Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ojciec Apollo Kagwy zniknął, kiedy ten był jeszcze dzieckiem. Zostawił po sobie tylko nawracające koszmary senne i kartonowe pudło z napisem Improbabilia. Dziś Apollo odnosi sukcesy w zawodzie antykwariusza, założył też własną rodzinę – po tym jak zakochał się w bibliotekarce imieniem Emma, ożenił się z nią i doczekali się dziecka. Nic, tylko żyć długo i szczęśliwie. Jednakże w miarę jak stopniowo wpadają w koleiny rodzicielstwa, narastające zmęczenie i codzienne troski odciskają na nich swoje piętno. Emma pomału staje się coraz bardziej nieobliczalna, aż wreszcie pewnego dnia dopuszcza się rzeczy absolutnie niewyobrażalnej i Apollo wyrusza w szaloną, fantastyczną podróż po baśniowym Nowym Jorku w poszukiwaniu żony i syna, których już nie poznaje. Znakomita powieść na nasze pełne niepokojów czasy opowiada o rodzicielstwie, miłości (w jej najbardziej pierwotnej i brutalnej postaci) i – ostatecznie – człowieczeństwie.„Hipnotyzujące, monumentalne dzieło” Marlon James„Jeżeli chcesz pisać o potworach, warto pisać jak anioł” New York Times
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
I
Najpierw jest miłość
1
Ta baśń zaczyna się w roku 1968, w czasie strajku śmieciowego. W lutym pracownicy nowojorskich służb oczyszczania miasta przez osiem dni z rzędu nie odbierali śmieci. Sto tysięcy ton resztek zalegało na chodnikach i wylewało się na jezdnie. Szczury towarzyszyły joggerom w porannych treningach. Powietrze wrzało od płonących odpadków. Miasto zostało uznane za nieżywe. Mimo to w powietrzu wciąż musiała się unosić jakaś pomylona magia, bo właśnie wtedy Lillian i Brian się poznali. Przybyli z dalekich stron, by odnaleźć się nawzajem w Queens. Żadne z nich nie mogło przewidzieć, jaką burzę rozpęta ich zakochanie.
Lillian Kagwa była imigrantką z Ugandy. Brian West przyjechał z niewiele mniej egzotycznej krainy Syracuse. Córka Afryki Wschodniej i syn nowojorskiej prowincji spotkali się w taniej agencji modelek przy Northern Boulevard. Żadne z nich nie było jej klientem.
W tygodniu, w którym wypadł strajk śmieciarzy, Lillian została zatrudniona w agencji na stanowisku recepcjonistki. Witała przychodzących gości i stanowiła miły widok dla ludzi spacerujących po chodnikach wśród piętrzących się od tygodnia stert odpadków. Brian, kurator sądowy, od czasu do czasu odwiedzał Pawła Arseniewa, założyciela agencji i jednego ze swoich podopiecznych, który odsiedział cztery lata za oszustwo. Brian nie dowierzał, że Paweł naprawdę wrócił na drogę cnoty, w tym tygodniu jednak mniej interesował go pan Arseniew, znacznie bardziej zaś nowa recepcjonistka. Spotkanie z nią było jak znalezienie róży na wysypisku śmieci. W tym jednym tygodniu odwiedził agencję czterokrotnie.
Mimo natychmiastowego zauroczenia Lillian Kagwą miał jednak skłonność do przekręcania jej nazwiska, ona zaś regularnie myliła go z innymi białymi mężczyznami. Trudno więc powiedzieć, żeby byli sobie przeznaczeni. Mimo to Brian West – niski, krępy i uparty – wracał nieustępliwie, a w te dni, w które się nie pokazywał, Lillian ze zdumieniem łapała się na tym, że za nim tęskni.
Lillian Kagwa pochodziła z Jinji, drugiego co do wielkości miasta w Ugandzie, w którym przeżyła uniezależnienie się kraju od Wielkiej Brytanii oraz późniejsze rodzime rządy Miltona Obote. Obote rządził za pomocą armii i tajnej policji znanej pod nazwą General Service Unit. Gdziekolwiek pojawili się ludzie z GSU, nieśli zło i niegodziwość.
W roku 1967 Lillian z trojgiem kuzynostwa jechali samochodem do stolicy, Kampali, kiedy zostali zatrzymani przez trzech mężczyzn podających się za funkcjonariuszy GSU. Siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, gdy agenci sprawdzali ich tożsamość, aż w końcu polecili Arthurowi – jedynemu mężczyźnie wśród podróżnych – wysiąść i otworzyć bagażnik. Arthur się zawahał: nie chciał zostawiać sióstr i Lillian samych. Wtedy jeden z agentów od niechcenia nachylił się i strzelił mu w brzuch.
Huk wystrzału na chwilę ogłuszył, a błysk z lufy dodatkowo oślepił trzy kobiety, ale siedząca za kierownicą Lillian wyczuła, że strzelec sięga do środka, żeby wyjąć kluczyki ze stacyjki. Wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem opon, zanim jeszcze dobrze otrząsnęła się po strzale. Jechała dwukierunkową drogą wężykiem, jak pijana. Agenci GSU ostrzelali samochód, ale nie mogli go ścigać, ponieważ w ich pojeździe skończyła się benzyna. Ustawili posterunek specjalnie po to, żeby ukraść odpowiednie auto; teraz musieli czekać na kolejną okazję.
Prowadziła jak wariatka. Do Kampali dotarli w pół godziny, ale Arthur zmarł na długo przedtem. Taki incydent nie zasługiwał nawet na wzmiankę w serwisach informacyjnych, bo generalnie cała Uganda dostała pierdolca. Lillian chciała się stamtąd jak najszybciej wydostać i po roku miała już amerykańską wizę.
W roku 1968 znalazła się w Nowym Jorku. Miała dwadzieścia pięć lat i nie znała nikogo w mieście, ale dzięki wychowaniu pod władzą brytyjską dobrze znała angielski, co znacznie ułatwiło jej asymilację. Jednym z powodów, dla których pan Arseniew ją zatrudnił, był fakt, że mówiła po angielsku znacznie lepiej od niego. Przydawała agencji poważnego charakteru i pozorów legalności, chociaż Brian West nie mylił się w swoich podejrzeniach: działalność Arseniewa była jednym wielkim przewałem. Lillian nie miała o tym pojęcia, kiedy przychodziła do pracy: wiedziała tylko, że dostanie dwukrotność stanowej płacy minimalnej, trzy dolary za godzinę. W Ugandzie nie była w stanie znaleźć żadnej pracy, więc tę hołubiła ze wszystkich sił. A strajk śmieciarzy? Czymże był w porównaniu z morderstwem w majestacie prawa?
Agencja Glamour Time mieściła się w pozbawionym okna kantorku na piętrze budynku niedaleko Queensboro Plaza – z dala od wszelkich ośrodków haute couture, za to w doskonałym miejscu, żeby zgarniać początkujące modelki z robotniczego Queens. Aby zostać przyjętym do agencji, wystarczyło mieć zdjęcie portretowe. Tak się szczęśliwie składało, że pan Arseniew miał na miejscu nieduże studio fotograficzne, w którym – za opłatą – mógł osobiście zrobić dziewczynie fotografie do portfolio. Niektórym młodym kobietom proponował prywatne sesje zdjęciowe po godzinach. Ulice Nowego Jorku tonęły w nieodbieranych śmieciach, ale od Glamour Time wionęło własnym smrodkiem. Jedynym uczciwym elementem tego biznesu była Afrykanka odbierająca telefony w recepcji.
Interes pana Arseniewa mógłby się kręcić bez większych przeszkód przez lata, wabiąc coraz to nowe młode kobiety żywiące nadzieję na zrobienie kariery, gdyby nie ten przeklęty kurator, który prawie zamieszkał w recepcji. Jak robić porządny przekręt, kiedy codziennie rano odwiedza cię gliniarz? Brian West psuł interes. A ponieważ był urzeczony Lillian, to samo odnosiło się do niej. Dlatego pan Arseniew ją zwolnił. Nie było to szczególnie inteligentne posunięcie, ale i pan Arseniew nie był szczególnie inteligentnym człowiekiem. Brian tropił go bezlitośnie, niczym inspektor Javert z hrabstwa Onondaga. Robienie ludziom zdjęć nie było sprzeczne z prawem, ale prowadzenie studia fotograficznego bez zezwolenia można już było potraktować jako naruszenie zasad zwolnienia warunkowego. Paweł Arseniew wrócił za kraty. Lillian Kagwa musiała znaleźć nową pracę.
Znalazła ją na stanowisku sekretarki do spraw administracyjnych w kancelarii prawnej w środkowej części Manhattanu. Zarabiała mniej. Przeprowadziła się do mniejszego mieszkania. Zerwała wszelkie kontakty z Brianem. Znajomość z nim przypłaciła utratą niezłej pracy, a teraz traciła dodatkowo po pół godziny na dojazd w każdą stronę, więc nie, nie pójdzie z nim na kolację i do kina, dziękuję bardzo. Zresztą była młoda, a Nowy Jork oferował znacznie więcej rozrywek niż Jinja. Poznali się w roku 1968, ale na pierwszą prawdziwą randkę poszli dopiero osiem lat później.
Brian postanowił dać Lillian trochę swobody. Wynajął mieszkanie całe hrabstwo dalej, na Staten Island, ale nie mógł przestać o niej myśleć. Dlaczego? Co takiego w sobie miała? Nie umiał tego wytłumaczyć, ale było trochę tak, jakby rzuciła na niego urok.
* * *
Brian West był jedynym dzieckiem dwojga zgoła nieromantycznych pijaczków. W wieku dwunastu lat załapał się do sprzedaży słodyczy w Elmwood Theatre. Popełnił ten błąd, że pochwalił się zarobionymi pieniędzmi ojcu, Frankowi. Spodziewał się gratulacji i poklepania po plecach, a zamiast tego padł ofiarą wymuszenia rozbójniczego we własnym mieszkaniu. Za zabrane mu pieniądze ojciec kupił skrzynkę piwa Genesee, którą do spółki z matką rozpracowali jeszcze przed snem. Taki dom albo człowieka złamie, albo zahartuje. Może jedno i drugie. Czym było czekanie, aż kobieta ci wybaczy, w porównaniu z ojcem, który cię pobił i ograbił z twojej pierwszej wypłaty?
Pod koniec roku 1976 wreszcie stało się: Brian West i Lillian Kagwa poszli na randkę. Kiedy pierwszy raz się spotkali, podczas strajku śmieciowego, mieli po dwadzieścia pięć lat, teraz – trzydzieści trzy. Na przestrzeni tych ośmiu lat Lillian spotykała się z wieloma mężczyznami i w porównaniu z nimi Brian prezentował się całkiem korzystnie: pracowity, niepijący, oszczędny, bez długów. Zabawne, jak wysoko ceniła sobie teraz te zalety. Jedyny drobny problem objawił się przy kolacji, kiedy Brian zaczął mówić o możliwości bycia mężem i ojcem i o tym, jak bardzo chce mieć dzieci. Już przy tamtym pierwszym spotkaniu w Glamour Time wyczuł, że byłaby świetną matką. Kiedy skończył mówić, przypomniała mu delikatnie, że są dopiero na pierwszej randce. Może z planowaniem ślubu zaczekałby przynajmniej, aż wyjdą z kina? Trzeba Brianowi oddać sprawiedliwość: nie żachnął się, nie zezłościł. Tylko się roześmiał. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale to właśnie w tym momencie Lillian naprawdę się w nim zabujała.
