Ogień przy drodze - Tadeusz Zubiński - ebook

Ogień przy drodze ebook

tadeusz Zubiński

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tadeusz Zubiński jest rasowym epikiem, przenoszącym czytelnika w przeszłość. Epokę, którą przedstawił w Ogniu przy drodze , stanowi burzliwy okres II wojny światowej. Akcja utworu rozgrywa się w okolicach Krzemieńca na pograniczu Wołynia i Podola, gdzie miały miejsce najbardziej krwawe i dramatyczne epizody sowieckiej i niemieckiej okupacji, Holokaust i rzeź Polaków, dokonana przez ukraińskich nacjonalistów. Przy kreowaniu kresowego świata kielecki pisarz korzysta pełnymi garściami z dorobku poprzedników, którzy przed nim podejmowali złożoną problematykę wojny na Kresach, zwłaszcza: Buczkowskiego, Kuśniewicza, Odojewskiego i Turczyńskiego, Haupta. Uważni czytelnicy dostrzegą, jak uzupełnia ich wizje, rozwija epizodyczne wątki ich utworów, a nawet wprowadza bohaterów o znaczących, "literackich" nazwiskach. Tworzy, jak to nazywają znawcy literatury, "historyczne metapowieści". Ostatnia wojna to nadal skarbnica atrakcyjnych historii, a znane wydarzenia można odczytać inaczej, uwzględniając złożone racje wszystkich ich uczestników. Kielecki pisarz także i w tej powieści jawi się w wybranej przez siebie roli kronikarza polskiej prowincji, oprowadzającego czytelników po startych z mapy miejscach, przypominającego ich dawno minione dzieje. Prezentuje przy okazji główne atuty swojego pisarstwa: nostalgiczną, drobiazgową rodzajowość wraz z językowym słuchem, pozwalającym mu wykreować bogatą i zróżnicowaną galerię postaci, odtworzyć ich zwyczaje, zachowania, zajęcia oraz w najdrobniejszych detalach zrekonstruować charakter egzotycznych, wielokulturowych miejsc, w których żyli. Pisze pięknym, poetyckim stylem refleksyjną prozę o nieśpiesznym rytmie i z malarskim temperamentem komponuje zapadające w pamięć obrazy i sytuacje.

Magdalena Rabizo-Birek, adiunkt Uniwersytetu Rzeszowskiego,

redaktor naczelna kwartalnika "Fraza", krytyk,

publikuje w "Twórczości", "Kresach", "Pograniczach", "Odrze",

specjalizuje się literaturze kresowej,

autorka między innymi pracy o pisarstwie Włodzimierza Odojewskiego pt. "Między mitem a historią – Twórczość Włodzimierza Odojewskiego"

"Beletrystyka najwyższej próby! Należy koniecznie wspomnieć o pięknym i bogatym języku powieści. Urzeka on niesamowitą plastyką obrazów i scen".

Marcin Jabłoński

 "Nie po raz pierwszy Zubiński z wprawą znamionującą największych mistrzów pędzla nakreślił słowem niepowtarzalny klimat postaci wkomponowanych w jakże barwną scenerię wnętrz i piękna natury".

Krzysztof Bąkała

 "Działalność Tadeusza Zubińskiego jako historyka i publicysty jest godna uwagi, wykazuje on dużą znajomość tematu".

Prof. Raimo Pullat- Tallinn

"Mnie te utwory kojarzą się z takimi twórcami rosyjskiej literatury jak Turgieniew i Bunin (...) Natomiast u Zubińskiego fenomenalne jest to, że on ogarnia bardzo szeroką czasoprzestrzeń".

Prof. Henryk Bereza

 "Zubiński na szczęście w tym wielogłosie wypracował już własny sposób opowiadania, jak najbardziej warty uważnej lektury".

