Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maks i Flora, właściciele fabryki damskich torebek w Buenos Aires, przyjeżdżają do swojego dawnego domu – Warszawy – aby zwerbować dziewczyny do pracy w ich argentyńskim zakładzie. W rzeczywistości fabryka torebek to tylko pierwszy krok na drodze do handlu ludźmi, a nostalgiczne odwiedziny przy ulicy Krochmalnej to skok w paszczę przeszłości, od której nie ma ucieczki. Odwiedziny to powieść o dysfunkcyjnych relacjach damsko-męskich naznaczonych szemranymi interesami, pogonią za pieniędzmi, życiową pustką, patologią kłamstw, zdrad i wewnętrznych konfliktów. To także znany już z powieści Ruda Kejla portret Żydów moralnego warszawskiego marginesu, pełen etycznych, politycznych i duchowych wątpliwości.
Warszawa początku XX wieku kipi od namiętności i polityki. Maks Szpindler, szycha z półświatka, przybywa z Buenos Aires i za sprawą przypadku wplątuje się w szereg absurdalnych przygód. I choć bohaterowie są antypatyczni, a świat zdeprawowany, ich perypetie wciągają jak kryminał.
Singer niebezpiecznie balansuje na krawędzi bulwarowej sensacji, po mistrzowsku utrzymując równowagę, by w końcu zaskoczyć czytelnika nieoczywistym zakończeniem.
— Ishbel Szatrawska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Flora spała do późna, a Maks Szpindler obudził się skoro świt. Często mówił, że myśli nie dają mu długo spać. Mimo że w hotelu Bristol wziął najpiękniejszy pokój, nie miał łazienki. Trzeba było zadzwonić po łaziebną i u niej zamówić kąpiel, było jednak za wcześnie, by ją wzywać. Poza tym Flora stanowczo poleciła mu, żeby się zachowywał cicho. Miał na sobie żółtą piżamę i papcie z pomponami, które Flora kupiła mu w Berlinie. Cicho otworzył okno i wyjrzał na ulicę. Po drugiej stronie Wisły wschodziło słońce. Na szybach okien, wychodzących na wschód, pojawiały się czerwone ogniki. Patrzącemu na to Maksowi chwilami wydawało się, że szyby pędzą jak szalone.
Jak mogą pędzić, skoro to szyby w oknach domów, które stoją? – spytał Maks sam siebie i od razu sobie odpowiedział: – To iluzja, po prostu iluzja!
Maks, tłumacząc sobie naturę i jej prawa, z zasady kierował się rozumem. Ten sam księżyc wydaje nam się mały i żółty jak mosiądz, innym razem duży i czerwony jak krew. Wszystko, na co patrzymy przez lupę, wydaje nam się większe i bliższe naszym oczom. W gazecie żydowskiej lubił czytać artykuły poświęcone nauce i nowinkom publikowane w rubryce „Z czterech stron świata”. Ktoś gdzieś odkrył takie promieniowanie, które pozwala zrobić zdjęcie serca, żołądka i kości. W Tybecie kobieta może mieć kilku mężów. Na Syberii w nocy ludzie usłyszeli straszny szum i rano znaleźli miliony połamanych i powalonych drzew. Uczeni stwierdzili, że to z powodu meteoru, czyli takiego kamienia, który spada z nieba. Astronomowie mówili przed laty, że ukaże się kometa, gwiazda z ogonem, i ukazała się właśnie tego dnia, na który ją zapowiedzieli.
Jakże wielki jest ten świat i jak mądrzy są uczeni! Weźmy chociażby taki gramofon. Ktoś zaśpiewał Dos pintele Jid, Haszkiwejnu albo Kol nidre i płyta śpiewa jego głosem. Jak to może być? A telefon? Dziś ktoś z Warszawy może rozmawiać z kimś, kto jest w Łodzi. Niedługo będzie można telefonować z Warszawy do Petersburga, a za jakiś czas może nawet do Buenos Aires. I wtedy on, Maks, podniesie słuchawkę i powie: „Chcę rozmawiać z madame Bertą Futerman z Buenos Aires, która mieszka przy ulicy Bunina, numer taki a taki”, a już po chwili usłyszy głos Berty. Spyta ją: „A jaka tam u was zima?”, na co ona odpowie: „Paskudnie zimno, Maksiuniu, można zmarznąć na kość”, a on: „A u nas ciepło, Bertuniu, dopiero co przyniosłem Florze bukiet bzu, a zaraz pójdę do pomnika…”.
Człowiek wymyśli wszystko. W głowie ma rozum, a nie ciasto na macę, mózg to skomplikowana maszyna z naczyniami krwionośnymi, nerwami i Bóg wie czym jeszcze. Gdy człowiekowi wydaje się, że znalazł się w potrzasku i ma nóż na gardle, nagle wpada mu coś do głowy i wszystko idzie jak po maśle, lepiej nawet, niż się myślało. Leniwi i ślamazarni mają jedną śpiewkę: „Niemożliwe”, ale gdy się bardzo chce i wytęży umysł, wszystko jest możliwe…
Maks spojrzał z czwartego piętra na ulicę w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, przechodzącego potem w Nowy Świat, dalej jest Mokotów i kto wie, co jeszcze. Kto by się spodziewał, że on, Motele Bękart, czy też Motele Łajdak, bo i tak go nazywali, zostanie bogaczem, właścicielem domów i sklepów w Buenos Aires, będzie miał piękną żonę aktorkę i będzie zatrzymywał się w hotelu Bristol? To wszystko osiągnął dzięki temu, że podczas gdy inni pili, palili i grali w karty, zadowalając się ściąganiem paru szóstaków od przekupek lub byciem alfonsem jakiejś dziwki na Smoczej, on rozmyślał. Hulali i śmiali się z niego, ale on powiedział sobie: „Najlepiej śmieje się ten, kto śmieje się ostatni”. I gdzie teraz są te chłoptasie? Większość z nich gnije w mamrze albo zdycha z głodu.
Ulica była, jak to o poranku, pusta, ale ludzie zmierzali już do pracy, tramwaje jeździły więc pełne pasażerów. W czasie rewolucji, gdy były rozruchy, politycy przechwalali się, że obalą cara, a robotnicy staną się właścicielami fabryk, ale skończyło się niczym. Car pozostał carem, ci zaś, którzy wylewają poty w fabrykach, nadal mieszkają w suterenach, a do jedzenia mają figę z makiem. Choćby i dziesięć razy obalono cara, to i tak zawsze będzie ktoś, kto zatrzyma się w tym hotelu dla bogatych, podczas gdy inni będą się tułali lub mieszkali w jakiejś facjatce na Tamce.
