Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamiętacie historię 13-letniego Gucia, próbującego zdobyć serce Lutki? Tak, to była historia opisana w książce Licencja na zakochanie! Teraz macie okazję przekonać się, co było dalej.
Od ucha do ucha to wybuchowa mieszanka wątków romantycznych i kryminalnych, sploty niesamowitych przypadków i przekomicznych zbiegów okoliczności, czyli po prostu... wakacje kilkorga nastolatków przedstawione przez niezawodnego Marcina Pałasza.
Lubisz się śmiać - będziesz szczęśliwy! A jeśli nie lubisz... i tak będziesz się śmiać :)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Nowa wiadomość
Od: Szkodnik
Guciu, byłem już na tarasie widokowym i widziałem ten samolot! Jest okropnie duży!!! Boję się strasznie.
Nowa wiadomość
Od: Gucio
A ja Ci zazdroszczę!!! Raz leciałem i było super! Mój tata ciągle gdzieś lata i nigdy nic się nie stało. Nie bój żaby!
Nie bój żaby – pomyślał Szkodnik ponuro, chowając smartfon do kieszeni. Jasne, łatwo Guciowi powiedzieć…
Gwałtownie odwrócił głowę i nagle usłyszał cienki, dziewczęcy głos:
– Tatusiu, ten chłopczyk ma jakiś dziwny kolor.
To zaskakujące stwierdzenie padło z ust rudowłosej dziewczynki, która stała w kolejce do odprawy lotniskowej tuż przed Szkodnikiem, Piotrkiem oraz ich mamą i tatą.
– Wcale nie dziwny – mruknął Szkodnik, obrzucając dziewczynkę niechętnym spojrzeniem. – Moim zdaniem jest to kolor sinokoperkowy. A w ogóle to wolę być sinokoperkowy niż mieć włosy koloru zgniłej marchewki. Jasne?!
– Ależ Ferdynandzie! – mama Szkodnika drgnęła nerwowo, słysząc te słowa. – Jak możesz? Tak nie wolno! Ona jest mniejsza od ciebie, nie powinieneś dokuczać młodszym dziewczynkom! I w ogóle nikomu!
Szkodnik był oburzony. Nie lubił, gdy ktokolwiek zwracał się do niego, używając prawdziwego imienia. Musiał jednak przyznać, że kolor jego twarzy faktycznie mógł budzić pewne zaniepokojenie, co zresztą przed chwilą sam stwierdził, widząc się w lustrze w toalecie. Z kilku powodów czuł się bowiem trochę niepewnie.
– I co z tego, że jest mniejsza? – burknął gniewnie, nie zwracając uwagi na karcące spojrzenie pana w niebieskiej koszuli, trzymającego dziewczynkę za rękę. – Niedługo podrośnie i pewnie będzie większa ode mnie. Wiesz, mamo, że dziewczynki dojrzewają szybciej? Ale w sumie masz rację. Zgniła marchewka to nie jest dobre określenie.
– Uff – wyrwało się pani Wiesławie, bo jej młodszy syn rzadko kiedy przyznawał się do błędu. Jednak ulga opuściła ją równie szybko, jak przyszła.
– Zgniła marchewka jest zielona – skorygował Szkodnik po krótkim namyśle. – Więc ta tutaj jest po prostu bardzo dojrzała. Taka zwyczajna stara marchew.
– Moja córka ma włosy koloru zachodzącego słońca – rzekł surowo pan w niebieskiej koszuli, nachylając się w ich stronę. – Zawsze jej to powtarzam, bo dzieci czasem się z niej śmieją. Rozumiesz, młody człowieku? To jest kolor zachodzącego słońca!
– Po każdym zachodzie w takim kolorze przychodzi burza – rzekł Szkodnik cierpko, przestępując z nogi na nogę. – Więc niech pan lepiej uważa, bo moim zdaniem, szkody w otoczeniu będą znaczne. Tato, pójdę po coś do picia. Zaraz wrócę. Mogę? – Szkodnik szybko zmienił adresata i temat rozmowy.
Pan w niebieskiej koszuli zakrztusił się i zamilkł, dziewczynka wyglądała, jakby za moment miała się rozpłakać, tata Szkodnika zaś głęboko odetchnął.
– Możesz – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Przed nami jeszcze spora kolejka, więc trochę to potrwa. Masz tu dziesięć złotych.
– Przynieś mi przy okazji butelkę coli – mruknął Piotrek, spoglądając na młodszego brata z czymś w rodzaju podziwu połączonego ze zgrozą.