Marek Włodarski

"Ktoś, kto śledzi twórczość Zubińskiego, wie, że tak jak Faulkner stworzył swoje hrabstwo, tak Zubiński - może o tym nie wiedząc - realizuje własny projekt pisarski - sagę Wrzosowa. Opisy przyrody są jedną z największych atrakcji prozy Zubińskiego tworzą niezwykły klimat, poetycko-malarską atmosferę, duszno-dotykalną zmysłowość. Kategoria piękna niewątpliwie jest kategorią konstytuującą tę prozę, można się domyśleć, że Zubińskiemu zależy na pięknym pisaniu".

Bohdan Zadura

Tadeusz Zubiński - ur. w 1953 w Suchedniowie, pisarz, tłumacz, krytyk, eseista, brat Inflancki Ảpsis, dwukrotny stypendysta MK, członek SPP, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "Świat Inflant". Autor książek: Dotknięcie wieku (1996), Sprawiedliwy w Sodomie (1996), Odlot dzikich gęsi (2001), Nikodem Dyzma w Łyskowie (2003), Góry na niebie (2005), Ciche Kraje (2006), Etniczne Dziedzictwo Bałtów (2007), Wieża i inne opowiadania (2007), Burza pod lasem (2007), Wyspa Zaczarowana , celtyckie legendy i mity dawnej Irlandii (2008), Herder w Rydze i inne szkice bałtyckie (2008). Jest laureatem m.in. Nagrody Fundacji im. Natalii Gall (1995), Nagrody Fundacji Kultury (2000) i Nagrody Konkursu Literackiego im. Stefana Żeromskiego (2003).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 587

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TadeuszZubiński

OGIEŃ PRZY DRODZE

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Ze stu królików nigdy nie stworzy się konia,

ze stu poszlak nigdy nie stworzy się dowodu.

