramą, widok niejednego domu i budził, i znowu zawodził ich nadzieje. Nie przyjęto ich nigdzie. Tutaj miejsca nie było, tam znów liczono na innych, świetniejszych gości.
Świętego Józefa ogarnął rzewny smutek o Najświętszą Panienkę. Być może, że po trudach kilkodniowej podróży obiecywał Jej wypoczynek i dobre przyjęcie, a tu nie mogą znaleźć dachu nad głową; w całym miasteczku nigdzie przytułku!
Zmrok już zapadał; zamykano na noc drzwi domów i wrota dziedzińców. Cóż było robić? Trzeba było chwycić się ostatniego środka.
Od strony Jeruzalem, na stoku wschodniego pagórka leżała jaskinia, służąca czasem bydłu za schronienie. Święty Józef może ją spostrzegł po drodze, może znał z dawniejszych czasów, dość, że postanowił tam stanąć na noc z Najświętszą Panienką. Wyszli więc z miasta i tam skierowali swe kroki.
Wydrążona w wapiennej skale, była jaskinia około 24 stóp długa, 12-15 szeroka, 9-10 wysoka. W głębi, oparte o skalną ścianę stały żłoby; nad wejściem przyczepiony był do skały na pół zrujnowany daszek. Wedle podania, miał niegdyś na tym miejscu wznosić się pałac Dawida, a grota miała służyć bydłu jego za stajnię.
Noc już była, gdy przed opuszczoną stajenką stanęła Święta Para. Osiołka puszczono na paszę. Wewnątrz przy świetle latarni, jak mogli, tak przysposobili sobie Maryja i Józef posiłek i nocleg.
Cóż działo się w ich sercu? Było im rzewnie, ale nie smutno, nie gorzko. Wśród tego poniżenia i ubóstwa biło radością maleńkie Serce Zbawiciela, bo wszystko było już gotowe, już przysposobiony był pałac na narodzenie Jego, pałac wedle Jego pragnień: wzgardzony i nędzny, ciemny i chłodny, nawet dla najuboższych zbyt biedny. Rozumieli Rodzice tę pierwszą, niemą jeszcze naukę Zbawiciela i słuchali jej w duszy ze świętym skupieniem. Po modlitwie wieczornej zaparli drzwi stajenki i spokojnie ułożyli się do snu.
W miasteczku opodal pogasły już światła i umilkły gwary; na niebie błyszczały jasno gwiazdy; na ziemi rozpościerała się noc, noc święta. Zmęczony grzechem świat układał się do spoczynku, nie wiedząc, że ta cicha noc miała mu przynieść zbawienie.
Dla Maryi nie było tajemne, że tej nocy ma zostać Matką Bożą. Święty Józef już zasnął. Ona wstała ostrożnie i w rogu stajenki uklękła do modlitwy. Klęczała cicho, w głębokim skupieniu, lecz w Sercu Jej działy się rzeczy dziwne a święte! Te same pragnienia, które niegdyś sprowadziły w Jej łono Syna Bożego, rozpalały się dzisiaj niepojętym ogniem; spokojna a niezmienna miłość zdawała się unosić Ją w niebo; duszę trawiła tęsknota do oglądania oblicza Boga, zamkniętego jeszcze w Jej łonie. I Duch Święty dał Jej pokonać miłością Serce Ojca i Syna. W chwili, gdy doszły do szczytu porywy pragnień i wzloty Jej miłości, stał się cud niepojęty: na kraju Jej szaty, czyste jak świeży śnieg, piękne jak anioł z nieba, leżało Dziecię, narodzony na ziemi Syn Boży.
Pan Jezus spojrzał na Maryję, spojrzał z majestatem Boga żywego, wzrokiem nieskończonej mądrości, pełnym głębin i tajemnic Bożych; spojrzał łagodnym, smutnym okiem człowieka, Zbawiciela ludzi, spojrzał tak mile, jak spoglądać umie maleńkie, bezsilne dziecię, z taką pieszczotą, z jaką dziecko patrzy na swoją matkę. Bo oto leżał przed Maryją rzeczywisty Jej Syn, ale zarazem Jej Bóg, Jej Stwórca, cel ostateczny, odwieczne źródło wszelkiego dobra i wesela.