Poszli na Rocky’ego. Lillian wybrałaby coś innego, ale w połowie filmu zaczęła się dobrze bawić, a nawet rozpoznawać na ekranie samą siebie, niezłomną marzycielkę. O tym właśnie był ten film. Czy nie taka właśnie była? Lubiła sobie wyobrażać, że tak. Może dlatego Brian zabrał ją właśnie na ten film. Żeby pokazać jej coś na jej temat, czego nigdy nie umiał ubrać w słowa. Wcześniej opowiedział jej o tym, jak obrabował go własny ojciec, ona jemu o tym, jak Arthur został postrzelony w samochodzie, a teraz siedzieli w ciemnym kinie przy Times Square. Razem. Dwoje twardzieli. Całe życie doprowadziło ich do tego punktu. Wydawało się to takie niewiarygodne, nieprawdopodobne jak mit. W ciemnościach trzymała go za rękę. Mimo że jeszcze przez trzy godziny nie uprawiali seksu, należałoby stwierdzić, że ich pierwsze dziecko – jedyne dziecko – poczęte zostało właśnie wtedy. Myśl. Idea. Wspólne marzenie. Rodzicielstwo to historia, którą dwoje ludzi zaczyna opowiadać wspólnie.
W kwietniu 1977 roku ciąża zaczęła być widoczna. Brian znalazł dla nich mieszkanie z dwiema sypialniami w Jackson Heights. Ich syn urodził się we wrześniu. Brian uznał, że dziwnie byłoby nazwać półczarnego dzieciaka Rocky, więc dali mu na imię Apollo. Brian lubił go nosić na zgiętej w łokciu ręce i gruchać do niego słodko:
– Jesteś bóg Apollo. Dobranoc, moje słoneczko.
I żyli długo i szczęśliwie. Przynajmniej przez kilka lat.
Zanim nadeszły czwarte urodziny Apolla, Briana już z nimi nie było.
Nie uciekł z inną kobietą, nie wyjechał z miasta, żeby wrócić do Syracuse. Właściwie wyglądało to tak, jakby zniknął z powierzchni ziemi. Nie sposób go było znaleźć, bo nie zostawił za sobą żadnego śladu, ani z okruchów chleba, ani z transakcji kartą kredytową.
Kiedy Apollo przyszedł na świat, Brian i Lillian myśleli, że to koniec opowieści. Mylili się. Szaleństwo dopiero się zaczynało.
2
Bardzo szybko po zniknięciu Briana chłopca zaczął dręczyć nawracający sen. Ponieważ miał dopiero cztery latka, Lillian nie była w stanie ustalić wszystkich szczegółów, słyszała głównie nieprzerwaną, pośpieszną paplaninę przerażonego dziecka w środku nocy, ale co nieco udało jej się zrozumieć. Ktoś pukał do drzwi wejściowych. Apollo szedł otworzyć, a wtedy stojący za drzwiami mężczyzna wpychał się do mieszkania i przyklękał przed nim. Miał twarz, ale ją zdejmował, a pod spodem była twarz taty. Brian West otwierał usta, z których buchały kłęby mgły. Na ten widok Apollo zaczynał płakać, a mgła wypełniała całe mieszkanie i gęstniała tak bardzo, że prawie nic nie widział. Tata brał go na ręce. Dźwięk lejącej się wody, głośny jak wodospad, wypełniał wnętrze. Ojciec niósł Apolla przez mgłę i wreszcie się do niego odzywał. A wtedy Apollo budził się z krzykiem.
Koszmar wracał noc w noc przez wiele tygodni. Apollo nie chciał już spać, a Lillian nie mogła zmrużyć oka, bo wiedziała, że jej czteroletniego malca w każdym momencie może znów ogarnąć zgroza.
„Pójdziesz ze mną”.
To właśnie mówił Brian synowi we śnie.
Próbując go pocieszyć, Lillian zapytała, dlaczego te akurat słowa napawają go tak wielkim strachem. Jego odpowiedź zmroziła ją do szpiku kości. Nie płakał ze strachu. Płakał z tęsknoty.
– Dlaczego nie wziął mnie ze sobą? – zapytał Apollo.
W końcu koszmary ustąpiły, a w każdym razie Apollo przestał o nich mówić i życie ułożyło się na nowych warunkach: Lillian samotnie wychowywała dziecko, co było zajęciem zarówno żmudnym, jak i satysfakcjonującym, poza tym pracowała na cały etat, a w soboty dokształcała się, żeby zostać pełnoprawną asystentką w kancelarii. Apollo, mól książkowy, wyrastał na ostrożnego, samowystarczalnego chłopca.
Zmagali się w ten sposób z życiem przez kolejne osiem lat. Dwunastoletni Apollo nie wspominał o tacie, żadne z nich nie przewidywało też, by Brian West miał kiedykolwiek w przyszłości przewinąć się w ich rozmowach. Aż pewnego dnia chłopak dostał od ojca wiadomość. Prezent.
3
Jesienią roku 1989 Apollo Kagwa był uczniem gimnazjum nr 237 we Flushing. Po zniknięciu Briana Lillian wróciła do panieńskiego nazwiska i dopilnowała, żeby nosił je także jej syn. Stał się Kagwą z mocy prawa. Wymazali Westa ze swojego życia.
* * *
Nawet taki ostrożny i samowystarczalny dzieciak jak Apollo mógł się dorobić własnej ekipy. Miał dwóch dobrych kumpli. Poza tym dobrze mu szła historia Ameryki, którą wykładał im pan Perrault. Lillian zdała egzaminy, została asystentką i znalazła lepszą pracę, nieco dalej od centrum Manhattanu. Często jednak musiała zostawać po godzinach, czasem wracała dopiero o ósmej. O takich dzieciakach jak Apollo mówiło się, że chodzą z kluczem na szyi. Zapraszani do Donahue Show goście biadali nad tą nową rzeczywistością i rugali pracujące matki, które swoją potrzebą zarobienia na życie wyrządzały krzywdę dzieciom.
To popołudnie Apollo spędził w taki sam sposób, jak spędzają czas wszystkie dzieci, które nie muszą prosto ze szkoły wracać do domu: odwiedził pobliski bar, gdzie przepuścił parę ćwierćdolarówek na automatach, wpadł do latynoskiego sklepiku po oranżadę i chipsy i pokręcił się trochę na rogu Colden Street, gdzie dzieciaki akurat bawiły się piłką. Pograł z nimi godzinę albo dwie i poszedł do siebie na górę. Prawdę mówiąc, nie kąpał się od dobrych dwóch dni i po zabawie był tak spocony, że sam nie mógł dłużej znieść swojego zapachu. Odkręcił prysznic i zdążył się rozebrać do pasa, gdy z drugiego końca mieszkania dobiegło głośne pukanie. Udał, że go nie słyszy – to pewnie sąsiadka chciała czegoś od mamy – ale pukanie tylko się nasiliło. Z kranu leciała gorąca woda, spod prysznica buchały kłęby pary. Wychodząc z łazienki, Apollo jakby wynurzył się z chmury.
Przeszedł przez pół mieszkania, gdy włoski zjeżyły mu się na karku. Pukanie do drzwi nie ustawało, on jednak obejrzał się za siebie, na wylewającą się z łazienki parę, która zdawała się podążać za nim. Nagle zakręciło mu się w głowie, jakby zupełnie nieświadomie znienacka wszedł do czyjegoś snu. Własnego snu. To nim wstrząsnęło. W dzieciństwie śnił ten sen noc w noc. Ile miał wtedy lat? Trzy? Cztery? Pukanie do drzwi, odgłos lejącej się wody, kłęby pary w mieszkaniu i…
Podbiegł do drzwi wejściowych. Ledwie się przy nich znalazł, pukanie ucichło.
– Zaczekaj na mnie – wyszeptał. Poczuł się głupio, gdy wypowiedział te słowa. A jeszcze głupiej, gdy je powtórzył.
Ojca nie ma za drzwiami. Ojca nie ma za drzwiami. Ojca nie ma.
Mimo to otworzył zamki. Miał wrażenie, że się kurczy. Jak otwierał te drzwi we śnie? Jak zdołał dosięgnąć górnego zamka, kiedy był małym dzieckiem? W snach wszystko było możliwe. A teraz? Może zasnął w łazience, siedząc w wannie, i przypadkowe wyładowania elektryczne w mózgu spowodowały ponowne objawienie się tej fantazji.
Postanowił się nad tym nie zastanawiać. Świadomość bycia w śnie dawała osobliwą wolność. Jeżeli za drzwiami naprawdę zobaczy ojca, to przynajmniej sobie przypomni, jak wyglądał. Bo już go nie pamiętał.
Kiedy jednak otworzył drzwi, ojca nie było.
Za to na progu stało tekturowe pudełko.
Wychylił się, jakby miał nadzieję dostrzec gdzieś w pobliżu, może w głębi korytarza, tamtego ojca ze snu. Nikogo nie było widać. Spuścił wzrok na karton: gruba tektura, jedno słowo wypisane czarnym flamastrem na wieku: „Improbabilia”.
Przyklęknął na jedno kolano, wziął pudełko do rąk (nie było ciężkie) i zabrał je do domu. Zawartość przemieszczała się z głuchym odgłosem. Usiadł na podłodze w salonie. Podniósł wieko.
4
– Ten karton należał do twojego ojca – powiedziała Lillian.
Apollo nie zauważył, że słońce zaszło, nie słyszał, jak matka weszła do mieszkania. Dopiero kiedy musnęła jego kark, zdał sobie sprawę z istnienia świata wokół niego.
Rzuciła na bok torebkę i kucnęła przy nim.
– Gdzie go znalazłeś?
– Ktoś go zostawił pod drzwiami.
Rozłożył zawartość kartonu na dywanie: dwa przedarte bilety do kina, portretowe zdjęcie młodej białej kobiety, umowa najmu mieszkania w Jackson Heights, rachunek za noc w hotelu przy Dziewiątej Alei, blisko Times Square, pliczek rachunków za jedzenie na wynos, świadectwo małżeństwa Briana Westa i Lillian Kagwy i książka dla dzieci.
– Co ty wygadujesz? – wyszeptała Lillian, wodząc wzrokiem po tych przedmiotach. – Mój Boże… – dodała jeszcze ciszej.
Apollo odwrócił się do niej. Wstała, wyprostowała się, próbowała się otrząsnąć.