– I tak każą ci ją wyrzucić przy bramkach – bąknął Szkodnik, patrząc na ludzi, którzy po przejściu przez wykrywacz metali, najczęściej wracali i ściągali buty oraz paski do spodni, po czym przechodzili jeszcze raz. Akurat na ich oczach ochrona lotniska odprowadziła gdzieś na bok poważnie wyglądającego pana w garniturze. Ten widok sprawił, że Szkodnik poczuł się jeszcze bardziej niepewnie. Plan, który przygotował z tak wielkim poświęceniem, mógł nie wypalić! Skąd jednak miał wiedzieć, że ta cała lotniskowa ochrona jest tak skuteczna i skrupulatna?!
Droga do holu, gdzie mieściły się kioski z napojami, była dość krótka. Mimo to Szkodnikowi z pewnych powodów szło się ociężale. Wtedy właśnie pomyślał, że być może jego znakomity plan nie był aż tak dobry, jak mu się wcześniej wydawało…
Gdy wracał z butelką coli dla Piotrka, jednocześnie popijając ze swojej butelki napój herbaciany o smaku brzoskwiniowym, jego wzrok padł na bardzo bladego, młodego mężczyznę, który siedział na niebieskim krzesełku pod ścianą. Kolor jego skóry można było określić tylko jednym słowem, i właśnie wtedy Szkodnik nie wytrzymał. Przystanął, wspiął się na palce, sprawdził, czy rodzice i Piotrek są jeszcze daleko od bramki z wykrywaczem metali, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do siedzącego pod ścianą faceta.
– Pan też jest sinokoperkowy – rzekł krótko i konkretnie, siadając obok. – Boi się pan latać, czy jak?
Blady mężczyzna, kurczowo ściskając w dłoni aktówkę, spojrzał na niego nieprzytomnie.
– Jaki ja jestem?! – spytał, odsuwając się lekko. – Co powiedziałeś?
– Spokojnie, niech pan się nie martwi! – pocieszył go Szkodnik. – Sinokoperkowy. Niektórzy po prostu boją się latać i stąd te problemy. Pan dokąd?
– Słucham? – bąknął rozpaczliwie nieznajomy. – Nie rozumiem. Czy ja wyglądam na osobę, która boi się latać?
– No, ba! – prychnął Szkodnik.
Jeszcze raz przyjrzał się ciemnowłosemu facetowi i uznał, że wzbudza on względne zaufanie. Z oczu patrzyło mu dość dobrze, a przynajmniej tak zwykł mawiać jego dziadek. Zresztą tu, na lotnisku, nikt nie powinien się rzucić na małoletniego Szkodnika w niecnych celach, o których tyle się słyszało w radiu czy w telewizji.
– Rozumiem, że to „ba” miało znaczyć, że wyglądam na osobę, która czuje gigantyczny strach przed lataniem? – odparł sceptycznie mężczyzna.
– Pewnie leci pan pierwszy raz i ogarnia pana panika, tak? Czytałem o tym – rzekł Szkodnik możliwie optymistycznie, choć myśl o samolocie sprawiała, że on sam też był sinokoperkowy. – Niech pan się nie martwi. Podobno samoloty są najbezpieczniejszym środkiem transportu na świecie!
– Super – mruknął facet, po czym odłożył aktówkę na podłogę. – Myślisz, że o tym nie wiem?
Prawdę mówiąc, Szkodnik miał nadzieję, że nowy znajomy rozwiąże przynajmniej jeden z dwóch problemów, które dręczyły go w tej chwili – czyli strach przed lataniem. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że gdy boją się dwie osoby, to łatwiej to znieść. Była to jednak płonna nadzieja, bo widok roztrzęsionego faceta bynajmniej nie poprawił mu humoru.
– No, kurczę – westchnął od serca, biorąc kolejny łyk pseudobrzoskwiniowego napoju o podejrzanym składzie chemicznym. – Ale przynajmniej mam z kim o tym pogadać. No, chyba że woli pan siedzieć sam? Poza tym nie powiedział pan, dokąd leci.
– Do Warszawy – rzekł smętnie mężczyzna. – Bo tak było najszybciej, a w dodatku tylko o sto złotych drożej niż pociągiem. I po co mi to było?
– Bo szybciej – odparł rezolutnie Szkodnik. – No i drożej. Niech pan to sobie powtarza.
– Nie powinienem przyznawać się dzieciom, że boję się latać – powiedział ponuro mężczyzna, patrząc w przestrzeń przed sobą. – To nie jest… nie jest…
– Humanitarne? – podsunął Szkodnik życzliwie. – Ma pan rację. A tak w ogóle, jestem Szkodnik. A pan?