Spojrzał Pan Jezus i zapłakał, i wyciągnął rączęta do Matki, jak gdyby z prośbą, aby Go wzięła w ramiona, Jego, biednego, opuszczonego na tej ziemi Boga.
Panienka Najświętsza upadła Mu do nóg; zanim owinęła Go w pieluszki, objęła Go i okryła całego uniesieniem miłości i radości, aktami uwielbienia i współczucia. Nie mogła nasycić się widokiem przecudnego oblicza Dziecięcia, patrzała nań i jak kwiat rozwija się w słońcu, tak wznosiła się pod Jego okiem na niedoścignione wyżyny czystości, świętości, doskonałego upodobnienia do Syna. Odkąd ujrzała Go oczyma ciała, On jeszcze w pełniejszy sposób wnikał do Jej Serca, brał w posiadanie Jej rozum, pamięć, wyobraźnię.
Ale dość już było kontemplacji – przyszło Maryi skorzystać po raz pierwszy z niewymownego przywileju oddawania Dziecięciu usług macierzyńskich. Z niepojętą czułością owinęła Je w pieluszki. Potem zawahała się przez chwilę, po twarzy Jej przebiegła lekka mgła rozrzewnienia, wnet jednak wróciła pogoda; jakby wtajemniczona w przedziwnie plany odkupienia złożyła Dziecię w żłobie, złożyła Je jakby na stole ofiarnym.
Zbliżył się święty Józef; z cichą, ale niewysłowioną radością spojrzał w oblicze Wcielonego Słowa i oddał Mu pokłon głęboki. I on także klęczał długo w niemym zachwycie, a pierwsze wejrzenia Dziecięcia nagromadziły w sercu jego takie skarby miłości i mądrości, że wystarczyły mu na godne sprawowanie przez życie całe wielkiego urzędu głowy Świętej Rodziny. Od Dziecięcia zwrócił się święty Józef do Matki ze słowami błogosławieństwa i uwielbienia, potem oboje razem zaczęli chwalić Boga i dziękować za wszystko, co na ich oczach się stało.
A cóż maleńki Zbawiciel?
On leży w żłóbku, drżąc z zimna i płaczu, i sen Mu zamyka spłakane powieki, ale w życiu Jego wewnętrznym ani śladu niemowlęctwa i nieświadomości. Dusza Jego już dzisiaj pełna potęgi i życia, działanie Jego dosięga krańców świata. W tych maleńkich rączętach spoczywają przeznaczenia ludzkości; te usta otwierają się na sąd nad duszami; ten słaby oddech gasi żywoty królów; z tego Serca wznosi się na wonność wdzięczności najświętsza ofiara chwały i uwielbienia.
Modlą się Maryja i Józef, ale i On śle w niebo najwznioślejszą modlitwę; odmawia jakby pacierz poranny przed dniem pracy, jaki rozpoczyna na ziemi. Odnawia ofiarę, z jaką wstąpił w łono Maryi; ślubuje Ojcu, że zdobędzie Mu na powrót tę ziemię i założy Królestwo, w którym chwała Boża nie ustanie na wieki. Obejmuje Sercem świat cały, przebiega myślą te miliony, które w nim wyczekiwały zbawienia i układa plany, jak z cieniów śmierci wyprowadzić ich w światłość, jak z manowców błędu skierować ich kroki na drogę pokoju.
Na wschód od Betlejem, nie więcej jak o pół godziny drogi, leży urocza dolina, na której, pośród rzędów fig i oliwek rozścielają się łąki, w porze deszczów zimowych pokryte najbujniejszą zielenią. Pasące się na tych łąkach trzody, o ile noce nie są zbyt chłodne, zimą nocują pod gołym niebem.
Tu niegdyś na polach Booza zbierała Rut porzucone przez żeńców kłosy; tu pasał owce Dawid, a przed nim jeszcze Jakub; tutaj i tej nocy czuwali przy trzodach pasterze. Bydło było już w ogrodzeniu, u którego wrót płonął jasny ogień; pasterze po skromnej wieczerzy gwarzyli u ogniska. Rozmawiali może o spisie ludności, o wielkiej liczbie gości przybyłych do miasta, może i o przyjściu oczekiwanego Mesjasza. Zrobiło się późno; pasterze, po modlitwie wieczornej, otulili się w płaszcze i ułożyli się do snu u ognia; jeden z nich, który miał pozostać na straży, zaczął chodzić wzdłuż ogrodzenia, aby nie zasnąć.