Fiodor Dostojewski

SIERPIEŃ 1939

Z rozległego niegdyś lasu, puszczy pradawnej, zachował się chyba cudem — ale każdy głupi wie, że nie ma przecież cudów ot tak, na zawołanie, jest za to wola boska — jako znak i na pamiątkę oraz jako świadek oskarżenia. Ten wyniosły buk, samotnik i pielgrzym w czasie. Ten buk był dla miejscowych święty i straszny zarazem, za taki uchodził, a chłopi, zarówno katolicy, jak i prawosławni, unici, lud tutejszy, ba, co więcej, nawet ci starozakonni lękali się go niczym głęboko skrywanego własnego nieczystego sumienia. Ten buk potrafił pamiętać i mścić się okrutnie, tak jak potrafi „tutejszy człowiek”. Mimo to, a może właśnie dlatego, nigdy nie poraził go piorun, choć wyczerpywał wszelkie naukowe przesłanki, ażeby tak się właśnie stało. Żaden człowiek miejscowy ani furmanki, ani konia pod tym bukiem obciążonym złą pamięcią nie postawiłby. Nawet w skwarny szczyt białego lipcowego dnia. O zło się, człowieku, nie dopraszaj, hardego kułaka mu przed oczy nie podstawiaj, chyba żeś durak albo już bardziej umarły. Powiadało się o nim — ten buk, to szczególne drzewo — znak pokutny, wyrzut sumienia — dość, ani słowa ponadto, wszyscy wiedzieli, który i gdzie stoi. Gdzieś blisko, a może pod nim samym, krwawy mściciel ludu tutejszego Gonta podczas koliszczyzny ukrył skarb, gdy powracał z krwawej rzezi panów braci szlachty czy Żydów w Lisiance, bądź w pobliskiej Rudawce Makarowie. Gonta — okrutnik i mściciel, ten słynny i straszny Iwan Gonta, niegdyś Kozak w służbie panów Potockich, buntownik, postrach i rzeźnik polskiej szlachty, mściwy miecz boży ukraińskiego narodu, ten, który na niewyobrażalnych mękach zakończył krnąbrne życie, ale co sobie pohulał, to pohulał, co szlacheckiej krwi utoczył, to utoczył. Wszyscy tutejsi o skarbie wiedzieli, ale nikt nie ośmielił się go szukać, przeklętego skarbu ociekającego krwią pomordowanych. Owe potoczne przeświadczenie udzieliło się także Łukaszowi Winnickiemu, nauczycielowi historii i języka polskiego w szkole powszechnej w Rudawce, miasteczku szczególnie umiłowanym przez pamięć. Kiedy zdarzało się, że okoliczności przymusiły go do powrotu do domu drogą obok buka Gonty, drzewa złej sławy, naumyślnie nadkładał drogi. Obchodził go szerokim łukiem, brudząc buty, a często i nogawki, poprzez szpakowacizny piołunu i burego rdestu rozdeptanego racicami kóz. Powracał do swego małego domku, drewnianego, czteroizbowego, krytego blachą umaczaną już w zielonym pluszu mchu. Domek okiennice miał przyjaźnie zielone i zwykłą w tych stronach werandkę, której słupy pokryte były gęstym ornamentem dzikiego wina, na której niepomalowaną podłogę wychodził Łukasz wieczorem, aby wypalić przy dobrej pogodzie ostatniego papierosa. Plamy cienia leniwie układały się na deskach. Jego domek smętniał, ale był to miły smuteczek, pod topolami i brzózką jedynaczką. Przyczepiony do brudnożółtej wstążki gościńca kluczącego wśród płowych garbów i pęcherzy czarnej urodzajnej ziemi. Gościniec obiegały brzózki samosiejki i krnąbrne jałowce. Domek Winnickich, cokolwiek kieszonkowy, przycupnął pokornie na końcu polskiej osadniczej wsi, nazwanej, co jest istotne, na cześć mężnego polskiego generała — Hallerówką. Za domkiem, ot, jak u ludzi tutejszych, piętrzyła się ponad bzami szopka z okrąglaków, na opał i narzędzia odpowiednia, następnie koziarnia, wedle nazewnictwa centralnopolskiego, nowoczesna, z czerwonej cegły z miejscowej cegielni. Tudzież, w pewnym oddaleniu, ściśle kresowy świren, czyli paszarnia. W obórce, czyli koziarni, zamiast jak u innych krowy, pobrykiwały zadziorne kózki, użytkowniczki artystycznej natury, gdyż merdają uciesznie bródkami jak awangardowi malarze pędzlami. U wejścia do koziarni, na belce wisiał sczerniały szkielet nietoperza, tkwił w tym miejscu celowo, ażeby odstraszyć zło, zwłaszcza te ciemne moce napędzające duszności, które mógłby się imać chudoby. Reszta dobytku, ot mizeria, taka wyliczanka: parę kurek nadzorowanych przez dzielnego koguta paradującego w modrym kubraczku, kot z białym uchem, bardziej gość niż domownik, schludny warzywnik, i to wystarczało na te pierwsze domowe potrzeby. Przed domkiem piętrzyła się łacha piasku, za pierwszą druga — żwiru, bardziej połyskliwa, jakby zlewana tłustą wodą. Obie przygotowane na utwardzenie płowego gościńca, który miał się przemienić w regularną drogę wiodącą do sąsiedniej, zasobnej ukraińskiej wsi — Tuzubiniec, która, jak się sądziło, tężała od nienawiści do polskiej władzy, a polska władza nie zawsze szanowała ludzi i rozumiała praw tej ziemi.

Z Tuzubiniec wywodziła się żona Winnickiego — Aleksandra, która teraz bardziej udawała, że gniewa się z powodu niefrasobliwie utytłanego mięsistym błotem, podbitego kozim łajnem obuwia męża.