– Nie jestem szkodnikiem! – zdenerwował się znienacka jego rozmówca. – I nie mów tego głośno, bo zaraz mnie zatrzyma ochrona. Mam na imię Marcin, lecę do stolicy, i to nie odrzutowcem, a czymś ze śmigłami!
– Ja przynajmniej lecę odrzutowcem – poinformował go dumnie Szkodnik. – Boeingiem 737. Taki duży, ma dwa silniki. Myśli pan, że jeśli jeden odpadnie, to na drugim da się wylądować? Bo lecę razem z rodzicami i bratem do Tunezji, na wczasy. Oni mówią, że to fajnie, ale jak dla mnie, to będzie tam za gorąco.
– Do Tunezji lata się najwcześniej w październiku – mruknął pan Marcin odruchowo i obrzucił Szkodnika pierwszym bardziej przytomnym spojrzeniem. – Jak to „Szkodnik”? Przecież nie masz tak na imię, prawda?
– Nie mam – zgodził się chłopak posępnie, stawiając swoją niewielką torbę podróżną na podłodze, między stopami. – I nawet niech pan nie pyta, bo i tak nie powiem, jak mam naprawdę na imię. Wszyscy mówią na mnie „Szkodnik” i to powinno wystarczyć.
– Wystarczy – padła niespodziewana odpowiedź, a chwilę potem pan Marcin nagle się roześmiał. – Na mnie mówią Kajtek. I też nie powiem ci dlaczego. To co, złożymy sobie wzajemnie obietnicę, że postaramy się nie bać tych samolotów?
– Myśli pan, że to pomoże?
– Warto spróbować. Ja w każdym razie obiecuję. No, kolej na ciebie!
– Dobra, to ja też – zgodził się Ferdynand, bo zaszkodzić to na pewno nie mogło, a może nawet przynieść ulgę. – Czyli nie stchórzy pan i poleci, tak?
– A mam inne wyjście? – zdumiał się pan Marcin, po czym głęboko westchnął. – Żona mnie zamorduje, jeśli teraz wrócę do domu, zamiast lecieć w delegację.
– Może pan jechać pociągiem – podsunął Szkodnik. – Nam byłoby trudniej, bo do Tunezji chyba nie jeździ żaden ekspres…
– Niedoczekanie. Pięć godzin w jedną stronę?! Jestem duży i dam sobie radę w samolocie.
– Ja nie jestem duży i nie wiem, czy dam sobie radę… – wyrwało się Szkodnikowi, zanim zdążył ugryźć się w język. – No i proszę, co pan narobił najlepszego? Teraz zaczynam się zastanawiać, czy to normalne, żeby tak się czegoś bać!
– A czy to w czymś szkodzi? – spytał krótko pan Marcin, nagle wstając i patrząc ciepło na chłopca. – Mamy w życiu takie sytuacje, kiedy się czegoś boimy, prawda? Każdy ma. Niektórzy boją się latać, inni jeździć samochodem, inni boją się mikrofalówek albo… sam nie wiem, na przykład wstawać z łóżka lewą nogą.
– Nie boję się mikrofalówek! – zaprotestował Szkodnik słabo. – Przecież w kuchence robię sobie hamburgery.
– Niezdrowo – skarcił go pan Marcin. – Choć przyznam ci się, że od czasu do czasu też odgrzewam sobie hamburgera w mikrofalówce. No, ale jesteś przecież facetem?
– Co, nie wyglądam? – oburzył się Szkodnik i prawie poderwał się z niebieskiego krzesełka. – Jeśli tak…
– No właśnie wyglądasz – uniósł dłoń pan Marcin. – A wiesz, co to są stereotypy?
W pierwszej chwili Szkodnikowi przyszedł na myśl jego zestaw do odtwarzania muzyki, ale już w drugiej nagle pojął, o co chodziło jego rozmówcy.
– Rozumiem – westchnął głęboko. – Chodziło panu o stereotypowego faceta, tak?
– Jesteś dzieciakiem, ale chwytasz bezbłędnie! Ile masz lat, jedenaście? – w głosie pana Marcina słychać było podziw. – A zresztą, przepraszam. Bo przecież dorosłym można być w każdym wieku.
– Mam dziesięć lat, a nawet prawie jedenaście – mruknął Szkodnik beznadziejnie. – Czy to wystarczy?
– W twoim przypadku na pewno. Czyli rozumiesz, że facet…
– Facet ma być niezniszczalny i kuloodporny. I nie bać się latania, a przynajmniej tego nie okazywać, tak?
– Ech – bąknął z zadumą pan Marcin, wpatrując się w tablicę odlotów. – Temat wymaga kontynuacji, ale… O mój Boże, jeśli teraz tam nie pójdę, to nie wpuszczą mnie na pokład!
