Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witajcie Obrońcy!
Z przyjemnością przedstawiam Wam moją najnowszą powieść - Obrońcy Ahury. Przepowiednia!
Książkę będącą częścią trylogii fantasy opartej na sesjach RPG, które odbywały się w Legnickim Stowarzyszeniu Fantastyki „Gladius”.
W drugim tomie bohaterem oprowadzającym Cię po Księstwie Ahury wciąż jest Aris Esnaf’ar – prawie szlachcic, prawie zabity, prawie ożywiony, ale z jeszcze większym apetytem na wino i piękne damy! Postara się on za wszelką cenę zatrzymać trwającą w Królestwie Górnego Hakonu wojnę domową. Ale aby tego dokonać, będzie mierzyć się z rycerkami, rycerzami, magami, órókami oraz smokami – tymi mniejszymi i tymi większymi.
Obrońcy Ahury. Przepowiednia to znakomita kontynuacja książki, która została okrzyknięta książką ADHD. Nie wiem jakie miano, jej przypadnie, ale wiem, że czeka Cię tu, czytelniku jeszcze więcej przygody, jeszcze więcej wina i jeszcze więcej pojedynków. A wszystko to okraszone humorem i spisane piórem lekkim niczym sakwa utalentowanego skryby.
Chwała zwycięzcom! Niepamięć zwyciężonym!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Obrońcy Ahury. Przepowiednia®
Tom 2
Copyright © Mateusz R.M. Rogalski
Redakcja i korekta:
Dorota Braziuk
Janusz Muzyczyszyn
Katarzyna Pilawa-Główka
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub fragmentu publikacji w jakiejkolwiek postaci, wymaga pisemnej zgody twórców.
ISBN 978-83-955698-1-4
Ilustracja okładki i grzbietu: Dorota Szewczyk
Ilustracje: Agnieszka Wiedźma Matyśniak
Ilustracje map: Patrycja Braziuk
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Wydane w 2022 przez:
Mateusz R.M. Rogalski
e-mail: [email protected]
Skład DTP: Studio Grafpa, www.grafpa.pl
Druk:
Mazowieckie Centrum Poligrafii
www.mcpdruk.pl
Wydanie papierowe i e-book dostępne na:
www.samowydawcy.pl
www.facebook.com/obroncyahury
www.instagram.com/mateusz.r.m.rogalski_pisarz
Chwała wszystkim Obrońcom Ahury!
A zwłaszcza:
DOROTCE
gdyby nie TWA miłość, byłaby to co najwyżej ksiąRZka
JERZOWI (MG)
mistrzowi mistrzów
ANERAZOWI (Miltez Regalia)
za nieprzespane noce
EWELINIE (Klaudia Gevier)
za uśmiech
JOLI (Shu – Eleonora van de Sark)
za gadżeciarstwo
MŁODEMU (Vissen von Osterlöw)
bratu z braci mych najlepszemu
RAVENOWI (Albert van de Sark)
gra z Tobą to czysta przyjemność
– ACIKGOLGE! – krzyknąłem, wyrywając się ze snu. Szarpnąłem się do przodu, jednak ból rozciągniętych ramion spowodował, że natychmiast opadłem na plecy.
– Na wszystkich utopionych bogów tego zapiździałego księstwa, niech on się już przestanie drzeć! A ty ani drgnij! – Usłyszałem czyjś głos w oddali.
Czułem, jakby me ciało trawiły płomienie. Z trudem uniosłem powieki, lecz nie byłem w stanie podnieść głowy. Wszystko widziałem jak przez dym, który, na domiar złego, wyciskał z mych oczu łzy. Usłyszałem gwałtownie otwierane drzwi. Jakaś ognista postać zamajaczyła nade mną. Uniosła mą głowę i wlała mi coś do ust. Słony i oleisty płyn powoli przelewał się przez me gardło. Puszczona głowa opadła bezwiednie, a powieki znów się zasklepiły.
OBUDZIŁEM SIĘ. Byłem w niskiej drewnianej izbie. Nigdzie nie dostrzegłem okna, a jedyne światło, jakie docierało do pomieszczenia, przedostawało się spomiędzy grubych szpar w krzywo zawieszonych drzwiach.
Świat pomału nabierał ostrości.
Leżałem z rękoma przywiązanymi za głową do łóżka, ubrany jedynie w długą, szarą koszulę do połowy zakrywającą nagie uda. Obie ręce miałem odrętwiałe, w ustach czułem suchość, a przez mą głowę przetaczała się niewielka burza piaskowa. Jednak mimo to, nie odczuwałem jakiegoś większego bólu.
– Wina… – Spróbowałem krzyknąć, ale z wyschniętego gardła wydobył się jedynie stłumiony jęk. – Wina – powtórzyłem po chwili.
W odpowiedzi usłyszałem jakiś ruch. Przez długi czas nic się nie działo i już miałem ponownie krzyknąć, kiedy drzwi do mej izby otwarły się. Wchodzący osobnik miał na sobie przemoczony, długi, skórzany płaszcz z obszernym kapturem zasłaniającym twarz. Spod płaszcza dało się dostrzec kaftan spięty szerokim, ćwiekowanym pasem, do którego przyczepiono swobodnie zwisający nadziak.
– Pij – do ust przystawiono mi bukłak – tylko nie zlej się tak jak ostatnio.
Piłem. Piłem długo i zachłannie.
– Woda – mlasnąłem, oblizując spękane wargi.
– A ty się wina z Keres spodziewałeś, ahujski pięknisiu? – zadrwił kobiecy głos. – I tak już sporo grosza mi zalegasz za te wszystkie eliksiry, jakie w ciebie wlałam. Teraz leż grzecznie i nie drzyj się. Niedługo wrócę z jedzeniem, wtedy pogaworzymy.
Zakorkowała bukłak i opuściła pomieszczenie. Pozostawione przez nią mokre ślady, szybko wsiąkły w trociny, którymi wysypano klepisko.
Patrząc w sufitowe deski, starałem przypomnieć sobie, jak ja się tu znalazłem. Ostatnią rzeczą jaką pamiętałem, była pochłaniająca mnie ziemia. Na samo to wspomnienie poczułem w ustach jej zbroczony krwią smak.
Zamknąłem oczy.
Przez mą głowę przetoczyła się nawałnica poszarpanych obrazów. To, wraz z żywicznym zapachem, jaki unosił się w izbie, sprawiło, że miałem wrażenie, jakbym się znajdował w jakiejś świątyni. Każda świątynia, bez względu na to, komu ma służyć, posiada galerię obrazów przedstawiających wizerunki bogów stojących nad najprzedziwniejszymi stworzeniami. Jednak tu, to potwory tryumfowały nad poległymi bohaterami. Widziałem Alberta zrzuconego z wierzchowca uderzeniem, które zapewne w całości zmiażdżyło mu bark. Leżał bez tchu na ziemi, która łapczywie wchłaniała jego krew. W następnym portrecie, z krwistą raną, spoczywał Vissen, z żebrami wgniecionymi tak głęboko, iż ginęły w nieprzeniknionej czerni. Kolejny malunek przedstawiał rosłe drzewo z fioletowymi liśćmi. W jego cieniu spoczywały niewielkie postacie – Enefas wraz z Ylvesem. Mały łapczywie opróżniał bukłak, którego zawartość, wraz z krwią, wylewała się przez obszernie rozcięty policzek. Natomiast mój chorąży zdawał się spać. Jednak przez sen, tak jak złotnik delikatnie, lecz pewnie trzyma swój najcenniejszy wyrób, tak on, obejmował dłońmi wyrwane mu oko. Z pustego oczodołu wystawał jedynie odwłok jakiegoś białego robaka.
Żółć cofnęła mi się do gardło i w chwili, kiedy już byłem bliski zwymiotowania, z czerni wyłoniły się dwa krwiste ślepia. Wwiercały się we mnie z pazernym pożądaniem, tak, że aż poczułem ich dziki głód. Wycie wilczej watahy rozlało się po mym ciele, wypełniając je strachem.
– Czarny Wilk – niemalże krzyknąłem przerażony.
Począłem panicznie rozglądać się po izbie, ale nigdzie nie dostrzegłem Wilczego Kła. Chciałem się przewrócić na któryś z boków, jednak wiążące mnie liny skutecznie mi to uniemożliwiały. Zarzuciłem nogi za głowę, co okazało się bardzo głupim pomysłem. Z powrotem ułożyłem się na łóżku, zamknąłem oczy i spokojnie czekałem, aż Czarny Wilk sam do mnie przybędzie.
– E, PIĘKNISIU! – Poczułem kopnięcie w stopę. – Wstawaj.
Przed moim łóżkiem stała kobieta. Chyba dopiero co wyszła z kąpieli, gdyż długie, mokre włosy rudego koloru opadały na szerokie i jeszcze wilgotne ramiona. Niewielkie piersi, dość ciasno spięła skórzanym gorsetem, pospiesznie zasznurowanym z przodu. Na jej wąskie biodra opadał ćwiekowany pas z przyczepionym doń nadziakiem, który już gdzieś widziałem. Całość ubioru wieńczyła szara suknia z wysokim rozcięciem obszytym białą koronką. Spomiędzy rozcięcia dało się dostrzec umięśnione, acz zgrabne udo.
– Widzę, że coś ci się śniło? – parsknęła, spoglądając na me nagie krocze.
– Widzę, że czasami sny mogą się urzeczywistnić. – Odwzajemniłem uśmiech i zmierzyłem ją bezczelnie wzrokiem.
– Taaa, czasami tak, ale niestety, teraz nie mam czasu na zabawę.
Postawiła tacę z jedzeniem na podłodze. Nalała wina do stojącego kielicha, a sama z bukłakiem w dłoni rozsiadła się w fotelu. Pociągnęła łyk, zarzucając nogę na oparcie. Jej szara suknia zafalowała wysoko, przez krótką chwilę ukazując to, co powinna zasłaniać. Mógłbym przysiąc, że nie miała pod nią bielizny.
– Nie zamierzasz mnie poczęstować? – zapytałem, oblizując wysuszone wargi.
– No właśnie zastanawiam się, jak to zrobić, – odparła, po czym ponownie upiła z bukłaka. – Z pewnością nie zamierzam cię karmić jak jakieś dziecko, ale obawiam się, że będziesz próbował uciekać, a wtedy musiałabym cię zabić.
– Skąd ta pewność, że będę uciekał, a tym bardziej, że to ty mnie zabijesz?
– Pięknisiu, już ci to powiedziałam, ale możesz nie pamiętać, żyjesz dzięki Foniss. I dopóki nie będziesz próbował pokazać swej męskiej głupoty, żyć będziesz.
– Foniss – powtórzyłem w zamyśleniu – to ty mnie wyciągnęłaś z pola bitwy?