Już w sieni Winnicki, posapując z zadowolenia, zzuwał buty. Z rozwagą postawił je na drewnianej kratce zbierającej błoto, nie chciał flejtuszyć ponad normę. Zwykle, prawie zawsze, kiedy przechodził koło złowróżbnego drzewa, przynosił żonie kwiatki z pól. Ot, taki inteligencki odruch. Aleksandra, bujna i wyniosła, dumnej urody, w której miesza się ciepły, wiecznie aromatyczny oddech Czarnomorza i siność rozległych pól, sytego, tuż za miedzą, złotopszenicznego Wołynia, przyjmowała te kwiatki ze słodyczą młodej, czystej dziewczyny. Wówczas Winnicki popadał w dziwne zakłopotanie i jadł obiad jak żołnierz na poligonie, z oczami utkwionymi w talerz. Ich jedyne dziecko, już młodzian prawie, bo licealista, Wiktor, nic z tych zawiłości między rodzicami jeszcze nie rozumiał, ale wyczuwał coś wyjątkowo intymnego, co łączy, ale jednocześnie dystansuje tych dwoje ludzi. Wiktor, takie imię oboje wybrali, specjalnie, na dobrą wróżbę, to wywodzące się z antyku imię, neutralne, miało ich troje jeszcze mocniej połączyć. Jego, Polaka, nauczyciela, ledwie co nasłańca (dla tych stąd, co znaczyło te gwałtowne i piękne siedemnaście lat) rodem z Gór Świętokrzyskich, i ją, miejscową, córkę ukraińskiego mleczarza aktywisty, Semeniuka, który poległ za cara w pierwszym roku Wielkiej Wojny w lasach wschodniopruskich, ale nim poległ, zdążył założyć pierwszą ukraińską mleczarską kooperatywę w okolicy. Poległ na północnej ziemi czerwonych rycerskich zamków, krystalicznych, cichych jezior. Dziwne obroty losów, czy nie powinien złożyć swoich kości tu, gdzie schodzi się Wołyń z Podolem i spala się w jedno ciało ziemi, na której każda sprzeczka, nawet grymas, burknięcie może przerodzić się w rzeź, każdy płomyczek niepokoju w pożogę nienawiści, a klątwa długiej i dobrej pamięci jest zarzewiem pożaru.

Łukasz, pionier i rewindykant, z nakazem pracy przyjechał do Rudawki, aby nauczać historii Piastów i Jagiellonów, wierszy Mickiewicza rusińskie, polskie, żydowskie i czeskie dzieci (tak mówiono, ale jakoś czeskich się w swej dziatwie nie doliczył, przynajmniej jak dotąd). Spotkał i zauroczył się na tołkuczce, przy straganie z arbuzami, w pięknej Oli, jedynaczce od Semeniuków, córce znacznie gospodarskiej — jak się z uznaniem mawiało. To było tak porażające doznanie, tak jakby poczuł pulsującą krew — ukrop w wargach, jakby raptownie i nieostrożnie dotknął brzegu kubka z wrzątkiem, jakby ktoś od środka zadławił go żelazną dłonią, jakby sam z siebie uraził się czymś nadzwyczaj ostrym i kąśliwym, jakąś ością piekącej namiętności ugodził się w samo nagie, bezbronne serce.

A był to czas szczególnie bujny i duszny, występny także w całej naturze. Polacy powiadają, że to czas babiego lata, Rosjanie, że to czas błogosławiony, bo pora Wniebowzięcia Matki Boskiej — Uspienije — przepiękne dnie i równie kuszące noce sunęły ponętną kawalkadą jak panny w korowodzie tanecznym, ćmił srebrzystym błękitem schyłek wrześniowego lata, pomarszczone złoto wypełzało na obłoczki, wrzos mężnie pęczniał od szaleńczej orgii i fioletów na ugorach, brzozowe listki stawały się niemal przezroczyste, powietrze zgęstniało i było uroczyście kryształowe. Pora odlotów i pożegnań, gdy dzikie gęsi przeciągle uskarżały się, podskubując sine i seledynowe chmury. Szła smukła, powiewna, do wonnej, białej brzozy podobna, o wargach purpurowych i oczach jak rozpalone ciemnoorzechowym ogniem węgle. Ona nie zwróciła na niego — przynajmniej tak twierdziła — najmniejszej uwagi, on zaś chłonął całym swym jestestwem, mocą i żarem swych dwudziestu paru młodych lat pejzaż jej niewinnie okrutnych powabów: jej drobne piersi połyskujące pod obcisłą bluzeczką, szczupłą talię, linię bioder, słodką jasność cery. Białe ząbki jak srebrne ostrogi błyszczały, kiedy się uśmiechała, a małe dołeczki pojawiały się na policzkach i znikały płochliwie za każdym poruszeniem warg z wprost dziecięcą swobodą.