– Ferdynand!!! – wrzasnął ktoś z oddali. – Gdzie jesteś?!
– Jak można mieć na imię Ferdynand? – mruknął pan Marcin i ponownie spojrzał na Szkodnika, który nagle zmarkotniał, gdyż rozpoznał zarówno wołający głos, jak i imię. – Chociaż… mieć takie imię i być uśmiechniętym – to jest coś!
Szkodnik prychnął, gdyż komentarz wydał mu się stanowczo nie na miejscu.
– Ferdynandzie? – to słowo padło niczym grom z jasnego nieba, a gdy pan Marcin spojrzał na niego, w jego uśmiechniętych oczach skrzyły się łobuzerskie iskierki. – Leć bezpiecznie! No, przecież wiem, że to o ciebie chodziło. Masz przy torbie plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Baw się dobrze w Tunezji!
– Postaram się – szepnął Szkodnik, któremu nagle zrobiło się żal, że jego sympatyczny towarzysz leci gdzie indziej, i pobiegł do swojej kolejki.
– Ferdynand?! – usłyszał oburzony głos dokładnie wtedy, gdy patrzył na pana Marcina przekraczającego śmiało bramkę do hali odlotów krajowych. – Śmiałeś się ze mnie, a masz na imię Ferdynand?! A więc, Ferdynandzie, ja mam na imię Angela! I popamiętasz mnie podczas tego lotu, bałwanie! Obiecuję ci to!
Szkodnik mógł tylko bezradnie patrzeć na rudowłosą dziewczynkę, która stała nad nim, wpatrując się w niego nienawistnym wzrokiem.
Ledwo zdążył. Jeden z ochroniarzy usiłował akurat włączyć laptop, należący do niewinnie wyglądającej kobiety, stojącej w ogonku tuż przed nimi. Z jakichś powodów laptop nie chciał się uruchomić i to najwyraźniej bardzo nie podobało się ochroniarzowi. W dodatku jego kolega wyciągnął z bagażu podręcznego pasażerki kosmetyczkę, pogrzebał w niej chwilę, wyciągnął plastikową butelkę z jakimiś medycznymi oznaczeniami, po czym zamarł.
– Co to jest? – spytał surowo. – Czy to jakiś płyn?
– Tak – odparła kobieta znękanym głosem. – To jest płyn do soczewek kontaktowych.
– Czy ma pani na to receptę?
– Słucham? – przestraszyła się kobieta, cofając się o krok. – Jaką znowu receptę?! Soczewki nosi się zamiast okularów, proszę pana! A płyn kupuje się bez żadnej recepty!
– Jeśli nie ma pani recepty, to musi pani to wyrzucić przed wejściem do hali odlotów – oświadczył ochroniarz, wyglądając bardzo groźnie i profesjonalnie w swoim antyterrorystycznym stroju. – Do samolotu nie wolno wnosić żadnych płynów.
– Nie mam recepty. A czy wy macie na lotnisku okulistę?
Ochroniarza chyba zdziwiło to pytanie.
– Proszę pani, to jest lotnisko, jak sama pani zauważyła, a nie przychodnia rejonowa. Proszę to wyrzucić do tamtego pojemnika.
– Dobrze – zgodziła się niespodziewanie kobieta i zaczęła się histerycznie śmiać. – Wyrzucę, oczywiście. Tylko w takim razie poproszę jeszcze o pana imię, nazwisko i numer telefonu.
– Słucham?! – zdumiał się ochroniarz. – A po co pani takie informacje?
– A po to, że jeśli dziś wieczorem nie będę mogła zdjąć moich soczewek i umieścić ich w tym płynie, to dostanę zapalenia spojówek. Nie sądzę zaś, aby w Tunezji sklepy optyczne były na każdym rogu, tym bardziej w hotelu na wyspie. Więc potrzebuję pana danych, aby pozwać pana po powrocie o odszkodowanie z powodu utraty wzroku. Czy teraz pan rozumie?
Umundurowany antyterrorysta zamarł na chwilę, wpatrując się w buteleczkę, a potem delikatnie włożył ją z powrotem do kosmetyczki.
Kobieta otarła łzy, płynące jej ze śmiechu, uspokoiła się nieco, przeszła przez bramkę, która o dziwo nie zapiszczała, wzięła z taśmy swoje bagaże i poszła dalej.
– Szkodnik? – szepnęła nerwowo mama. – Teraz my. Tylko pamiętaj, żebyś był dla nich miły i się nie kłócił. Oni tak muszą, to ich praca, rozumiesz?