Maks głęboko odetchnął. Od strony Ogrodu Saskiego dolatywał zapach liści, trawy i drzew, z których jedne jeszcze kwitły, a inne zrzuciły już kwiaty. Chłodny wiaterek wiał z drugiej strony Wisły, a może z Woli, niosąc zapach pól i sadów. Można było usłyszeć gwizd lokomotyw, uderzenia buforów i stukot kół. Jak daleko jest stąd do kolei wiedeńskiej? W porównaniu z Londynem Warszawa jest małym miastem.
Maks miał ochotę wyjść na spacer, ale nie chciał ze względu na Florę, która staje się nerwowa, gdy nie ma go obok, kiedy ona się budzi. Darzy go taką miłością, jaka nieczęsto się zdarza. Zadowala się wszystkim, z czego on czerpie przyjemność. Maks za każdym razem, gdy posiądzie jakąś panienkę, musi wszystko opowiedzieć Florze, i to ze szczegółami, a ona wtedy krzyczy z pożądania, śmieje się dziko i wygaduje rzeczy, których lepiej nie powtarzać.
Flora jest też bystra i cwana. Największy mądrala jej nie oszuka. W jego myślach czyta jak w otwartej książce. Gdy tylko ktoś próbuje bajerować, przerywa mu:
– Weź na wstrzymanie, to nie ze mną – mówi, śmiejąc się prosto w oczy, i wali mu bez ogródek całą prawdę.
Maks usłyszał coś, co mogło być zarówno westchnieniem, jak i ziewnięciem. Odwrócił się. Flora nie przebudziła się zupełnie, ale już nie spała. Oczy miała jeszcze zamknięte, na powiekach widać było ślady kredki, której używała od czasu, kiedy występowała w teatrze. Przeciągnęła się i strząsnęła resztki snu. Rozchyliła usta, odsłaniając mocne białe zęby. Zsunęła się z niej kołdra i ukazał się ledwo zakryty jedwabną koszulą nocną z koronkami obfity biały biust z różowymi sutkami. Otworzyła jedno oko, czarne jak węgiel, i odezwała się zaspanym głosem:
– Która jest? Co się tak wcześnie kręcisz? Wracaj do łóżka. Aaaa…
– Wracać? Czyżby zachciało ci się?
– Opuść rolety.
Flora zażyczyła sobie w hotelu pokoju z łóżkiem francuskim. Nie lubiła spać sama.
Gdy tylko Maks wszedł do łóżka, przytuliła się, objęła go i ustami dotknęła jego twarzy.
– Ej, zupełnie jak jakiś pilnik – powiedziała liżąc go po policzku.
– No cóż, broda rośnie jak na drożdżach.
– Jak jest na dworze?
– Ładnie. Świeci słońce. Warszawa staje się coraz ładniejsza.
Więcej Flora nic nie powiedziała, bo znów zasnęła. Śpiąc, poruszała wargami jak niemowlę śniące o ssaniu.
Maks poprzedniego dnia zamówił łazienkę. Teraz oboje wzięli kąpiel, po czym zeszli na śniadanie. Maks wziął jajko, ser i rzodkiewki – redyski, jak je tu czasem nazywają. Do tego chrupiące bułeczki. Rozmawiali w jidysz, więc pozostali goście patrzyli na nich krzywo. Flora, chcąc pokazać, że nie jest jakąś prostaczką z żydowskiej dzielnicy, od czasu do czasu przechodziła na hiszpański. Polacy aż nadstawiali uszu.
– Mów po naszemu – powiedział Maks. – Nie ma co się na nich oglądać.
– Niech wiedzą, że sroce spod ogona nie wypadliśmy.
– Kawa tu jakaś inna niż w Buenos Aires – powiedział Maks ni to do siebie, ni do Flory. – Pewnie dodają cykorii.
Przez chwilę nie rozmawiali, po czym odezwała się Flora:
– Kiedy zadzwonisz do Mejerów?
– Jeszcze za wcześnie. Oni długo śpią. Żyją podobnie jak my w Argentynie. Wieczór u nich zaczyna się o jedenastej. Mejer szykuje ciepłe bułeczki albo bajgle z kiszką, robi sobie drinka. A Lea o północy wsuwa pieczoną kaczkę. Ma chyba żołądek z żelaza. A jest przy tym chuda.
– A on? Co mu jest?
– Ma otłuszczenie serca. Lekarz zalecił mu… jak to się nazywa… dietę.
– I co?
– Jak to co? Lekarz swoje, a on swoje. Jak grochem o ścianę. Sam byłem przy tym, jak wypił dziesięć kufli piwa, zagryzając je gęsią wątróbką.
– A kobiety?
– Kobiety? Żadnych kobiet. Jak się ma Leę, nie ma się sił na inne. Zwłaszcza kiedy nosi się taki bandzioch jak on.
– Jest lepsza ode mnie?
– Ależ skarbie! Żadna kobieta na świecie nie jest lepsza od ciebie. Nie bądź zazdrosna.
– Gdybym była zazdrosna, nie pozwalałabym ci na to, co robisz.
– Co ja takiego robię? Wszystko, co robię, to dla ciebie. Żebyś żyła jak królowa i mogła spełniać wszystkie zachcianki. Gdy zobaczyłaś u Ritza bransoletkę i powiedziałaś, że ci się podoba, od razu wyjąłem portfel.
– No dobrze… Szkoda czasu, wolę się przejść i zobaczyć Warszawę.
– Kelner!
Tak to właśnie było z Maksem: słowo Flory było rozkazem. Zapłacił za śniadanie, dodając napiwek – coś, o czym w Warszawie mało kto słyszał. Przed hotelem stały dorożki, zarówno zwykłe, jak i te na pompowanych oponach, zwane gumkami. Maks kiwnął w stronę woźnicy takiej na gumowych kołach. Po co słuchać terkotania kół? Poza tym gumki ciągnięte były przez ładniejsze konie, a dyszel i chomąto miały mosiężne ozdoby. Furman spytał, dokąd jechać.
– Nie chodzi o kurs dokądś – odpowiedziała Flora. – Masz godzinę, chcę zobaczyć miasto, przede wszystkim Ogród Saski.