Od tamtego porażenia miłosnego spać spokojnie nie mógł. Do zgody przyszło im łatwo, byli młodzi i bardzo w sobie zakochani. Ich małżeństwo przez krewnych z obu stron odebrane zostało jako rodzaj zdrady, a co najmniej buntu, ponadto strona polska uznała je za dziwactwo, a strona ukraińska za szaleństwo, jeśli nie coś gorszego.

Musiało upłynąć trochę czasu, zanim się sprawa uładziła, zanim strony przywykły do siebie. Dla Łukasza trwało to dłużej, wtedy Winnicki nie jeździł do swoich jakieś parę lat, dom rodzinny jawił się mu mgławicą, a z niej raz po raz wynurzali się, zatwardziali w nieświadomości tego, co się tutaj dzieje, ludzie, których on coraz bardziej zapominał i z którymi, w to ufał głęboko, miał coraz mniej wspólnego. Owszem, zwyczajowo, raz, koło Nowego Roku, on i tamci wymieniali kartki z życzeniami, ot, przy okazji kolejnych świąt, napędzając w ten sposób spiralę oddalenia. Ich życzenia, które nadchodziły w rewanżu, niczego cieplejszego nie wnosiły. Z zażenowaniem spostrzegł, że wioną coraz bardziej chłodem i odstręczają najdalszą podróżą. Zasępił się — piszą jak z łaski, jakby pisali do oficjalisty, piszą, bo wypada, aby zepchnąć zobowiązanie, może przymuszają jakiegoś dzieciaka, niech się wprawia, oni sami co najwyżej z łaski zaparafują. Potem z lekkim obrzydzeniem wychodzą na podwórko, na to samo, na które wychodzili ich dziadowie i ojcowie od jakichś dwustu pięćdziesięciu lat. Zgadywał ich reakcje — więc powoli zapalą papieroska, powoli wciągną haust zimnego, świętokrzyskiego powietrza i albo pomyślą, albo powiedzą, też powoli, bo powolny jest z natury samej ten narodek — świętokrzyskich górali: „No tak, rodzino kochana, to mamy spokój z kuzynkiem Łukaszem, na jakiś czas przynajmniej, do następnego Bożego Narodzenia, a może do tego czasu kark sobie skręci, bo głupich nie sieją, zachciało mu się w świat wyrywać!”.