Noc była cicha i uroczysta jak wieczór świętego dnia. Nad wzgórzami Betlejemu jasno świeciły gwiazdy. Nadeszła północ. Pasterz stojący na straży podszedł do ogniska, aby zbudzić swego następcę w czuwaniu, zatrzymał się i raz jeszcze obejrzał wkoło. Patrzy, aż tu nad wschodnim pagórkiem betlejemskim staje jakby obłok świetlany, który unosi się w górę, potem opuszcza w dolinę i zbliża się ku łąkom.
Obłok posuwał się naprzód; bijące od niego kolisko światła sunęło się po polach i obejmowało jasnym blaskiem coraz to bliższe krzaki i drzewa. Pasterz się zdumiał – woła na towarzyszy, aby wstawali. Światłość potężniała; cały widnokrąg od zachodu zdawał się gorzeć ogniem. Zaszczekały psy, poruszyły się i skupiły trzody, pasterze, porwawszy się na równe nogi, chwycili za broń, od snu i przestrachu nie wiedząc, co z nimi się dzieje.
Jasność otoczyła ich zupełnie; od blasku nie widać ani płonącego ogniska, ani gwiazd świecących na niebie.
Przerażeni i olśnieni patrzyli przed siebie, dłońmi osłaniając oczy.
Nagle z samego środka obłoku, skąd biły najsilniejsze promienie, wyłania się postać, otoczona aureolą chwały. Anioł przybrany był w lśniąco białe szaty, na ramionach miał skrzydła, mieniące się barwami tęczy; nad czołem świecił mu jak gwiazda jasny płomyk ognia; oblicze miał przecudne, a jaśniejące radością i niewymowną dobrocią.
Pasterze struchleli. Nie wątpili już ani na chwilę, że stoi przed nimi Anioł Boży, może sam Bóg; padli na twarz na ziemię i zlękli się bojaźnią wielką.
Przez chwilę patrzył na nich Anioł z łagodnym uśmiechem, potem odezwał się głosem miłym i dźwięcznym: Nie bójcie się, bo oto opowiadam wam wesele wielkie, które będzie wszystkiemu ludowi…
Łaskawe słowa powoli uspakajały pasterzy. Jeszcze klęczą ze złożonymi rękami, ale ośmielają się już podnieść twarz od ziemi i spojrzeć na Boskiego Posłańca. Radość i dobroć bijąca z jego oblicza rozprasza resztę obawy: teraz już tylko nadstawiają uszu, całą duszą wsłuchani w wielką nowinę. Treść poselstwa anielskiego wnika im do serca i zapisuje się głęboko w pamięci; rozumieją jasno, że tuż obok, w mieście Dawidowym, narodził się im Zbawiciel, i że mają iść oddać Mu pokłon. Zapatrzeni i zasłuchani klęczą w niewymownej radości, gdy nagle jeszcze cudniejsze zjawisko. Świetlany obłok, otaczający Anioła, jak gdyby rozdziela się w oczach na niezliczone płomienie; tysiące i tysiące jasnych postaci, równie pięknych jak pierwsza, otacza półkolem pasterzy. Żywy ten wieniec blasku i chwały stoi przez chwilę wokoło, potem powoli, w dwóch długich szeregach zaczyna wznosić się w górę.
Aniołowie płynęli w niebo, a z góry spływała ich pieśń pełna potęgi i mocy: Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.
Po rosie nocnej, po uśpionej dolinie popłynęła ta pieśń wesela i chwały, aż usłyszały ją krańce świata, popłynęła i brzmieć nie przestanie, nawet wtedy, gdy świat skończy się u progu niebios.
O, jak wytężały się oczy biednych pastuszków, jak biły ich serca, topniejąc od radości i szczęścia!