Flora, choć była analfabetką, miała talent do języków. Pamiętała polski, nauczyła się hiszpańskiego. W Londynie w mig łapała i powtarzała usłyszane gdzieś słowa angielskie, a w Berlinie posługiwała się żydowsko-niemieckim. Maks znał dobrze tylko jeden język – jidysz. W Argentynie nosił czarne ubranie nawet latem. W krajach hiszpańskojęzycznych czarny ubiór był oznaką bogactwa i solidności. Ale tu, w Warszawie, nosił kapelusz panama, jasny garnitur i krawat ze złotą szpilką, a do tego białe buty. Zawsze miał też w ręku laskę ze srebrną gałką.
Flora była tęgawa, ale i tak wyglądała jak dziewczyna, na okrągłej twarzy nie było nawet śladu zmarszczek. Na głowie nosiła kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony strusimi piórami. Ubrana była w białą jedwabną bluzkę z guzikami z masy perłowej i modną długą, wąską spódnicę, a na stopach miała buty z krokodylej skóry na niespotykanie wysokich obcasach. Palce obu dłoni zdobiły pierścionki ze szlachetnymi kamieniami, a szyję krótki sznur pereł. Miała to na sobie, gdyż lubiła chwalić się swoją biżuterią, ale też dlatego, że bała się zostawić ją w hotelu. Nos miała trochę podobny do dziobu. Jej uroda przejawiała się w zdrowym kolorze skóry, czarnych oczach i ładnie zarysowanych ustach. Wygląd Flory wyrażał jednocześnie kobiecą stanowczość i dziewczęcą łatwowierność, by nie powiedzieć naiwność. Maks żartował, że z tego właśnie powodu Flora nie miała dziecka, pozostała nietkniętą dziewicą, ale równocześnie potrafiła wygadywać takie rzeczy, że słuchając ich, zarumieniłby się nawet kozacki żołdak.
Dorożka najpierw przejechała obok jedenastu arkad Ogrodu Saskiego. Flora pokiwała głową. Wszystko było na swoim miejscu – przejścia pod arkadami, kasztanowce, oranżerie i sobór ze złotymi krzyżami, co miało pokazywać, że Warszawa jest miastem rosyjskim, a nie stolicą Polski. Potem dorożka skierowała się na Królewską. Flora kazała dorożkarzowi wjechać do dzielnicy żydowskiej – na Graniczną, przez Żelazną Bramę i dalej, na Gnojną i Krochmalną.
Maks cały czas opowiadał. Mejer Śmietana i jego żona Lea, na którą mówiono Lea Pysk, mieszkali na Krochmalnej pod jedenastką, w nowym domu przy samym placu. Skoro już tu są, to może by tak podjechać do Mejera? Gdy usłyszy, że są w Warszawie, będzie się chciał zobaczyć. Flora pochwaliłaby się nową bransoletką. Mogliby też pogadać o tym i owym. Maks ma w Buenos Aires przy alei Corrientes fabrykę damskich torebek i potrzebuje dziewczyn do pracy. To, że potem schodzą na złą drogę, kurwią się i trafiają do burdelu Berty, to już nie jego wina. Argentyna to wolny kraj…
Gdy przejeżdżali obok sklepu wędliniarskiego, Flora kazała Maksowi zapłacić dorożkarzowi za całą godzinę jazdy, mimo że minęły dopiero trzy kwadranse. Weszła do sklepu, aby zatelefonować do Mejera i Lei. Wiedziała wprawdzie, że wyrwie ich ze snu, ale jak długo można gnić w wyrze? Co innego zimą, gdy i za dnia jest ponuro, zimno i wilgotno, ale nie wtedy, gdy niebo jest niebieskie, słońce oblewa wszystko złotem, a powiew z praskiego lasku dochodzi nawet na Krochmalną z jej rynsztokami, śmietnikami i troskami. Mimo wczesnej pory kobiety kupowały już kiełbasę, piersi, pieczeniowe, wątróbkę i ścinki. Właścicielka w blond peruce z karbowanymi włosami długim nożem kroiła wędzonkę, a w kotle parzyła kiszkę. Pachniało piwem, musztardą i placuszkami. Maks pozostał na zewnątrz. Nie lubił, gdy Flora wydawała z siebie kobiece ochy i achy, a już rozmawiała z Leą Pysk. Nie musiał stać obok, by słyszeć, jak wykrzykuje:
– Kiedy? Wczoraj! Że nie uprzedziłam? Chcieliśmy zrobić niespodziankę. Co z Maksem? W porządku. Kręci lody, jak to się mówi. Wszyscy przyjaciele kibicują. A wrogowie wiadomo. Wrzód na dupie… Gdzie? W hotelu Bristol. Dali nam najpiękniejszy pokój. Generałowie w nim nocują. Ale nasze pieniądze równie dobre jak ich. Ile? Drogo! Piekielnie drogo. Ale nie szkodzi. Nie oddajemy im ostatniego grosza… – powiedziawszy to, Flora wybuchnęła śmiechem. – Ha, ha, ha…
Mejer Śmietana i Lea Pysk mieli trzy pokoje z kuchnią i balkonem na drugim piętrze. Mejer, gdy wyszedł na balkon, mógł pogadać ze Ślepym Icze, Srulkiem Gąsiorem, a nawet zawołać do kogoś z meliny pod ósemką. Służby żadnej nie trzymali, bo i po co? Trunków mieli pod dostatkiem zarówno w restauracji mieszczącej się pod dwójką, jak i w piwiarni pod siedemnastką. A jeśli chodzi o sprzątanie, Lea sama zdejmowała buty, podkasywała sukienkę i myła podłogę, a nawet okna. Sił miała tyle, co pół tuzina służących. A gdy mieli przyjść goście, gotowała takie frykasy, że sam cesarz nie je lepszych. Zapach jej kiszonej kapusty z podrobami, flaczków czy siekanych jajek z cebulą niósł się od Krochmalnej po Smoczą, a stamtąd aż na Solec.
Drzwi otworzył ubrany w kwiaciasty szlafrok Mejer Śmietana, odznaczający się wielkim brzuchem, jak u ciężarnej na ostatnich nogach. Miał dużą głowę, czarne kręcone włosy, gęste brwi, a pod nimi oczy w kształcie migdałów. W czasach młodości Mejer Śmietana był zabijaką jak się patrzy, ale później się ustatkował. Nie został nawet złodziejem, ale paserem. Był gdzieś pośrodku między przestępczym półświatkiem a policją. Ani on, ani Lea nie poznali smaku więzienia. Mejer ma swoje miejsce w synagodze i postępuje jak nakazuje tradycja. Na Purim posyła, oczywiście komu trzeba, prezenciki, a na Pesach daje na macę dla biednych. Nie używa też prostackiego języka. Przeciwnie, lubi mówić w sposób bardziej wyszukany, czasem nawet wtrąca nowe słowa, jakie można wyczytać w żydowskiej gazecie. Ma córkę, której mąż jest buchalterem, dzieci posyła do chederu, za mąż wyszła jako dziewica i ma jednego Boga oraz jednego męża.