– A ty myślałeś, że to ta twoja Akigole? – Nadpiła wina, drapiąc się po odsłoniętym kolanie. Miała na palcu złoty pierścień, a raczej męski sygnet, z topornie wybitym wzorem, chyba podkową.
– Acikgolge – poprawiłem – dahacka bogini śmierci.
– A to, to by się nawet zgadzało, jeśli się postarasz, mogę być twoją boginią śmierci.
– Czego chcesz? – spytałem, łypiąc na tacę z jedzeniem.
– O, widzę, że już ci się ta rozmowa mniej podoba. – Parsknęła śmiechem, ponownie zerkając w kierunku mego krocza.
– Znacznie bardziej by mi się podobała, gdybyś mnie uwolniła.
– Do tego może jeszcze dojdziemy. Pewien stary dureń dał ci coś, co miałeś mi przekazać.
– Stary dureń? – Zmarszczyłem brwi, spoglądając na nią.
– Dokładnie tak. Stary szopojebca dał ci list.
– Szopojebca?
– Tak, dał ci list.
– List?
– Kurwa, czy tu jest jakieś echo? Oddaj mi list.
Właśnie wtedy przypomniałem sobie łysego starca z biblioteczki w Pajęczym Zamku. Jako jedyny wręczył mi list. I, o ile dobrze pamiętałem, powiedział, że zgłosi się po niego jakaś kobieta.
– To ty jesteś tą kobietą.
– A co, wolałbyś ahujską księżniczkę? – Foniss parsknęła donośnym śmiechem.
– Widzę, że masz o Ahurczykach dość niskie mniemanie.
– Równie wysokie co burdelmama o kliencie chcącym na kredyt. Powtórzę powoli, stary dureń, szopojebca, dał ci list, oddaj mi go, póki grzecznie proszę. – Ostatnie zdanie wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Gdzie moje ubranie i mój miecz?
Kobieta wstała i wyszła z izby. Wróciła po chwili i rzuciła me ubrania wraz ze zbroją pod łóżko. Ponownie zasiadła na fotelu, tym razem z Wilczym Kłem na kolanach.
– Muszę przyznać, że ten miecz wygląda całkiem przyjemnie. Byłeś nieprzytomny, a i tak siłą musiałam ci go z rąk wyrywać. Podobno jego ostrze w twych rękach świeci? Dziwne, w moich nie chce. A i jakiś taki zbyt rzucający się w oczy. Ale jak już tak sobie miło gaworzymy, to gdzie jest ten list?
– W kamizelce, po wewnętrznej stronie jest ukryta kieszeń, tam znajdziesz swój list.
Foniss włożyła Wilczy Kieł do pochwy i rzuciła go pod drzwi. Następnie pochyliła się przy łóżku i zaczęła grzebać w stercie ubrań. Podniosła kamizelkę i po chwili poszukiwań, znalazła wewnętrzną kieszeń. Wyjęła list, uśmiechając się do mnie.
– A teraz zasłużyłeś na nagrodę.
Pochyliła się nade mną i szybkim ruchem noża uwolniła mą lewą rękę.
Kiedy ja z trudem sięgałem po jedzenie, ona ponownie rozsiadła się w fotelu, schowała nóż i zaczęła czytać.
Tym razem w kielichu było wino, dość podłej jakości, ale cóż, darowany kielich zawsze wlewaj w gardło – jak mawiał mój wuj. Byłem zbyt głodny, by się kłopotać łyżką, toteż wypiłem gulasz wprost z drewnianej misy. O dziwo, nie czułem już nigdzie bólu, a jedynie odrętwienie w kończynach.
– By mu chuj sczezł, a kaprawe ślepia nigdy więcej pizdy nie ujrzały! – Foniss krzyknęła, gniotąc w garści list.
Miała długie, wąskie, bordowe wargi, które właśnie przygryzała. Cała twarz jej drżała, a oczy zdały się lśnić zielonym blaskiem..
– Ho, ho – zaśmiałem się możliwie donośnie – widzę, że masz o nim dość niskie mniemanie, a na dodatek chyba ostro zaszedł ci za skórę?
– A to nie twoja sprawa, co o nim myślę i co nas łączy. – Dziewczyna splunęła siarczyście. – Ale wiedz, ahujski pięknisiu, że to on kazał mi cię nie zabijać, a teraz jeszcze to.
– To? – zapytałem, ale kiedy odpowiedź nie padała, kontynuowałem: – Czyli to jemu winien jestem podziękowania. – Wyszczerzyłem zęby znad misy. – Oczywiście złożę je osobiście, jak tylko raczysz mnie stąd wypuścić, o piękna pani.
– Ty już się tak lepiej nie podniecaj – Foniss nadpiła wina, kątem oka zerkając tam, gdzie podwinięty materiał już nie sięgał.
Szybkim ruchem naciągnąłem cienką koszulę, zasłaniając swe krocze.
– Niepotrzebnie, pięknisiu, wierz mi na słowo, że nie masz się czego wstydzić.
– Wdzięczny ci jestem niczym kwiat ogrodnikowi za ścięcie i wstawienie do wazonu.
– A ciekawe, czy zawsze tak znakomicie władasz swym językiem?
– Może sama sprawdzisz, piękna Foniss. – Mrugnąłem do niej, odkładając pustą misę.
Wyglądała, jakby zastanawiała się nad tym, co przed chwilą powiedziałem. Nie czekając na jej odpowiedź, złapałem za pusty kielich i wyciągnąłem rękę w jej kierunku.
– Możesz mi powiedzieć, jak się skończyła bitwa o Rede? – zapytałem, wciąż trzymając przed sobą naczynie.
– Powiedzmy, że tylko z bogom znanych powodów bitwę wygraliście, ale zamek wciąż nie jest wasz.
– Nie widzę, byś była zadowolona, czyżbyś była po stronie zdrajców?
– Zdrajców? – Foniss parsknęła śmiechem, a następnie wstała i nalała mi wina. Dopiero wtedy dostrzegłem niewielki tatuaż na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka. Jakby kawałek sznura, z jednej strony zakończony pętlą, a z drugiej dziwnym kleksem. – Ty jesteś z Dahaku, tak? A powiedz, od jak dawna jesteś w Ahurze, pięknisiu?
– Nie wiem, jak długo mam przyjemność korzystać z twej gościnności, piękna Foniss, ale od czasu, kiedy przybyłem do Ahury, do bitwy, pełnia księżyca już trzy razy zdążyła swymi promieniami okrasić twe pachnące różą lico.
– Księżyc nie ma promieni, to po pierwsze, a po drugie, to nie róża tylko maciejka, kurwa – odparła, upijając wina. – Nie tacy jak ty już poematy mi do uszu wyrzygiwali. Zamiast zajmować się dupczeniem, trzeba było poczytać coś o historii Górnego Hakonu.
– Wiem, że wasz wspaniały król, Delirial Dracofether, został haniebnie zamordowany przez swego brata, Archarda. Prawowity następca tronu, Uther Dracofether, syn Deliriala, musi uciekać, gdyż wuj i na jego życie dybie. Zatem nie mów mi, że popierając bratobójcę, nie jesteś zdrajczynią królestwa!
– Wspaniały król – żachnęła się Foniss. – Przez ładnych kilka lat się tak nie uśmiałam jak z tobą przez jeden wieczór. Jeśli już tą drogą chcesz podążać, to powinieneś wiedzieć, że według naszego prawa tron po zmarłym, wspaniałym królu wpierw należy się jego żonie.
– Przecież nikt nie wie, gdzie się podziewa królowa Aude. Biedaczka zapewne ukrywa się gdzieś w jakimś zamku lub marznie w lochu przetrzymywana przez swego oprawcę.
– Na krew bogów w morzu zatopionych, wy tam w Dahaku to wszyscy tacy bardowsko-pierdolnięci jesteście? – Foniss pokręciła głową z niedowierzaniem. – Wysokie wieże z uwięzionymi księżniczkami, oczywiście dziewicami, potworne smoki ogniem srające i jeszcze niedupczący rycerze w swych brudem nieskalanych zbrojach! No, bo rzygnę miodem!
– A wy tu w Rede wszystkie takie bezpośrednie?
– W tej sytuacji, ahujski pięknisiu, ciężko jest udawać, że ci się to nie podoba.
Foniss puściła oko, po czym ponownie upiła z bukłaka.
– Wiele rzeczy w życiu swym już robiłam, ale nigdy jeszcze nie dawałam lekcji historii, a tym bardziej za darmo. – Parsknęła śmiechem. – A zatem, od czego by tu zacząć? A tak, wspaniały król – przemówiła po krótkiej chwili namysłu – absolutną władzę w królestwie objął, mając szesnaście lat. Jest to wiek, kiedy każdy szlachciura powinien w pysk dostawać od wiejskich dziewek za podszczypywanie ich w dupę, a nie na królewskim tronie zasiadać. Zresztą, twój wspaniały król, od młodości miał nieokiełznaną chuć do dziewek, a jak się później okazało i nie tylko do dziewek. A tak, nie rób takiej skwaszonej miny, pięknisiu, jak się już od młodości władzą upijasz, to na starość bardziej wyszukanych trunków potrzebujesz. A wspaniały król szybko dał się poznać ze swej nadgniłej strony zarówno w komnacie tronowej, jak i w alkowie. Tak po prawdzie to przez niego księstwa nadmorskie chciały wypowiedzieć wojnę tym z kontynentu.
– Mówisz o Konflikcie Wody z Lądem? – wtrąciłem, aby pochwalić się swoją wiedzą.
– A, proszę, jednak coś tam liznąłeś z naszej historii.
– Niewiele, nie przeczę, ale wiem, że to dzięki ślubowi króla Deliriala z królewną Aude konflikt ów został zażegnany.
– A, gówno tam wiesz – prychnęła niczym kocica i opróżniła bukłak do końca. – Podsunęli mu tę dziewicę niczym smokowi na pożarcie. Ona była wtedy młoda i piękna, a w dodatku niezwykle religijna. Rodzice ją na kapłankę chcieli słać, ale za namową złota i gróźb, zwłaszcza gróźb, zdecydowali się dobrowolnie za mąż ją wydać. Liczono, że duchessie uda się okiełznać wspaniałego króla. Piękna i bestia, powinni baśń o tym stworzyć. Ale, no cóż, nie wszystko potoczyło się tak, jak to bardowie śpiewają.
Foniss wstała, spojrzała na mnie i wyszła bez słowa. Nim zdążyłem pomyśleć o oswobodzeniu drugiej ręki, wróciła do izby. Trzymając w ręku nowy antałek wina, ponownie rozsiadła się w fotelu. Była ode mnie starsza, lecz jak na swój wiek miała naprawdę długie, zgrabne nogi. Jej jeszcze nie tak dawno mokre włosy poczęły się skręcać w rude loki, które dość bujnie otaczały jej pociągłą twarz.