Już wszystko zgasło i przebrzmiało, na ziemi była ta sama cicha noc, a na niebie jak przedtem jasno świeciły gwiazdy. Pasterze klęczeli jeszcze w niemym zachwycie. Powoli jednak przychodzą do siebie i zarazem staje im w pamięci otrzymane polecenie: mają iść do Betlejem oddać pokłon narodzonemu Panu w pieluszkach.
Decyzja wnet powzięta: jeden zostaje na straży przy trzodzie; reszta puszcza się w drogę. Biegną szybko ku temu miejscu, gdzie najpierw pokazała się światłość. Stają na wzgórzu; wokoło pustka, błyszczy tylko słabe światełko przez szparę drzwi dobrze im znanej pustej stajenki. Czyżby to tutaj? Anioł im ogłosił, że narodzonego Mesjasza odnajdą w żłobie! Czyżby Oczekiwany wszystkich narodów nie miał innej gospody niż zrujnowaną szopę bydlęcą?
Pukają nieśmiało; wychodzi święty Józef i pyta łagodnie a życzliwie, czego pragną. Odpowiadają, że dopiero co mieli widzenie anielskie, że Anioł im zwiastował narodzenie Mesjasza i kazał im szukać Dziecięcia, które gdzieś tutaj ma leżeć w żłobie, owinięte w pieluszki. Pasterze mówili zdyszani, to jeden, to drugi dorzucał nowe szczegóły; stoją, czekając odpowiedzi.
Święty Józef słuchał w milczeniu, potem podniósł oczy w niebo; jemu było jasne, co dla pasterzy było niepojęte. Odpowiada spokojnie, że dobrze trafili, że tutaj leży Dziecię.
Weszli w mrok stajenki. Józef na przodzie z latarką, za nim po cichu i w świętym skupieniu pasterze. Doszli do skalnej ściany. Opiekun Chrystusowy podniósł latarkę w górę: w rogu żłobu, na garstce siana spało spokojnie Dzieciątko, owinięte w pieluszki, a nad Nim pogrążona w cichej modlitwie siedziała Matka.
Głowa przy głowie, pochyleni nad żłobem, patrzyli długo pasterze. Czy jeszcze świeciła im w oczach światłość anielskiego widzenia, czy z twarzy Dziecięcia inne, niewidzialne blaski przenikały do serca? Padli na kolana, dziękując Bogu, że pozwolił im oglądać oblicze Pomazańca Swego. Maryja wzięła Dziecię na ręce; pasterze otoczyli Ją wkoło i oddali pierwszy pokłon Jezusowi i Jego Matce.
Zaczęła się rozmowa; proste a wierne serca pasterzy wnet przylgnęły do Świętej Rodziny. Jeszcze szerzej, jeszcze dokładniej opowiedzieli wszystko, co widzieli i słyszeli tej nocy; święty Józef wielbił Boga, a Maryja w radosnym milczeniu przechowywała wszystko w Sercu swoim.
Na dworze zaczynało już świtać, pierzchała powoli noc święta, pasterzom czas było powracać do trzody. Na pożegnanie pokłonili się głęboko Dziecięciu i ucałowali Jego stopy; pokornie a serdecznie rozstali się z Matką i Józefem i poszli, chwaląc Boga, z sercem pełnym światła i szczęścia.
Niezawodnie i przez dni następne wracali jeszcze do stajenki pasterze, wracali już jak dobrzy znajomi Świętej Rodziny, przynosząc maleńkie ofiary, ubogie i proste, jak proste były ich serca. I zostali przy tej stajence na wieki.
Gdzie tylko wigilijna gwiazda oznajmi świętą noc Bożego Narodzenia, gdzie tylko w kościele czy w domu chrześcijańskim zjawi się szopka, tam, obok Maryi i Józefa, nad żłóbkiem małego Zbawiciela stają pasterze betlejemscy – stają ci ubodzy i prości, wybrani ponad mędrców i królów.
Czterdziestodniowy pobyt w Betlejem dobiegł do końca. Nadeszła pora, że trzeba było Dziecię stawić przed Panem w Jeruzalem i złożyć za oczyszczenie Maryi przepisaną ofiarę.
Maryja i Józef pożegnali to szczupłe kółko znajomych, z którymi w czasie pobytu w miasteczku zawiązali stosunki; spakowali na powrót ubogie węzełki i puścili się w drogę z modlitwą, dziękując Bogu za wszystkie betlejemskie pociechy i krzyże.