Lea Pysk posiada udziały w kilku burdelach, ale do nich nawet nie zagląda. Jest przyzwoitą żoną. Ulicznice to dla niej szumowiny. Jeśli zaś idzie o jej język, to nie przebiera w słowach. Gdy z kimś się kłóci, rzuca mięsem tak, że słychać ją od Ciepłej po Bazar Jonasza1.
Mejer szeroko rozwarł grube usta i ucałował Florę. Pocałunek trwał dobrą minutę. Potem pocałował Maksa.
– Wcale się nie postarzałeś – wykrzyknął. – Jak ty to robisz? Co trzeba brać, żeby być wiecznie młodym? Co za mili goście! Już na wasz widok mnie też ubyło lat! – powiedziawszy to, Mejer klasnął potężnymi dłońmi, które i dziś podniosłyby dziesięciopudowy ciężar.
Po chwili pojawiła się Lea – kobieta z kopką blond włosów, pociągłą twarzą, niebieskimi oczami i ostro zarysowanym podbródkiem. Kiedyś była pięknością. Nawet i teraz mężczyźni oglądają się za nią, gdy wystroi się w kosztowne ciuchy i biżuterię. Nos miała wprawdzie ciut garbaty, ale to właśnie on zdradzał jej zdecydowany charakter. Teraz miała na sobie bordowe kimono i czerwone mieniące się złotem buciki. Najpierw wycałowała Florę, potem Maksa. Wykrzykiwała przy tym:
– Jak można przyjechać z drugiego końca świata i nie dać znać? Spadliście jak z nieba! A to ci mamy święto! I to święto w środku tygodnia! Niech się dowie cała Warszawa!
– Po co od razu cała Warszawa? – wtrącił Mejer. – Nie stójcie w drzwiach. Wejdźcie już, wejdźcie! Witam, witam! A to ci wizyta?! Co za goście?!
Lea od razu przyniosła poczęstunek. Pierniczki, ciasteczka, kajzerki, babkę. Wszystko własnego wypieku. Postawiła też na stole słodką, ale mocną wódkę. Maks i Flora zarzekali się, że niczego nie tkną. Ileż można w siebie wpakować, i to z samego rana? Po wielu prośbach i naciskach ulegli. Cała czwórka usiadła w pokoju gościnnym. Goście na kanapie, a gospodarze na wyściełanych krzesłach. Flora pokazała bransoletkę, na co Lea zaczęła wykrzykiwać z zachwytu:
– Piękna! Wspaniała! Oślepiająca! O matko! Wątpię, by żona Rothschilda miała taką! Noś ją, noś! Na szczęście! Ciesz się nią!
– Starczy już, starczy! – przerwał jej Mejer. – Gdyby wszystkie życzenia i powinszowania się spełniały, człowiek by zwariował od tego szczęścia. A gdyby spełniały się wszystkie klątwy i złorzeczenia, nikt nie zostałby przy życiu.
Taki właśnie był Mejer Śmietana. Lubił dzielić się swoimi przemyśleniami i wymądrzać. Był w tym podobny do Maksa. Obaj chodzili do chederu, pamiętali parę wersetów nie tylko z Tory, ale i z Talmudu. Mejer Śmietana miał kalendarz, w którym zaznaczono wszystkie jarmarki w Rosji, ale były też informacje o świecie, coś o historii, opisy dalekich krajów, podobizny cesarzy, barona Rothschilda, barona Hirscha, Mojżesza Montefiorego i doktora Herzla. Mejer z Maksem dyskutowali na takie tematy, jak ten, czy jest prawdą, że ludzie żyją na Księżycu, ale zastanawiali się też nad tym, czy człowiek, który pali w piecu u cara, nosi tytuł księcia.
Teraz Maks opowiadał o podróży statkiem z Buenos Aires do Londynu, o pobycie w Paryżu i Berlinie, o tym, jak jechał windą na wieżę Eiffla i miał przed oczyma cały Paryż. Raz po raz Mejer Śmietana przerywał Maksowi jakimś pytaniem.
– To jest wielki świat – odezwała się Lea.
– Trzeba to wszystko zobaczyć, zanim się z niego zejdzie – dodała Flora.
– Ja jeszcze nie schodzę.
– I niech tak będzie do stu dwudziestu lat2.
Potem panowie przeszli do rozmowy o interesach, w której obaj rżnęli głupa. Maks opowiadał o swej fabryce torebek w Buenos Aires i o tym, że potrzebuje do pracy w niej porządnych dziewcząt z Polski. Hiszpanki są leniwe i nie mają dobrze poukładane w głowach. Potrafią tylko się śmiać, śpiewać i zachodzić w ciążę.
– Naraimy ci ich tyle – powiedział Mejer – że będziesz potrzebował dwóch statków, bo na jednym ich nie upchniesz.
– Aż tylu mi nie trzeba. Starczy mi z pół tuzina.
– My już ci wybierzemy. Damy najlepsze.
– Nie znam się na tym. Prawdziwym ekspertem jest ona – powiedziawszy to, Maks wskazał na Florę.
Flora uśmiechnęła się znacząco.
– A to ci świętoszek się znalazł… Obłudnik…
Chwilę potem w pokoju gościnnym mężczyźni zostali sami. Lea wzięła Florę do swojego pokoju. Na podłodze leżały perskie dywany, na wytapetowanych ścianach wisiały obrazy – pejzaże, portrety królowych oraz ich kochanków, lustra w pozłacanych ramach. Była nawet litografia nagiej kobiety. Na stoliczkach i postumentach stały wazy, lampy, sztuczne kwiaty, przeróżne figurki z kości, mosiądzu i brązu. Sofa i krzesła wyściełane były czerwonym aksamitem i ozdobione frędzlami. Trudno było uwierzyć, że się jest na Krochmalnej, której zresztą nie było widać. Okna zasłaniały firanki i ciężkie story. Komoda pełna była pierścionków, jedwabnych fatałaszków, koronek i futerek. W szafie wisiały suknie, niektórych Lea nigdy na sobie nie miała, nie licząc dnia ślubu. Lea pokazała Florze, ile ma butów, ile kapeluszy ze strusimi piórami i sztucznymi drewnianymi owocami: kiśćmi winogron, wisienkami, śliwkami. Zapach naftaliny i perfum zapierał dech. Przy każdej rzeczy, którą Lea pokazywała, Flora wydawała z siebie piskliwe okrzyki:
– Wspaniałe!… Piękne!… Szykowne!… O matko!… Popatrz, popatrz!