– To jebaka był niewyżyty. Żonę szanował, ale to raczej z lęku, by krzywdząc jej znów jakiejś wojny nie wywołać. Jednak o tym, co wyprawiał w podziemiach swego zamku, nawet bardowie nie mają odwagi śpiewać. Zresztą, mają czy nie, dla swego dobra tego nie czynią. Królowa długo wszystko to zdzierżyła, znajdując oparcie w bogu i Archardzie.
– Archardzie – powtórzyłem zaskoczony – królewskim bracie?
– Ona: samotna w wielkim zamku, odepchnięta przez męża. On: książę bez ziemi, całe życie drugi. No, jakoś znaleźli wspólne tematy do całonocnych debat przy kominku – Foniss zaśmiała się rubasznie. – A rozmowy na tyle im się kleiły, że postanowili uciec. Całkiem sprytnie to sobie wymyślili. Uciekli w…
– Góry Głosów, do opuszczonej świątyni Aduna.
– Dokładnie!
Foniss, jakby w nagrodę, wstała i napełniła mój kielich.
– Jednak tego twój wspaniały król już znieść nie mógł – rozpoczęła, rozsiadając się w fotelu. – Ponad pół roku zajęły mu dyskretne poszukiwania uciekinierów. A zapewne byłby i ich zabił, gdyby nie wstawiennictwo jego przyjaciela i zaufanego doradcy. Wiedział on, że czasy ponownie robiły się ciężkie. Konflikt Wody z Lądem nie wygasł, a jedynie został chwilowo stłumiony dzięki zaślubinom króla z piękną Aude. Mimo to spory między rodami trwały, a zemsta za rodową krew była czymś powszednim w Górnym Hakonie. Niektóre rody polowały na przedstawicieli z rodów znienawidzonych. Takie czasy potrzebują spokoju i dobrobytu. Ale jak tu, kurwa, szerzyć wieści o dobrobycie w królestwie, kiedy królowa ucieka z kochankiem, a król, mimo że ochoczo puszcza się na wszystkie strony, to potomstwa mieć nie może? Co akurat wyszło królestwu na dobre, bo zapewne bękartów jego byłoby mnogo niczym potworów w oceanach.
– Chcesz mi powiedzieć – wtrąciłem niepewnie – że król ich złapał, a następnie pozwolił im żyć? I co, na szlacheckie słowo im uwierzył, że już więcej nie będą się spotykać?
– A tak, dokładnie tak.
– I oni dotrzymali złożonej obietnicy? – Jakoś nie mogłem w to wszystko uwierzyć.
– A bo widzisz, mój ahujski pięknisiu, gwarancją przysięgi nie jest to, kto i przed kim ją składa, ale konsekwencje, jakie za sobą pociągnie jej niedotrzymanie. A czy może być coś okropniejszego dla rodziców, jeśli za niedotrzymanie swej przysięgi, życie utraci ich dziecko?
– Przecież sama mówiłaś, że Delirial nie mógł mieć dzieci.
– A tak, ten z dwójki braci akurat nie mógł posiadać potomstwa.
Gdy tylko uświadomiłem sobie to, co Foniss właśnie mi powiedziała, opróżniłem cały kielich wina.
– Zatem Uther jest synem…
– A właśnie tak. Uther jest synem królowej i brata króla. Doradca króla podpowiedział królowi, by rozkazał tej dwójce przysiąc na życie swego dziecka, że nigdy więcej się nie zobaczą. A jeśli któreś z nich złamałoby tę przysięgę, dziecko natychmiast miało zostać rozcięte, tak, aby każde z rodziców otrzymało jego połowę.
– No, a te wszystkie wieści o rozpuście Archarda, o założeniu Orszaku Aduna przez królową Aude?
– A nie, to, to akurat prawda jest. Kiedy zakochani nie mogli się ze sobą spotykać, to każde z nich innym gównem wypełniało pustkę w sercu. Archard topił swą niedolę w alkoholu, a głowę jebaka ma tęgą. Aude natomiast, zawierzyła się Adunowi, licząc, że dzięki temu jej winy zostaną wymazane, a bóg powróci by dać jej wybaczenie. Ach, ta smutna i niespełniona miłość, zawsze, gdy o takiej słyszę, czuję motyle w brzuchu. – To mówiąc, Foniss głośno beknęła, a następnie przepłukała gardło winem.
– Czekaj no, czekaj, księżniczko wiejskich salonów, ale skoro o tym wszystkim wiedział ten zaufany doradca króla, to zapewne on się opiekował Utherem, czyli że tym doradcą był diuk Aud, Sirion von coś tam.
– Dobrze kombinujesz, pięknisiu, ale nie. Cała ta sprawa była bardzo dobrze ukrywana. Stworzono też wiele historii mających przykryć ten królewski burdel, które powtarzano i wyśpiewywano tak często, że stały się dla wszystkich prawdą oczywistą. No, przynajmniej dla ludu, który w nie wierzy. Ale lud tępy, we wszystko wierzy, byleby miał co do michy włożyć. Jedynie kilka osób znało całą prawdę. Królowi przybyło też trochę lat, to i sprytu nabrał, choć nieznacznego, to jednak. Wbrew woli doradcy oddał Uthera pod opiekę diuka Siriona von Erm, który jako jedyny nie mieszał się w politykę i nigdy nie przynależał ani do Ligi Baronów, ani do Frakcji Króla, a tym bardziej do Orszaku Aduna.
Zapadła cisza. Foniss powoli opróżniała bukłak, a ja nie mogłem oderwać od niej wzroku. Sam nie wiem, co mnie w niej bardziej pociągało, jej prostackie zachowanie czy ognista uroda.
– No dobra, ale teraz, gdy już to wszystko wiem, sprawy są dwie – powiedziałem, drapiąc się po zmarszczonym czole. – Po pierwsze, czy możesz nalać mi jeszcze wina? I po drugie, po jasną cholerę ty mi to wszystko mówisz?
– A po taką cholerę, by ci twe piękne niebieściutkie oczęta otworzyć, a jak już będziesz szeroko nimi patrzał, to pomyśl, komu pomagasz, ahujski pięknisiu.
– Komu pomagam? – zdziwiłem się, nie wiedząc, co ma na myśli. – A co to wszystko ma wspólnego z diukiem Edwardem… Kurwa-stycznie! – zakląłem donośnie.
– A, proszę mi tu porządnych nierządnic nie obrażać.
– To jest ten zaufany doradca króla?
– We własnej, chujowej, osobie.
Foniss uśmiechnęła się do mnie i choć widać było, że dobrze jej się siedzi, to jednak wstała, by ponownie napełnić mój kielich. Miała soczyście zielone oczy, dla których zapewne niejeden już stracił rozum, a może i życie.
Kłębiąca się w mej głowie burza myśli była niemal widoczna, a z pewnością bolesna. Kolejny raz poczułem się wykorzystany. Okazało się, że jestem niczym chłop, plebs pospolity, który, przypisując wojnie szczytne ideały, idzie ginąć za czyjeś dziewictwo, a raczej jego brak, i jakieś bękarcie szczenię. Chciałem wyć! Chciałem się spić! Ale przede wszystkim chciałem stąd uciec.
Widząc Foniss pochyloną nad moim kielichem, szybkim ruchem złapałem ją za rękę, przerzucając prawą nogę nad jej głową. Ściągnąłem rudowłosą mocno do siebie i w chwili, gdy ścisnąłem ją między udami, poczułem ostrze wbijające się w mój nagi pośladek.
– Mówiłam, że jeśli będziesz próbował uciec, to cię zabiję – warknęła.
– Kto powiedział, że ja próbuję uciec – odparłem, puszczając jej rękę. – Szybka jesteś.
– Dlatego wciąż jeszcze żyję. A i ty nie zginiesz ze starości, ahujski pięknisiu, a nie.
Powoli przełożyłem uwolnioną rękę za głowę. Foniss usiadła na mej piersi. Wyciągnęła nóż z mego ciała i nieśpiesznie przeciągnęła nim po mym torsie, aż do gardła. Poczułem zimno ostrza na krtani i ciepło krwi spływającej po mym pośladku.
– A teraz, bóg morskich głębin mi świadkiem, że jeśli jeszcze raz coś takiego odjebiesz, osobiście spotkasz się z tą swoją Akkigole.
– Acikgolge – odparłem, kiedy pochyliła się nade mną, by mi zacisnąć pętlę na nadgarstku. – Dahacka bogini śmierci. Uważana jest za najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek istniała. Jej uroda jest tak zachwycająca, iż każdy, kto ją zobaczy, umiera w ekstazie. I kto wie, może właśnie się z nią widzę.
– A to trzeba od razu umierać? – powiedziała, po czym mocno ugryzła mnie w ucho.
Jęknąłem, co widocznie jej się spodobało, gdyż wsunęła mi język do ucha. Zakreśliła krąg, a następnie, zostawiając mokry ślad na mym policzku, przesunęła język ku mym wargom. Pierwszy pocałunek był mocny i zwierzęcy, usłyszałem zderzenie zębów. Tak całują się kochankowie jedynie po raz pierwszy lub po raz ostatni.
Zdjęła nóż z mego gardła i położyła przy mym boku. Oderwała się od mych ust, przenosząc wargi na szyję. Drapieżnie przeciągnęła zębami po mej skórze. Jedną ręką ścisnęła mą twardą męskość, a palec drugiej wbiła w krwawiącą ranę. Zawyłem, a całe me ciało wygięło się z bólu.
Wyprostowała się, posyłając mi dziki uśmiech. Dopiero gdy wyjęła palec ze świeżo rozciętej rany, ja zacząłem odczuwać przyjemność z jej zabawy moim członkiem.
Oblizała zakrwawiony kciuk, a następnie przyłożyła mi go do ust. Wymalowała me wargi mą własną krwią, zupełnie jakby przygotowywała jakiś rytuał. Przez chwilę przyglądała mi się tryumfalnie. Złapałem jej kciuk zębami i ugryzłem. Pisnęła, a jej dłoń poczęła szybciej unosić się i opadać wzdłuż mego członka. Przytrzymując między zębami jej kciuk, łaskotałem go swym językiem. Ponownie zacisnąłem zęby na jej palcu, jednak tym razem znacznie gwałtowniej. Zamknęła oczy, wypięła piersi, a kiedy znów na mnie spojrzała, jej oczy zalśniły zielonym pożądaniem.
Wyszarpała kciuk i w dwóch szybkich ruchach jej kolana znalazły się nad moimi ramionami. Nim zakryła mnie lekko prześwitującą szarością swej sukni, byłem już pewien, że nie miała pod nią bielizny. Uniosła się na kolanach, odsłaniając przede mną swą kobiecość.
Lizałem i całowałem jej kształtne uda, to wspinając się, to opadając po umięśnionych zboczach jej ciała. Mój język wywoływał u niej drżenie i nie byłem pewien, czy to objaw podniecenia czy łaskotania. A może obu naprzemiennie.