Szkodnik rozumiał. I nie było mu z tym dobrze. Ta cała skrupulatność lotniskowej ochrony przyprawiała go niemalże o palpitację. W dodatku z nerwów zaczęło go swędzieć ucho. Zawsze tak było, gdy czymś się bardzo przejął.
– Przestań się drapać! – syknął Piotrek. – Bo zaraz pomyślą, że jesteś czymś zarażony i nie wpuszczą nas na pokład!
– Odczep się – mruknął Szkodnik ponuro, pełen złych przeczuć. – Jak ci się nie podoba moje ucho, to na nie patrz.
Tymczasem tata przeszedł już przez bramkę bez najmniejszych problemów, a mama wykładała właśnie do plastikowej skrzynki zawartość swojej kosmetyczki.
– Tylko proszę uważać z tymi perfumami – rzekła z lekkim zaniepokojeniem. – To Givenchy i nie wiem, co zrobię w Tunezji, jeśli teraz by się rozbiły!
– Perfum na pokład samolotu pani nie wniesie – twardo powiedział ochroniarz. – To jest materiał łatwopalny. Czemu nie włożyła ich pani do bagażu głównego?
– Czy pan oszalał?! – zgorszyła się pani Wiesława, czyli mama, zamierając w pół kroku przed bramką z wykrywaczem metalu. – Ten lot trwa kilka godzin! Przecież tamta pani wzięła to coś do oczu, prawda? I też było płynne! A pan wyobraża sobie, że mogłabym nie mieć przy sobie moich perfum?!
– Właśnie tak to sobie wyobrażam – padła odpowiedź. – I w tym przypadku nie zamierzam zrobić wyjątku. Przecież nie wpuszcza sobie pani tych perfum do oczu, prawda? Nie są niezbędne dla pani zdrowia?
– Są niezbędne dla mojego zdrowia psychicznego!!!
Ochrona była jednak nieubłagana i nieszczęsny Givenchy trafił do bagażu głównego.
Szkodnika zaswędziało drugie ucho i podrapał się w nie tak gwałtownie, że spod rękawa wysunęło mu się coś, co absolutnie nie miało prawa się stamtąd wysunąć. Z brzękiem spadło na podłogę, a Szkodnik runął na kolana, usiłując podnieść to i schować jak najszybciej. Niestety, nie był pierwszy. Jego brat, wytrzeszczając z przerażenia oczy, schylił się po to w tej samej chwili, przez co obaj stuknęli się głowami, aż zadudniło.
– Czy tobie kompletnie odbiło?! – wyszeptał Piotrek ze zgrozą. – Co to niby ma być?!
– To, na co wygląda – burknął rozdygotany Szkodnik, chowając pospiesznie mały przedmiot z powrotem do rękawa. – A co? Może się przydać. Tylko nie wiedziałem wcześniej, że wszyscy muszą przejść przez ten durny wykrywacz metali!
– No pewnie, że wszyscy muszą! A coś ty sobie myślał?!
– Myślałem, że może dzieci traktują ulgowo…
Piotrkowi zrobiło się słabo, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bowiem nadeszła kolej Szkodnika. Ten zamknął na moment oczy, po czym wywlókł na wierzch kieszenie od spodni i pokazał je ochroniarzowi. Kieszenie były puste.
– Przechodź, kolego – mruknął umundurowany byczek, przeglądając podręczny bagaż Szkodnika i nie znajdując w nim niczego, co wzbudzałoby podejrzenia.
– A nie mogę bokiem? – wymamrotał Szkodnik, kiwając się niepewnie przed bramką. – Boję się tego urządzenia.
– Nic ci nie zrobi, nie bój się – uśmiechnął się drugi ochroniarz. – Pierwszy raz będziesz leciał, co?
– Pierwszy. I boję się tego czegoś tutaj.
– Mówię ci, że nie ma się czego bać…
– Phi, a wcześniej był taki odważny! – pisnęła z tyłu rudowłosa Angela, złośliwie chichocząc. – I jaki wygadany! A teraz zachowuje się jak Ryjek z Muminków, ha, ha! Tchórz!
– Znalazła się marchewkowa Panna Migotka! – prychnął Szkodnik, nie wiedząc, co powinien zrobić. – A może…
– Szkodnik, przełaź przez to natychmiast! – syknął Piotrek, choć sam miał pewne obawy, wiedząc, co jego brat trzyma w rękawie. – Bo inaczej te Buki w mundurach nas aresztują i będzie afera!
– Ferdynand, co ty wyprawiasz? – rzekł ze zdenerwowaniem tata po drugiej stronie bramki. – Chodź tu do nas i nie opóźniaj kolejki!