W istocie kpiła z Lei Pysk i jej przedpotopowych szmatek. Flora była kiedyś aktorką w teatrze na Muranowie. Grała w Sierotce Hesi i Księżniczce czardasza, ale nie tylko. Gdyby Maks nie zabrał jej z teatru, do dziś jej nazwisko – Flora Chałupnik – na plakatach byłoby wypisywane wielkimi literami. W Argentynie też grała. Doskwierało jej to, że nie umiała czytać. Uczyła się ról ze słuchu, w czym pomagać musieli jej inni. Jej klientami w teatrze byli więc dyrektorzy, suflerzy i Bóg wie, kto jeszcze, gdyż każdy z nich uważał, że ona jest mu coś winna. Maks sam wyczyniał wszystko, co najgorsze, ale jeśli chodzi o Florę, był zazdrosny. Gdy ją poznał i zrodziła się między nimi wielka miłość, powiedział:
– Co było, to było, ale zapomnij, że poza mną są jacyś mężczyźni. Od teraz jest jeden Bóg i jeden Maks!
Ostrzegł ją. Jeśli będzie prowadzała się z innymi, będzie darł z niej pasy i polewał octem. Ale prawda jest taka, że Flora i tak nie chciała nikogo poza nim. Maks miał w sobie coś, czego nie miał żaden inny. No, może jeden taki, w którym kiedyś była zakochana na zabój, ale on z nią zerwał. Niewiele brakowało, a z tego powodu sięgnęłaby po truciznę. Akurat wtedy nawinął się Maks i okazał się dla niej lekarstwem. Już choćby z tego powodu Flora winna jest mu dochować dozgonnej wierności.
Podczas gdy kobiety zajmowały się chwaleniem, co która ma, Mejer Śmietana i Maks mogli spokojnie porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną.
– A co tam słychać w tym waszym Buenos Aires?
– A co może być słychać? To tętniący życiem świat. To, co tu jest za rubla, tam jest za peso. Za peso można kupić wszystko, nawet gwiazdkę z nieba.
– A co robi Berta?
– Jest nie do zdarcia.
– Posiwiała?
– Pewnie tak, ale farbuje kłaki.
– A co u Jankiela?
– Całkiem do niczego.
– Traktuje go chociaż dobrze?
– Czeka na nią z otwartymi ramionami.
– Jeszcze ją… łaskocze?
– Jeśli tak, to z litości.
– No cóż, starzejemy się – westchnął Mejer Śmietana. – Ja też nie jestem już tym dawnym Mejerem. Otłuszcza mi się serce. Powinienem pojechać do wód. Tak każe mi doktor Kniaster. Wciąż mnie strofuje, ale wiesz, jak jest. Z równym skutkiem mógłby ci kazać być rabinem.
– To co? Lepiej chorować?
– Nie wiesz, co się tu dzieje. Przyjeżdżasz na parę tygodni i się zwijasz. A tu rozruchy były takie, że ludzie bali się o życie3. Wszystko działo się u nas na placu. Rewolucjoniści chcieli zmusić cara Mikołaja, żeby dał konstytucję. Ganiali ze spluwami i strzelali. Dziesięć razy dziennie wymachiwali czerwoną płachtą i robili taką wrzawę, że można było ogłuchnąć. Wpadli do człowieka, co prowadził sklepik spożywczy, i wpakowali mu kulę w łeb. Rozumiesz? Tak po prostu. Człowiek Bogu ducha winny. Nasi nie chcieli ich poprzeć, to urządzili im piekło. Wpadli do burdelu Joela i pobili jego towar. Zdemolowali melinę. Mnie też chcieli zrobić na cacy, musiałem uciekać do piwnicy. Podrzucili bombę do cyrkułu policji i zabili stójkowego, biednego kacapa, którego żona brała od nas bieliznę do prania. Był u nich taki jeden, Jona Chłop, który skądś wytrzasnął bombę. Przyszedł w sobotę do herbaciarni Jonczego i kazał podać sobie herbatę. Siedział z kumplami i chwalił się, co to on jest. Z kieszeni w spodniach wystawała mu chusteczka. Jeden z kompanów chciał mu zrobić kawał i pociągnął za róg chusteczki. Z kieszeni wypadła bomba. Wybuchła i obu urwała ręce. Po krwawej środzie trochę się tu uspokoiło, ale gdy dostali konstytucję, znów się zaczęło zamieszanie. Tym ludziom wydawało się, bo ja wiem, pewnie że zaraz przyjdzie Mesjasz. Czytasz pewnie gazety…
– Tak, czytam. Wiem.
– Ta konstytucja tyle warta, co papier do podtarcia. Myśleli Bóg wie co, a teraz widzą, że zostali wykiwani. Jedną Dumę rozpędzono, a już wybierają drugą. Wypędzają Żydów, nawet wiejskich, z Rosji i ci litwacy4 ściągają do nas. Na ulicach aż ciemno od nich. Słyszy się tylko ich świńską mowę. „Chiene, bier pierenę i przykryj mię”. Przejmują wszystkie sklepy. Nazywają nas polskimi flejami. Kto ma ręce i nogi, ucieka do Ameryki. Dla młodych i zdrowych to pestka. Jadą do Mławy, wciskają komu trzeba trojaka w łapę, a on szmugluje ich przez granicę. Ale starsi ludzie boją się tego. Musieliby postarać się o paszport i Bóg wie co jeszcze. No i do kogo tam pojechać? Pewnego razu policjanci wpadli do uczonego w Piśmie i zrobili protokół, że w szabas prowadzi modlitwy bez zezwolenia5. Człowiek tak się przestraszył, że przybiegł do mnie blady jak ściana. „Ratuj mnie pan, reb Mejer?”, krzyczał. Bał się, że od razu wyślą go na Sybir. Chciał mi nawet zapłacić. Powiedziałem mu, że od niego nie wezmę nawet grosza. Nie nazywałbym się Mejer Śmietana, gdybym wziął. Dałem mu nawet parę złotych.
– Tak, tak… Ale zdrowie jest najważniejsze.