Pachniała jakimś kwiatem. Może maciejką. Dotarłszy do prawej pachwiny, wpiłem w nią swe usta niczym wygłodniały w dojrzałą brzoskwinię. Przyssałem się mocno, zębami podgryzając jej napięte mięśnie. Prześlizgnąwszy się językiem nad jej kobiecym wzgórzem, począłem ją pieścić z drugiej strony. Zupełnie jakbym obgryzał brzoskwinie ze skóry, zostawiając soczysty miąższ na koniec.
Nim skosztowałem ofiarowanego mi owocu, nieśpiesznie obrysowałem językiem jego kształt. Dopiero wtedy przywarłem do niej ustami.
Zacząłem ją ssać i drażnić zębami. Poczułem jak obie ręce opiera na mym brzuchu wyginając się w tył. Nie zamierzałem czekać. Wsunąłem w nią język coraz szybciej nim poruszając i coraz głębiej sięgając.
Usłyszawszy jej jęk naparłem z całą żarliwością. Zachłannie penetrowałem ją językiem wsuwając go do granic możliwości. Dopasowała ruch swych bioder do mego rytmu. Jej wargi pulsowały i poczęły nabrzmiewać. Wbiła mi pazury między żebra niemalże do krwi. Całe jej ciało przeszyły dreszcze, a me usta wypełnił jej cierpki smak.
Na krótką chwilę zamarła w bezruchu. Odczułem ulgę, kiedy rozluźniła palce. Poczułem krople spływające z mego torsu na łoże i nie wiedziałem, czy był to pot czy może krew. Zaczęła wolno zsuwać się wzdłuż mego ciała, zostawiając na nim wilgotny ślad. W chwili kiedy otarła się o mego członka, posłała mi zawadiacki uśmiech, a w zielonych oczach pojawił się błysk.
– Nie – wyszeptała, pochylając się nad mym uchem. – A nie zginiesz ty ze starości, ahujski pięknisiu. – Wbiła mi palec w ranę na pośladku tak głęboko, że aż krzyknąłem z bólu.
Poczułem ciepłą krew spływającą po mej nodze.
– A pamiętaj, że mogłam zabić. – Ponownie naparła wargami na me wargi, namiętnie i dziko mnie całując.
Zeszła ze mnie powoli, z widocznym zadowoleniem na twarzy. Podniosła bukłak, nalała mi wina do kielicha, a resztę opróżniła jednym haustem.
– A nie daj się za szybko zabić, to gwarantuję, że się jeszcze spotkamy.
Zbliżyła się do łóżka, szybkim ruchem wbiła nóż zaraz przy mej nodze i wyszła.
PRZYBYŁEM do obozu późną nocą, toteż nie miałem chęci, a tym bardziej sposobności, aby spotykać się z kimkolwiek. Dzięki opowieści Foniss wiedziałem, że bitwa o Rede skończyła się naszym zwycięstwem. Choć, jeśli nie zdobyliśmy jeszcze zamku, to trudno było to nazwać całkowitym sukcesem.
Natomiast już od samego rana siedziałem w namiocie i pisałem listy, w tym jeden do margrabiny Diany. Rozpoczęta wojna powoli zamieniała to księstwo w zgliszcza i popiół – oby to była odpowiedna gleba do rozkwitu mego związku z Kwiatem Pustyni. O tak, ten związek mógł mi dać wszystko to, co było mi niezbędne do odzyskania ziem utraconych w Dahaku. Choć w tym przypadku, jak rzadko kiedy, miałem też plan rezerwowy.
To, że podczas powrotu do obozu spotkałem na pustej drodze w środku lasu Szydlarza było prawdziwym darem z niebios. Może jednak bogowie mają do mnie jakiś sentyment, w końcu tyle radości im przysporzyło obserwowanie moich ziemskich poczynań, a raczej mych błędów. O tak, wielkim błogosławieństwem jest posiadanie wiedzy, czego nie robić, nim się to spieprzy. Wydaje mi się, że właśnie z powodu braku tej wiedzy bogowie szczególnie upodobali sobie moją historię.
Czym by nie było to, co nade mną czuwało, wdzięczny temu byłem, że przecięło mą ścieżkę z karawaną prowadzoną przez Szydlarza. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się aż tylu darów od osób, z którymi wygrałem zakład w Dziczej Wieży podczas polowania organizowanego przez margrabinę Dianę. Jeszcze dziwniejsze jest to, że Szydlarz zawsze odnajdywał się dokładnie wtedy, kiedy go potrzebowałem. Nigdy nie traktowałem go jak sługi, pomimo że obiecał mi swą służbę. Od pierwszego spotkania poczułem w nim bratnią duszę, która tak jak i ja, nie może cierpliwie usiedzieć na miejscu. I właśnie to, co nas łączyło, sprawiało, że wciąż wpychaliśmy ręce między drzwi a futrynę, ku naszej udręce, a radości bogów.
Właśnie lakowałem ostatni list, gdy dojrzałem ruch przy wejściu do namiotu.
– Wchodzę – oznajmił znajomy głos.
Vissen wszedł dziarskim krokiem, trzymając w rękach dwa antałki.
– Czyli prawdą jest to, co ustaliliście z Shu. – Spojrzał na mnie z ukosa. – Im bardziej skundlony pies, tym szybciej goją się na nim rany.
– Ty również dobrze wyglądasz – odparłem, wstając od stołu.
– Dziękuję za troskę, nie narzekam. – Postawił antałki na stole, a następnie pomasował się po lewym barku.
Na naramienniku, w miejscu gdzie powinna być twarz lwa, było spore wgniecenie. Chyba równie głębokie miał na napierśniku, ale pozostały po nim jedynie niewielkie ślady. Zmężniał, o ile w jego przypadku można było jeszcze bardziej. Lekko kręcone, złociste włosy poczęły się już kłaść na jego szerokich ramionach. Duże, zmęczone, niebieskie oczy wypełniała dojrzała głębia. Drobne usta zakrywał rzadki, kilkudniowy zarost, który w całości pokrywał jego szeroką szczękę. Próżne byłoby szukanie w nim tego młokosa, którego poznałem zaledwie kilka miesięcy temu. Gdybym nie wiedział, że Vissen nie ma jeszcze dwudziestu wiosen na karku, pomyślałbym, że to wojownik od dawna zaprawiony w boju.
Odruchowo zamknąłem powieki, by sprawdzić, czy był sam. Był.
Wciąż omijaliśmy temat kobiety, którą przy nim już nie raz widziałem, kobiety, którą obudził w zamku Ordeitów, a dzięki której, moim zdaniem, odparliśmy atak ciężkiej konnicy w bitwie o Rede. Może to również jej zasługa, że Vissen tak mężniał. Ostatnia myśl spowodowała, że uśmiechnąłem się sam do siebie.
– Opowiadaj – zagadnął, rozlewając przezroczysty trunek do kielichów. – Nie żebym się stęsknił, ale wielce ciekaw jestem, w jaki sposób ponownie powróciłeś do świata żywych.
– Za tych, których stopy wciąż piach ugniatają – wzniosłem toast.
Obaj unieśliśmy kielichy i wypiliśmy do dna. Gdy tylko palący płyn przelał się przez me gardło, dostałem spazmatycznego kaszlu.
– Co… to? – wykrztusiłem z siebie.
– Jeden z moich ludzi znalazł to w zdobytym obozie.
– Jesteś pewien, że to się powinno pić? – wykaszlałem i nalałem sobie do kielicha wina.
– A czy jakikolwiek alkohol powinno się pić?
– Tak, wino.
– To jest mocniejsze i przyśpiesza proces zapominania, przynajmniej na chwilę.
– Och, widzę, że ty dziś w nastroju na głęboką rozmowę. Coś się stało?
Nadpiłem wina, a on ponownie napełnił swój kielich przyniesionym przez siebie wynalazkiem.
– Jak sytuacja? – zapytałem, nie doczekawszy się odpowiedzi.
– Zależy, kogo zapytasz. Ponad połowa mojej chorągwi nie żyje, a z tego, co mi wiadomo to i szeregi twojej zostały znacznie uszczuplone.
– Nie wiedziałem – odparłem, kiwając głową. – Nie miałem jeszcze czasu spotkać się z Seralem.
– No właśnie, jak ty się tu znalazłeś?
– Przybyłem do obozu wraz z karawaną Szydlarza.
– Szydlarza? Masz na myśli Tobiasza, bękarta męża margrabiny Diany. Ale ja nie o to pytam. – W jego głosie zadrżała nuta irytacji. – Jak to się stało, że zniknąłeś z pola bitwy?
– Zniknąłem? – żachnąłem się. – Możesz nie pamiętać, gdyż widziałem, jak cię obalił jakiś rogaty rycerz. Powinieneś podziękować Shu, bo o ile się nie mylę, to ona go pokonała.
– Tak, już to uczyniłem – odparł z narastającą złością.
– A jak Albert i Shu?
– O dziwo, Shu ma się lepiej od brata. Albert dochodzi do siebie. Najwidoczniej pochodzi z bardziej rasowego rodu niż my dwaj, gdyż wolniej mu to idzie.
Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy ja parsknąłem śmiechem. Naprawdę ucieszyłem się, że wszyscy byli żywi. Ciekawe jak Mali.
– Zatem jak to się stało, że wydostałeś się z pola bitwy? – dopytywał.
– Sam nie wiem. Pamiętam, że oberwałem porządnie, a następnie coś ciężkiego mnie przygniotło, chyba koń. Ocknąłem się w jakiejś drewnianej szopie. Opiekowała się tam mną Fo… jakaś kobieta, która odeszła, gdy tylko wróciłem do zdrowia. Nawet nie znam jej imienia – skłamałem. Po tym co mi Foniss powiedziała, nie wiedziałem, na ile komu mogę tu zaufać.
– Brzmi jak z legendy o Rudardzie.
– Tak, dokładnie tak to brzmi – odparłem, choć obaj wiedzieliśmy, że nie mam pojęcia, o kim Vissen mówił.
– Rudard, wielki hakoński wojownik, odniósł śmiertelne rany w zwycięskiej bitwie o Naxar. Jednak tuż przed śmiercią w magiczny sposób został przeniesiony z pola bitwy do groty, gdzie opiekowała się nim sama Misertis, bogini spokoju i opieki.
– Taaa – westchnąłem znad kielicha. – Dokładnie taka opiekuńcza kobieta przywróciła mnie do życia.
Vissen przyglądał mi się badawczo, jakby oczekiwał jakichś dalszych wyjaśnień.
– A jak ogólnie nasze wojska? – zapytałem, by przerwać ciszę.
– O dziwo, nie najgorzej. Sam nie wiem, jacy bogowie mieli nas pod opieką. Wygraliśmy bitwę, zdobyliśmy zewnętrzne kręgi obronne, ale samego Rede nie. Trwają pertraktacje.
– Myślisz, że się poddadzą?