– Powiedz mi prawdę: wyjąłeś te rzeczy z mojej szafki? Grzebałeś w moich rzeczach?
Wskazał drzwi wejściowe.
– Ktoś pukał, bardzo długo. Pomyślałem… – Zawiesił głos. – Nie wiedziałem, kto to. Zamierzałem się wykąpać.
W tej właśnie chwili zdał sobie sprawę, że woda nadal się leje. Zerwał się na nogi i pobiegł do łazienki. Odpływ w wannie był przytkany, woda przelewała się górą i zbierała w kałużę na podłodze.
– Apollo! – zawołała na ten widok Lillian. Przepchnęła się obok syna i zakręciła kran. Ściągnęła ręczniki z suszarki i porozkładała je na podłodze. – Muszę zajrzeć do pani Ortiz, sprawdzić, czy jej nie zalaliśmy.
Wprawdzie w salonie znalazło się absolutnie niewiarygodne tekturowe pudełko, ale pewnych spraw rodzic nie mógł zignorować – na przykład tego, czy bezmyślna latorośl nie spowodowała powodzi u sąsiadki z dołu, miłej, starszej pani, która w przeszłości się nią opiekowała. I ile będzie kosztowało odmalowanie sufitu u pani Ortiz.
Lillian wyszła z łazienki. Apollo również. Idąc do drzwi, zerknęła na pudło i rozłożone na dywanie rzeczy i natychmiast skręciła w ich stronę. Pochyliła się, zabrała jedną kartkę i wyszła z mieszkania. Apollo wrócił do salonu. Lillian zabrała rachunek z hotelu niedaleko Times Square. Myślała, że w ten sposób coś ukrywa, ale nie miało to znaczenia. Zanim przyszła, zdążył obejrzeć i zapamiętać wszystkie przedmioty, po czym zaczął je łączyć ze znanymi sobie historiami rodzinnymi. Niektórych detali nie był pewien; matka swoim zachowaniem właśnie potwierdziła jeden z nich.
Jak człowiek, który zatrzymał te wszystkie rzeczy, mógł z dnia na dzień zostawić żonę i dziecko? I jak wylądowały na progu mieszkania Apolla? Ponownie spojrzał na wieko i odczytał wypisane na nim słowo: „Improbabilia”.
Matka musiałaby mu objaśnić znaczenie większości przedmiotów, ale jeden z nich zdawał się mniej skomplikowany niż inne: książka dla dzieci Outside Over There Maurice’a Sendaka. Otworzył ją. Liczył na jakiś liścik, dedykację, parę słów skierowanych przez ojca do syna, ślad ojcowskiego charakteru pisma. Niczego podobnego nie znalazł, ale książka była mocno zaczytana, prawy górny róg każdej stronicy przybrudzony, grzbiet wielokrotnie poprzełamywany. To nie była książka na pokaz, ktoś często po nią sięgał. Apollo wyobraził sobie, jak Brian West, może siedzący tutaj, na tej właśnie kanapie, czyta książkę na głos swojemu dziecku. Sam zaczął czytać na głos.
– „Kiedy tata wypłynął na morze” – brzmiał początek.
Matka mało czytała. Miała wiele zalet, ale nie było wśród nich miłości do książek. Harowała jak wół i wieczorami ledwie starczało jej sił, żeby posiedzieć z synem przed telewizorem. Apollowi to nie przeszkadzało. Kiedy jednak zasypiała na kanapie, ściągał jej buty, zdejmował perukę, wyłączał telewizor i szedł do swojego pokoju poczytać. Robił to, odkąd nauczył się sylabizować. Książka, którą w tej chwili trzymał w ręce, sprzyjała wyobrażaniu sobie, że kiedyś nie był jedynym czytelnikiem w domu. Podobała mu się myśl, że odziedziczył zamiłowanie do słowa pisanego. Może ta książka była zaledwie pierwszą z wielu, którymi ojciec zamierzał się z nim podzielić. Wraz z pojawieniem się kartonu jego apetyt na czytanie jeszcze się wzmógł.
Czytał w łóżku i w toalecie. Zabierał książki do parku. Podczytywał wydania kieszonkowe, grając w softball. Gubił książki, oblewał je oranżadą, na kartkach pojawiały się ślady palców zabrudzonych czekoladą. Nawet najmilsi bibliotekarze musieli w końcu zażądać karnych opłat na fundusz zakupowy. Lillian zaczęła więc przynosić książki i czasopisma z pracy: „Reader’s Digest” i „People”, „Consumer Reports” i „Bon Appétit”. A Apollo czytał je wszystkie i dopominał się o więcej. Zaprzyjaźniła się z asystentkami z innych pięter biurowca, zdołała nawet namówić kilka z nich do prenumerowania innych pism niż te dostępne w jej kancelarii. Działający po drugiej stronie ulicy gabinet dentystyczny trzymał w poczekalni zapas tanich czytadeł dla klientów i Lillian przekonała recepcjonistkę, żeby oddawała jej zużyte, najbardziej sczytane egzemplarze, zamiast je wyrzucać. Dominowały wśród nich romansidła i thrillery, było też sporo kryminalnej literatury faktu. Lillian wrzucała je jak leci do torby foliowej i wiozła metrem do domu. I tak Apollo przeczytał Ted Bundy. Bestia obok mnie Ann Rule, The Wayward Heiress Blanche Chenier oraz Smoka Clive’a Cusslera w wieku, w którym był stanowczo za młody, żeby je zrozumieć – ale mimo to każdą z nich doczytał do końca. Dla pewnego typu dzieci czytanie bez nadzoru bywa błogosławieństwem.
Lillian nie do końca zadawała sobie sprawę z tego, jakim dzieckiem jest Apollo, aż do pewnej soboty na początku października, kiedy przyszła do nich pani Ortiz, sąsiadka z dołu. O dziwo, przyszła zobaczyć się nie z nią, lecz z jej synem. Pierwsze skojarzenie Lillian było takie, że chłopak coś przeskrobał, ale pani Ortiz zamachała w powietrzu banknotem jednodolarowym i wyjaśniła, że Apollo obiecał jej przynieść egzemplarz „People” z tą prześliczną Julią Roberts na okładce i się z tym spóźnia. Zdezorientowana i skonsternowana Lillian potrzebowała dobrych paru minut, żeby się otrząsnąć i zdać sobie sprawę, że jej syn sprzedaje książki i czasopisma, które ona przynosi do domu. Wzburzona wparowała do pokoju Apolla, znalazła żądany numer „People” w jednym z piętrzących się na podłodze stosów i oddała go pani Ortiz za darmo. Próbowała jej nawet dorzucić inne, bardziej aktualne wydanie z Barbarą Bush na okładce, ale pani Ortiz nie wiedziała, kto to.
Apollo wrócił krótko przed zachodem słońca. W Nowym Jorku utrzymywała się ciepła pogoda, temperatura za dnia oscylowała w granicach od dwudziestu do dwudziestu pięciu stopni. Apollo z kolegami grali w futbol dotykowy w parku Flushing Meadows. Przyszedł do domu brudny, ale rozpromieniony. Lillian poczekała, aż zbłądzi do kuchni i tam ją znajdzie. Wcześniej przez całe popołudnie pakowała czasopisma i książki w miękkiej oprawie do worków na śmieci, które następnie postawiła na niedużym kuchennym stole zamiast kolacji. Zanim zdążył zapytać, o co chodzi, powiedziała mu o wizycie pani Ortiz.
– Postarałam się je dla ciebie zdobyć, bo myślałam, że będziesz je czytał – wyjaśniła. Podniosła jeden z worków i aż stęknęła, taki był ciężki. – Ale jeśli nie chcesz, wrzucimy je do spalarki.
– Ale ja je czytam. – Apollo rozwiązał jeden z worków i zajrzał do środka. – Wszystkie, bez wyjątku. Co mam z nimi robić po przeczytaniu?
– Wyrzucać, Apollo. Cóżby innego? – Lillian zawiązała worek z powrotem.
– Ale pani Ortiz lubi przeglądać „People”, więc…
– Więc czemu by nie oskubać starowinki, tak?
– Płaci mi dwadzieścia pięć centów. Cena z okładki to dolar dziewięćdziesiąt pięć. Dla niej to prawdziwa okazja. Nie przeszkadza jej, że to wydanie sprzed paru tygodni. Co w tym złego?
Lillian już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, kiedy złapała się na tym, że nie ma na podorędziu dobrej odpowiedzi. Powiodła wzrokiem po workach.
– I wszystko sprzedajesz?
– Jak czegoś nie mogę sprzedać, to wyrzucam, ale w naszej okolicy handel idzie całkiem nieźle.
– Masz dwanaście lat. – Lillian opadła ciężko na krzesło. – Gdzie się tego nauczyłeś?
– Od ciebie, mamo – odparł po chwili, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Nauczyłem się, podpatrując ciebie.
– Jak to?
– Ciężko pracujesz, ja to widzę. No i jestem twoim synem. Mam to we krwi.
Wskazała mu krzesło. Usiadł. Długo patrzyła na niego bez słowa.
– Jeżeli zamierzasz prowadzić interes, będziesz potrzebował wizytówek – powiedziała w końcu. – Z twoim nazwiskiem i numerem telefonu. Zamówię je dla ciebie przez moją kancelarię, dostaniesz je za darmo.
Wstała i po chwili wróciła z arkuszem papieru maszynowego i długopisem w ręce. Narysowała na kartce duży prostokąt, w który wpisała dwie linijki tekstu:
Apollo KagwaUżywane książki i czasopisma
Skreśliła drugą linijkę i napisała nową wersję:
Książki i czasopisma na każdą kieszeń
U dołu dodała domowy numer telefonu, po czym przytknęła długopis do górnej części prostokąta, powyżej nazwiska.
– Firma musi mieć nazwę – stwierdziła, czekając na reakcję Apolla.
Wyjął długopis z jej dłoni i własnoręcznie dopisał:
Improbabilia
5
Apollo Kagwa mógłby pójść na studia, gdyby nie człowiek nazwiskiem Carlton Lake. W ostatniej klasie szkoły średniej imienia Johna Bowne’a Apollo był – gdyby kierować się jego ocenami – idealnie przeciętnym uczniem: same trójki i czwórki od góry do dołu. Niektórzy nauczyciele byli zaskoczeni, bo miał opinię pilnego i systematycznego ucznia, ale szkoła nie była jego prawdziwą pasją. Apollo Kagwa bez reszty poświęcał się swojemu biznesowi.
Miał siedemnaście lat, Improbabilia rozwinęły się przez ten czas w imponujący koncern. Znali go w Queens, Bronksie i na Manhattanie. Sprzedawcy rzadkich i używanych książek kojarzyli go, bo potrafił ni z tego, ni z owego zadzwonić do sklepu i się zapowiedzieć – ot, kolega po fachu, który akurat jest w pobliżu i chętnie złożyłby im kurtuazyjną wizytę. Ależ oczywiście, odpowiadali, zbici z tropu jego dobrymi manierami, zwłaszcza że nie słynęli przecież z obycia i znajomości etykiety. A potem melduje się u nich piętnastoletni dzieciak z plecakiem, pod którym muł by klęknął, i przedstawia się jako Apollo. Okulary ma tak ogromne, że powinny mieć wycieraczki.