– Lekarz zabrania mi wszystkiego. Nie każe mi jeść, a szklanka piwa to trucizna. A przecież wszystkie interesy robię przy kuflu piwa. Gdy się z kimś jest, trzeba go poczęstować. I co? Mam siedzieć i wytrzeszczać gały, jak on pije? A jak się pije, trzeba przegryźć. Czego by nie zamówić, pełno w tym pieprzu i czosnku, po czym od razu mam pragnienie. Musisz wiedzieć, że w siódmym cyrkule z nikim nie chcą gadać, tylko ze mną. Rewirowi kłaniają mi się na dzień dobry, a z komisarzem jestem za pan brat. Są tu i inni macherzy, ale na nich nikt nawet nie spojrzy, tylko na mnie. Wchodzę do komisarza, a on podsuwa mi krzesło. Gdybym wyjechał, to gówniarstwo zepsułoby wszystko. Kiedyś, jak zachorowałem, ludzie w synagodze modlili się o moje zdrowie.
– Bierzesz jakieś lekarstwa?
– Biorę, a bo co? Nie mam brać? Chociaż i tak nie pomagają. Brzuch mam wzdęty jak balon. Na schodach nie mogę złapać oddechu.
– A w innych sprawach?
– Nie to, co kiedyś. Przy mnie jesteś szczeniakiem.
– Masz dla mnie towar?
– Też pytanie! Prima sort! Nie wszyscy mogą do Ameryki. Tam się ciężko pracuje. W gazetach piszą, że tam kryzys. Że zwalają się setki tysięcy ludzi, greenhorn na nich mówią, ale nie ma dla nich pracy. W Nowym Jorku po ulicach chodzą głodni. Ludzie mówią, że w Buenos Aires jest łatwiej i lepiej tam jechać.
– Potrzebuję trochę świeżego koszernego towaru.
– Wybieraj, co chcesz.
Flora przysięgała wprawdzie na wszystkie świętości, że niczego nie tknie, ale Lea postawiła przed nią tacę z makaronikami i karafkę słodkiej wódki. Zaparzyła też kawę. Skubały po kawałeczku i popijały po łyczku, tyle tylko, by zmoczyć usta.
– Chcesz sprowadzić jakichś aktorów – spytała Lea, z gracją chrupiąc ciastko.
– Niewielu. Jednego, może dwóch. Słabych tam nie brakuje. A chciałoby się czasem zobaczyć prawdziwe, dobre aktorstwo. Gdy przyjeżdża do nas jakiś dobry aktor z Nowego Jorku, to jest u nas święto jak na Simchat Tora. Można napawać się każdym jego słowem. Ale gdy miernota otworzy usta, zęby bolą od słuchania. Ale jak często może przyjechać ktoś z Nowego Jorku? A i w Nowym Jorku nie wszyscy aktorzy są znakomici. U nas nie jest tak, jak tutaj, że dziewczyny gnieżdżą się po piwnicach i nie widzą bożego świata. U nas w soboty odstrzelone idą do teatru. Bez nich teatr nie przetrwałby jednego tygodnia. Kupują najlepsze bilety w pierwszych rzędach. Jeśli sztuka im się nie podoba, raz-dwa schodzi ze sceny. Właściciele teatrów wiedzą o tym i się starają. Gdyby Maks pozwolił mi grać, byłabym tam primadonną. Ale on boi się, że ktoś mnie zbałamuci i że mu, jak to się mówi, przyprawię rogi. Mężczyźni niby tacy mądrzy, ale są wielkimi głupkami. Nie wiedzą, co siedzi w kobiecej głowie, nie pojmują tego. Nie zrobiłabym mu tego, bo kochamy się tak, jak nikt przed nami od początku świata. On całuje ślady moich stóp, gdyby mógł, posadziłby mnie w siódmym niebie i oddawał mi cześć jak Bogu. Mimo całej mądrości nie jest człowiekiem praktycznym, zaradnym życiowo. Gdy go poznałam nie miał nic poza garniturem i jedną koszulą na grzbiecie. Zadawał się z najgorszym elementem. Staczał się. Zabrałam się za niego jak matka za dziecko. Beze mnie nigdy nie pojechałby do Argentyny. Nie mieliśmy grosza przy duszy, ale sprzedałam mój pierścionek. Dzięki temu obkupiliśmy się, żeby choć wyglądać porządnie. Tam chodzi o to, żeby robić dobre wrażenie. Nieważne, czym się człowiek zajmuje, trzeba się pokazać. To ja wymyśliłam tę fabrykę damskich torebek. Zanim zostałam aktorką, robiłam torebki, więc coś o tym wiedziałam. Teraz mamy wielką fabrykę i robimy najpiękniejsze torebki w Buenos Aires. Maks to gorąca głowa. Ale jeśli mu powiedzieć, co i jak zrobić, na pewno to zrobi. Jest przykładem dla Żydów w Buenos Aires, ludzie się z nim liczą. Jakkolwiek by było, liczy się senior Maks Szpindler. Właściciel teatru żydowskiego, Zygmunt Lewinson, jest dla nas jak brat. Kocha się we mnie, ale nie jest głupcem, nie robi żadnych podchodów. Ma piękną żonę i na dodatek wszystkie aktorki. Jeśli chcesz dużą rolę, musisz się z nim przespać. Jeśli tego nie zrobisz, możesz wyskoczyć ze skóry, a i tak grasz same ogony.
– A jego żona? Wie o tym?
– Wie i robi, jak to się mówi, dobrą minę do złej gry. Tam u nas jest taki klimat, że ludzie palą się w środku od żądzy. Robotnik będzie pościł w szabas, żeby mieć za co pójść, gdzie go niesie. A wiadomo gdzie. Kobiety też płoną. Burzy się krew i ludzie myślą tylko o jednym.
– Pij, Flora, bo kawa ci ostygnie.
– Krew jest gorąca, a kawa niech stygnie. A co u ciebie?
– U mnie? To wszystko mam już za sobą… – powiedziała Lea. – Właściwie to nie chodzi o mnie, ale o Mejera. Jest chory. Pewnego dnia padnie jak kłoda.
– Weź się za niego!
– Nie daje prowadzić się za rączkę. Uważa, że przyniosłoby mu to ujmę, że spadłby z piedestału. Raz z trudem udało mi się namówić go na wspólny wyjazd do Nałęczowa. To takie letnisko podobne do Otwocka czy Ciechocinka. Już w pociągu zaczął wiercić mi dziurę w brzuchu. Jak ryba nie może żyć bez wody, tak on nie może bez Krochmalnej i swoich kompanów. Wystarczy, że wyjdziemy tylko na Gnojną, a on już czuje się tam obco. Gdyby zamknęli knajpę i szynk Eliezera, od razu padłby pewnie trupem.