– Jeżeli są rozsądni, to tak. W przeciwnym razie wpuścimy tam armię złożoną z samych najemników, a ci nie będą zachowywać się szlachecko i rycersko, gdy już dostaną się do środka.
– Jakie są dalsze rozkazy?
– Dobrze, że pytasz, bo ja właśnie w tej sprawie. Baron Anajew na dziś wieczór zwołał naradę, na którą wszyscy mamy się stawić.
– Tęskniłem za nim i tak mi brakowało tych naszych wspólnych spotkań przy blasku ogniska, z ciepłym trunkiem w dłoni. – Po mych słowach na jego twarzy ponownie pojawił się tłamszony uśmiech. – Czyli tradycyjnie, spotkanie naszej drużyny u mnie po naradzie? – zaproponowałem.
– Czemu nie, mamy chyba trochę do omówienia.
– Oj, mamy.
– Lordzie Arisie Esnaf’ar, czy mogę wejść? – Po raz wtóry dzisiejszego dnia przerwał mi kolejny znajomy głos zza namiotu.
– Obowiązki wzywają. – Vissen wstał z ławy. – Widzimy się wieczorem.
– Dobrze, ale alkohol zostaw mi, nie przynoś nic więcej, proszę – odparłem, odprowadzając go do wyjścia. – Vissen, chciałeś jeszcze o czymś porozmawiać? – wyrwało mi się pośpiesznie.
– Nie – odparł beznamiętnie.
– Na pewno? Może o kobiecie, którą widziałem nad tobą podczas zdobywania Rede?
Przystanął. Odwrócił się, a wyraz jego twarzy uległ zmianie niczym świeże, ciepłe, krowie mleko po zetknięciu z moczem złośliwego skrzata.
Vissen nie zdążył nic powiedzieć, gdyż właśnie w tej chwili do namiotu wtargnął Ylves. Chciałem go wyprosić jak najszybciej, jednak Vissen obrócił się na pięcie i wyszedł.
Ylves rozejrzał się niepewnie, a następnie skłonił. Droga i kiedyś zadbana rodowa zbroja była całkowicie poobijana. W obozowisku brakowało płatnerza, toteż jakiś kowal próbował ją naprawić, niestety bardzo nieudolnie. Emblematy złotych lilii w większości były starte i tak poobijane, że prawie w ogóle nie przypominały kwiatów. Jednak to, co najbardziej przykuwało uwagę w jego wyglądzie, to przepaska na prawym oku. Musiałem przyznać, że tak oszpecony stał się przystojnym mężczyzną. Wraz z okiem, przepaska zasłoniła jego młodzieńczy wygląd, tworząc prawdziwie męskie oblicze o surowym wyglądzie. Bujne, szatynowe, lekko kręcone włosy, niesfornie przysłaniały gładkie czoło. Rzadki, przystrzyżony zarost wciąż podkreślał okrągły kształt twarzy, której śmiałości dodawało pojedyncze, modre oko.
– Lordzie Arisie, niezmiernie się cieszę, że lord żyje.
– Czyżby? – zapytałem, podając mu kielich z winem.
– Tak, i chciałem lordowi podziękować za uratowanie mi życia. – Ylves spokojnie skłonił głowę i po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, udało mi się dostrzec szczery uśmiech na jego twarzy.
– Cóż, wierzę, że lord zrobiłby dla mnie to samo. – Po tych słowach spojrzałem na niego z ukosa.
– Teraz tak – odparł bez namysłu. – Teraz jestem lorda dozgonnym dłużnikiem.
– Doceniam szczerość – parsknąłem, podając mu kielich z winem.
– Dobrze, że lordowie wrócili.
– Lordowie? – Spojrzałem na niego zdziwiony. – Vissena także nie było?
– Tak, wyjechał gdzieś dzień po bitwie. Myślałem, że pojechał po lorda. No cóż, cieszę się, że lorda widzę, bo mamy kilka spraw do omówienia.
– Również się cieszę, że widzę lorda przy życiu. Niech mi lord powie, jak się ma nasza chorągiew? I gdzie jest jej dowódca, lord Seral? Wielce chciałbym się z nim zobaczyć.
– Nasza chorągiew – odpowiedział, spuszczając wzrok i zaciskając prawą dłoń na rękojeści miecza – została zdziesiątkowana, dosłownie. – Westchnął, nadpijając wina. – A co się tyczy lorda Serala, to myślę, lordzie Arisie, że sam powinieneś się z nim zobaczyć.
– Możesz mnie do niego zaprowadzić?
YLVES poprowadził mnie do stojącego nieopodal błękitnego namiotu. Ucieszyłem się, że nie musieliśmy się przebijać przez cały obóz, a co za tym idzie, nie natknęliśmy się na nikogo, kto chciałby usłyszeć historię mojego zniknięcia po bitwie.
Gdy weszliśmy do namiotu, uderzył mnie zaduch i odór mocnego alkoholu. Obok przewróconego stołu z ławą leżały porozrzucane antałki i bukłaki. Wszędzie było pełno jakichś szmat oraz elementów zbroi.
– Pić!
Rozkaz dobiegł z łóżka, na które początkowo nie zwróciłem uwagi, gdyż myślałem, że jest zakryte górą ubrań.
– Lordzie Seralu, przyszedł lord Aris Esnaf’ar.
– To powietc, by psyniósł wina!
– A może ci do tego jeszcze placuszków usmażyć? – zapytałem, podnosząc ławę. – Wstawaj!
Część ubrań spadła z łóżka, a spod pozostałej sterty wyłoniła się twarz Serala. Tłuste włosy lepiły mu się do dawno niegolonej twarzy. Pod lekko uniesionymi, opuchniętymi powiekami dostrzegłem mocno przekrwione oczy.
– Lordzie Ylvesie, przynieś proszę duży antałek wina.
Odczekałem, aż Ylves opuści namiot. Następnie usiadłem i spojrzałem na Serala.
– Rozumiem, że to z tęsknoty za mną?
– Gówno tam rosumies – burknął, nerwowo rozglądając się na boki.
Schyliłem się po pusty bukłak, a następnie rzuciłem nim w Serala, trafiając go w bok, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdyż cały przykryty był szmatami.
– Wietciałem se tak teras bętcie! Wsyscy będą teras mnie ponisać. – Donośne beknięcie przerwało jego wypowiedź. – Najłatwiej jest się nabijać s kaleki.
– Seral, rozum ci odjęło? Wstawaj i przestań się użalać nad sobą. Trzeba zliczyć ludzi, którzy nam jeszcze zostali.
– Nikt, kurwa, nie sostał, wsyscy sginęli, sabiłem ich!
– O czym ty bredzisz? Mamy dużo spraw do załatwienia i każda para rąk jest mi potrzebna, zwłaszcza twoje.
– To ty, kurwa, bretcis! – Wyskoczył spomiędzy sterty ubrań i rzucił się w moim kierunku z wyciągniętymi rękoma. Zapewne zadusiłby mnie nimi, gdyby nie fakt, że potknął się o jakiś pas i wyłożył przede mną jak długi.
Leżał w luźnych galotach, nagi od pasa w górę. Prawą rękę miał uciętą na wysokości łokcia. Kikut, jaki mu pozostał, w całości pokryty był zakrwawionym bandażem.
W tej właśnie chwili do namiotu wszedł Ylves. Odebrałem od niego antałek i odprawiłem skinięciem głowy.
Rozlałem wino do dwóch znalezionych na podłodze kielichów.
– Siadaj – powiedziałem, ustępując miejsca na ławie. – Jak to się stało?
– A co to, kurwa, sa rósnica? – odparł, podnosząc się z ziemi. – Bes ręki jestem wart mniej nis kulejący muł!
– Muła przynajmniej można zjeść.
– Jeśli lord psysedł se mnie drwić, to prosę o mosliwie sybkie wypierdolenie s mojego namiotu.
– No właśnie o to chodzi, że nie mogę, sucza twarz! Seral, jesteś mi potrzebny!
– A co, skłodniał lord? – zapytał, opróżniając podany mu kielich.
– Co teraz zamierzasz?
– To jus nie lorda interes! Nie psysięgaliśmy sobie słusby as do śmierci. Mogę w kasdej chwil odejść, co niniejsym cynię. – Odstawił kielich i pomachał mi kikutem przed oczami.
– Seral, potrzebuję cię.
– Cy lordowi na ocy padło? Ja jestem jus nikim! Nikim! Poswoliłem, by wybito całą chorągiew lorda! Oni byli pod moją komendą! – Uderzył kikutem ręki o stół, a grymas bólu wykrzywił mu twarz. – I spotkała mnie sa to sasłusona kara!
– Seral, jęczysz jak kapłan przyłapany z ladacznicą. Byliśmy w pierwszym szeregu i mieliśmy za zadanie odeprzeć atak rozpędzonej ciężkiej konnicy. To, że z mojej chorągwi ktokolwiek przeżył, to tylko i wyłącznie twoja zasługa i tego, że zdążyłeś ich czegoś nauczyć.
– Chuja tam naucyć! – Seral złapał za antałek, ale kiedy próbował go przechylić, by nalać wina, ten wyśliznął mu się z ręki i upadł na podłogę. – Pierdolony kaleka! Tyle se mnie sostało! U mnie w domu mamy takie psysłowie: gdy stado sabłątci, pastes musi sabić byka, który je prowatcił. Byka! – Parsknął donośnym śmiechem, unosząc w górę kikut.
– Może i kaleka. Ale ja cię potrzebuję, jesteś jedną z nielicznych osób w tym zapiździałym księstwie, której naprawdę ufam! – Westchnąłem, a następnie opróżniłem kielich. – Zbiórka chorągwi, dowódco, jutro po wschodzie słońca!
Wstałem i podniosłem antałek, po czym napełniłem oba kielichy, a resztę wina przelałem do jakiegoś bukłaka, by Seral mógł się sam obsłużyć.
Wychodząc, odwróciłem się, żeby jeszcze raz na niego spojrzeć. Siedział na podłodze z uniesionym bukłakiem. Wino spływało po jego ciele, wsiąkając w zakrwawione bandaże.
– Kurwa-stycznie! – krzyknąłem po wyjściu z namiotu i ze złości kopnąłem jakąś pustą beczkę. Przecież on był mi niezbędny. Chędożyć tę zbieraninę fircyków i dupolizów, którą dano pod mą chorągiew! Po tym wszystkim, co mi powiedziała Foniss, sam już nie wiedziałem, komu mogę ufać. Dlatego właśnie potrzebowałem Serala, tylko jego jedynego w tej całej obleśnej Ahurze byłem pewien. Nie ponieważ przypadliśmy sobie do gustu, ale dlatego, że nasza współpraca obu nam przynosiła korzyści! Niech szczeznę, jeszcze zacząłem mówić jak markiz de Kriz. Naprawdę chciałem wierzyć, że to wszystko czemuś służy. Prawdziwa ufność w dobro bogów, a nie poczucie, że bawią się nami niczym kuglarze pacynkami w jarmarcznym teatrzyku, ułatwiłaby mi oswojenie się z myślą, że jestem w dupie.