Wchodzi do sklepu i próbuje im sprzedać stare, zaczytane egzemplarze czasopism w rodzaju „The Connoisseur” albo „Highlights”. Połączenie ducha przedsiębiorczości i bezgranicznej naiwności wystarczało, by niektórzy ze starych księgarzy z miejsca zakochali się w piętnastolatku. Za ich pośrednictwem odbierał wymarzone wykształcenie. Uczyli go wyceniać książki, tłumaczyli, jak wyglądają wyprzedaże majątku po zmarłych i gdzie najlepiej rozstawić stolik na wystawie antyków.
Nie wszyscy byli równie serdeczni. Kiedy próbował demonstrować i sprzedawać swoje książki, oskarżali go, że towar jest kradziony – może gdzieś się włamał, rozbił witrynę i wyniósł z wystawy, co tylko się dało? Wejścia do wielu antykwariatów, zwłaszcza tych lepszych i droższych na Manhattanie, strzegły zamknięte drzwi i umieszczony przy nich dzwonek. Były to czasy Bernharda Goetza strzelającego do czarnych chłopców w metrze. Wielu białych mu kibicowało i każdy dzieciak z nadmiarem melatoniny – nawet czarny chłopak w okularach, z plecakiem pełnym książek – stawał się groźnym drapieżnikiem. Zdarzało mu się czekać kwadrans przed wejściem do sklepu, podczas gdy sprzedawcy udawali, że go nie widzą.
Na domiar złego zaczynał się zastanawiać, czy może naprawdę ma w sobie coś, co przeraża ludzi; czy nie jest przypadkiem potworem, przez którego ojciec wyprowadził się z domu. Takie obsesyjne myśli nachodziły go najsilniej w takich chwilach jak ta, kiedy cały świat zdawał się potwierdzać jego potworną naturę, i przy odrobinie nieostrożności mogłyby go pochłonąć. Aby znieść te upokorzenia, te eksplozje supernowych nienawiści do samego siebie, wymyślił sobie mantrę (a może jej słowa same do niego spłynęły z jakiegoś starego wspomnienia), którą – poddawany krytycznemu osądowi – mamrotał w kółko pod nosem:
– Jestem bóg Apollo. Jestem bóg Apollo. Jestem bóg Apollo.
Tak długo ją powtarzał, aż zaczynał się czuć naprawdę bosko.
Nie znaczyło to jednak, że księgarze wpuszczali go do swoich sklepów.
* * *
W roku 1995, pod koniec szkoły, został przyjęty do Queens College, jednakże latem przed rozpoczęciem pierwszego roku akademickiego jeden z antykwariuszy, którzy stali się jego mentorami, dał mu prezent z okazji ukończenia szkoły średniej: Confessions of a Literary Archaeologist Carltona Lake’a.
Lake opisuje swoje życie kolekcjonera rzadkich i cennych książek, rękopisów, partytur, a nawet listów z epoki napoleońskiej. Sam kolekcjoner i jego zbiory z czasem stali się sławni, ale początek książki jest poświęcony temu, jak Lake zapałał miłością do słowa pisanego. Był zapalonym czytelnikiem i bywalcem antykwariatów, ale wspomina, że gdy przyszła pora na prawdziwe kolekcjonowanie – i zakupy książek droższych niż ćwierć czy pół dolara – „zawsze mógł liczyć na pobłażliwość wyrozumiałej babki”. Inaczej mówiąc: babcia wspierała go finansowo. Dość szybko zaczął kolekcjonować dziewiętnastowiecznych francuskich poetów: Baudelaire’a, Verlaine’a, Rimbauda, Mallarmégo i wkrótce doznał swoistego objawienia, „olśnienia”, jak sam o tym pisał, gdy na aukcji w Nowym Jorku dokonał pierwszego znaczącego zakupu: nabył egzemplarz Les Fleurs du Mal – Kwiatów zła – Baudelaire’a z naniesionymi na marginesach własnoręcznymi poprawkami autora. Po tym znalezisku stał się literackim archeologiem. Odkrył swoje powołanie. Został bibliofilem.
Apollo Kagwa jeszcze nie skończył dobrze czytać tej dykteryjki, a już wiedział, że jesienią nie rozpocznie studiów w Queens College. Nie miał wprawdzie babki, która sponsorowałaby jego zakupy, ale czuł, że w duchu jest bibliofilem – i zupełnie nie przeszkadzał mu w tym fakt, że na razie nie odróżniał Baudelaire’a od Beatrix Potter. Skoro Carlton Lake mógł się parać tym fachem, to czemu nie on? I tak oto syn dwojga niezłomnych marzycieli sam stał się marzycielem.
6
„Wyprzedaż majątku” brzmi wytwornie, ale dla Apolla mogła oznaczać wyprawę aż do New Rochelle, by tam w piwnicy kolonialnego wiktoriańskiego dworku oglądać zebrane w worku na śmieci książki zniszczone przez wodę. Chociaż zdarzyło mu się również w małym miasteczku w Sugar Hill zastać na miejscu cztery regały pełne zachowanych w idealnym stanie pierwszych wydań. Suspens i zaskoczenie były dla niego nie mniej ważne od materialnych zysków.
Szybko odkrył swoje powołanie, ale na pierwsze wielkie znalezisko – swojego Baudelaire’a – natknął się dopiero w wieku trzydziestu czterech lat. Tymczasem, mając lat dziewiętnaście, wyprowadził się od Lillian i znalazł sobie kawalerkę w Jackson Heights; zgromadził w niej tyle książek, że ledwie zmieścił się tam jeszcze jednoosobowy tapczan. W poszukiwaniu książek przemierzał kraj wzdłuż i wszerz. Czasami podnosił wzrok znad frontyspisów i marginesów, żeby docenić krajobraz za oknem albo pójść z dziewczyną na randkę, ale po krótkim okresie przyjemności zawsze wracał do pracy.
Wielki dzień przyszedł wraz z wyprzedażą majątku w piwnicy pewnej kamienicy w Bronksie: czterdzieści dwa pojemniki – od pudełek po adidasach po starą pomarańczową skrzynkę po mleku podprowadzoną z supermarketu – wypełnione jednymi z najrzadszych książek na temat magii i okultyzmu, jakie Apollo w życiu widział. Pan i pani D’Agostino, kochające się starsze małżeństwo, zmarli w odstępie zaledwie paru miesięcy, zostawiwszy po sobie księgozbiór, który przyprawiał o dreszcze czworo ich dzieci i jedenaścioro wnucząt. W jednym z grymuarów Apollo znalazł ich fotografię: wyglądali jak starsi państwo z filmu Odlot, tyle że ci akurat Carl i Ellie Fredricksonowie gromadzili księgi poświęcone czarnej magii. Bezpretensjonalne zdjęcie tak bardzo nie pasowało do ich nieziemskiej kolekcji, że Apollo musiał się mocno postarać, by nie wybuchnąć śmiechem w obecności ich krewnych.
Zaproponował mocno zaniżoną cenę, ale ponieważ był pierwszym kupcem, który raczył się pofatygować do nich na południe Bronksu, przyjęli jego ofertę. Po południu tego samego dnia wypożyczył furgonetkę i przewiózł księgozbiór do siebie. Tydzień zajęło mu skatalogowanie książek i opatrzenie ich należytym opisem przed wystawieniem na sprzedaż. Kartkując je, znajdował od czasu do czasu dopiski na marginesach sporządzone dwoma różnymi charakterami pisma.
Kiedy przeglądał trzecie wydanie in folio niewinnej książeczki zatytułowanej Podręcznik Łowcy Czarownic Krwawej Rady, ze środka wypadła pocztówka adresowana do państwa D’Agostino. Wyglądała całkiem zwyczajnie, co najwyżej zżółkła mniej, niżby się tego spodziewał po dacie nadania – na stemplu widniał rok 1945. Podpis adresata był wyraźny, jego nazwisko oczywiste: Aleister Crowley. Szybki rzut oka do Internetu potwierdził, że Crowley był słynnym okultystą z początków XX wieku, nazywanym czasem „największym nikczemnikiem w dziejach ludzkości”. Oskarżany o satanizm, zażywał okazjonalnie narkotyki i poszukiwał erotycznych przygód w czasach, gdy zakrawało to na skandal, zamiast stanowić zwyczajny element profilu w serwisie randkowym. W roku 1981 Ozzy Osbourne napisał o Crowleyu piosenkę. Wyglądało na to, że Domenico i Eliana D’Agostino otrzymali od niego kartkę pocztową.
Apollo przeczytał jej treść:
Niektórzy mężczyźni rodzą się sodomitami, inni dorastają do sodomii, a jeszcze innym zostaje ona narzucona.
Myślę o was obojgu.
Kto by pomyślał? Państwo D’Agostino okazali się parą dyplomowanych świrów!
Już przed znalezieniem pocztówki zakup ten był najcenniejszą zdobyczą Apolla. Teraz zaś, gdyby udało mu się potwierdzić autentyczność kartki, jego znalezisko mogło stać się wprost legendarne. Carlton Lake miał swoje wiersze Baudelaire’a z autorskimi poprawkami. Apollo Kagwa miał zbereźną pocztówkę od Aleistera Crowleya. Przeczytał ją jeszcze raz i parsknął śmiechem. Podniósł ją, żeby podzielić się z kimś tym doskonałym żartem… ale siedział sam w swoim salonie. Oto natrafił na znalezisko życia i nie miał komu o nim powiedzieć. Ze zdumieniem stwierdził, że ogarnęło go zupełnie nowe, zaskakujące uczucie.
Apollo Kagwa poczuł się kurewsko samotny.
Obrzucił zakupione książki jeszcze jednym spojrzeniem, zerknął na pocztówkę. Wyglądało na to, że państwo D’Agostino lubili zaszaleć i że w swoją okultystyczną podróż wyruszyli razem. Dopiski na marginesach – dwa różne charaktery pisma – sugerowały, że oboje, mąż i żona, studiowali te same księgi i wymieniali się uwagami na ich temat, przez całe dekady prowadząc taką konwersację. Nagle Apollo zrozumiał, że ten księgozbiór jest czymś więcej, niż tylko znakomitym interesem: jest zapisem dwóch splecionych żywotów.
O trzeciej nad ranem trzydziestoczteroletni Apollo Kagwa, siedzący w swoim dwupokojowym mieszkanku w otoczeniu małej biblioteczki okultystycznej, zdał sobie sprawę, że jego zegar biologiczny tyka.
7
Wyprzedaże biblioteczne odwiedzał rzadziej niż wyprzedaże majątku po zmarłych i antykwariaty, ale ponieważ i tak był już w Washington Heights przy okazji (bezowocnej) wyprzedaży majątku, postanowił zajrzeć do filii Nowojorskiej Biblioteki Publicznej w Fort Washington.