– Jesteś chociaż zabezpieczona na wszelki wypadek?
– Mam, jak to kobieta, zaskórniaki. Mężczyźni są jak dzieci. Zapominają, że jutro też jest dzień.
– A co u twojej córki?
– Dobra, wierna żona, oddana matka, niech Bóg ma ją w opiece. Czysta. Nie spojrzałaby nawet na obcego mężczyznę. Ale trzyma się z dala od nas, wstydzi się nas.
– No, tak…
– A ty kogo tu masz na oku? Kiedyś szalałaś za takim jednym. To był aktor. Nazywał się chyba Fejwele Szechter.
Flora zamilkła na chwilę.
– Co było, minęło. Umarło i leży w grobie.
– Pisuje do ciebie?
– Gdyby napisał i tak bym nie odpowiedziała.
– Widziałam go kiedyś w teatrze Elizeum. Kompletnie pokręcony, wystarczy, że wejdzie na scenę, ludzie zaczynają się śmiać. Powie słowo, a można pękać ze śmiechu. Tak się śmiałam, że za przeproszeniem zlałam się w gacie.
– Jak teraz wygląda?
– Zupełnie się nie postarzał. Tańczy, skacze, wywija na scenie jak nastolatek. Jak chce, wygląda jak karzełek, a jak chce, wyciąga się i wydaje się dwa razy wyższy. Cholera wie, jak on to robi, ale robi.
– Ma talent i tyle.
– A właściwie to dlaczego zerwaliście?
– Dlaczego? To nie jest człowiek.
– A kto?
– Diabeł. Wypija z kobiety krew, a potem wyrzuca ją, jak wyrzuca się śmieci. Wszystkie kobiety są dla niego takie same. Dla niego nie ma różnicy, czy kładzie się z babą wyciągającą szmaty ze śmietnika, czy z inną.
– Fuj! – Lea skrzywiła się z obrzydzeniem.
– Gdybym została z nim jeszcze pół roku, dzisiaj leżałabym na cmentarzu na Gęsiej – ciągnęła Flora. – Maks nie jest święty, ale ma serce, chce żeby było mi dobrze. Nigdy mnie nie okłamuje. Opowiada mi wszystko ze szczegółami, a jeśli on znajduje w czymś przyjemność, to ja jestem zadowolona.
– Jak to jest możliwe?
Flora długo myślała, zanim odpowiedziała.
– Nie wiem. Może jego dusza weszła w moją? Jestem koło niego, gdy patrzy na jakąś dziewczynę, i myślę tak, jakbym była mężczyzną, jakbym była nim: Co za figura! Jakie zgrabne nogi! Warta grzechu! Czasem chce mi się z tego śmiać, a czasem oblatuje mnie strach.
– Nie jesteś zazdrosna?
– Dopóki mnie nie okłamuje, to nie. Ale gdyby zaczął kłamać, byłby koniec.
– No nie wiem. Myślę, że gdyby płacili ci za każdym razem, gdy ci ściemnia, byłabyś bogata.
– Nie. On mówi prawdę.
– Szczęściara z ciebie.
– Nie wiem, czy szczęściara… Ale jeśliby mnie oszukał, odpłacę stukrotnie.
– To już możesz zacząć.
– Co to za dziewczyna? – zapytał Maks.
Mejer obtarł wąsy i odpowiedział:
– Piękna jak z obrazka. Gibka jak sosenka. Ma niebieskie oczy i złote włosy, jak księżniczka z bajki. Jej ojciec dopiero od pół roku jest wdowcem, ale już znalazł sobie nową żonę. Jest administratorem i prowadzi księgi meldunkowe, więc czasem mamy z nim coś do załatwienia. Nazywa się Zalman Minc. Poza tym ma dobry głos, więc na Rosz ha-Szana i Jom Kipur dorabia jako kantor. Twierdzi, że gdyby miał możliwość studiowania śpiewu, dziś występowałby w operze. Ta, którą teraz podłapał na żonę, jest rozwódką z czworgiem dzieci. Cholera wie, co w niej widział. Pyskate babsko, gęba jej się nie zamyka. Jak zacznie, trzeba zatkać uszy. A jeśli chodzi o dziewczynę, ma na imię Szosza. Znam ją od kołyski. Przynosiłem jej zabawki. Mówi na mnie wujek Mejer. Pewnego razu późno wieczorem, brama była już zamknięta, a słyszę pukanie do drzwi. Oho, pomyślałem, przyszli mnie zapuszkować. Otwieram drzwi, a tam Szosza. „Co ty tu robisz?” – pytam. A ona w płacz! Krótko mówiąc, uciekła z domu. Macocha poniewierała nią, a przyrodnie siostry dręczyły. Ojciec oczywiście, chamidło, trzymał stronę nowej żonki. Lea spytała, co możemy zrobić? A ona w płacz i mówi: „Znajdźcie mi gdzieś miejsce służącej, wolę nosić koszyk z zakupami za jakąś madamą, niż tam zostać!”. Ujęła mnie, mam miękkie serce. Delikatne dziecko, nadaje się na służącą jak ty na nianię. Jej matka, niech spoczywa w pokoju, nie wpuszczała jej nawet do kuchni. Posłali ją do szkoły, uczyła się tańca, a i głosik miała ładny. Wiesz, że Lea pośredniczy w znajdowaniu pracy dla służących i kucharek. Powiedziała: „Ty, Szoszka, nie nadajesz się na służącą”. „To do czego się nadaję”, spytała Szosza i rozpłakała się jak małe dziecko. Przygotowaliśmy jej posłanie i położyła się spać. W końcu Lea znalazła jej posadę u samotnej, kompletnie głuchej i na wpół ślepej staruszki. Ale na jak długo to może być? Stara powinna być w szpitalu albo w domu starców. Ją trzeba, mówiąc bez ogródek, prowadzać do klozetu i podciągać jej gacie. To nie jest dla pięknej dziewczyny. Przyleciała do mnie i prosi, żeby jej pomóc wyjechać do Ameryki. Tym młodym z ulicy wydaje się, że to tak da się łatwo załatwić. Ale to kochane dziecko, za odrobinę życzliwości gotowa oddać duszę.
– Tylko duszę? – spytał Maks.