Tym razem jechali już we troje. Tuląc Dziecię u piersi, siedziała Maryja na osiołku; Józef szedł obok, prowadząc zwierzę za cugle.
Droga wiodła przez dolinę Rephaim. Tędy szedł niegdyś Abraham ku górze Moria, by złożyć Panu ofiarę z pierworodnego syna. Tu rozbił namioty zbolały Jakub, gdy składał do grobu swoją Rachelę. Tutaj Dawid dwukrotnie rozbił Filistynów i wprawiał swe hufce do szturmu na Jeruzalem, wówczas jeszcze gród Jebuzejski. Tędy toczyły się szybko wozy Salomona, gdy w towarzystwie lśniących od złota dworaków jeździł oglądać ogrody królewskie w Etham.
Równina śmiała się dziś i błyszczała do słońca barwną szatą wczesnej wiosny. Na tle świeżej zieleni świeciły jak płomyki ognia szkarłatne anemony; żółte i błękitne krokusy, różnobarwne hiacynty i prześliczne różyczki rajskie składały się na wzorzyste kobierce.
Na zakręcie drogi stał biały kamień grobowy, kryjący popioły Racheli. Patrząc nań, pomyślał pewnie Pan Jezus o bliskiej rzezi niewiniątek, związanej z Rachelą w przepowiedni proroka. Serduszko Jego ścisnęło się na myśl o tych pierwszych ofiarach, pierwszych i najmłodszych męczennikach Jego sprawy.
Tak tu było jeszcze spokojnie i cicho; pod strzechami białych domków, rozsypanych wokoło, kołysano niemowlęta, nie przeczuwając wcale ich zguby, a już niedługo złość ludzka miała zalać krwią te kołyski, napełnić ciche wioski krzykiem i płaczem! Maleńki Zbawiciel spojrzał smutno na drugą Rachelę, najmilszą swą Matkę, bo ta sama złość, co jutro zgubić miała niewinne dziatki, i Jego wyrwać miała z Jej objęć, aby Go przybić do krzyża.
Droga wspięła się na szczyt pagórków okalających równinę. Roztoczył się prześliczny, rozległy widok. Z przodu pasmo wzgórz judzkich, u ich stóp spokojna tafla Martwego Morza, na południowy zachód spiętrzone grzbiety gór moabskich; z tyłu, za uroczą doliną, widniały po raz ostatni białe domki Betlejemu. Ze Świętego Miasta zapewne nie widać było jeszcze nic, bo i dziś z tego miejsca spostrzega się tylko szczyt kopuły Grobu Świętego, na tle, leżącej za nim, Góry Oliwnej.
Dopiero z chwilą, gdy droga wydostała się na wzgórza zamykające dolinę Hinnom, odsłoniło się przed oczyma Świętej Rodziny Miasto Święte w całym swym ogromie i blasku. Wokoło wznosiły się te olbrzymie mury, które w 30 lat później budziły podziw Apostołów: na pierwszym planie dźwigał się dumny warowny gród Dawidowy, niedawno odbudowany przez Heroda; za nim majestatyczne budowle świątyni; w głębi Góra Oliwna.
Jak ptaszę, wyzierające z gniazdka, tak patrzył Pan Jezus spod rąbka Matki, oglądając po raz pierwszy śmiertelnym okiem miasto, które miało być widownią największych Jego cudów, najwznioślejszych nauk, Jego męki i śmierci. Z zupełnym jasnowidzeniem przyszłości wodził wzrokiem po świątyni i Górze Oliwnej, po krętych ulicach i pagórku, na którym stał już może albo wnet miał stanąć Wieczernik. Jeśli święty Józef wszedł do miasta nie przez Bramę Joppeńską, ale przez Bramę Sądu, widna była i Góra Kalwarii. Jak zabiło na ten widok maleńkie Serce Jezusa!