Na takie wyprzedaże trafiały zwykle pozycje, które biblioteka miała nadzieję sprzedać, zamiast oddać na przemiał, przemieszane z książkami podarowanymi przez lokalnych mieszkańców. Nie należało się po nich spodziewać takich skarbów jak księgozbiór D’Agostino, ale można było kupić za pięćdziesiąt centów książkę, którą później sprzedawało się za pięć dolarów – a właśnie taki poziom zysków (lub strat) decydował o sukcesie (lub niepowodzeniu) niemal wszystkich drobnych biznesów. Nie było to szczególnie romantyczne, ale rzeczywistość rzadko taka bywa. Apollo zaglądał na wyprzedaże biblioteczne głównie w poszukiwaniu kryminałów drukowanych dużą czcionką, żeby sprzedawać je emerytom, którzy znaleźli jego stronę w sieci i prosili o wysyłkę towaru. Przypominało mu to jego pierwszy model biznesowy: dostarczanie „People” pani Ortiz z mieszkania C23.
Filia w Fort Washington miała trzy kondygnacje nadziemne, ale wyprzedaż zorganizowano w piwnicy, w zakamarku przylegającym do czytelni. Jedna z bibliotekarek była zmuszona łączyć prowadzenie wyprzedaży ze swoimi normalnymi obowiązkami. Kiedy Apollo zszedł do piwnicy, pomagała akurat matce z dwójką dzieci, którzy buszowali wśród mocno sfatygowanych książeczek z obrazkami. Młodsze z dzieci wzięło sobie za punkt honoru ściągnięcie wszystkich książek z regału na ziemię. Matka niczego nie zauważyła – albo udawała, że nie zauważa – bibliotekarce przybył więc trzeci etat: praca ekipy sprzątającej. Nagle z czytelni dobiegło męskie wołanie, które ze względu na panującą w bibliotece ciszę brzmiało, jakby wołający używał megafonu:
– Halo! Halo, potrzebuję pomocy!
Bibliotekarka wróciła z zakątka wyprzedażowego do czytelni. Przy biurku stał ogromny mężczyzna z wypchanym starym plecakiem na plecach i dwiema pękającymi w szwach torbami na zakupy w rękach.
– To nie żarty! – wołał dalej. – Muszę do toalety!
Bibliotekarka obeszła jego samego i jego torby i stanęła po drugiej stronie biurka: wąska w ramionach, krąglejsza w biodrach. Mężczyzna był od niej dobre dwie stopy wyższy. Z daleka można by pomyśleć, że widzimy pojedynek elfki z ogrem.
Inni ludzie w czytelni, głównie seniorzy, podnieśli głowy znad gazet i pisemek ilustrowanych, ale nie odważyli się zrobić nic więcej. Apollo zbliżył się o dziesięć kroków, gotowy w każdej chwili przyjść z pomocą.
– Proszę mnie posłuchać – powiedziała bibliotekarka. – Słyszy mnie pan?
Uśmiechała się, ale zarówno jej poza, jak i ton głosu były nadzwyczaj władcze.
– Mam chyba uszy, prawda? – Mężczyzna pochylił się nad biurkiem, jakby zamierzał się na nią rzucić.
Bibliotekarka bynajmniej się nie cofnęła.
– Widzi pan, ja też mam uszy. Dlaczego więc pan krzyczy?
Mężczyzna zachwiał się na nogach, jakby torby nagle zaczęły mu ciążyć – a może po prostu się zmieszał. Człowiek o takich gabarytach nie przywykł, żeby na niego pokrzykiwano, zwłaszcza kiedy pokrzykuje kobieta o wzroście pięciu stóp i jednego, może dwóch cali.
Bibliotekarka otworzyła szufladę biurka, w której spoczywała dwustopowej długości drewniana linijka z przywiązanym na końcu kluczem.
– Dam panu klucz do łazienki – powiedziała – ale potrzebuję pańskiego dokumentu tożsamości.
Ani na moment nie przestała się uśmiechać, ale w tej chwili już wszyscy, włącznie ze stojącym nad nią olbrzymem, wiedzieli, że ta pani nie żartuje. Była chuda jak żelazny łom – i równie twarda. Być może taka drobna kobieta musiała wcześnie nauczyć się asertywności, bo w przeciwnym razie byłaby na każdym kroku lekceważona lub zakrzykiwana. Tak czy inaczej, podziałało. Wszyscy w piwnicy patrzyli jak zauroczeni.
– Ale ja nie mam dowodu tożsamości – odpowiedział spotulniały już olbrzym.
– Proszę zostawić tutaj wszystkie swoje bagaże. – Bibliotekarka posłużyła się linijką jak wskaźnikiem. – Wiem, że pan po nie wróci.
Zamiast odstawić torby, mężczyzna tylko przycisnął je do piersi niczym dwie przerośnięte damskie torebki.
– Tu są tajemnice – powiedział.
Bibliotekarka skinęła głową, ponownie otworzyła szufladę, wrzuciła linijkę do środka, zamknęła szufladę, skrzyżowała ramiona na piersi, zadarła głowę i spojrzała mu w oczy.
Apollo zdążył doliczyć do dziesięciu, zanim mężczyzna jak zahipnotyzowany odstawił torby.
– Plecak też? – zapytał.
– Wszystkie bagaże – potwierdziła bibliotekarka.
Gdyby w tym momencie skinęła na Apolla, on też oddałby jej swoją siatkę.
Ogromny mężczyzna dołożył plecak do dwóch pozostałych pakunków, a wtedy bibliotekarka wręczyła mu wyjęty z szuflady klucz.
– Dziękuję – powiedział półgłosem.
– Nie ma za co. – Tym razem jej uśmiech był nadzwyczaj serdeczny.
Cała czytelnia zamarła w milczeniu, słuchając, jak klucz zgrzyta w zamku i skrzypią otwierane drzwi łazienki. Kiedy zamknęły się z trzaskiem, wszyscy wzdrygnęli się równocześnie, jak wybudzeni ze snu – wszyscy poza bibliotekarką, która zdążyła tymczasem wyjść zza biurka, wyminąć Apolla i wrócić do matki z dwojgiem dzieci. Kupili cztery książki za dolara.
Bibliotekarka odwróciła się wtedy do Apolla, który stał przed nią oniemiały.
– Czym mogę służyć?
Wskazał stojące przy biurku torby.
– Zamierzałem pani pomóc z tym facetem.
Zerknęła na bagaże na podłodze, po czym znów spojrzała na niego pytająco.
– Ale sama pani załatwiła sprawę – dodał.
– Taka praca.
Zaprosił ją na kolację, ale grzecznie odmówiła, wbijając na kasę trzy wybrane przez niego książki. Wyprzedaże w piwnicznym kącie odbywały się w każdy piątek, więc wrócił w następnym tygodniu, a potem w kolejnym. W końcu powiedziała mu, jak się nazywa: Emma Valentine.
Pięć miesięcy po tym, jak się poznali, zgodziła się wreszcie pójść z nim na randkę.
8
Próbując zaimponować Emmie, Apollo zabrał ją do malutkiej knajpki z sushi przy Thompson Street, gdzie musieli stać w kolejce przed wejściem. Ze względu na porę roku – była późna jesień – czekanie na chodniku przypominało sterczenie w lodówce, więc kiedy wreszcie dostali stolik, oboje trzęśli się z zimna i wysączyli butelkę grzanego sake, zanim podano im jedzenie.
Dowiedział się, że dorastała w Wirginii, w malutkiej mieścinie Boones Mill. Miała siostrę, Kim, starszą o jedenaście lat. Jej rodzice zmarli, kiedy miała pięć lat; więcej nie chciała na ten temat mówić.
Po skończeniu osiemnastu lat Kim stała się jej opiekunką prawną. Znalazła sobie pracę na miejscu i zajęła się wychowaniem siostry, zamiast iść do Jefferson College of Health Sciences w Roanoke, do którego została przyjęta. Dopiero kiedy Emma skończyła szkołę średnią i dostała się na University of Virginia, Kim poszła do Jeffersona i została pielęgniarką. Życie po śmierci rodziców Emma zapamiętała jako toczące się w trzech miejscach: w domu, szkole i bibliotece publicznej w odległym o dwadzieścia minut jazdy Roanoke.
– Moją ulubioną bibliotekarką była tam pani Rook – mówiła. – Wychowała mnie w nie mniejszym stopniu niż Kim.
Byli w połowie kolacji, zaczęli drugą butelkę grzanego sake i rozmawiając, pochylali się ku sobie ponad drewnianym blatem. Inni klienci siedzieli bardzo blisko, kelnerzy mieli tak mało miejsca, że przy każdym przejściu potrącali Apolla, który jednak – zasłuchany w opowieść Emmy – prawie tego nie zauważał.
– Jeżeli Kim się spóźniała, pani Rook sadzała mnie w kącie i puszczała mi film. Dzięki temu mogła przygotowywać się do zamknięcia biblioteki. Obejrzałam wszystkie filmy dla dzieci, jakie mieli, aż pewnego dnia, miałam wtedy dwanaście lat, sama sobie coś wybrałam, praktycznie na chybił trafił. Spodobała mi się fotografia na pudełku: dwoje półnagich czarnych uzbrojonych we włócznie.
– To wystarczyło, żebyś chciała obejrzeć ten film? – zapytał Apollo.
– No pewnie! To był jedyny film w całej bibliotece z czarnymi ludźmi na okładce. Brazylijski, zatytułowany Quilombo. Pani Rook zajrzała do mnie, stwierdziła, że mam zajęcie, i wróciła do swoich spraw. – Sake zaczynało działać i Emma zaśmiała się głośno. – Na pewno nie zorientowała się, że to film o buntach niewolników w Brazylii. Skądże! Ani że pokażą w nim, jak ci niewolnicy masowo mordują Portugalczyków. Nie powiedziałam jej, o czym jest; była przemiłą starszą panią i wiedziałam, że byłaby zażenowana, a byłam zbyt dobrze wychowana, żeby ją wprawiać w zakłopotanie. Ale film bardzo mi się podobał, potem nie chciałam już oglądać niczego innego. – Przekrzywiła głowę i z uśmiechem zapatrzyła się w sufit. – Był po portugalsku, z angielskimi napisami. Pokochałam brzmienie tego języka. Trochę to trwało, ale w końcu przekonałam panią Rook, żeby sprowadziła parę innych brazylijskich filmów: Bye Bye Brasil, Metrem do gwiazd, Os Trapalhões e o Rei do Futebol. W końcu przestała je kupować, bo miłość jednej dziewczyny do Brazylii nie usprawiedliwiała takich wydatków, ale i tak dużo dla mnie zrobiła. Uświadomiłam sobie, jak wielki jest świat, o wiele większy niż Boones Mill. I zapragnęłam go zobaczyć.
– Jedno oko masz większe, drugie mniejsze – powiedział Apollo.