Moje wewnętrzne użalanie się nad sobą zostało nagle przerwane, gdy kopnięta przeze mnie beczka wróciła pod me stopy. Podniosłem głowę i ujrzałem uśmiechającego się Enefasa. Krótkie, słomkowe blond włosy były potargane i sterczały we wszystkie możliwe strony. Kontrastowało to z noszonymi przez niego oryginalnymi, długimi, perfekcyjnie zakręconymi wąsami. W błękitnych oczach wciąż palił się ten hultajski płomień. Jednak teraz ten głupkowaty uśmiech wyglądał jeszcze głupiej, a to za sprawą rozcięcia na prawym policzku, które, gdy się uśmiechał, zdawało się być przedłużeniem jego ust.
– Ściąłeś włosy? – zapytałem, powoli wytracając złość.
– Wiedziałem, że ta zmiana w mym wyglądzie nie umknie lordowskiej uwadze.
Enefas zbliżył się z wyciągniętą ręką. Nie dałem po sobie poznać, ale zdziwiłem się na widok tego gestu. Mały mocno uścisnął mą dłoń, a następnie klepnął mnie po ramieniu.
– Dobrze lorda widzieć wśród żywych – oznajmił i począł mnie prowadzić w kierunku mego namiotu. – Naprawdę.
– Ciebie również – odparłem, marszcząc brwi. – Czego potrzebujesz?
– Lordzie Arisie, obrażasz mą przyjaźń, którą lorda darzę, odkąd się poznaliśmy.
– Taaa, a znalazłeś już w tym obozowisku namiot z markietankami?
– No, skoro już lord o to pyta, to jest tu taka jedna Tojada. – Figlarnie uniósł brwi. – Naprawdę powinieneś ją, lordzie, poznać.
– Wieczorem, Enefasie, może wieczorem. Powiedz mi teraz jak pozostali Mali?
– Bez zmian, dziękować. Bardak włóczy się po lasach, Goryi wyżera wszelkie znalezione zapasy, a Rizjon z prawiczą namiętnością poleruje swe młoty, rozmyślając nad tym, co by na to jego ojciec powiedział.
– Eh, na szczęście nic się nie zmieniłeś, czyli ostrze zadające ranę na twym policzku głęboko nie sięgnęło.
– Jaką ranę? – zapytał z nad wyraz udawanym zdziwieniem, podkręcając swego wąsa.
– Poczekaj – odparłem, gdyż doszliśmy już do mojego namiotu.
Kiedy z niego wyszedłem, trzymałem w rękach antałki przyniesione przez Vissena.
– Masz, wypijcie moje zdrowie. Widzimy się jutro po wschodzie słońca, podczas zbiórki mej chorągwi.
– Chorągwi – parsknął. – Co za huczna nazwa dla tej garstki niedobitków.
Enefas przytwierdził podarki do pasa. Odkąd go znałem, miał ten sam śmieszny pas ze złotą klamrą w kształcie podkowy, z przyczepionymi doń mieczem i nożem z króliczą łapką. Nie zdążyłem go zapytać o te artefakty, kiedy ukłonił się i odszedł. W oddali dostrzegłem Ylvesa, na którego machnąłem przywoławczo. Poinformowałem go, że jutro po wschodzie słońca ma zebrać całą mą chorągiew. Następnie poprosiłem, by załatwił balię z ciepłą wodą i wstawił ją do mego namiotu oraz przysłał kogoś, kto wyczyści mą zbroję. Musiałem się przygotować do wieczornej narady u barona Anajewa. Skoro wszyscy myśleli, że nie żyję, niechaj powrócę z objęć Acikgolge piękny i pachnący niczym niemowlę.
NIE DOCZEKAWSZY się żadnego posłańca od barona Anajewa, postanowiłem samemu udać się do jego namiotu. Obóz, mimo że o wiele mniej liczny niż przed samą bitwą, nie zmienił swego ułożenia, toteż bez problemu trafiłem do wysokiej konstrukcji pod niebieską płachtą, w której zbierała się rada wojenna.
Wchodząc do namiotu barona Anajewa, poczułem zapach skóry i wina oraz wzrok wszystkich zebranych. Dopiero teraz zrozumiałem, co musiała odczuwać Shu, której przybycie na męskie narady zawsze wywoływało poruszenie.
Za stołem obrad, przodem do zebranych, stała ta sama grupa osób, którą widziałem tam podczas ostatniej narady przed bitwą o Rede. Tą, która najbardziej przykuwała uwagę, była lady Tyrian Erath z długimi, rudymi włosami, które teraz, w blasku pochodni, zdawały się mienić, jakby je złotym pyłem posypała. Mój widok musiał ją zaskoczyć. Uniesione brwi odsłoniły jej malachitowe oczy, co tylko przysporzyło jej uroku. Tuż przy niej stał baron Petyr Anajew, Theobald Battenberg – zwany Złotym Baronem, hrabia Bronhol Walfsan oraz rycerz Taleznal DeLak. Czyli wszyscy ci, którzy z polecenia diuka Edwarda von Horna dowodzili bitwą o Rede. Skłoniłem się im i, nie przerywając przemowy barona Anajewa, udałem się w kierunku mojej drużyny.
Albert jako pierwszy posłał mi powściągliwy uśmiech, który znakomicie pasował do jego posągowej postury. Jak zawsze gładko ogolony, z półdługimi blond włosami zaczesanymi na bok. Jego wąskie usta zakrzywione w kącikach i wyniosła twarz z głęboko błękitnymi oczami sprawiały, że emanował siłą i dumą. Tuż przy nim stała jego siostra, Shu, która posłała mi za to raźny, szeroki uśmiech. Ciemne, postrzępione włosy zasłaniały jej lewe oko. Jednak to drugie, piwne i szkliste, wpatrywało się we mnie z niedowierzaniem. Nie żeby się wzruszyła, jej oczy zawsze zdawały się być przykryte cienką taflą wody. Ostatnim z Obrońców Ahury był Vissen, który skinieniem wskazał mi stół z trunkami.
Idąc ku nim, zgarnąłem cztery kielichy oraz bukłak. Milcząc, z uśmiechem na twarzy, wręczyłem każdemu kielich, rozlałem wino i wzniosłem niemy toast.
– Widzę, że nie pląsałeś radośnie od namiotu do namiotu obwieszczając, iż żyję? – szepnąłem w kierunku Vissena.
– Widzę, że po powrocie ze świata umarłych umysł działa wadliwie tak jak i za życia.
– Już? – zagadnąłem Alberta.
– Słucham, lordzie Arisie? – zapytał zdziwiony.
– Czy już nas zapisałeś na jakąś samobójczą misję w imię ogólnego dobra i pokoju w królestwie?
– Aris – syknęła Shu – możemy porozmawiać po naradzie?
– Jeśli ponownie się do mnie tak ładnie uśmiechniesz, to wiele rzeczy możemy razem zrobić po naradzie.
Jej mina była bezcenna, tak samo jak wzrok barona Anajewa karcący Vissena za jego donośne prychnięcie.
Nie miałem ochoty ani potrzeby skupiać się na przemowie barona Anajewa. Zresztą jego przemowy zawsze były krótkie i zwięzłe, a ja przyszedłem pod sam jej koniec. W porównaniu z ostatnią naradą, liczebność zebranych została widocznie zmniejszona, co było z pewnością wynikiem bitwy o Rede.
Po wyjściu z namiotu kilka osób uścisnęło mą dłoń, a parę poklepało mnie po ramieniu. Radość, jaka zapanowała na mój widok, była porównywalna z tą, jaką odczuwają noradzcy wojownicy podczas wieczerzy, gdy wnoszone są dzbany z wodą – taaa, miło, może się jeszcze przydadzą do podmycia dupy, a teraz dawać wino.
Jedynie członkowie mojej drużyny dali mi odczuć, że naprawdę cieszą się z mojego powrotu. Nawet poobijany i wciąż nie w pełni sił Albert wydawał się bardziej pogodny aniżeli wyniosły.
TERAZ możemy porozmawiać – rozpoczęła Shu, kiedy we czwórkę znajdowaliśmy się już w moim namiocie.
– To może opowiecie mi, jak się zakończyła bitwa? – zapytałem, rozlewając wino do kielichów.
– Aris – westchnął donośnie Vissen – chcesz nas spoić na smutno? Wszystkie bitwy kończą się tak samo: zawsze po obu stronach giną ludzie, tym razem po naszej zginęło znacznie więcej; zawsze ktoś wygrywa, tym razem, o dziwo, to także po naszej stronie. Natomiast nigdy nie zmieniają się ci, którzy mają z bitew jakiś pożytek, a są to bardowie i kruki. Oba te padlinożerne gatunki jeszcze przez długie miesiące będą żerowały na truchłach poległych.
– Lord Vissen zapomniał, że powstają prawdziwie piękne pieśni, zarówno o chwale poległych, jak i o zwycięzcach.
– No właśnie – wtrąciła Shu – możesz powiedzieć, jak to się stało, że nie znaleźliśmy cię wśród poległych na polu bitwy, lordzie Arisie?
– Lepiej chyba będzie zacząć po kolei – odparłem, rozdając kielichy. – Ostatnie, co pamiętam z bitwy, to rogatego rycerza w fioletowym płaszczu, który obalił zarówno lorda Alberta, jak i Vissena.
– Wiem, do czego zmierzasz – westchnął Vissen – i wiedz, że nie będę po raz kolejny dziękował Shu za to, że go dobiła, zadając mu cios w plecy.
– Wszak musisz przyznać, lordzie Vissenie, że lady Eleonora prawdziwie życie nam uratowała, pokonując barona Magnusa von Vittenberga. – Albert ukłonił się w kierunku Shu.
– Czy tak prawdziwie, to nie wiem. Aris także obalony został, a jednak żyje. Widocznie nie było skorych, aby go dobijać.
– Akurat tego to już, Vissen, pewien być nie możesz – wtrąciłem z nieukrywaną przekorą – wszak to ty pierwszy zostałeś obalony.
– Warczycie niczym szczeniaki na padlinę przyniesioną przez sukę, a tak po prawdzie toście obaj, walcząc, niezłe cięgi zebrali. – Shu skarciła spojrzeniem Vissena, który widocznie chciał jej wejść w słowo. – Po obaleniu barona Vittenberga napór przeciwników zmalał. Chorągiew markiza de Kriza, podążając za atakiem twojej chorągwi, lordzie Arisie, przebiła się na tyły wroga. W jej ślady poszła także lady Tyrian ze swymi oddziałami. Kiedy się okazało, że oddziały Rede zostały otoczone, bitwa przemieniła się w wyrzynanie uciekinierów. Jak rzadko kiedy, muszę się zgodzić z lordem Vissenem. – Shu westchnęła głęboko. – Tylko padlinożercy tryumfują na wojnach.