Racja w tym i była, bo tak po prawdzie co on, tutaj siedzący, ma dziś po tylu latach wspólnego z jakimś Janem kolejarzem, który ożenił się z dalszą kuzynką, „oni są te piąte dzieci”[1] — zastrzegali, Danutką (już Danuta napisać po ludzku nie łaska, po szczebiotać muszą). Nawet na ślubnym zdjęciu ów Jan — kolejarz, z awansami na dyżurnego ruchu na stacji we Wrzosowie, prezentuje się bardziej na ponurego Niemca albo zmęczonego daleką podróżą Turka niźli na kogoś z rodziny. Tak się złożyło, iż co niektórzy tutejsi Ukraińcy wydawali mu się tak „na ogląd” bardziej polscy od niego samego. Dla tamtych Winnickich stawał się mitycznym i lekko zbzikowanym kuzynem Łukaszem, który odbił się od stada i znarowił. Szalony, kto go tam zrozumie, wiadomo, kto na Kresy z matecznika polskości ucieka: aferzyści albo stuknięci, no chyba że nakaz pracy taki dostanie, ale się przecież powraca na ojczyste łono. Na takie myśli Łukasz żachnął się: „Co oni tam o naszym życiu tutaj wiedzą”. Podole, jakie jest Podole, kraina nadmiaru i przesytu. Sfera barokowego zła, żarliwego słońca, demonicznej urody kobiet, najwspanialej plonującej na świecie pszenicy, skwarów, upałów, siarczystych mrozów, burz, muzyki, samogonu, krwi przelanej, kurhanów i zbielałych czaszek. Kolorów i barw tak nasyconych emocjami, że aż agresywnych, jak zieleń w odcieniu groszkowym lub szorstkiej świeżości igieł młodej sosny, żółci w odcieniu żółtka lub ciepłoty mauretańskiego muru, czerwieni w odcieniu jasnego mahoniu albo truskawki. I ten powszechny erotyzm krajobrazu, choćby te pagórki, wierzchołki łagodnym i słodkim kształtem przypominające piersi dojrzałej kobiety nabrzmiałe mlekiem, jak im to przekazać, jak opowiedzieć, jakie znaleźć najtrafniejsze porównania. Ale jednego dokonał, pewnego zaboru kulinarnego i na tę żyzną ziemię, no przesada, nie całą wszak, ale do ich domu, ich kuchni skutecznie zaprowadził najbardziej popularną na Kielecczyźnie zupę, rodzaj żuru, nazywaną zalewajką. Jej rubaszna nazwa wywodzi się od sposobu przygotowania owej pożywnej potrawy biednych ludzi. Kolejność bowiem czynności, według dawnych receptur, jest następująca: otóż ugotowane, pokrojone w kostkę kartofle, z których nie odlewa się wody, zalewało się białym barszczem. Można było dodać, ale niekoniecznie, gdyż tutaj nie obowiązuje pełna kulinarna ortodoksja, tak jak przy innych rodzajach żuru, łyżkę słodkiej śmietany, parę talarków kiełbasy lub boczku, rzadziej jajek, częściej cebulę lub grzyby i skwarki ze słoniny, te ostatnie prawie koniecznie, no i listek bobkowy.

Pomyślał: „Albo ta moja Aleksandra, jej włosy, czule ciepły kasztan, w otwartym pejzażu stają się jaśniejsze, jakby nasłonecznione bardziej niż całe otoczenie i także jakby przetkane miodem. Jej oczy czarne i wiecznie wilgotne, niosące oskarżenie lub zapowiedź tragedii, ona nie jest w stanie przeżywać niczego na zimno, z kalkulacją”.

— Przechodziłeś obok starego cmentarza? Dlaczego to zrobiłeś, przecież wiesz, że się boję, gdy sam tam chodzisz — zapytała i badawczo ściągnęła granatowe brwi.

Skończył obiad, więc mogła się wygadać. Jej piersi niezbyt duże, ale i tak mało dyskretne, pociągająco zadrgały pod lnianą bluzką. One, jej piersi, cudo — ktoś, już nie warto pamiętać, dureń przecież i cham, ale i bystrzak, po kieliszku wysapał mu wprost do ucha: „O, Jezusku, ale ta twoja ma cycki jak dwie fregaty pod pełnymi żaglami prujące”.