– Co za dziecko – rzekła pani Wiesława z rozpaczą, po czym niespodziewanie zrobiła dwa kroki, wzięła go za rękę i przeciągnęła przez bramkę na swoją stronę.
W tej samej chwili zamigotały światła i rozległo się tak głośne wycie alarmu, że Szkodnik zdrętwiał.
Chwilę później zapadła cisza.
– A mówiłeś, kolego, że nie masz nic w kieszeniach? – pochylił się ku niemu ochroniarz.
– Bo nie mam! – jęknął Szkodnik żałośnie. – Sam pan widział!
Ucho zaswędziało go ponownie i gwałtownie podniósł rękę, na skutek czego na podłogę ponownie wypadło coś, co tym razem, niestety, zobaczyli wszyscy.
– A to ciekawostka – mruknął ochroniarz, podnosząc ów przedmiot i przypatrując mu się z zadumą. – Ładny scyzoryk, wielofunkcyjny, w dodatku z korkociągiem… Ile ma ostrzy?
– Cztery – rzekł roztrzęsiony i czerwony Szkodnik. – No i korkociąg. Niech go pan zatrzyma, to znaczy cały scyzoryk, nie tylko korkociąg. Na pamiątkę. To… to ja już sobie pójdę tam dalej.
– Chwileczkę, musisz teraz przejść jeszcze raz – zatrzymał go strażnik. – Tam i z powrotem. Chcielibyśmy się upewnić, że nie masz więcej scyzoryków.
Szkodnik zerknął w tył i ujrzał oczy wszystkich pasażerów, wpatrujących się w niego ze zgrozą i potępieniem. Tylko Angela chichotała pod nosem z wyraźną uciechą.
Pod gradem ponagleń ze strony zdenerwowanego taty, nie mając innego wyjścia, Szkodnik ponownie przeszedł przez bramkę.
Gdy alarm znowu zawył, Piotrek zamknął oczy i złapał się za głowę, a obaj pracownicy zrobili się jakby nieco bardziej oficjalni.
– Na bok? – spytał jeden drugiego półgłosem, wskazując gestem biednego Szkodnika.
– Na bok – wzruszył ramionami drugi i spojrzał na panią Wiesławę. – Czy pójdzie pani z synem i naszym pracownikiem do pokoju przeszukań, czy woli pani, żeby poszedł z nami mąż?
– No pięknie – wymamrotał Piotrek, wkładając do skrzynki swój telefon, portfel i pasek do spodni. – To już sobie polecieliśmy…
Gdy Szkodnik z widocznymi oporami ściągał bluzę, do pokoju zajrzał niewysoki, szpakowaty mężczyzna w eleganckim mundurze.
– Kapitan Szymkowiak! – przywitał go ochroniarz, nie spuszczając jednak oka ze Szkodnika. – Proszę, oto jeden z pana pasażerów.
– Mam nadzieję, że nie znaleźliście przy nim bomby? – spytał z humorem kapitan, uprzejmie kiwając głową pani Wiesławie, która w tej chwili wolałaby zapaść się pod ziemię. Gotowa była przeboleć swoje perfumy, które musiała oddać przy bramce, byle tylko nie okazało się, że jej młodszy syn ukrywa kolejne zakazane przedmioty. Ogarniały ją złe przeczucia, bowiem przezwisko „Szkodnik”, którego używali niemal wszyscy, było głęboko uzasadnione.
– Na razie znaleźliśmy scyzoryk! – roześmiał się pracownik ochrony, po czym drgnął nerwowo na widok tego, co ujrzał, gdy chłopiec wreszcie zdjął bluzę i odłożył ją na bok. – Co to jest?
Szkodnik żałośnie spojrzał na swoje przedramię, owinięte czymś, co wyglądało jak srebrna, dość gruba nitka. Potem pod nosem wymamrotał coś, czego nikt nie zrozumiał.
– Czy to jest garota?! – spytał wstrząśnięty kapitan, gdy pracownik lotniska zaczął odwijać dziwną, srebrną nitkę. – Na miłość boską…!
– To struna do gitary! – wrzasnął Szkodnik ze łzami w oczach. – Wziąłem sobie zapasową!
– Ferdynand, przecież ty nie masz gitary – wyszeptała pani Wiesława ochryple. – Grasz tylko na fortepianie, i to słabo! Po co ci zapasowa struna?
– Fortepian też ma struny – powiedział kapitan Szymkowiak, czując lekkie oszołomienie. – Może to struna do fortepianu. Czy nadali państwo fortepian w bagażu głównym?
– Myślę, że o nadaniu fortepianu na bagaż wszyscy byśmy słyszeli – odparł równie oszołomiony ochroniarz, nerwowo poprawiając kamizelkę kuloodporną. – A nawet o zwyczajnym pianinie.