– A zatem, chwała zwycięzcom! – Wzniosłem toast.
– Prawda, chwała zwycięzcom, niepamięć zwyciężonym! – zawtórował mi Albert.
– Informuję ciekawskich – kontynuowałem po opróżnieniu kielicha – że jakaś starucha zaciągnęła mnie do swojej chaty i tam się mną zaopiekowała, i to całkiem przyzwoicie, jak widać. Dziwne jest jedynie to w tej historii, że gdym ozdrowiał, kobieta zniknęła. – Aż strach pomyśleć co by mi Foniss zrobiła, słysząc jak ją nazwałem.
– Zaprawdę – przemówił Albert w zamyśleniu – historia twa jest niezwykle podobna do przygody szlachetnego Rudarda w bitwie o…
– Naxar – wszedłem mu w zdanie. – Tak, wiem, już mi to ktoś mówił. Nie wiem, kim była ta kobieta, ani z jakich pobudek mi pomogła. Jednakże zbyt długo stopy me ugniatały piach, abym wątpił, że i za to przyjdzie mi kiedyś zapłacić.
– Ciekawe. – Albert jako jedyny wydał się zadowolony udzieloną przeze mnie odpowiedzią. Pozostała dwójka przyglądała mi się podejrzliwie.
– A zatem – rozpocząłem po ponownym rozlaniu wina do kielichów – rozumiem, że na wojnie spokój i w najbliższym czasie możemy się udać do ofiarowanego nam przez diuka Edwarda Zamku Siedmiu Dębów?
Moje pytanie nie wywołało w Vissenie ani w Shu krzty ekscytacji, jakiej się spodziewałem, a w ich oczach dostrzegłem jedynie politowanie. Na dodatek Albert przecząco pokręcił głową.
– Co znowu? – zapytałem, opadając na fotel.
– Czym prędzej, czyli pojutrze z samego rana, oddziały diuka Edwarda mają się udać z odsieczą do Ahury. Wojska Księstwa Hringu zostają, aby nadal oblegać Rede. Natomiast my, wraz z wybranymi jednostkami, jedziemy wprost do zamku Czarnego Barona.
– Że gdzie? – Skrzywiłem się w stronę Alberta.
– Do zamku Czarnego Barona. Tak po prawdzie to minął już miesiąc, odkąd jest on oblegany przez nieprzyjacielskie wojska.
– Aha, a dlaczego znowu my?
– Ano dlatego, że jako najbardziej zaufani ludzie diuka Edwarda von Horna – przemówił Vissen leniwie – jesteśmy wysyłani wszędzie tam, gdzie on sam pojawić się nie może, a gdzie być powinien dla dobra naszego królestwa.
– Albo i nie chce – fuknąłem, upijając wina. – Ale skoro o tym mowa, czy już wiadomo może, gdzie przebywa królewiątko?
– Masz na myśli królewicza Uthera Dracofethera?
– Drogi Albercie, a czy słyszałeś o jakimś innym królewskim szczeniaku?
– Nie, i niestety nie wiemy, gdzie się podziewa królewicz – odparł Albert. – Po prawdzie to chyba jedynie rycerz Taleznal DeLak posiada informacje o miejscu jego pobytu.
– To może warto go zapytać? A co z królową Aude?
– Prawdziwe miejsce pobytu królowej Aude Dracofether niestety także jest nam nieznane.
– To może znamy nieprawdziwe miejsce jej pobytu? – burknąłem.
– A dlaczego nagle zaczęło cię to interesować? – wtrąciła Shu.
– Ano dlatego, że chyba mądrzej byłoby się zająć odnalezieniem prawowitych spadkobierców tronu, aniżeli latać z pochodnią w rzyci po całym księstwie, wzniecając kolejne ogniska wojennej pożogi.
– Ciekawe – skwitował Vissen, rozsiadając się na ławie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Albert jak zwykle przemawiał spokojnie i donośnie.
– Nic poza tym, co już powiedziałem. Nikt nie skupił się na poszukiwaniu osób, wokoło których wybuchła cała ta zawierucha.
– Po prawdzie nie możesz być tego pewny. Nie wiesz, jakie kroki diuk Edward podjął w tej sprawie.
– No właśnie, nie wiemy. A jako jedni z bardziej zaufanych ludzi, wiedzieć chyba powinniśmy. Wiem jednak, i to aż za dobrze, że z rozkazu diuka Edwarda wybuchła cała ta wojna.
– Lordzie Arisie, jesteś wśród przyjaciół i tu możesz mówić swobodnie, jednak jako twój prawdziwy przyjaciel radzę ci zważać na słowa w towarzystwie innych szlachetnie urodzonych.
– A ja wręcz przeciwnie. – Vissen począł mnie podżegać. – Wytłumacz, Arisie, co chcesz powiedzieć.
– Co tu jest do tłumaczenia? Przecież to diuk Edward zaatakował Zielony Zamek i rozpoczął tę wojnę. A tak po prawdzie, to myśmy to uczynili. Wiem, wiem – ręką powstrzymałem Shu, widząc, że chce coś dopowiedzieć – oni szykowali się do ataku i nie mieliśmy wyboru, musieliśmy ich uprzedzić. Ale czy na pewno?
– Lordzie Arisie, wszak widziałeś obozy nieprzyjaciół gromadzących się za Błotnym Borem.
– Obozy nieprzyjaciół? Przecież to były jakieś pijackie biwaki. Wszystkie one zostały przez nas zdobyte wręcz z dziecinną łatwością. Lordzie Albercie, nie zrozum mnie błędnie, odkąd przekroczyłem Bezmiar Błękitu, źle się działo w Królestwie Górnego Hakonu, to prawda. Ja się jedynie zastanawiam, kogo należy obwiniać za pożar lasu: tego, co suche polano na skraju lasu układa, czy tego, co z pochodnią po lesie biega?
– To oni pierwsi zaatakowali, porywając dzieci diuka Edwarda – wtrąciła Shu, nieprzerwanie wwiercając się we mnie wzrokiem.
– Przecież to nie ludzie z Rede dokonali porwania. Podobno dokonał tego diuk Aud, Sirion, a my do tej pory nie wiemy dlaczego.
– Sirion von Erm – poprawił mnie spokojnie Albert.
– Jakkolwiek – parsknąłem. – Nie wiemy, dlaczego diuk Aud, Sirion, porwał dzieci diuka Edwarda i czy na pewno to był on. Wszak sam, lordzie Albercie, mówiłeś, że nie należy on ani do Ligi Baronów, ani do Orszaku Aduna. Warto byłoby się temu baczniej przyjrzeć. A zamiast tego, my z polecenia diuka Edwarda nie atakujemy księstwa Aud, a najeżdżamy Rede.
– To akurat jest dość łatwe do wytłumaczenia – odpowiedział Vissen. – By móc zaatakować Księstwo Aud, musielibyśmy się przebić przez senioralne Księstwo Hakonu, a to byłoby jawne wypowiedzenie wojny wszystkim pozostałym księstwom naraz i dodatkowo odsłoniłoby nas przed księstwem Rede.
– I dlatego, w myśl: lepiej najechać niż być może zostać najechanym, zaatakowaliśmy Rede? – Nadpiłem wina. Cierpkie, a nawet bym powiedział kwaśne, tak jak atmosfera w tym namiocie.
– Lordzie Arisie, tak po prawdzie, to wiele pytań wciąż pozostaje bez odpowiedzi.
– To może lepiej byłoby, lordzie Albercie, zacząć szukać odpowiedzi, niż wywoływać wojnę.
– Aris, ale ty do czegoś zmierzasz? Chcesz nam coś powiedzieć? Czy po prostu fakt, że dostałeś mocno w łeb, spowodował, że nagle zacząłeś obawiać się o swoje życie?
Przez chwilę zastanawiałem się, czy wyjawić to wszystko, co usłyszałem od Foniss. Tylko że niby co ja miałbym im powiedzieć; że jakaś obca kobieta naopowiadała mi różnych historii. Tak na dobrą sprawę to nie miałem nawet najmniejszych dowodów potwierdzających, że to, czego się od niej dowiedziałem, w jakimkolwiek stopniu było prawdą. A w tym przypadku potrzebowałem naprawdę niezwykle wiarygodnego świadectwa w dłoni, aby przebić bańkę uwielbienia, w której lordowie z Ahury trzymają wizerunek swojego ukochanego diuka. Jedyną osobą, która mogłaby mi w jakikolwiek sposób wyjaśnić to wszystko, był starzec z Pajęczego Zamku. Ten sam, który przeze mnie przekazał wiadomość dla Foniss.
– Powiedz mi, lordzie Arisie – przerwała me milczenie Shu – skąd nagle takie podejrzenia?
– Powiedzmy, że leżąc samotnie, poobijanym, w jakiejś drewnianej szopie, pomiędzy atakiem bólu a mdłościami ma się sporo czasu na różne przemyślenia.
– No i wszystko jasne – westchnął donośnie Vissen. – Tobie się już, lordzie, dupska nadstawiać nie chce.
– No to mnie rozgryzłeś. – Postanowiłem nie drążyć dalej tematu. – Rozgryzłeś mnie niczym ojciec syna, który pod pretekstem nauki oporządzania koni, chadza do stajni chędożyć córkę stajennego. Pamiętaj jedynie, że od początku tej wojny nadstawiam życie tak samo jak i ty. Z tą tylko różnicą, że ty uważasz, iż walczysz w obronie swej ziemi i swego królestwa, a ja jestem tu jedynie gościem. Co też nie raz było mi już wypomniane.
– Liczysz przez to, Arisie, na jakieś szczególne uznania i przywileje?
– Liczę, że ktoś wreszcie wyjawi mi, dlaczego to wszystko w ogóle ma miejsce.
– Muszę po części przyznać rację lordowi Arisowi. – Shu postanowiła ostudzić atmosferę. – W tak ciężkich czasach, dla dobra każdego z nas, podejrzliwość i chęć przetrwania zawsze powinny podążać przy nas, nierozłączni niczym bliźniacy.
– A może niczym para kochanków. – Vissen zamrugał do Shu, a następnie posłał mi złośliwe spojrzenie. – W tym związku lord Aris będzie grał rolę podejrzliwości, a lady Eleonora zagra rolę przetrwania.
– W takowym spektaklu – wtrąciłem pośpiesznie – ty, drogi Vissenie, powinieneś grać jedną z głównych ról, wszak możesz już w pełni autentycznie i prawdziwie uosabiać Shu ze swoim przetrwaniem. To ona pod Rede pokonała twego oprawcę. – Jednocześnie z Shu parsknęliśmy donośnie.