— Tak, ale widziałem, że tam dużo ludzi się kręciło, furmanka szmaciarza jeździła, w dzień nic złego się nie dzieje — przyznał się i uspokajał swoją żonę. Przechodził i widział nie tylko to, o czym mówił. Widział smukłe, zdziczałe tuje niczym odwrócone dogasające płomienie, w swej oziębłej zieleni przypominające spatynowane cyprysy. Na starym cmentarzyku cholerycznym, na którym nikogo teraz nie chowają od dawien dawna. Popatrzył tak, jakby pragnął we własnym, obfitym, wszechogarniającym ją spojrzeniu rozpuścić jej lęki. Ukraińska krew, śpiewna i zabobonna, już wyobrażam sobie te docinki kuzynów stamtąd. Ożeniłeś się z Horpyną, z czarownicą — powiedzieliby, jak to oni, ci, jego tam, w centralnej Polsce, znaczy się w Kongresówce — z lekką nie tyle pogardą, ale przyganą owszem. A niech im tam. Tylko czy Horpyna była kiedykolwiek taka piękna jak moja Aleksandra? On jeśli musiałby nazwać jednym słowem własny stan posiadania, powiedziałby jedno — sérénité.

— Ludzie znowu straszą wojną, Niemcy chcą na nas napaść, jak myślisz, czy to może się wydarzyć, znowu wojna, słyszałeś coś o tym? Może prezes Podkański wie coś więcej, nic ci nie mówi? Może warto go pociągnąć za język?

Ot, taka kobieca domowa chytrość, Winnicki spłukiwał pot z karku nad niebieską miednicą, woda mieniła się niczym jakaś tarcza.

— Co mówiłaś? Nie dosłyszałem. O co pytałaś? — Palcami rozcierał oczy, wyczuwał, że napuchły mu powieki, pewnie od ostrego słońca jarzącego w południe jak reflektor.

Już raz w tym roku zadała mu identyczne pytanie. To było w maju, po tej już słynnej i godnej mowie ministra Becka w Sejmie. Wówczas był wieczór, piękny, majowy, na czystym ciemnobłękitnym niebie wyroiły się tysiące gwiazd, tysiące, gdyż tyle mogło pochwycić ułomne ludzkie oko, pewnie są ich miliardy. Spadł na krótko, jak na wypalenie jednego papierosa, kłujący ciepły deszcz, jak to zdarza się w maju. Wiktor poszedł do rodziny, do Tuzubiniec, zostali sami. Dom nagrzany szemrał, w sadzie szeleściły gałęzie, otrząsały deszczową rosę.

— Ja osobiście nie jestem przekonany, że musi wybuchnąć wojna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże, to jakby coś się stało złego, to… — Chrząknął, powstał, ale tak jakby nie ciało, ale jakąś kłodę unosił, i z szuflady biurka wyjął kopertę ze starannie napisanym drukowanymi literami adresem — …Aber sicher ist sicher, uważaj, Olu, to, co ci powiem, jest bardzo ważne, weź to sobie głęboko do serca. To jest wyszykowany list do mojego kuzyna, nie znasz go osobiście, to zamożny dziwak z pożytecznymi znajomościami, także w stolicy, właściwie nie utrzymujemy z nim stosunków, ale tak się złożyło, że on jeden na pewno nie zawiedzie jakby co. Z innymi może być różnie. Wyprą się albo nie będą w stanie nic zrobić. Ten kuzyn, na którego liczę, stary kawaler, zamożny adwokat, nazywa się Tomasz Winnicki. Lokalizuje się przy ulicy Bodzentyńskiej w Kielcach, to ważna ulica, odchodzi od rynku, każdy ci wskaże, jak do niej dojść. Jakby co, powtarzam, musicie do niego walić jak w dym. Nie pytaj mnie już o nic, bardzo cię proszę, nie jestem prorokiem.

I posłuchała go, nie pytała o nic więcej, no może tylko, czy herbata dobrze naciągnęła.

*

[1] Chodzi o określenie kręgu pokrewieństwa (wszystkie przypisy pochodzą od autora).

LIPIEC 1943

Dostępne w wersji pełnej

MARZEC 1945

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Tadeusz Zubiński, 2009

All rights reserved

Projekt okładki i stron tytułowych

Olga Reszelska

Redaktor techniczny

Teodor Jeske-Choiński

Wydanie I

ISBN 978-83-7506-611-1

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (61) 853 27 51, 853 27 67, faks 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks (61) 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://eLib.pl