– Miałem zamiar kupić gitarę w Tunezji – rzekł Szkodnik ponuro, widząc, że nie ma już nic do stracenia. Postanowił więc grać va banque. – Podobno te gitary z Tunezji są najlepiej nastrojone. Oj tam, jedna struna. Czepiacie się i tyle.
– Co to jest ta… garota? – spytała niepewnie pani Wiesława. Wolała, by jej syn miał przy sobie ten przedmiot z zamiłowania do muzyki, a nie z innych, bardziej złowieszczych powodów. Biorąc jednak pod uwagę scyzoryk z czterema ostrzami i okazałym korkociągiem, powoli zaczynała w to wątpić. – Czy to coś groźnego?
– Można tak powiedzieć – odchrząknął kapitan, robiąc kilka kroków i spoglądając na plecy Szkodnika. – Musiałaby pani spytać o to zawodowego zabójcę. Nie oglądała pani Ojca chrzestnego? Zaraz… panie Marku, co on ma tam na plecach, pod koszulką?
Ochroniarz, nazwany panem Markiem, obejrzał Szkodnika od tyłu i z pewnym niepokojem ujrzał pod tkaniną dziwne, podwójne wybrzuszenie.
– Mam zwyrodnienie kręgosłupa – wyznał Ferdynand nerwowo. – A w dodatku także rozdwojenie. Chyba nie każecie mi ściągać koszulki? Ja się wstydzę moich deformacji!
To na chwilę zastopowało zarówno kapitana, jak i ochroniarza, gdyż od razu przyszedł im do głowy proces sądowy i pokrywanie kosztów psychoterapii tego dziwnego chłopca na skutek urazu wywołanego ujawnieniem jego schorzeń. Wtedy jednak kapitan przytomnie spojrzał na panią Wiesławę, która nagle zapragnęła zamknąć się w jednej z szafek biurowych, stojących pod ścianą, i nie wychodzić z niej przez dłuższy czas. Może nawet szafkę, z nią w środku, udałoby się nadać na bagaż, by nie oglądali jej inni pasażerowie?
– Czy pani syn ma zwyrodnienie kręgosłupa? – spytał niepewnie kapitan Szymkowiak. – Bo jeśli tak, to…
– Nie ma żadnego zwyrodnienia – wyszeptała pani Wiesława, patrząc tępo w sufit. – Nikt z naszej rodziny nie jest zwyrodniały. Pod żadnym względem. Może on po prostu się zgarbił? Szkodnik, nie garb się! O Boże, ja nic nie rozumiem, nic!!!
– My na razie też niczego nie rozumiemy – pocieszył ją ochroniarz, zawahał się lekko, po czym wsunął dłoń w lateksowej rękawiczce pod koszulkę Szkodnika. Ten drgnął nerwowo i zachichotał.
– Mam łaskotki! – rzekł ostrzegawczo, wijąc się przy tym, ale to nie bardzo pomogło.
Ochroniarz przez chwilę z czymś się mocował, po czym dał się słyszeć odgłos odrywanego plastra. Szkodnik wrzasnął i podskoczył, pani Wiesława poderwała się na równe nogi, jednak pracownik już trzymał w dłoniach to, co wyciągnął spod Szkodnikowej koszulki. Wyglądało to jak dwa niezbyt długie kawałki kija od szczotki, połączone solidnie wyglądającym, metalowym łańcuszkiem.
– No nie – jęknął kapitan. – To przecież nunchaku, niech mnie drzwi ścisną!
– Czy syn ma skłonności do przemocy i używania narzędzi walki? – spytał ochroniarz, dochodząc do siebie. – Bo wie pani, to wszystko nie wygląda zbyt dobrze…
Pani Wiesława wpatrywała się w kolejny przyrząd o dziwnej nazwie. Nie umiała sobie wyobrazić, do czego mógł on służyć. Biorąc pod uwagę poprzednią wzmiankę kapitana o seryjnym mordercy, nie oczekiwała już żadnego pocieszenia.
– Nie ma skłonności – odparła słabo, patrząc, jak trzęsą jej się dłonie. – I nie używał, i nie produkował. Nie wiem, skąd to ma. Ja w ogóle nic nie wiem!
– Naoglądał się filmów o karatekach – zawyrokował niepewnie ochroniarz, przyglądając się uważnie Szkodnikowi. – Ale po co ci to wszystko na pokładzie samolotu?!