Właśnie w tej chwili zwrócił na to uwagę. Różnica była ledwie zauważalna, ale z tego powodu Emma zdawała się oglądać świat intensywniej niż inni. A może po prostu zaczynał się w niej zakochiwać.
Spuściła głowę i zasłoniła większe oko. Może poczuła się urażona. Apollo nie przypuszczał, żeby mógł teraz jakoś to naprawić, więc zamiast tego powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy:
– A wiesz, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy będę miał syna, czy córkę. Po prostu chcę być dobrym ojcem dla swoich dzieci.
Nawet nie skończył mówić, gdy zdał sobie sprawę, jak beznadziejnie to zabrzmiało.
Świetny temat do rozmowy na pierwszej randce, Apollo! Może od razu zapytaj, czy nie wzięłaby z tobą kredytu hipotecznego na najbliższe trzydzieści lat?
Opuściła rękę i dolała sobie odrobinę sake. Opróżniła kieliszek długim, nieśpiesznym łykiem.
– Chcę ci wyjaśnić – powiedziała, odstawiwszy kieliszek na stół – dlaczego ci odmówiłam, kiedy pierwszy raz zaprosiłeś mnie na randkę.
– A także następne pięć razy – przypomniał.
– A także następne pięć razy – zgodziła się.
Rozsiadła się wygodniej na krześle, Apollo natomiast pochylił się w jej stronę.
– Odmówiłam, ponieważ przenoszę się do Brazylii. Kupiłam już bilety. Jadę do Salvador da Bahia, to na północy.
– Na długo?
– Nie wiem.
Apollo dopił sake prosto z butelki.
– To dlaczego teraz się zgodziłaś? – zapytał.
Wbiła wzrok w blat i odparła z uśmiechem:
– Złapałam się na tym, że wyczekuję piątkowych wyprzedaży, bo mam nadzieję, że znowu przyjdziesz. – Spojrzała mu w oczy. – Tęskniłam za tobą.
Wyszli na ulicę. Wziął ją za rękę. Odpowiedziała uściskiem na jego uścisk.
– Chciałem jeszcze porozmawiać o tym twoim wyjeździe do Brazylii… – Jestem bóg Apollo, powiedział sobie w duchu. Jestem bóg Apollo. – Na pewno nie dasz się namówić, żeby zostać?
Uśmiechnęła się do niego półgębkiem, lekko wstawiona. Zaczęli się całować.
Cztery tygodnie później poleciała do Brazylii.
9
Spróbujcie po czymś takim spotykać się z innymi kobietami. Apollo owszem, próbował, ale serce nie chciało go słuchać – wybór miał następujący: albo Emma Valentine, albo nic. Właściwie jak długo można siedzieć w takiej Brazylii, prawda? Pisywali do siebie, ale Emma miała kłopot z dostępem do Internetu. Po paru miesiącach przeniosła się z Salvadoru do Manaus, następnie do Fortalezy. Zamierzała też odwiedzić Rio i São Paulo, ale to później. Apollo złapał się na tym, że zaczyna śledzić w sieci wiadomości z Brazylii. Kupił sobie Quilombo na DVD i chociaż film był najzupełniej poważny (afrykańscy niewolnicy walczący ze złymi Portugalczykami), zaśmiewał się do łez na myśl o dwunastoletniej Emmie oglądającej go raz po raz w publicznej bibliotece w Roanoke. Pod jej nieobecność coraz mocniej się w niej zakochiwał.
Po trochu sprzedał cały księgozbiór państwa D’Agostino. Pocztówkę od Crowleya wystawił na licytację; po czternastu godzinach miał pięć ofert i ostatecznie poszła za trzy tysiące dolarów. Pod koniec roku 2003 pomógł Lillian wpłacić zaliczkę na nowe lokum, zgrabny, jednorodzinny domek w Queens, w Springfield Gardens. Nie chciała przyjąć jego pomocy, dopóki nie usiedli razem do rachunków i nie wyliczyli dokładnie, ile zaoszczędzi, jeżeli wkład własny do kredytu wyniesie trzydzieści procent zamiast dwudziestu. Tego rodzaju sprawy pomagały Apollowi zająć czas i myśli.
Po roku Emma napisała, że wraca do Stanów. Przylot jest przewidziany późnym wieczorem, pisała, a poza tym nie wie, czy on jeszcze ma ochotę się z nią spotykać, ale gdyby rzeczywiście chciał po nią wyjść, to z przyjemnością zobaczyłaby jego twarz jako pierwszą w sali przylotów.
Zaplanowane na dziesiątą lądowanie dwa razy się opóźniało i ostatecznie Apollo przesiedział na lotnisku Kennedy’ego całą noc. Rodziny i przyjaciele w sali przylotów siedzieli, przysypiali, szurali nogami, wzruszali ramionami, a niektórzy próbowali walczyć, im większe jednak stawało się opóźnienie, tym bardziej się z nim godzili i potulnieli. Apollo również. Krótko po północy zapadł w sen.
Od czasu do czasu któryś z opóźnionych samolotów lądował i wysiadających z niego niemrawych pasażerów witali podobnie niemrawi bliscy. Zanim wreszcie zjawił się samolot Emmy, przez ogromne okna terminalu sączył się już brzask.
Włosy nosiła dłuższe, bardziej jej się kręciły, a ich brąz przybrał lekko rudawy odcień. Skórę miała opaloną, jej ubranie utrzymane w jasnych kolorach było cienkie i zupełnie niedopasowane do chłodnej wiosennej pory. Nie zabrała z powrotem walizki, niosła tylko przerzucony przez ramię plecak. Przywoziła mniej, niż wywiozła. Poruszała się powoli, jakby znużona, ale też nieodczuwająca potrzeby pośpiechu. Wypatrzyła go wcześniej niż on ją.
– Czekałeś? – zapytała, kiedy wziął od niej plecak. Może to ze zmęczenia, ale oczy jej zadrżały i zwilgotniały. – Czekałeś – powtórzyła półgłosem.
Usiedli w restauracyjnej części terminalu, żeby nacieszyć się tym, co Dunkin’ Donuts miało najlepszego.
– Witaj w Stanach – powiedział Apollo, kiedy rozpakowali kanapki z jajkiem i serem. Podniósł swoją kanapkę do ust. – Niedługo zabiorę cię do lepszej knajpy.
Podciągnęła lekko rękawy.
– Fique tranquilo – odparła z uśmiechem. – Nie będę więcej tego robić.
Poszedł do lady po nóż, bo kanapka nie została rozkrojona do końca. Stojąc przy ladzie, patrzył, jak Emma zaczyna jeść. Nie mógł się nadziwić, że wróciła. Nadgarstek miała przewiązany cienkim czerwonym sznurkiem. Dlaczego na ten widok zesztywniał? Sznurek miał w sobie coś sentymentalnego, w sam raz mógłby być pamiątką po jakimś ślicznym brazylijskim chłopcu, który zawiązał go Amerykance na przegubie dłoni, bo nie mógł jej dać niczego lepszego. Nie było jej przez rok, mogła się przecież przez ten czas zakochać w kimś innym, prawda? Może przywiozła z powrotem mniej rzeczy, bo zamierzała tam wrócić?
Snując takie rozważania, wrócił do stolika z plastikowym nożykiem w ręce i potężnym lękiem w brzuchu. Dzióbał swoją kanapkę, ale nie miał apetytu. Emma też niewiele mówiła, przynajmniej dopóki nie skończyła jeść. Wtedy podstawiła mu pod nos rękę, tę ze sznurkiem. Sznurek trochę zesztywniał z brudu. Musiała go nosić od dłuższego czasu.
– Kiedy przyjechałam do Salvadoru, zamieszkałam u pewnej rodziny w dzielnicy Itapuã. Mają tam jezioro, które się nazywa Lagoa do Abaeté. Pamiętasz, jak opowiadałeś mi przy kolacji o tej parze starszych satanistów? Na widok tego jeziora od razu pomyślałam o tobie, bo mówi się o nim, że jest nawiedzone. Kiedy nauczyłam się lepiej mówić po portugalsku, poznałam tam pewną praczkę. Moi gospodarze radzili mi, żebym się z nią nie zadawała, mówili, że to czarownica, ale ja ją polubiłam. Nie bałam się jej. Przywodziła mi na myśl moją matkę, którą nawet mogłaby być, gdyby matka żyła. Była twarda, zabawna i miała w nosie, co ludzie o niej gadają. Zaczęłam się wymykać ukradkiem z domu, żeby posiedzieć przy niej na brzegu jeziora, kiedy robiła pranie. Zanim wyjechałam do Manaus, kazała mi pomyśleć sobie trzy życzenia na całe życie, a kiedy to zrobiłam, przewiązała mi nadgarstek – Emma obróciła rękę w jedną stronę, w drugą, wpatrzona w czerwony sznurek. – Musi się rozpaść sam z siebie, powiedziała, a gdy spadnie mi z ręki, życzenia się spełnią. Nie wolno mi go przeciąć. Não corta-la. Z początku myślałam, że to fajne, taka odrobina mistycyzmu, tymczasem noszę to cholerstwo już ponad pół roku! Strzępi się i wygląda fatalnie, ale chcę, żeby moje życzenia się spełniły. Nie patrz tak na mnie! Ja chyba po prostu wierzę w czary.
Apollo ujął jej dłoń i przyciągnął do siebie.
Jestem bóg Apollo, pomyślał. Jestem bóg Apollo.
Wziął do ręki leżący na blacie plastikowy nóż i jednym ruchem przeciął sznurek, który spadł na plastikowy blat. Emma się wzdrygnęła, on jednak nie puścił jej ręki.
– Obiecuję ci – powiedział – że przy mnie wszystkie twoje trzy życzenia się spełnią.
W tym momencie Emma Valentine stanęła przed wyborem: mogła potraktować zachowanie Apollo Kagwy jako dowód na to, że jest aroganckim palantem, albo dojść do wniosku, że jest odważny i szlachetny. On wykonał swój ruch. Teraz to ona musiała podjąć decyzję.
II
Potem małżeństwo
10
Wczesnym wieczorem Apollo stanął przed piętrowym szeregowcem w Ridgewood, w Queens. Kiedy, szurając nogami, wchodził po schodach do drzwi frontowych, śmiał się w duchu z tego, jak – gdy mieszkali z Lillian w trzypokojowym mieszkaniu we Flushing – takie domy zdawały mu się lepsze. Wyrafinowane. A gdy za którymś razem zapytał, dlaczego w takim nie mieszkają, Lillian odparła:
– Takich domów się nie wynajmuje. Takie domy kupuje się na własność.
Nawet teraz, gdy dorobili się z Emmą własnego mieszkanka na Manhattanie, nie potrafił nie podziwiać szeregowca: gapił się w okna na piętrze, na rynnę biegnącą przy krawędzi dachu… Apollo Kagwa mógł mieć trzydzieści siedem lat, ale wciąż czuł to samo co tamten chłopak.