Przez resztę wieczoru oboje co rusz wybuchaliśmy śmiechem, dworując sobie z postaci biorących udział w bitwie o Rede. Vissen, jakby przebywając myślami gdzie indziej, spokojnie sączył swój trunek, a Albert przyglądał się naszej trójce niczym ojciec obserwujący wybryki swych dzieci.
NASTĘPNEGO ranka, tuż przed świtem, wyszedłem z namiotu z zamiarem powrotu do swego porannego obozowego rytuału, polegającego na umyciu głowy, zjedzeniu śniadania i odbyciu lekkiego treningu z mieczem. Wciąż nie wiedziałem, w jakim stopniu odzyskałem siły i szybkość. Jednak gdy tylko wyjąłem głowę z beczki z lodowatą wodą, oczom mym ukazali się Mali.
– Witaj, lordzie Arisie. – Enefas, jak zwykle, przemówił jako pierwszy.
– A gdzie Bardak? – spytałem i ponownie zanurzyłem głowę w beczce.
– Zapewne ugania się po lesie – Enefas odczekał, aż się wynurzę – z nadzieją, że uda mu się wytropić jakąś większą zwierzynę, w tylko sobie znanych lubieżnych celach.
Na te słowa Goryi wybuchł donośnym śmiechem.
Zdążyłem już zapomnieć, jaki on był wielki. Górował nade mną o półtorej głowy, a i w barkach także znacznie mnie przerastał. Wcześniej nosił krótko przycięte włosy, jednak teraz był ogolony na łyso. Jego foremną i gładką czaszkę szpeciło świeże poparzenie ciągnące się od lewego ucha przez szyję aż po kark, gdzie znikało pod skórzanym kaftanem. Dziwne, dopiero teraz zauważyłem, że w prawym uchu miał niewielki kolczyk. Być może nigdy nie zwracałem uwagi na te szczegóły, gdyż zawsze, z uwagą i obawą, przyglądałem się berdyszowi, który nosił na plecach jak i dwóm krótkim morgenszternom przypiętym do pasa.
– Nieładnie lord się wczoraj zachował. Ja do lorda w swaty z Tojadą przyszedłem, tak jak lord prosił, a lorda w namiocie nie było. – Parsknął, zawadiacko podkręcając wąsa. – Oj, nie po lordowsku to, nie po lordowsku.
– Enefas – wtrącił Rizjon – zamknij się i nie zatruwaj lordowi swym jadem jak widać i tak już kurewsko ciężkiego poranka.
– Mądrego to aż miło posłuchać – odparłem, wycierając twarz w koszulę. – Widzę, że wszyscy macie się dobrze, naprawdę mnie to cieszy. Zapraszam was dziś wieczorem do siebie na ucztę, i znajdźcie do tego czasu Bardaka. Nie chce mi się powtarzać, toteż powiem wam o przydzielonych nam rozkazach, jak już będziemy przy mojej chorągwi. Poczekajcie chwilę, ubiorę się i idziemy.
NA SKRAJU obozowiska dostrzegłem garstkę ludzi. Ta niewielka grupa to była cała ma chorągiew, a raczej to, co z niej zostało. Ruszając do bitwy o Rede, dowodziłem trzydziestoma szlachcicami i ich małymi kopiami, co łącznie dawało stu pięćdziesięciu ludzi. Teraz przede mną w pierwszym szeregu stało raptem sześciu szlachciców, a łącznie z pocztowymi było tu może ze czterdzieści osób. Wyglądali żałośnie, niczym podstarzałe portowe ladacznice – zmęczeni życiem, fatalnie przyodziani, a połowa bez zębów na przedzie. Nie odczuwałem do nich żadnej sympatii, czy też sentymentu, no może poza Tyberiuszem, który chciał mnie zaatakować w karczmie Pajęczego Zamku, a którego tu brakowało, czyli zginął.Jednak mimo to potrafiłem zrozumieć rozpacz Serala. On bowiem czuł się za nich odpowiedzialny i sam nie wiem, czy bardziej cierpiał z powodu utraty ręki, czy z powodu śmierci tych chłopaków. Jednak tu już nie było chłopaków. Stali przede mną mężczyźni, aż zanadto doświadczeni przez życie.
– Chorągiew, równaj syk!
Nie musiałem się obracać, by wiedzieć, kto wydał komendę.
Seral stanął po mojej prawej stronie. Pachniał alkoholem, a poskręcane, lepkie włosy przylegały do jego pozacinanej przy goleniu twarzy. Ubrany był w kolczugę, częściowo przysłoniętą niebieską tuniką z herbem na piersi. Do ramion miał przyczepiony podziurawiony, ciemnozłoty płaszcz, którym przykrywał kikut prawej ręki. Lewą dłoń opierał na swojej ulubionej broni – kosie.
– Chorąsy Ylves – Seral kontynuował musztrę – prosę psetstawić skrócony skład chorągwi.
– Lordzie Seralu Gazlo, w poczet chorągwi lorda Arisa Esnaf’ara wlicza się sześciu szlachetnie urodzonych wraz z trzydziestoma pięcioma pocztowymi.
– Chwała poległym!
– Chwała! – Okrzyk z ponad czterdziestu gardeł rozszedł się echem po obozowisku.
– Lortcie Arisie, psekasuję ci twoją chorągiew.
Seral skinął i postąpił krok w tył.
– Dziękuję, lordzie Seralu. Niezmiernie rad jestem, że widzę was zdrowych i żywych. Maksyma Akademii Wojskowej w Dahaku brzmi: wojna to kochanka, która łamie chłopięce serca lub przekuwa je na męskie. Miałem ponad stu pięćdziesięciu chłopców, a po zwycięskiej bitwie o Rede ostało mi się czterdziestu jeden zaprawionych w boju mężczyzn. Zapewne sami przyznacie, że gdyby nie musztra i nauki lorda Serala Gazlo, byłoby was tu znacznie mniej.
– Chwała lordowi Seralowi! – okrzyk chorągwi przerwał mą wypowiedź.
– Chwała lordowi Seralowi – powtórzyłem. – Cieszę się, widząc wasze zżycie z lordem Seralem, ale niestety zmuszony jestem odebrać wam tak wspaniałego dowódcę. Uważam, że przekazał to, co miał wam do przekazania, a jego niespotykane umiejętności i cechy są niezbędne w pomyślnej realizacji zadania, do którego muszę go oddelegować.
Spojrzałem na Serala. Z jego twarzy biło wzruszenie, zaskoczenie, a także nadmiar wypitego alkoholu. Sam nie byłem pewien, czy zaraz się rozpłacze, wybuchnie gniewem, czy raczej zwymiotuje.
– Dowództwo nad moją chorągwią przekazuję chorążemu lordowi Ylvesowi de Burnie. Podczas bitwy o Rede wykazał się on wybitną odwagą i walecznością. – Patrząc na Ylvesa, odczekałem, aż zrozumie co zaszło i uczyni krok w przód. – Lordzie Ylvesie, wyznacz chorążego, który cię zastąpi, następnie przyszykuj chorągiew do wymarszu jutro z samego rana. Pod wieczór przyślę do was Enefasa z zapasami wina, wystarczającymi byście radośnie wspominali tę ostatnią noc pod Rede, a co niektórym może uda się nawet całkowicie wymazać ją z pamięci.
Po tych słowach cała chorągiew parsknęła śmiechem.
– Chwała zwycięzcom!
– Chwała zwycięzcom! – odkrzyknęła mi chorągiew wraz z Małymi.
Odwróciwszy się w stronę Serala, położyłem rękę na jego ramieniu.
– Zapraszam lorda do namiotu, mamy kilka spraw do omówienia. – Następnie spojrzałem na Małych: – Z waszą czwórką…, nie zapominajcie o Bardaku, widzę się wieczorem w moim namiocie. Ty, Enefasie, przyjdź do mnie po obiedzie.
IDĄC w milczeniu z Seralem, już z daleka dostrzegliśmy ludzi, którzy wnosili coś do mego namiotu. W odpowiedzi na zdziwienie, jakie pojawiło się na twarzy byłego dowódcy, uśmiechnąłem się uspokajająco.
Pośrodku mego namiotu ustawiony został stół, przy którym siedział Szydlarz. Zdawał się dyrygować ludźmi przynoszącymi różnorakie dobra, mówiąc im, co i gdzie mają postawić. Jasne, bujne włosy gęsto opadały na jego ramiona. Niewielkie, błyszczące, zielone oczy zdawały się niknąć, kiedy usta, otoczone słomkowego koloru zarostem, rozciągały się w uśmiechu tak szerokim i szczerym, jak tylko on to potrafił.
– Oj, witaj, lordzie Arisie! Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten nieporządek.
– Lordzie Seralu, oto Tobiasz, choć woli, jak się do niego zwracać Szydlarz. Szydlarzu, to lord Seral Gazlo.
Obaj zmierzyli się wzrokiem, po czym spojrzeli na mnie.
– Cy mosemy porosmawiać na osobności –przemówił Seral jako pierwszy, a w jego głosie dało się wyczuć gniew.
– Dokładnie o to samo chciałem lorda prosić – dodał Szydlarz.
Rozlałem wino do kielichów, które rozstawiłem na stole, a następnie usadowiłem się wygodnie w fotelu.
– Długo jeszcze będą to tutaj znosić?
– Oj, tylko głupiec leżąc w łożu, narzeka na opieszałość kobiety dokładnie myjącej dla niego swe ciało. – Szydlarz wychylił się z namiotu, zamienił z kimś parę zdań i wrócił. – Kazałem im coś zjeść, tak że nie będą nam przeszkadzać. Może lordowie sobie tu porozmawiają, a ja wrócę, gdy będzie moja kolej.
– Nie, siadaj. – Nadpiłem wina. – To ja może zacznę do początku. Szydlarza poznałem na polowaniu u margrabiny Diany de Maren. Udało mi się tam wygrać pewien zakład, owocem czego są te wszystkie dary.
– Oj, nie wszystkie – wtrącił Szydlarz. – Kazałeś, lordzie, przynieść jedynie lepszą część tego, co dostarczono do Zamku Siedmiu Dębów.
– To Szydlarz, wpierw bez mojej wiedzy, a później jej wbrew, był pomysłodawcą oraz inicjatorem mojej chorągwi. – Obaj moi rozmówcy zrobili głupie miny, choć każda wyrażała zupełnie co innego. – Tak więc jak słyszysz, lordzie Seralu, to dzięki niemu udało nam się tak blisko zaznajomić.
– Cieszy mnie to niezmiernie – wtrącił się ponownie Szydlarz. – Oj, serce pęka, gdy patrzy się, jak rośnie przyjaźń między lordami. Tylko czy naprawdę muszę znać tę historię?
– Tak, gdyż chcę was obu wysłać do Dahaku.
– Ojjjj – piśnięciu Szydlarza zawtórowało głośne westchnięcie Serala.
Obaj usiedli i opróżnili ściskane kielichy.