Święta Rodzina stanęła gościną w jakimś poczciwym a znajomym domu Świętego Miasta. Część nocy spędzili na modlitwie. W pokorze swej ani na chwilę nie myślała Panienka Najświętsza, że prawo, któremu jutro miała się poddać, nie obowiązuje Jej wcale. Uszanowanie dla woli Bożej przejmowało Ją tak głęboko, że każdy przepis Zakonu, każdy cień Prawa był dla Niej święty. Toteż niewątpliwie o tym tylko rozmyślała, jak najlepiej i najpobożniej odbyć jutrzejszy obrzęd oczyszczenia.
Skoro tylko dzień zaświtał, Maryja i Józef, przebrani w odświętne szaty, udali się do świątyni na ofiarę poranną.
Po raz pierwszy, na łonie swej przeczystej Matki wchodził dziś Zbawiciel do świątyni. Po raz pierwszy oglądał ogromne bramy, mosty i podziemne schody, wiodące do Przybytku z południowej części miasta i zachodnich przedmieść. Po raz pierwszy patrzył na potężne mury z zewnątrz opasane pierścieniem baszt, a wewnątrz okrążone wspaniałą kolumnadą. Po raz pierwszy widział obszerny, wyłożonyróżnobarwnym kamieniem, przedsionek pogan, z którego kilka szerokich schodów wiodło do ogromnej Bramy Nikanora.
Patrzył na to wszystko maleńki Pan Jezus, patrzył z radością i pełną majestatu powagą, bo wstępował w progi świątyni z zupełną świadomością, Kim jest i czym jest dla tego Przybytku. Świątynia była domem Jego Ojca. On więc, jako Syn i dziedzic był jej Panem i Bogiem. Od wieków mieszkał tu już jako Anioł Testamentu w jasnym obłoku, unoszącym się nad Arką; żył w tysiącznych figurach i przepowiedniach, których był głównym przedmiotem; żył w wierze i oczekiwaniu pokoleń wybranego narodu, które tu przychodziły się modlić. Dzisiaj obejmuje On świątynię w widzialne posiadanie, uświęca ją nowym sposobem obecności swojej, otwiera przed nią epokę największej chwały, najwyższych, najświetniejszych objawień.
Chwila pierwszego pojawienia się Chrystusa w świątyni była tak wielka i doniosła, że była przedmiotem przepowiedni kilku proroków. Cała świętość tej chwili przytomna była duszy maleńkiego Zbawcy i wypełniała ją do głębi.
Zapewne u Bramy Nikanora, u wejścia w wewnętrzne dziedzińce świątyni, stał poważny starzec o długiej, białej brodzie, mocno już pochylony, ale w tej chwili jakby odmłodniały dziwnym ożywieniem. Stał z radosnym a skupionym wyrazem twarzy, patrząc pilnie przed siebie, jakby wyglądał kogoś z tęsknotą. Był to Symeon, mąż bogobojny i sprawiedliwy, który od lat wielu oczekiwał pociechy Izraelskiej. Upewnił go był wewnętrznie Duch Święty, że nie umrze, dopóki nie zobaczy Chrystusa Pańskiego. Tymczasem płynęły lata, oczy jego gasły i głowa pochylała się ku ziemi, a Mesjasz się nie zjawiał!
Aż tu dziś rano słyszy na modlitwie głos Boży, że ma natychmiast iść i czekać, bo w tej chwili wejdzie Chrystus do świątyni. Niewymowne wesele przywraca mu siły młodzieńcze: biegnie starzec do kościoła i czeka. Patrzy w przedsionek pogan, po którym snuły się, idąc na ofiarę poranną, długie szeregi pobożnych, widzi wchodzących z innymi dwoje ludzi, mężczyznę i niewiastę z Dzieckiem na ręku. Ubrani byli prosto, szli skromnie, nie odróżniając się niczym od innych, chyba blaskiem przedziwnej pobożności i skupienia, ale Duch Święty odezwał się wyraźnie w duszy starca: »To są ci, których czekasz«. Nie wahając się ani chwili wychodzi naprzeciw Świętej Rodziny, staje przed Maryją i z rękami na piersiach oddaje głęboki pokłon Dziecięciu. Rodzice Chrystusa stanęli. Symeon podniósł ręce i oczy w niebo, wielbiąc Boga, że spełnił obietnicę swoją. Potem podchodzi bliżej i w zamyśleniu najgłębszym tak patrzy, jakby poza tym Dziecięciem niczego nie widział na świecie.