Zadzwonił do drzwi. Ze środka dobiegł kobiecy głos, rozległo się szczękanie otwieranych zamków i firanka w oknie na parterze odsunęła się kilka cali w bok: ktoś, kogo Apollo nie widział, chciał zobaczyć, kto stoi na schodach. Zabrzmiał drugi głos, niższy, należący do mężczyzny, i szczęk zamków ustał. Apollo poczuł się, jakby cofnął się do czasów, gdy kazano mu czekać przed wejściem do sklepu jakiegoś nerwowego antykwariusza, albo do jednej z licznych sytuacji, gdy właściciel prywatnego domu nie chciał go wpuścić.
Jestem bóg Apollo, pomyślał. Jestem bóg Apollo.
Ostatnio ta mantra przychodziła mu równie machinalnie jak oddychanie. Czekając, wyjął komórkę i posłał Emmie esemesa. Zastanawiał się, czy już dotarła do restauracji.
„Spóźnię się, ale na pewno przyjdę”.
– Chwileczkę! – zawołała zza drzwi kobieta. – Już otwieram!
Drzwi zatrzęsły się we framudze, zamek trzasnął, szczęknął, znowu trzasnął.
– Chodź mi tu pomóż! – burknęła kobieta. – Nie widzisz, jak się męczę?
Firanka zatrzepotała, rozległy się kolejne kroki, cięższe i bardziej pośpieszne. Dwa szczęknięcia, ruch klamki i drzwi się otworzyły. W progu stał mężczyzna po trzydziestce, za jego plecami było widać niższą, znacznie od niego starszą kobietę. Oboje byli biali i wyglądali jak wyjęci z jakiejś starej środkowoeuropejskiej ryciny: sztywne sylwetki i ściągnięte, pożłobione zmarszczkami twarze.
– To nic trudnego! – zawołał mężczyzna przez ramię. Dziecinny głos nie pasował do jego wieku.
Kobieta pociągnęła go za ramię, żeby się odsunął.
– Pani Grabowski? – zapytał Apollo.
– Pan w sprawie książek?
– Tak, to ja.
Wyciągnął do niej rękę z wizytówką, ale mężczyzna był szybszy: przechwycił ją i wycofał się w głąb domu. Apollo w duchu postanowił nazywać go Igorem, bez względu na to, jakie okaże się jego prawdziwe imię. Pani Grabowski uśmiechnęła się lekko i gestem zaprosiła go do środka.
Weszli do jadalni, gdzie na stole czekało sześć kartonów. W sąsiednim pokoju stała modułowa sofa, duży telewizor z płaskim ekranem i niewiele poza tym.
– Powiedziała pani, że zmarł pani mąż – zagaił Apollo.
– Były mąż – poprawiła go pani Grabowski.
Rozejrzała się po jadalni, w której stał wprawdzie stół, ale nie było krzeseł. Ściany w kolorze złamanej bieli były tak zakurzone, że wydawały się szare. W jednym kącie piętrzyły się czarne worki na śmieci, jeden z nich był otwarty, wysypywały się z niego wyblakłe kurtki sportowe i wyświechtane spodnie. Pan Grabowski na starość poddał się starokawalerstwu.
– W ostatnich latach mieszkałam z synem niedaleko stąd, dosłownie za rogiem.
– Przynajmniej była pani w pobliżu.
Pani Grabowski wzruszyła ramionami.
– To dzielnica ukraińska, gdzie indziej mielibyśmy się podziać? Do końca tygodnia musimy uprzątnąć mieszkanie. Właściciele chcą je wynająć komuś innemu.
Mówiła z lekkim akcentem, chociaż mogła mieszkać w Stanach od dobrych dwudziestu lat. Lillian też nigdy nie wyzbyła się tego leciutkiego brytyjskiego zaśpiewu, który przed ponad czterdziestu laty dał jej zatrudnienie w Glamour Time. Apollo zaśmiewał się do rozpuku, słuchając, jak matka wymawia z brytyjska słowo „aluminium”: a-luu-mini-jum.
Igor zakręcił wizytówką w palcach jak wykidajło na bramce sprawdzający tożsamość gościa.
– Kończyłeś jakąś szkołę, żeby się tym zajmować? – zapytał.
– To są te książki? – zagadnął Apollo, wskazując kartony na stole.
Wcale nie był ciekawy odpowiedzi, po prostu chciał podkreślić swój dystans do tych zaczepek. Gadaj zdrów, Igor.
– Lubił czytać – powiedziała pani Grabowski, gdy Apollo otworzył pierwsze pudło – ale z wiekiem coraz gorzej widział.
Igor nie był zachwycony, że go zignorowano.
– Znasz Baumanów? – zapytał, podnosząc głos.
Matka spojrzała na niego.
– Proszę cię, nie wygłupiaj się.
Apollo nie musiał nawet zaglądać do kartonu, żeby wiedzieć, że nie znajdzie w nim niczego wartościowego. Woń pleśni – po zalaniu książek wodą – uniosła się znad pudła niczym widmo. Otworzył następny karton. To samo.
– Białe Kruki Baumanów – mówił dalej Igor. – Złożyli już ofertę na zakup księgozbioru ojca.
Pani Grabowski pacnęła go w ramię i zaczęła mówić coś w ich rodzimym języku. Apollo, który tymczasem podszedł do trzeciego pudełka, miał wrażenie, że się kurczy. Przejechał kawał drogi tylko po to, żeby na miejscu zastać sześć kartonów książek, które na pewno okażą się poplamione, pomarszczone od wilgoci i podarte.
A mógł od razu pójść na kolację z Emmą. Jedna z jej przyjaciółek z najdawniejszych lat, Nichelle, była przejazdem w Nowym Jorku i zarezerwowała im stolik w Bouley; wystarczyło wypowiedzieć tę nazwę z właściwym francuskim akcentem, żeby wyrobić sobie pojęcie o tym, ile będzie kosztował posiłek. Tymczasem on tkwił w Ridgewood i słuchał, jak dwoje Ukraińców kłóci się po ukraińsku. A może po rosyjsku? Przyjechał tu, żeby usłyszeć od Igora, że Baumanowie zaproponowali kupno zbioru zalatujących stęchlizną książczyn pana Grabowskiego; żeby traktujący go z wyższością neptek podważał jego autorytet i doświadczenie.
Ale dobry antykwariusz nigdy nie rezygnuje z okazji do wyłowienia cennego nabytku.
Zwłaszcza antykwariusz, który spodziewa się dziecka.
Igor wyjął komórkę, wystukał coś na ekranie i znów przeszedł na angielski:
– Mam tu numer do Baumanów.
Apollo dotarł do szóstego kartonu, który zawierał wydania w twardych oprawach i to – jak upewnił się szybkim niuchem – wolne od pleśni. Tym razem sięgnął do środka i zaczął przeglądać książki.
– Do którego z nich? – zapytał. – Davida czy Natalie?
Trochę literatury faktu o Wietnamie; niektóre książki zachowały nawet obwoluty. Gdyby nie zamierzał jechać prosto na kolację, może zaproponowałby dwadzieścia dolców za całe pudło, żeby spokojnie przejrzeć w domu jego zawartość.
Pani Grabowski znów uderzyła syna.
– Mówiłam ci przecież, żebyś nie kłamał! – krzyknęła.
Tym razem trafiła prosto w komórkę, która wypadła z dłoni Igora, uderzyła o drewnianą podłogę i wpadła pod sofę.
– Mamo! – Igor rzucił się po telefon. Wizytówka Apolla sfrunęła na podłogę.
Pani Grabowski zwróciła się do Apolla:
– Chce je pan kupić?
– Cóż… – Apollo jeszcze raz zajrzał do szóstego kartonu. Jak to uprzejmie wyrazić? – Widać, że pani mąż czerpał z nich wiele radości.
Zwiesiła głowę, cała drżąc z żalu. W tym samym momencie Apollo natrafił na książkę, na widok której zesztywniał: Pola ognia Jamesa Webba. Obwoluta bez przebarwień, sama książka bez wyblaknięć i przetarć, a gdy zajrzał na stronę przedtytułową, stwierdził, że trzyma w rękach najprawdziwsze pierwsze wydanie. Oczywiście nie mogła się równać z pocztówką od Crowleya, ale miał w Wirginii regularnego klienta, zapalonego historyka, który za takie cacko mógł zapłacić nawet dwieście pięćdziesiąt dolarów.
Jeszcze raz obrzucił wzrokiem wnętrza. Stare ubrania w workach na śmieci. Rozpadająca się modułowa sofa. Kuchnia, widoczna z jadalni, wyglądała jak cmentarzysko garnków i sprzętów AGD. Nic nie wskazywało na to, żeby pan Grabowski zostawił po sobie cokolwiek wartościowego; żona wspomniała, że nawet mieszkanie jest wynajęte. Odziedziczyła zapuszczone lokum, które musiała szybko posprzątać, za jedynego pomocnika mając nieudacznego Igora.
A mimo to udało jej się zachować godność, prawda? Nie dała się namówić synowi na jego durny plan. Mimo że z pewnością potrzebowała pieniędzy – jakichkolwiek pieniędzy – nie chciała okłamywać Apolla, żeby je od niego wyciągnąć. Wyobraził ją sobie, jak normalnie pracuje w ciągu dnia, po czym codziennie wieczorem przyjeżdża do Ridgewood, żeby sprzątać po swoim zmarłym, zapewne równie nieudacznym jak syn mężu. Była wprawdzie Ukrainką, ale przypominała mu jego matkę: podobnie jak ona zaharowywała się na śmierć, a mimo to los nie uśmiechał się do niej tak, jak powinien. Gdyby zapłacił jej tyle, ile książka była naprawdę warta, zrobiłby dobry uczynek. Nawet połowa, sto dolców, zrobiłaby wielką różnicę. Tygodniowe zakupy. Miesięczny rachunek za elektryczność.
– Obyś mi tylko nie stłukła ekranu, mamo! – dobiegł z drugiego pokoju głos Igora.
Obejrzała się na niego przez ramię: na klęczkach szukał po omacku telefonu pod sofą. Wyglądał jak berbeć, który zgubił ulubioną zabawkę. Pani Grabowski wyraźnie złagodniała. Apollo poczuł, jak współczucie przemyka mu przez twarz niczym nagła wysypka.
Szybko jednak upomniał się w duchu. Dlaczego przyjechał dziś do Ridgewood? Dlatego, że minęło sześć lat od znalezienia skarbu państwa D’Agostino, a jemu przez cały ten czas nie trafiło się nic choćby tak wartościowego jak ta powieść Webba. Dlatego, że Emma musiała w bibliotece przejść na pół etatu. Dlatego, że już za dwa tygodnie Apollo Kagwa i Emma Valentine spodziewali się pierwszego dziecka.
Kiedy pani Grabowski podniosła na niego wzrok, pokazał jej dwie książki w twardych okładkach.
– Przegapiłem je za pierwszym razem – wyjaśnił.
Spojrzała na okładki, odczytała tytuły, poruszając niemo ustami.