– Nie tylko.
– Chętnie rzuciłbym na nią okiem.
– Posłuchaj, co ci mówię, Maksiu. Ona nie jest od tych spraw. Studiowała, polskie wiersze zna nawet na pamięć i do tego sama też pisze. Jest dla mnie… jakby była moja. Gdybym był dziesięć lat młodszy i miał takie siły jak kiedyś, nigdy bym ci jej nie dał. Ale mój czas już minął. Jeśli chcesz ją zabrać do Buenos Aires i być dla niej dobry, możesz ją mieć. Będzie ci oddana. Będzie cię błogosławić dziesięć razy dziennie. Nie chcę tylko, żebyś zrobił z niej dziwkę.
– Nigdy nikogo do niczego nie zmuszam. Tak, to tak, a nie, to nie.
– Ona jest aż za ładna. Flora się wścieknie.
– Flora nie musi nic wiedzieć.
– Jak to zrobisz?
– Załatwię dla niej bilet na statek, ale popłynie sama. My podróżujemy pierwszą klasą, a ona będzie w drugiej. Buenos Aires jest większe niż Warszawa. Wynajmę dla niej mieszkanie, gdzie zamieszka. Poślę ją na kurs hiszpańskiego. A ja będę jej składał wizyty.
– Flora się nie dowie?
– Flora nie wie o wielu rzeczach.
– To ryzykowne. Ona ma nosa.
– Dobrze wiesz, że Flora nie jest zazdrosna.
– To wiem, ale o takie coś? Jak sprawa się wyda, Flora pośle ją do burdelu.
– To ja rządzę, a nie ona.
– Pamiętaj, że nie chcę wysłać jej na poniewierkę. Nie chcę dodatkowego tobołka grzechów, jak już stanę przed Bogiem.
– Za wcześnie jeszcze na stawanie przed Bogiem. Do tego czasu wyżłopiesz niejedną beczkę piwa. Moja rada jest prosta. Słuchaj, co mówi lekarz, i rób, co ci każe. Nie jesteś jeszcze taki stary. Ludzie cię potrzebują. Ja zresztą też. Gdybyś odszedł na tamten świat, Warszawa stałaby się dla mnie obca jak pustynia. Nie wetknąłbym tu nawet końca nosa. Jak tylko pomyślę, że ty jesteś w Warszawie, od razu czuję się tak, jakbym ja w niej był. U mnie w salonie wisi twój portret. Wystarczy, że na niego spojrzę, a zaraz robi mi się lżej na duszy. Wiesz co? Najlepiej przyjedź do Argentyny. Na pewno nie umrzesz tam z głodu.
– Dla mnie to już za późno.
– A Szosza? Gdzie mogę ją spotkać?
Mejer Śmietana wyciągnął kciuk i palec wskazujący i złapał się za nos, co znaczyło, że się zastanawia.
– Nie chcę, żeby wiedziała o tym Lea.
– Masz rację. To musi zostać między nami. Jak wszystko dojdzie do skutku, masz u mnie tysiąc rubli za swatanie.
– Nie chcę nawet kopiejki. Robię to bardziej dla niej niż dla ciebie.
– To będzie dobre dla nas obojga. Flora to złota kobieta, kocham ją nad życie, ale też jest coraz starsza, a nie młodsza. Nie chciałbym doczekać tego, że będę jak król Dawid, który używał tej… zapomniałem, jak miała na imię… co była dla niego tylko jak kołdra i na starość go ogrzewała6. Bo co, my, mężczyźni, mamy poza tym? W Argentynie jest tak, że te, które pracują, są tak zużyte przez swe zatrudnienie i klimat, że mając trzydziestkę, wyglądają na tutejsze wyblaknięte pięćdziesięciolatki. A dziwkami się brzydzę. Posyłam je Bercie i więcej ich gęb nie chcę oglądać. Z kolei rodowite Argentynki, a są i takie pośród naszych Żydów, to same nadęte seniority. Wydaje się im, że już za to, że się tam urodziły, należy się im medal. Nie znają nawet jidysz, a dla mnie rozmawiać po hiszpańsku o miłości, to jak modlić się po chińsku. A co do Szoszy. Będę z nią kilka lat, a potem wydam ją za mąż. Tam dziewczyny są na wagę złota.
– Ryzykowne to, ale jak człowiek się uprze, zawsze znajdzie wyjście.
– Jak kot, co przechodzi przez wodę.
W drzwiach pojawiły się Lea i Flora.
– I co? Jak tam wasze pogaduszki? – spytała Lea.
– To wy, kobiety, ucinacie sobie pogaduszki. A my rozmawiamy tylko o poważnych sprawach – odpowiedział Maks. – Na naszej głowie są kobiety, o które musimy zadbać.
– Gadka szmatka. Jesteśmy od was mądrzejsze.
– Mądrością jeszcze nikt się nie najadł. Za wszystko trzeba płacić, a pieniądze z kieszeni uciekają. Prawda, Mejer?
– Prawda, prawda – przytaknął Mejer.
1 Bazar Jonasza mieścił się w okolicach obecnego parku Mirowskiego.
2 120 lat to życzenie długowieczności (odpowiednik polskich 100 lat).
3 Relacja Mejera Śmietany dotyczy wydarzeń w Królestwie Polskim w czasie rewolucji 1905 roku. Dalej wspomina krwawą środę, która miała miejsce 15 sierpnia 1906 roku.
4 Litwakami nazywano Żydów z terenu Rosji spoza Królestwa Polskiego. Zarówno Polacy, jak i polscy Żydzi patrzyli na nich niechętnie, między innymi ze względu na posługiwanie się przez sporą ich część językiem rosyjskim. Żydzi upatrywali w nich zagrożenie dla tożsamości żydowskiej, a Polacy obawiali się rusyfikacji ziem polskich. Litwaków odróżniał też od polskich Żydów inny akcent i wymowa w jidysz.
5 „Uczony w Piśmie” w tym kontekście to pokątny, nieformalny z punktu widzenia prawa rosyjskiego rabin. W Rosji funkcja rabina miała charakter urzędowy, pełnić ją mogli zatwierdzeni przez gubernatora po zdaniu egzaminów (obowiązywała znajomość języka rosyjskiego).
6 Maks nawiązuje do biblijnej opowieści o królu Dawidzie i pięknej dziewczynie o imieniu Abiszag, która opiekowała się nim na starość. „Choć miała staranie o króla i obsługiwała go, król się do niej nie zbliżył” (1 Kr 1, 4).