– Tą struną chciałem po prostu związać ręce ewentualnym porywaczom. A poza tym odmawiam odpowiedzi na wszystkie pytania bez obecności mojego adwokata! – oznajmił Szkodnik grobowym głosem, otwierając wreszcie oczy. – Czy mogę już sobie iść?
– Nie – odparł stanowczo ochroniarz. Wyobraził sobie bowiem, że ten niepozorny, jasnowłosy chłopiec opuszcza terminal lotniska i robi na parkingu masakrę przy pomocy jakiegoś kolejnego potwornego narzędzia, które do tej pory pozostało nieujawnione. – Hmm… Ściągnij spodnie.
– Mamo, czy to już jest molestowanie? – spytał niepewnie Szkodnik, patrząc na panią Wiesławę, która na przemian bladła i czerwieniała, przypominając tym samym flagę narodową na wietrze.
– Nie jest – rzekła rozpaczliwie. – Ja tu jestem i nikt cię nie molestuje. Mój Boże, to miał być taki spokojny urlop!
– To miał być taki spokojny lot – niczym echo odparł kapitan Szymkowiak, z coraz większym niepokojem patrząc na tego straszliwego dzieciaka, który – na domiar złego – wyglądał niczym żywcem wyjęty z pogodnej reklamy serka śmietankowego. – Ja chcę być absolutnie pewny, że on nie ma przy sobie niczego więcej. O ile, oczywiście, ma znaleźć się na pokładzie mojego samolotu.
Na myśl przyszedł mu nagle jego własny, równie niewinnie wyglądający syn w wieku lat jedenastu. Postanowił sobie solennie, że po powrocie z tego lotu poważnie z nim porozmawia i sprawdzi zawartość jego biurka i szafek. Oraz przejrzy filmy, które syn ogląda podczas jego nieobecności.
– W dalszym ciągu domagam się adwokata – wymamrotał Szkodnik, posłusznie, acz powoli opuszczając spodnie i odsłaniając chude nogi. – To jest naruszenie mojego konstytucyjnego prawa do…
– Na miłość boską! – przerwał mu ochroniarz, wpatrując się w nogi Szkodnika, do których przyklejone były kolejne przedmioty. – Czy to są żyletki? A tam, na łydce, brzytwa?!
– W takim razie nie chcę wiedzieć, co on ma w skarpetkach i w butach! – jęknął kapitan Szymkowiak, którego widok żyletek przyprawił o wstrząs. – I od razu oznajmiam, że tego dziecka na pokład nie biorę! Skoro ma takie narzędzia, to nie wiadomo, co umie zrobić gołymi rękami!
Pani Wiesławie przyszły na myśl treningi judo, na które od miesiąca uczęszczał jej młodszy syn, i zrobiło jej się jeszcze bardziej słabo.
– Mój brat ćwiczy karate – bąknął w tej samej chwili Szkodnik, który nagle zaczął rozumieć, że zdaje się, nigdzie dziś nie poleci. No, chyba że kapitan żartował? W sumie to miał ochotę namówić go na wizytę w kabinie pilotów, ale teraz pewnie już nic z tego nie wyjdzie…
– On ma brata?! – zaniepokoił się kapitan, patrząc oskarżycielsko na panią Wiesławę. – Czy są bliźniętami i mają podobne zainteresowania?!
– Nie są! – wybuchła pani Wiesława ze łzami w oczach. – Tamten jest spokojny i używa karate tylko w dobrych celach! Niedawno uratował swoją przyjaciółkę przed dwoma nastoletnimi złodziejami!
– Dobry chłopiec – rzekł z uznaniem ochroniarz, wydobywając z buta Szkodnika niewielki śrubokręt. – A ten tutaj uratował już kiedyś kogoś?
– Taki miałem zamiar – mruknął Szkodnik ponuro, wytrząsając z drugiego buta widelczyk deserowy. – To już wszystko, słowo honoru. Nie mam nic więcej. Mogę przejść przez tę całą głupią bramkę, jeśli chcecie.
– On nie leci! – zastrzegł nerwowo kapitan. – Jeśli będzie na pokładzie, odmówię startu.
Pani Wiesława też zaczęła rozumieć, że plany urlopowe jej rodziny stoją pod dość dużym znakiem zapytania.
– Czy życzy pani sobie, by te narzędzia przekazać… – zaczął pracownik ochrony, jednak zamarł, gdy matka chłopca obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Marcin Pałasz
Od ucha do ucha
czyli dziwne przypadki Ferdynanda Szkodnika
© by Marcin Pałasz
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka i ilustracje: Katarzyna Kołodziej
Redakcja: Agnieszka Hałubiec
Wydanie I w Wydawnictwa Literatura
Łódź 2021
ISBN 978-83-8208-883-0
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Pudzisz