– Są coś warte? – zapytała, przyglądając mu się uważnie.
– Trochę tak – przyznał w końcu.
Gdyby próbował kupić tylko jedną, pani Grabowski byłaby przekonana, że książka musi być bardzo cenna. Druga pozycja – sfatygowany egzemplarz niewybitnego thrillera – pełniła rolę swoistego kamuflażu dla Pól ognia. Apollo nauczył się tej sztuczki dawno temu, od starych antykwariuszy. Nie podobało mu się, jak to załatwia, dlatego w głębi ducha postanowił, że robi to dla swojego nienarodzonego jeszcze dziecka. To dla malucha, tłumaczył sobie, i te słowa działały kojąco na jego sumienie jak aloes na lekkie oparzenie.
– Dam pani pięćdziesiąt dolarów – powiedział cicho.
– Za sztukę? – zapytała, podnosząc głos.
Sięgnął po portfel.
– Nie – odparł – za obie.
Odczekał, aż skinęła głową, i wręczył jej pieniądze.
Wrócił Igor. W jednej ręce mocno ściskał telefon.
– I co, jesteś z siebie dumny? – zapytał. – Że okantowałeś starą wdowę?
Pani Grabowski zmięła banknoty w dłoni i grzmotnęła go pięścią.
– Nie mów tak! Twój ojciec od lat nie dał mi tyle pieniędzy!
– Wiesz, że to prawda – mówił Igor do Apolla, nie zwracając uwagi na zachowanie i słowa matki. – I ja też to wiem.
Apollo włożył książki pod pachę. Pani Grabowski odprowadziła go do wyjścia. Igor dreptał za nią.
Apollo przekroczył próg i zszedł po schodach na chodnik. Kiedy się odwrócił, Igor stał w drzwiach; za jego plecami pani Grabowski przeliczała pieniądze. Apollo nie umiał się zdecydować, czy kobieta ma minę zadowoloną, czy podejrzliwą.
– To tylko interesy – powiedział. – Przyjechałem tu ubić interes, nic więcej.
– Diabeł lubi chować się za krzyżem – odparł Igor i zamknął drzwi.
11
Kiedy wszedł do Bouley, poczuł się jak w chatce z piernika. Przed budynkiem biegła Duane Street – był to dość modny kwartał Manhattanu, ale wciąż po prostu centrum Nowego Jorku i restauracja widziana z zewnątrz (elewacja w przygaszonym morelowym odcieniu, częściowo przeszklone drzwi wejściowe) prezentowała się całkiem sympatycznie. Kiedy jednak otworzył drzwi i znalazł się w holu, stwierdził, że zewsząd otaczają go jabłka. Wbudowane we wnękę ścienną półki piętrzyły się po sufit, a na nich leżały świeże, czerwone jabłka. Owionął go jabłczany aromat. Drzwi wychodzące na Duane Street zamknęły się za nim i nagle odniósł wrażenie, że idąc zarośniętą ścieżynką przez mroczny las, natknął się na wiejski domek. Stał i rozkoszował się zapachem jabłek. Jeżeli przyniósł ze sobą do centrum jakieś przykre piętno spotkania z panią Grabowski, to w tym pomieszczeniu poczuł się zeń oczyszczony.
Drzwi naprzeciwko prowadziły do poczekalni – długiego, wąskiego korytarza z miękko tapicerowanymi krzesłami i maciupeńkimi stolikami. Sześć żyrandoli zwieszających się z drewnianych belek stropowych rzucało niewiele światła. Zasłony na oknach olśniewały przepychem niczym suknie ślubne. Poczekalnia była spowita wytwornym półmrokiem jak salonik w historycznej rezydencji.
Odruchowo zerknął na swoje stopy: nie pamiętał, czy ma na nogach półbuty, czy adidasy. Poprawił torbę kurierską na ramieniu, tak żeby znalazła się za jego plecami. Kilka osób czekało na wskazanie stolika, ale nie było wśród nich Emmy ani Nichelle. Za pulpitem z ciemnego drewna stał maître d’hôtel – wysoki mężczyzna w szytym na miarę granatowym garniturze wpatrzony w ekran, który osobliwie podświetlał jego ostre rysy. Kiedy podniósł wzrok na powitanie Apolla, jego oczy zniknęły w cieniu. A ponieważ jego ust również nie było widać, prezentował się raczej upiornie niż szykownie.
– Czterdziestka, prawda?
Nie tego się Apollo spodziewał. Odstawił torbę i pokazał puste ręce. Jeżeli chcieli go odesłać z kwitkiem, to była to najdziwniejsza odmowa, jaką w życiu słyszał.
– Nichelle Murray? – zagadnął.
Maître d’hôtel skinął krótko głową, cofnął się od pulpitu i zniknął za drzwiami, które miał za plecami. Apollo zerknął na siedzących w poczekalni gości, widocznych ledwie jako sylwetki na obitych skórą krzesłach. Chwilę później maître d’hôtel wrócił, niosąc sportową marynarkę.
Pomógł Apollowi ją założyć, po czym skinął na niego i – z kartą dań pod pachą – przeprowadził go przez poczekalnię. Sklepiony strop sali jadalnej był wyłożony listkami osiemnastokaratowego złota i dodatkowo powleczony ozdobną warstewką lakieru z dwunastokaratowego białego złota, co nadawało mu zamszowej miękkości. Podłogę z bordowego kamienia okrywały perskie dywany. Jeżeli hol przywodził na myśl domek w środku lasu, a poczekalnia – nawiedzony salonik, to jadalnia wyglądała jak sala tronowa w średniowiecznym zamczysku, co tylko wzmagało panującą w restauracji baśniową atmosferę. Apollo miał wrażenie, że nie przemierza po prostu kolejnych sal, lecz odrębne królestwa; wcale by się nie zdziwił, gdyby przy którychś drzwiach wystawiono zakutych w pancerze strażników. A gdy maître d’hôtel doprowadził go do właściwego stolika, czekała tam na niego prawdziwa królowa: Emma Valentine w tak bardzo zaawansowanej ciąży, że nie miała siły się podnieść.
Pochylił się i ją pocałował.
Nichelle wstała ze swojego miejsca, żeby go uściskać.
– A oto i on – powiedziała. – Ojciec panny młodej.
Emma z uśmiechem pochyliła się w fotelu.
– Jesteś niepoprawna, Nichelle.
Nichelle nie zamierzała wypuścić Apolla, uczepiona kurczowo jego lewej ręki, a on nagle zdał sobie sprawę, że jest wstawiona. Ubzdryngolona. Stojąca na stole butelka białego wina była otwarta i w połowie pusta. Obok talerza Emmy stała butelka perriera, opróżniona w dwóch trzecich. Do tej pory podano trzy talerzyki z przystawkami: ostrygi, grzybki i coś, czego Apollo nie rozpoznał. Obrus był wymięty jak pościel, w której ktoś już spał.
– Aż tak się spóźniłem? – zapytał.
– To my przyszłyśmy przed czasem – odparła Emma.
– Chcesz, żeby szybko znaleźli ci stolik? – Nichelle wskazała Emmę. – Przyprowadź kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży.
– W trzydziestym ósmym tygodniu! – żachnęła się Emma.
Nichelle machnięciem ręki zbyła jej protest.
– Dla normalnych ludzi matematyka nic nie znaczy. Dziewiąty miesiąc.
Apollo usiadł obok Emmy, naprzeciwko Nichelle. Nie zdążył się jeszcze dobrze usadowić, gdy przy stoliku pojawił się kelner, nalał mu wina, napełnił kieliszek Nichelle i dolał Emmie wody gazowanej do szklanki. Nie zapytał, czy chcą następną butelkę wina, po prostu uniósł tę pustą, na co Nichelle skinęła potakująco głową.
Apollo postawił torbę na podłodze pomiędzy krzesłami swoim i Emmy. Emma siedziała nieco bokiem, żeby nie obijać się brzuchem o stół i móc wyciągnąć nogi. Zerknęła na torbę, po czym spojrzała na niego pytająco.
– Ridgewood – wyjaśnił. – Nic wielkiego.
Poklepała go po udzie.
– Dobrze, że spróbowałeś.
W trzydziestym ósmym tygodniu wyglądała jak koliber, który połknął strusie jajo. Obnosiła się z ciążowym ciałem z czymś na kształt znużonego autorytetu, jakby czerpała przyjemność z chwilowego powiększenia swoich rozmiarów.
Kiedy kelner wrócił z nową butelką białego wina, nogi trzymała wyprostowane i skrzyżowane w kostkach. Stopy miała obciągnięte. Na każdym innym etapie swojego życia, nawet we wcześniejszych stadiach ciąży, podkuliłaby nogi, żeby zrobić kelnerowi miejsce – ale nie teraz. Teraz niech świat się trochę do niej dostosuje.
Nie cofnęła nóg i kelner obszedł je dookoła. Dolał Nichelle i dopełnił kieliszek Apolla, mimo że ten zdążył upić zaledwie dwa łyki.
Goście siedzący przy innych stolikach roztaczali zupełnie odmienną aurę. Średnia wieku wskazywała na miliarderów. Nawet pomocnicy kelnerów byli tu biali.
– Los Angeles dobrze cię traktuje? – zainteresował się Apollo. – Czy to miasto w ogóle się zmienia?
– Czas płynie powoli, kiedy jesteś szczęśliwy – odparła Nichelle – a ja jestem tam szczęśliwa.
Emma dziabnęła widelcem pustą ostrygę, po czym zajęła się leżącym na sąsiednim stoliku ostatnim grzybkiem.
– Nichelle pisze scenariusze do The Witching Hour – oznajmiła z dźwięczną, muzykalną nutą dumy w głosie.
– O rany! – zdumiał się Apollo. – Oglądamy to!
Pociągnął łyk wina i poczuł, że się odpręża, zapada w wygodnym krześle, zatapia w rozmowie.
– Myślałeś, że dlaczego zaczęliśmy to oglądać? – Emma nachyliła się ku niemu. – Musiałam wesprzeć swojaczkę.
– Daleko cię rzuciło od Boones Mill – zauważył Apollo, podnosząc kieliszek.
Nichelle spojrzała na Emmę i również wzięła kieliszek do ręki.
– Nas obie. – Łyknęła wina i zacmokała, patrząc na brzuch Emmy. – Słyszałam, że teraz z kolei wybieracie się na planetę „Poród naturalny”. Przykro mi, ale to dla mnie za daleko.
Rozmowy o porodach naturalnych nigdy nie były przeznaczone dla uszu Apolla, nawet jeśli znajdował się w tym samym pokoju i siedział przy tym samym stole. Kiedy powiedzieli Lillian o swoich planach, mało nie dostała szmergla ze strachu, chociaż sama wolała twierdzić, że to tylko „troska”. Tak samo zresztą było z większością kobiet w życiu Emmy – tylko jej starsza siostra Kim udzieliła jej wsparcia, ale był ku temu dobry powód: Kim Valentine miała być ich akuszerką.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki