Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 28.05.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
„Prawdziwymi oczami Taldżuna jesteśmy my, pieczętnicy. Monolit na niebie jest przede wszystkim symbolem.”
Po Wielkim Rozpadzie, który unicestwił dawną, zaawansowaną cywilizację, świat odbudował się na fundamentach mariażu religii i technologii. Ponowny rozwój społeczeństwa zatrzymano na poziomie średniowiecza, a artefakty dawnej techniki – niegdyś codzienne narzędzia – stały się świętościami, a nawet obiektami kultu. Na straży stabilności teokratycznego imperium stoją pieczętnicy - sędziowie i egzekutorzy w jednym.
"Nazywam się Lael i noszę na ciele pieczęć Taldżuna. Jestem jego okiem, jego głosem. I jego narzędziem."
Jednak czy porządek, który narzucono światu, to wybawienie… czy przekleństwo? Lael wyrusza do Klasztoru Północnego, gdzie słabnie tradycja Popielnej Procesji, rytuału upamiętniającego światy zniszczone w Rozpadzie. Lawiny odcinają drogę pielgrzymom, mnisi zmagają się z wyczerpaniem, a artefakty sprzed Rozpadu stają się zagrożeniem. Śledztwo odkrywa coś więcej niż zwykłe tajemnice – na jaw wychodzą pytania o wiarę, władzę i granice wolnej woli. Lael nie tylko musi zmierzyć się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem czyhającymi w Klasztorze, ale i spojrzeć w głąb własnej duszy.
„Gliese 832 c – Jedenaście miliardów dusz… Luyten b – Osiemset milionów dusz…”
Oto unikalna opowieść, w której filozofia, science-fiction i mistycyzm splatają się w jedną, zapadającą w pamięć całość. Opowieść o sile tradycji i kruchości wspomnień, o ludzkich dylematach i sekretach technologii, która stała się boskością. Ta podróż zmieni twoje spojrzenie na świat. Raz na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 508
Rok wydania: 2025
Copyright © 2024 by Marcin Moń
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Dorota Piekarska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-68102-58-1
ISBN MOBI: 978-83-68102-59-8
Mojej muzie,
Patrycji,
dzięki której nabrałem
wiatru w żagle
Lael miała krew na rękach.
– Lubiłam tego cuchnącego bydlaka, wiesz?
Z doświadczenia wiedziała, że opłukanie dłoni wodą z bukłaka to jedynie tymczasowe rozwiązanie. Na szczęście wkrótce mieli dotrzeć do rzeki, a na razie przystanęli na skraju gościńca.
– Lej równo i uważaj, bo mnie ochlapiesz! – syknęła do Keleba, nadgarstkiem odgarniając z czoła kosmyk czarnych włosów. – Szkoda go.
– To było tylko zwierzę, Lael, w dodatku niezbyt rozgarnięte – mruknął jej chudy towarzysz o sinej skórze.
– W świetle prawa jako banita ty też jesteś zwierzęciem, Keleb – odparła, spoglądając znacząco na źle zagojone piętno, które kiedyś wypalono na jego czole.
– Za to najbystrzejszym w promieniu dwustu kilometrów.
Lael ze śmiechem zerknęła za siebie na odległe szczyty.
– Nie schlebiaj sobie. Najwyżej kilkunastu. Może w tych przeklętych górach, na tle kóz i pastuchów, którzy je posuwają, faktycznie błyszczysz intelektem, ale w klasztorze powinni mieć co najmniej jednego cerebrala. I na pewno sprytniejszego od ciebie.
Keleb prychnął z irytacją.
– Skąd to przekonanie? – zapytał, zakręcając pusty bukłak.
– Gdybyś naprawdę był taki bystry, nigdy bym cię nie złapała.
– Ale na lepszą osobę nie mogłem trafić. Jesteś pewna, że to przypadek?
– Tak.
– Może chciałem, żebyś tak myślała… – mruknął, nie dając za wygraną, lecz ona go zignorowała. Nadal miała przed oczami wierzchowca, którego własnoręcznie dobiła. Zwierzę aż do końca ryło ziemię pazurami i ryczało wniebogłosy, jak gdyby skarżyło się bogom na swój los.
Wzruszyła ramionami i wytarła ręce w wielki jak talerz liść ślepawca. Zamrugała, gdy podmuch wiatru znad dziennej strony świata sypnął jej kurzem w twarz.
– Idziemy dalej – zarządziła.
W tej części kontynentu słońce było pomarańczowe i wisiało nisko nad horyzontem. W zagłębieniach terenu zalegały długie cienie, nieruchome od stuleci. Wzgórza powoli ustępowały nadbrzeżnej równinie, a między ich szczytami meandrował trakt. Lael i Keleb schodzili coraz niżej, w stronę dnia. Zostawiali za sobą poszarpane granie Gór Granicznych, a wkrótce mieli wkroczyć do dominium Taldżuna – ojca cywilizacji, bóstwa dyscypliny, prawa i pisma. Z każdym kilometrem przybywało roślinności, zieleń stawała się soczystsza, a tarcza słońca zdawała się unosić coraz wyżej. Widoczny w oddali ocean błyszczał jak złoto.
Gdzieś z przodu dobiegło dudnienie ciężkich łap i pomruki zwierząt.
– Jeźdźcy – powiedział Keleb. – Na moje ucho czterech albo pięciu.
– Słyszę.
– Wiem, że słuch masz nie najgorszy. Chodziło mi raczej o fakt, że to nie pielgrzymi, bo pielgrzymuje się pieszo. Zresztą po drodze nie spotkaliśmy zbyt wielu…
– Zaraz tu będą, cicho, bo cię zaknebluję – ucięła Lael.
Keleb nie zdążył się odciąć, bo zza zakrętu wyłoniła się piątka jeźdźców na komodranach. Jaszczury wbiły pazury w ziemię i zahamowały gwałtownie. Stworzenia były masywne, pokryte grubą, szarozieloną łuską. Lael od razu poznała, że to wierzchowce hodowane do walki. I nic dziwnego, skoro ludzie na ich grzbietach nosili zbroje lamelkowe i włócznie o długich drzewcach.
– Znowu strażnicy traktów – szepnęła pieczętniczka.
Zastanowiła się, za kogo ją wezmą – szczupłą kobietę u progu wieku średniego, która skromnie kryła szyję oraz dekolt pod jedwabnym szalem i podróżowała z chudym banitą o bladej skórze i żółtych tęczówkach. Wyglądali, delikatnie mówiąc, nietypowo.
Jadący na przedzie brodaty mężczyzna gwizdnął na pozostałych. Wędrowcy przystanęli, spokojnie czekając, aż tamci ich otoczą. „Tak jakbyśmy mieli dokąd uciekać” – pomyślała Lael. Na tym odcinku trakt wżynał się w kamieniste podłoże, tworząc krótki, ale głęboki wąwóz.
Komodrany ustawiły się w półkole, przypierając podróżnych do skalnej ściany. Keleb wzdrygnął się, gdy jeden z jaszczurów obwąchał go i łakomie kłapnął paszczą. Mężczyzna, który wyglądał na dowódcę, zmierzył wzrokiem najpierw jego, a potem Lael.
– Czemu podróżujesz z tym wyrzutkiem? – zapytał i nachylił się ku niej. – Nie wiesz, że takiemu to siedzieć w górach, a nie do ludzi leźć? W dodatku w święte miejsce. – Splunął. – Sam się prosi, zabieramy go. A ty nie płacz, znajdziesz sobie lepszego gacha, mniej chuderlawego i bez piętna. Jeszcze nam podziękujesz.
Lael przewróciła oczami tak mocno, że prawie zobaczyła własny mózg.
– Zaszła pomyłka – powiedziała chłodno. – Ten człowiek nie jest moim „gachem”…
– To byłoby przezabawne – szepnął Keleb. Lael skarciła go wzrokiem.
– …tylko banitą, którego schwytałam. Tak się składa, że ja też noszę piętno, choć całkiem inne.
Zerwała chustę, odsłaniając pajęczynę bladoróżowych pręg. Cienkie, precyzyjnie wypalone linie pokrywały szyję i dekolt kobiety, układając się w abstrakcyjny wzór oplatający okrągłe godło między mostkiem a gardłem.
– Pieczętniczka! – syknął któryś z pozostałych strażników. Jego wierzchowiec musiał wyczuć zaskoczenie jeźdźca, bo cofnął się o krok i warknął chrapliwie, aż zadygotało skórzaste podgardle.
– Nazywam się Lael i z dumą noszę na ciele pieczęć Taldżuna – powiedziała spokojnie. – Schwytałam tego banitę jakiś czas temu. Zamierzam oddać go w ręce władz.
Ton dowódcy przestał być pogardliwy, choć nadal pobrzmiewała w nim niechęć.
– Witamy cię, pieczętniczko Lael. Świetnie się składa, że nas spotkałaś. Możesz nam go oddać bez obaw, że ci ucieknie.
– Nie mam takich obaw.
– Zwiążemy go, przerzucimy przez grzbiet i raz-dwa stanie pod pręgierzem – dodał mężczyzna, jakby jej nie usłyszał. Nie dawał za wygraną. Pewnie bardzo chciał się wykazać.
– Wolę sama zaprowadzić banitę do Klasztoru Północnego.
– Czemu akurat tam? Prawo stanowi…
– Naprawdę chcesz pouczać pieczętnika na temat prawa? – przerwała mu ostro. – Święte kodeksy mówią, że mogę oddać przestępcę w ręce władz w miejscu, które uznam za stosowne. I wolno mi z tym zaczekać, jeśli zatrzymany może się przydać podczas trwającego dochodzenia.
– A czy pozwolisz…
– Zapytać o szczegóły? Nie. Dla dobra śledztwa – skłamała.
Dowódca strażników przygryzł wargę, zerkając na oba piętna – misterną pajęczynę kresek na skórze Lael i brzydkie, zygzakowate znamię w kształcie litery eina na czole Keleba. Po chwili namysłu uśmiechnął się chytrze.
– Dobrze, w takim razie zapomnijmy o sprawie, wysłanniczko Taldżuna. Będzie, jak postanowisz.
– Miło to słyszeć – odparła chłodno.
– Z szacunku do praw, których strzeżemy, odeskortujemy was do samego klasztoru – dodał napuszonym tonem. – Osobiście dopilnuję, aby banita został przekazany, komu trzeba.
Lael zmrużyła oczy. Domyśliła się, co planuje strażnik traktów. Przypilnuje, żeby wysłanniczka Taldżuna naprawdę oddała Keleba mnichom, a potem zaproponuje, że „uwolni” ich od problemu. Zabierze pojmanego do najbliższego miasteczka i zainkasuje premię.
Ten plan był jej, rzecz jasna, nie na rękę, bo podróżowała z Kelebem już od kilku miesięcy i nie zamierzała się go pozbywać. Był zwyczajnie zbyt przydatny. A poza tym… Cóż, może nie tyle go polubiła, co odwykła od podróżowania samotnie.
– Dziękuję za propozycję, ale nie potrzebuję eskorty – powiedziała.
– Nalegam. I tak zamierzaliśmy już wracać z patrolu. – Strzelił oczami w stronę podwładnych, żeby nawet nie mruknęli. – Chyba że masz dobry powód, aby odmówić, pieczętniczko?
Keleb, który do tej pory błądził wzrokiem po niebie jak ktoś niedomagający na umyśle, zakrył usta dłonią i szepnął tak cicho, że tylko Lael go usłyszała:
– Według moich obliczeń jeszcze tylko krótka chwila…
Lael w milczeniu zapatrzyła się w dal. A potem pochyliła głowę, żeby jeździec nie dostrzegł triumfalnego uśmiechu, który mimo woli zapełgał na jej ustach.
– Mam powody, których nie chcę wyjawić – powiedziała, znów unosząc twarz. – Nie życzę sobie waszej eskorty. Sprzeciwiacie się mojej decyzji?
Wyczuwając w tych słowach więcej niż nutę groźby, dowódca odwrócił się i podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Zza horyzontu wyłaniał się monolit w kształcie dwóch piramid złączonych podstawami. Widziany z bliska musiał być kruczoczarny i niewyobrażalnie wielki, choć sunąc po niebie, tak bardzo odległy, wydawał się raczej szarobłękitny i odrobinę mniejszy od księżyców.
– Wyszło Oko Taldżuna – syknął któryś ze strażników.
Dowódca zgarbił się i odchrząknął z zakłopotaniem. Lael doskonale wiedziała, że nawet głupiec, który ośmieliłby się sprzeciwić wysłanniczce Taldżuna, nie zrobiłby tego, gdy ten spogląda na świat.
– Chcieliśmy tylko pomóc – wymamrotał przepraszająco i cmoknął na wierzchowca. – Nic tu po nas. Bezpiecznej podróży.
Oddalili się ku górom i nocnej stronie świata, a po chwili zniknęli za zakrętem. Wędrowcy ruszyli dalej.
– Naprawdę by zobaczył? – zapytał Keleb.
– Hm?
– Twój bóg. Widziałby, że cię nie posłuchali?
Wzruszyła ramionami.
– Z orbity mógłby zobaczyć pięciu jeźdźców i dwójkę wędrowców, ale nie usłyszałby ani słowa. Wiesz, ludzie są głupi.
– Z tym ostatnim zgadzam się w całej rozciągłości, ale nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– Prawdziwymi oczami Taldżuna jesteśmy my, pieczętnicy. Tamten strażnik powinien martwić się raczej tym, co ja usłyszę i zobaczę. Monolit na niebie jest przede wszystkim symbolem.
Keleb spoważniał.
– Zabrzmiało jak coś, czego nie powinnaś zdradzać. A w takim razie czemu mi to powiedziałaś?
– Bo niczym nie ryzykuję. Jesteś niegłupi, więc na pewno nie masz złudzeń: zabiję cię, jeśli się wygadasz – wyjaśniła takim tonem, jakby mówiła, że trzeba kupić nowy bukłak, bo stary trochę przecieka. – O, już widać bród.
*
Przed świętym brodem Lykari zbiegały się trzy drogi schodzące z gór. Lael była tu kilkukrotnie i za każdym razem miejsce oblegali pielgrzymi zmierzający do Klasztoru Północnego. Zwykle na schodach nadrzecznej kapliczki pełgały setki płomyków. Unoszący się znad straganów zapach przysmaków kusił tłumy wygłodniałych podróżnych, a hałaśliwi handlarze zachęcali ich do zakupów. Tuzinami sprzedawały się wisiorki, świeczki wotywne, kadzielnice i zatopione w żywicy paski papieru do spalenia przy klasztorze.
Dziś dwójka wędrowców minęła zaledwie parę stoisk i garstkę pielgrzymów, a zdesperowani straganiarze wciskali im swoje towary za pół darmo. Niepokojący widok. Bród w pobliżu najważniejszego miejsca kultu w całym dominium powinien tętnić życiem. To było nienaturalne, stanowiło odstępstwo od ustalonego przez bogów porządku świata. Oczywiście takie rzeczy czasem się zdarzały – a zadaniem boskich wysłanników było przywracanie równowagi. A jednak, spoglądając na pusty szlak, pieczętniczka nie mogła opędzić się od wrażenia, że tym razem jest inaczej.
Keleb nie miał tego rodzaju przemyśleń albo się nimi nie dzielił. Kupił sobie trzy garście orzechów w miodzie. Z kolei Lael poprosiła o dwa kadzidła modlitewne, czyli zapisane drobnym maczkiem papierowe wstęgi oblane grubą warstwą żywicy.
– Naprawdę zamierzasz brać udział w procesji? – zapytał cerebral z pełnymi ustami.
– Ty też pójdziesz.
Keleb przełknął i odchrząknął.
– Nigdy nie wiem, kiedy żartujesz.
– Rzadko. I na pewno nie teraz. – Westchnęła i dodała łagodniej: – Kilka dodatkowych godzin na nogach nie zrobi ci różnicy.
– Nie, skądże – mruknął Keleb, po czym wrócił do opychania się orzechami.
Wkroczyli do chłodnej wody i pozwolili, by ich obmyła. Na wysokości brodu rzeka była płytka – dorosłemu człowiekowi sięgała trochę powyżej kolan. Taka kąpiel, według ludowych wierzeń oczyszczająca z pychy i zwątpienia, stanowiła część pielgrzymki, dlatego nigdy nie powstał tu most. Oczywiście w rzeczywistości woda nie posiadała żadnych cudownych właściwości, ale przynajmniej uporała się z resztkami krwi na dłoniach pieczętniczki.
Wzgórza definitywnie ustąpiły równinie. Zmoczone w rzece ubrania nie zdążyły jeszcze wyschnąć, gdy zobaczyli cel swojej podróży. Kompleks klasztorny zbudowano na półwyspie. Główny budynek był ogromny i miał kształt trzech dysków o malejącej średnicy, ułożonych jeden na drugim. A zewnętrzny mur zdołałby opasać niewielkie miasto.
– Podziwiam kunszt waszych budowniczych, taldżunitko – powiedział Keleb. – Gdyby zwykli ludzie spróbowali coś takiego wznieść, rozpadłoby się jeszcze przed zakończeniem prac.
– Tak ci podpowiada twoja wrodzona intuicja?
– Nie trzeba intuicji cerebrala, żeby to dostrzec.
– Mhm. Trochę się różni od lepianek ze słomy i gliny, które buduje się po dziennej stronie świata.
Jako pieczętniczka Lael widziała niejedno. W ciągu osiemnastu lat zwiedziła spory kawał kontynentu – od zimnych obrzeży nocy, gdzie rosną tylko grzyby i porosty, a granatowe niebo jest upstrzone bladymi punkcikami gwiazd, aż po spalone słońcem pustkowia, skąd na horyzoncie widać wydmy dziennych pustyń, na których powietrze parzy niemal jak wrzątek. Rzecz jasna zdecydowaną większość czasu spędziła pomiędzy tymi dwoma nieprzyjaznymi obszarami, czyli na terytorium Pięciu Teokracji. Mieszkańcy boskich dominiów potrzebowali wszak, by ktoś ich sądził i karał. Rozstrzygał spory, był mediatorem i świadkiem przy zawieraniu umów. A także by w razie potrzeby chronił ich przed mniej dobrodusznymi istotami, które obok bogów, opiekunów ludzkości, zamieszkiwały niematerialny świat zwany Strumieniami Myśli.
Nagle wzmógł się wiatr z dziennej strony. Wędrowcy pochylili głowy i zmrużyli oczy. Porywy wichru niosły nie tylko wilgoć oceanu, ale też zapach kadzideł, a przede wszystkim głosy – monotonny zaśpiew, który wznosił się i opadał jak fale.
*
Słońce zaglądało przez wysokie okna, wypełniając złotym blaskiem przestronny, choć obecnie świecący pustkami refektarz klasztorny. Usługujący przy wieczerzy zakonnicy właśnie wnosili półmiski.
– Uprzejmie z twojej strony, pieczętniczko, że wzięłaś… wzięliście udział w Popielnej Procesji. – Liczba mnoga stanęła opatowi ością w gardle. Mężczyzna mimowolnie przemknął wzrokiem po piętnie na czole siedzącego naprzeciw niego Keleba. – Naprawdę doceniamy ten gest, zwłaszcza w takiej chwili.
– Uczestnicy wyglądali na wycieńczonych – wyjaśniła Lael, którą posadzono na prawo od opata. – Kiedy zobaczyłam ich puste spojrzenia i to, jak powłóczyli nogami, nie miałam serca postąpić inaczej. Musieliśmy zmienić tamtych dwóch nieszczęśników.
Czterej mnisi siedzący po obu stronach Keleba uśmiechnęli się blado. Mieli szczęście, że niedługo po pieczętniczce zjawiła się grupka pielgrzymów, bo w przeciwnym razie wciąż byliby na nogach. Zgarbieni i wychudzeni, pachnący kadzidłem, łypali przekrwionymi oczami na chleb oraz gotowane pnącza, które właśnie zawędrowały na stół.
Tymczasem z zewnątrz ciągle i nieprzerwanie dobiegał żałobny śpiew.
– Kiedy ostatnio tu byłam – dodała Lael – wieczerzę jadło pięć razy tylu braci.
– Nie wątpię – powiedział opat, kiwając głową. Był starszym mężczyzną o piwnych oczach, kościstej twarzy i skórze tak obwisłej, że drżała przy każdym ruchu. – Przyznam szczerze, że odkąd sięgam pamięcią, sytuacja z liczbą pielgrzymujących nie była tak dramatyczna. Gdzie się podziały te czasy, gdy traktem ciągnął sznur wiernych?
– Powinnam zacząć martwić się o ciągłość Procesji? – zapytała z pozoru od niechcenia Lael i zmrużyła oczy. – Byłoby szkoda, gdyby ustała tradycja, która trwała przez ponad tysiąc lat, opierając się powodziom, zarazom czy innym kataklizmom. Wiele osób by tego żałowało…
Zapadła cisza, w której nikt nie odważył się choćby odchrząknąć. Opat zbladł, a mnisi wbili wzrok w stół. Na temat pieczętników krążyło wiele mitów. Niektórzy widzieli w wysłannikach Taldżuna kapryśne, niemal nadludzkie istoty interpretujące święte prawa z wielką dowolnością. Inni mówili – albo raczej szeptali – że opowieści o nadprzyrodzonych zdolnościach należy włożyć między bajki, a władza pieczętników jest w dużej mierze fikcyjna i bierze się bardziej z lęku prostego ludu niż z rzeczywistych uprawnień nadanych przez bóstwo.
Zakonnicy jednak doskonale wiedzieli, że prawda leży pośrodku. Pieczętnicy, choć mogli wiele, byli odpowiedzialni za swoje decyzje, a za nadużycie władzy nierzadko czekał ich los gorszy od śmierci. Co nie zmieniało faktu, że gdyby Lael dopatrzyła się w postępowaniu opata rażącego zaniedbania obowiązków…
– Brońcie bogowie, nie! – zapewnił starzec, potrząsając obwisłymi policzkami. – Procesja nigdy się nie zatrzyma. Pamięć o Utraconych Światach nie umrze, choćbym miał samotnie okrążać mury klasztoru!
– To dobrze.
Wniesiono kolejne półmiski. Na widok szynki w ziołach oraz pieczonych warzyw obsypanych prażonymi pestkami wygłodniali mnisi niemal zaczęli się ślinić. Lael wiedziała, że na co dzień jadali skromniej, a sutą ucztę zawdzięczali wyłącznie jej wizycie.
– Usiądźcie do modlitwy, zjecie z nami – powiedział opat do usługujących zakonników, po czym wygłosił krótką formułkę dziękczynną.
– Nareszcie – mruknął na koniec Keleb. – Łaziliśmy wokół murów chyba pół czuwania.
Lael znacząco spojrzała na nóż do mięs, potem na niego i znów na nóż. Pojął aluzję i w milczeniu zajął się jedzeniem. Pozostali poszli w jego ślady.
*
Kiedy Lael wreszcie padła na łóżko, przespała cały spoczynek i jedną trzecią czuwania. Na szczęście zamiast surowej celi dostała przytulny pokoik gościnny w środkowym segmencie klasztoru. Okno znajdowało się po nocnej stronie i nie wychodziło na hałaśliwy dziedziniec. Wystarczyło więc zatrzasnąć okiennice, aby móc drzemać do oporu, nie przejmując się słońcem ani innymi ludźmi. Tylko odległy śpiew uczestników procesji powracał co kwadrans przy każdym okrążeniu murów.
Kiedy wreszcie wstała, za drzwiami znalazła miednicę pełną wody oraz lekkie śniadanie – chleb, ser i owoce. Mnisi zostawili rzeczy na korytarzu, bo pewnie żaden nie miał odwagi zbudzić pieczętniczki. I dobrze, bo naprawdę potrzebowała odpoczynku. Odświeżyła się szybko, a potem usiadła na łóżku z talerzem na kolanach.
Jednak gdy tylko wgryzła się w trójkąt twardego, koziego sera, uderzyła ją znajoma fala odrealnienia. Lael zadrżała. Zaszumiało jej w uszach, światło przygasło, kolory zbladły. Przez krótką chwilę czuła się jak we śnie, w którym pokój nagle znalazł się na dnie oceanu. A potem…
Potem z sufitu spłynęła i wypełniła pokój ciemność czarniejsza niż smoła. Wokół Lael rozciągała się teraz bezgraniczna, pozbawiona światła otchłań. Nagle, nie wiadomo skąd, wyrosły mury z lśniącego obsydianu. Zamknęły się wokół pieczętniczki i uformowały niemożliwie wysoką wieżę – pustą, okrągłą, pozbawioną okien, o średnicy co najmniej stu kroków. Pod stopami zaistniała bazaltowa posadzka, a na ścianach zapłonęły pochodnie. Kręgi świecących punkcików zdawały się ciągnąć w nieskończoność, coraz wyżej i wyżej.
Lael uklękła. Wiedziała, co ją czeka. Basowy pomruk zwiastował nadchodzącą synchronizację. Uniosła wzrok i przygotowała się mentalnie. W dół szybu sunął gigantyczny, czarny monolit podobny do Oka Taldżuna – ośmiościenna bryła w kształcie bliźniaczych piramid zrośniętych podstawami. Zwolnił i zawisł tuż nad pieczętniczką. Mimowolnie zadygotała, przytłoczona jego rozmiarem. Jednym wierzchołkiem mierzył w nieskończoność, a drugim w jej czoło.
I nagle wystrzelił z niego strumień oślepiającego światła. Synchronizacja. Lael zacisnęła zęby, gdy do mózgu wdarł się potok obrazów i słów.
…dotarłaś na miejsce czeka cię zadanie ktoś knuje przeciw nam niech procesja trwa kolejny tysiąc lat ludzie muszą wierzyć w stałość naszych rządów odkryj prawdę znajdź winowajców i miej oczy szeroko otwarte…
W tym samym momencie setki wspomnień, myśli i obserwacji wyrwało się z jej pamięci, ochoczo wzlatując do boskiego umysłu Taldżuna.
A potem wszystko – obsydianowa wieża, lodowata posadzka i gigantyczny monolit – rozwiało się jak dym. Trans dobiegł końca, rzeczywistość wróciła, a wraz z nią pokój, łóżko i kęs słonego, śmierdzącego sera w ustach. Oszołomiona Lael przetarła oczy. Z doświadczenia wiedziała, że dla postronnych minęło zaledwie parę sekund.
Zostawiła prawie nietknięte śniadanie. Straciła apetyt. Wyszła z pokoju i pobiegła korytarzem w kierunku tarasu okalającego środkowy segment kompleksu. Musiała zaczerpnąć świeżego powietrza po tym, jak bóstwo siłą wtłoczyło jej do głowy informacje, jednocześnie bez żenady zaglądając we wszystkie wspomnienia z ostatniego miesiąca. Choć synchronizacja trwała tylko chwilę, mózg potrzebował czasu, żeby to wszystko przyswoić.
Bycie oczami, uszami i głosem Taldżuna to nie tylko władza oraz respekt.
Na tarasie minęła kilku zakonników w szarych habitach, wypoczywających w cieniu rozłożystych roślin w ogromnych donicach. Chciała pobyć sama. Okrążyła kompleks, aż znalazła odpowiednie miejsce przy barierce, skąd miała widok na słońce, ocean i skrawek półwyspu. Przez chwilę zbierała myśli. Synchronizacja czasem przychodziła we śnie, a czasem na jawie, zwykle raz na kilka tygodni. Potrafiła trwać sekundę albo i dziesięć, ale zawsze wycieńczała i zostawiała pieczętnika z poczuciem niepokoju. Wizje stanowiące preludium do transferu bywały najróżniejsze. Lael nie wiedziała na pewno, czy były jedynie skutkiem ubocznym – halucynacją zdezorientowanego umysłu – czy też zaplanowanym przez Taldżuna pokazem boskiej mocy. Podejrzewała, że to drugie. Zapewne miały przypominać, że bóstwo może zrobić z nią wszystko, co uzna za stosowne – i że jeśli zechce porozumieć się ze śmiertelniczką w jamie pełnej żmij, to tak właśnie się stanie.
Jej rozmyślania przerwała jednostajna melodia dobiegająca z dołu. Ceremonia żałobna trwająca nieprzerwanie od blisko jedenastu wieków nie ustawała.
Jako cerebral, a więc posiadacz nadludzkiego intelektu i wyczulonych zmysłów, Keleb przeżywał męki. Cierpiał jednocześnie na niedobór ciekawych bodźców i nadmiar tych monotonnych. Innymi słowy, nudził się i próbował nie oszaleć od smrodu oraz irytujących dźwięków.
Jako osobę świecką, w dodatku banitę, nie wpuszczono go do górnych segmentów – lub, jak mówili mnisi, „kręgów” – klasztoru. Ulokowano go w szopie przy dziedzińcu, nieopodal obór, pralni, młyna i innych pomieszczeń gospodarskich. Był uwięziony na raczej niewielkim obszarze o kształcie obwarzanka. Jego swobodę z jednej strony ograniczały ściany głównego budynku, a z drugiej – zasięg niewidzialnej smyczy, na której trzymała go Lael. Choć wędrowali razem od kilku miesięcy, nieufna pieczętniczka powstrzymywała go przed ucieczką czymś więcej niż przysięgą. Rozsądnie, bo Keleb nie należał do osób szczególnie bogobojnych. Bardziej niż powszechny w Pięciu Teokracjach lęk przed karą z niebios, trzymała go w ryzach mikstura, którą Lael wstrzyknęła mu do żył. Miliony mikroskopijnych stworzonek miały uwolnić do krwiobiegu silną neurotoksynę, gdyby cerebral oddalił się od niej na więcej niż kilometr. Chcąc nie chcąc, musiał tkwić w okolicach klasztoru.
Paradoksalnie, nagle najciekawsza wydała mu się Popielna Procesja. Ona jedna w tym całym cuchnącym grajdołku stanowiła wyzwanie godne jego umysłu.
Wyszedł przez bramę i dotarł do szerokiej ścieżki biegnącej wokół murów. Miliony kroków ubiły ziemię na kamień, starły na proch wszelką roślinność, wdeptując w glebę grubą warstwę popiołów. Keleb odczekał chwilę. Zbliżali się. Z tej odległości rozróżniał już słowa, które recytowano z monotonną, śpiewną intonacją.
– Kepler… dwa osiem… trzy ce… Miliard… trzysta… milionów… dusz…
Na czele korowodu zobaczył zakonników dźwigających ozdobny metalowy relikwiarz ze szczątkami technologii, które rzekomo pochodziły sprzed Wielkiego Rozpadu. Za nimi kroczyło – jak policzył za jednym rzutem oka – czterdziestu trzech mnichów-powierników. Ich najważniejszym zadaniem w życiu było zachować w pamięci wiedzę o Utraconych Światach.
– Gliese 832 c – recytowali dalej, powłócząc nogami, zakapturzeni i ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Jedenaście miliardów sto tysięcy dusz… Luyten b… Osiemset milionów dusz...
Keleb wiedział od Lael – choć absolutnie nie pojmował, czemu ktoś zdrowy na umyśle miałby się na to zgodzić – że przysięgli bez wytchnienia okrążać klasztor i powtarzać wyuczone słowa. Wolno im było opuścić korowód tylko wtedy, gdy na jakiś czas zastąpił ich pielgrzym. Gdyby nikt się nie trafił, mieli obowiązek podtrzymywać tradycję, aż padną z wycieńczenia.
Podobno zwykle zmienników nie brakowało i przeciętny mnich spędzał w procesji co najwyżej pół doby. Dziś jednak mogła odpocząć zaledwie garstka szczęśliwców. W pewnym oddaleniu za mężczyznami w szarych habitach – gdyż ci, bądź co bądź, załatwiali potrzeby w marszu – kroczyło ośmiu pielgrzymów. Co oczywiste, zwykli ludzie nie znali na pamięć nazw Utraconych Światów. A ponieważ mało kto potrafił czytać, problem rozwiązano w symboliczny sposób. Wystarczyło podpalić i wrzucić do kadzielnicy specjalnie spreparowaną wstęgę z wypisaną treścią elegii. Następnie podążało się za mnichami i w milczeniu słuchało ich słów. Oblany żywicą papier tlił się godzinami, dym ulatywał w niebo, a wiatr wiejący z dziennej strony wydmuchiwał z kadzielnicy popiół, od którego procesja wzięła swoją nazwę.
Keleb od dziecka słyszał legendy o Wielkim Rozpadzie przed wiekami, ale nie do końca wierzył we wszystko, co opowiadano. Chociaż był cerebralem, nie mieściło mu się w głowie, że kiedyś istniało imperium złożone z tysięcy światów i zamieszkane przez tak wielu ludzi. Jak funkcjonowałaby taka cywilizacja? I, przede wszystkim, czemu miałaby upaść? Co mogło rozdzielić połączone niegdyś światy?
Pomimo tych wątpliwości postanowił, że spróbuje nauczyć się słów elegii. Na pewno ciekawsze to niż słuchanie, jak beczą kozy i skrzypi kołowrót studni na dziedzińcu. Pozwolił więc, by pielgrzymi go wyprzedzili, a potem ruszył wolno za procesją. Zwykły człowiek potrzebowałby kilku miesięcy, żeby bezbłędnie spamiętać te wszystkie nazwy i liczby. Keleb miał nadzieję, że wyzwanie zajmie go przynajmniej na tydzień. Zmrużył oczy, skupił się na głosach mnichów, czując, jak jego żądny informacji mózg zaczyna chłonąć wiedzę.
– Tau Ceti e… Sześć miliardów dusz…
*
Pulchny bibliotekarz Jonn z podekscytowaniem prowadził Lael w górę krętych schodów. Prawie wcale nie przestawał mówić, więc szybko się zasapał.
– Czyli nigdy nie widziałaś naszych imponujących zbiorów? Proszę o wybaczenie, ale trudno mi to, prawda, objąć rozumem, że można odwiedzić Klasztor Północny kilkukrotnie i ani razu… – Urwał, żeby nabrać powietrza.
– Bywałam tu tylko przejazdem – wyjaśniła. – Jeden jedyny raz spędziłam w górnym kręgu więcej czasu, ale to było osiemnaście lat temu. Pół życia temu.
– Ach tak. Wówczas jeszcze nie byłem, prawda, opiekunem zbiorów. Wolno zapytać, czemu mój poprzednik nie zaprosił tak zacnego gościa do zwiedzenia biblioteki?
– Bo wtedy nie byłam jeszcze zacnym gościem. – Odwróciła wzrok i zacisnęła wargi. – Większość wizyty przeleżałam w transie albo dochodziłam do siebie po pierwszych w życiu synchronizacjach. Przyswajanie świętych kodeksów było długie i wyczerpujące. Na kilka godzin odwiedziłam też pracownię technologa.
– Doprawdy?
– Właśnie tutaj, na biegunie północnym, wypalono mi na skórze te blizny – powiedziała, odsłaniając dekolt, który zwykle kryła pod cienkim, błękitnym szalem z zefrijskiego jedwabiu. Stanowił on jedyną zbytkowną rzecz, jaką posiadała.
Okrągły i rumiany jak jabłuszko mężczyzna oblizał wargi, ewidentnie starając się patrzeć wszędzie, tylko nie w dekolt pieczętniczki. Bibliotekarz, podobnie jak opat, technolog i garstka innych najważniejszych zakonników, był zwolniony z obowiązku uczestnictwa w procesji. Dzięki temu mógł nie tylko wyhodować pokaźnych rozmiarów brzuch, ale też w przeciwieństwie do mnichów-powierników nie był zbyt wycieńczony, by odczuwać cielesne popędy. A Lael może nie była zjawiskową pięknością – zawsze uważała, że ma zbyt kościstą twarz i za ostry nos – ale też mało kto nazwałby ją nieatrakcyjną.
– Mogę zapytać, czy bolało? – powiedział Jonn. – To znaczy piętnowanie.
– A jak myślisz? – Na powrót owinęła się szalem. – Promień światła był cienki jak igła, ale palił jak rozżarzone żelazo. Poruszał nim mechanizm, a nie ludzka ręka.
– W czasach, prawda, przed Rozpadem taką wiązkę światła nazywano „laserem”.
– Jestem pod wrażeniem twojej wiedzy – skłamała beznamiętnie.
Jonn rozpromienił się, słysząc tę nieszczerą pochwałę. Najwyraźniej lepiej znał się na zbiorach bibliotecznych niż na ludziach. Chciał coś odpowiedzieć, ale znów zabrakło mu tchu. Pieczętniczka narzuciła szybkie tempo.
– Chyba jesteśmy na miejscu – stwierdziła Lael, gdy dotarli do szczytu schodów. Zamiast drzwi mieli przed sobą płytę z litego metalu. Mgliście pamiętała, że tylko garstka uprawnionych jest w stanie otworzyć przejście. Spojrzała na bibliotekarza, który z dumą położył dłoń na czarnej płytce obok framugi. Metalowa przegroda wsunęła się w ścianę.
– Zapraszam do górnego kręgu – powiedział z szerokim uśmiechem.
– Dziękuję.
Ruszyli labiryntem przejść. Korytarze były tu węższe, sufity wisiały niżej, a co najbardziej rzucało się w oczy, brakowało okien. Jedyne źródło światła stanowiły biegnące po sklepieniu wąskie paski świecącego materiału. Emanowały ciepłym, łagodnym blaskiem.
Jonn zaprowadził ją przed podwójne wrota z rzeźbionego drewna. Pchnął ciężkie skrzydła i gestem zaprosił pieczętniczkę do środka.
Biblioteka rzeczywiście robiła wrażenie. Powietrze w ogromnej sali pachniało kurzem i smarem. Długie na trzydzieści kroków regały sięgały sufitu wspartego przez dwa tuziny pokrytych mozaiką kolumn. Półki bliżej wejścia uginały się pod ciężarem opasłych tomów w futerałach z przezroczystego tworzywa, a te w głębi wyposażono w ponumerowane przegródki. Od czasu do czasu wzdłuż regałów tego drugiego rodzaju przesuwały się po prowadnicach mechaniczne ramiona. Bezszelestnie wyjmowały i wkładały do przegródek szklane tubusy.
– Osiemdziesiąt tysięcy pozycji papierowych i dwieście czterdzieści jottabajtów danych na różnego rodzaju nośnikach – podsumował z dumą Jonn.
– Imponujące – powiedziała Lael, tym razem szczerze.
– Część zbiorów pochodzi, prawda, sprzed ukończenia biblioteki tysiąc sto siedemnaście lat temu – dodał. – Zwróć, proszę, uwagę na kolumny. Mozaika powstała z fragmentów ceramicznych tabliczek, na których w czasach krótko po Rozpadzie zapisywano…
W tym momencie ktoś wszedł bibliotekarzowi w słowo. Zakonnik omal nie dostał ataku serca.
– Innym razem dokończysz ten fascynujący wykład, bracie Jonnie – powiedział opat, który właśnie wyłonił się spomiędzy regałów. – Chciałbym zamienić kilka słów z naszym dostojnym gościem. Na osobności, jeśli można. Zajmij się, proszę, konserwacją rękopisów.
Bibliotekarz z urażoną miną zdjął z półki futerał z woluminem i udał się do sąsiedniego pomieszczenia.
– Przejdźmy się między regałami – zaproponował opat.
Przez chwilę kroczyli w głąb biblioteki, odprowadzani przez mechaniczne ramię. W czteropalczastej niby-dłoni trzymało cylindryczny pojemnik z kryształem w środku. Zatrzymało się i wsunęło tubus do wnęki w kolumnie. Do czytnika, jak domyśliła się Lael.
– Przepełnia mnie tutaj spokój, wiesz? – dodał mężczyzna. – Ta sala emanuje aurą… trwałości. Niezmienności.
– Mam wrażenie, że wbrew temu, co usłyszałam podczas wczorajszego posiłku, obawiasz się o tę niezmienność, ojcze opacie.
– Wczoraj nie mogłem mówić swobodnie. Nie jestem pewien, czy mogę ufać wszystkim współbraciom. – Starzec skrzywił się i z zakłopotaniem przeczesał kępkę włosów, która siwym półksiężycem okalała jego błyszczącą łysinę. – Powiem wprost, pieczętniczko, choć zdaję sobie sprawę, że mogę tego pożałować. Trudno. Dobro klasztoru i wszystkich wyznawców Taldżuna leży mi na sercu bardziej niż własne.
– „…lecz gorliwi i prawdomówni niech nie lękają się gniewu Sędziego” – uspokoiła go Lael, cytując słowa świętej księgi.
– Dziękuję. Więc posłuchaj, prawda jest taka: nie mogę obiecać, że procesja się nie zatrzyma.
Chudy starzec umilkł na chwilę i zajrzał w stalowoszare oczy pieczętniczki, najwyraźniej czekając na reakcję. Nie doczekał się.
– Mów dalej.
– Mnisi są na skraju wytrzymałości, wkrótce zaczną jeden po drugim padać z wycieńczenia. Ostatnio jeden nie wytrzymał i odebrał sobie życie. – Potrząsnął głową, aż zadygotały obwisłe policzki. – Nie jestem głupi, wiem, że tutejsze kryształy mieszczą więcej wiedzy, niż potrafiłaby spamiętać cała procesja cerebrali. Nasza ceremonia nie jest Sędziemu do niczego potrzebna. Ale wiem również, że jest potrzebna zwykłym ludziom.
Nie musiał jej tłumaczyć, jak ważny dla zachowania stabilności jest autorytet Taldżuna oraz ludzi, którzy mu służą. Wielowiekowa tradycja stanowiła symbol niezmienności rządów Pięciu Bóstw. Jej przerwanie po tak długim czasie wzbudziłoby w poddanych niepokój. Wielu uznałoby to za zwiastun upadku starego porządku.
– Największy problem stanowią lawiny – kontynuował opat. – Blokują przełęcze, odcinając nas od dostaw żywności, a co gorsza zabijają pielgrzymów i odstraszają następnych. Z początku sądziłem, że to naturalne zjawisko… – Zawiesił głos.
– Dlaczego zmieniłeś zdanie?
– Zdarzają się zbyt często i zbyt regularnie. Całkiem jakby góry nie chciały nikogo przepuścić. A przynajmniej takie pogłoski słyszy się od pielgrzymów.
– Plotek nie wolno lekceważyć. Nawet te niedorzeczne mają ogromny wpływ na prosty lud.
– Zgadzam się. A kilka dni temu wstrząsy przybrały na sile. Wibracje czuliśmy aż tutaj.
– My również padliśmy ofiarą lawin. – Lael smutno pokiwała głową. – Gdy pokonywaliśmy ostatnią przełęcz, ziemia zadrżała i osunęły się kamienie. Jakimś trafem nic nam się nie stało, choć nasze wierzchowce nie miały tyle szczęścia. Jeden komodran zginął na miejscu, a drugi został ciężko ranny i musiałam go dobić.
– Przykro mi. Jednak wstrząsy to nie wszystko. – Opat przystanął i bezwiednie strzelił oczami na boki. – W klasztorze dzieją się dziwne rzeczy.
– Dziwne w znaczeniu „w piwnicy słychać niepokojące szepty”, czy raczej coś w stylu „ludzie nagle i bez ostrzeżenia stają w płomieniach”? Bo widywałam niejedno.
Opat zmełł w ustach przekleństwo, które nie uchodziło osobie na jego stanowisku.
– Dzięki bogom nic tak okropnego, ale…
– Ale?
– Trzy czuwania temu zaginął nasz jedyny cerebral. Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. A i z tą piwnicą byłaś blisko. Oczywiście normalnie nie dawałbym wiary relacjom, że komuś się coś przywidziało. Jakaś „postać ulotna jak dym”. Jednak w obecnej sytuacji sam nie wiem, co myśleć. Przez trzydzieści lat był spokój, a teraz nagle…
Wyrzucił dłonie do góry w geście bezsilności.
– Spokojnie, zajmę się waszymi problemami – zapewniła Lael. – Po to mnie przysłano.
Pamiętała poprzednią synchronizację. Była krótka. Taldżun wziął wspomnienia śmiertelniczki, a w zamian dał tylko jedną instrukcję. Kazał jej iść do tego samego klasztoru, w którym jako osiemnastoletnia dziewczyna stała się narzędziem w rękach bóstwa.
– Nie wątpię w twoje umiejętności, pieczętniczko. Proszę tylko o pośpiech.
– Wszystko po kolei, ojcze opacie. – Lael oparła się o kolumnę, skrzyżowała ręce na piersi i w zamyśleniu zmrużyła oczy. – Widzę to tak: mamy trzy tropy do sprawdzenia. Pierwszy to zniknięcie cerebrala. Drugi, najbardziej niepewny, to zjawa w piwnicy, choć założę się, że widziadło było tylko wytworem przemęczonego umysłu. Trzeci trop, czyli wstrząsy, jest najważniejszy, ale przy tym najtrudniejszy do rozpracowania. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak się do niego zabrać. – Zawahała się. – Jednak w rzeczywistości największy problem to skutek lawin, czyli brak pielgrzymów. Muszę o coś zapytać.
– Słucham.
– Czemu nie poprosiliście innej świątyni o zmienników? Nie muszą nawet znać nazw Utraconych Światów, choć na pewno dałoby się zorganizować tuzin cerebrali. Szybko nauczyliby się tekstu na pamięć i odciążyli mnichów.
– Kazałem użyć skrzyni dalekomówiącej, by poprosić o pomoc świątynię w Synurii. Niestety, nikt nie dotarł – wyjaśnił ze smutkiem opat. – Nieszczęsnych akolitów zabiła lawina.
– Rozumiem. A czy rozważaliście użycie technologii do przetransportowania zmienników?
– Obawiam się, że to przerasta możliwości naszego technologa.
Lael zniżyła głos.
– Chodziło mi raczej o boskie technologie. Już tłumaczę. Pieczętnik nie musi czekać na synchronizację, żeby porozmawiać z Taldżunem. Nie wolno nam nadużywać tej zdolności, ale w razie konieczności jestem w stanie sama wejść w trans i poprosić o audiencję. Oczywiście ani ja, ani żaden inny śmiertelnik nie zna pełni boskich mocy, jednak wiem, że przetransportowanie kilkunastu osób z jednego krańca kontynentu na drugi nie stanowi problemu.
Opat przez chwilę błądził wzrokiem po przezroczystych tubusach kryjących podłużne, żółtawe kryształy.
– To ryzykowne – powiedział wreszcie. – Użycie tak potężnej technologii nie uszłoby niczyjej uwadze. Czytałem w księgach opisy metalowych wież, które latały do pustki między światami, a potem osiadały na słupie ognia spopielającego wszystko w promieniu stu kroków. Coś takiego z pewnością zrobiłoby piorunujące wrażenie na prostym ludzie, ale pokazałoby również, że jesteśmy zdesperowani. Że dzieje się coś, co nie miało miejsca od stuleci.
– Sądzę, że w grę wchodzi wykorzystanie subtelniejszych środków. Cichszych, mniej spektakularnych i nie tak… spopielających. Jednak zgadzam się, ojcze opacie, że lepiej zaczekać. Muszę uzyskać pewność, że to konieczne, zanim poproszę boga o taką przysługę. Poza tym, sprowadzając zmienników spoza klasztoru, kupimy sobie więcej czasu, ale nie pozbędziemy się źródła waszych problemów.
Lael nadal układała sobie w głowie informacje, które otrzymała podczas synchronizacji. Zaczynała wyciągać też własne wnioski. Kłopoty w klasztorze musiały być skutkiem działania wrogich sił. Aktywność demonów znacząco wzrosła w ostatnich miesiącach. Może nieprzyjazne byty zamieszkujące Strumienie Myśli próbowały zdestabilizować sytuację w Pięciu Teokracjach. Może któryś z mnichów wszedł z nimi w kontakt i albo oszalał, albo dał się zmanipulować. A może działo się coś jeszcze innego.
Tak czy inaczej, Taldżun najwyraźniej uznał udział demonów za ewentualność godną rozważenia. Do świadomości Lael powoli docierały fragmenty wiedzy, którą wtłoczył jej do mózgu. Z niepokojem odkrywała w swojej pamięci nowe myśloskrypty przeciw niematerialnym intelektom. Jej bóg nie wykluczał konfrontacji.
– Źródła problemów? – zapytał opat. – To znaczy?
– To znaczy, że jak sam powiedziałeś, dzieje się coś dziwnego. – Zastanawiała się tylko przez moment. – Zajmijmy się najpierw zniknięciem waszego cerebrala. Kim był?
– Nazywał się Ravael. Był strażnikiem artefaktów.
– Czyli asystentem technologa?
Opat pokręcił głową.
– Te dwie funkcje są od siebie niezależne. Technolog wytwarza cudowne przedmioty na potrzeby klasztoru albo książąt. Strażnik klasyfikuje i przechowuje artefakty, zarówno te z klasztornego fabrykatora, jak i te pochodzące z darów wotywnych.
– Odpowiedzialne stanowisko. Jedno z tych, które stwarzają pokusy – zauważyła Lael. – Nasuwa się oczywiste pytanie: czy cokolwiek zniknęło? Na początek potwierdźmy lub wykluczmy ewentualność, że zaginiony nakradł bezcennych przedmiotów i się ulotnił. Życie zakonnika nie każdemu służy.
– Wszystkie artefakty są na swoich miejscach – zapewnił starzec.
– Kto porównywał rejestr ze stanem faktycznym? – zapytała chłodno pieczętniczka.
– Brat Jonn. Od zaginięcia Ravaela teraz to on jest odpowiedzialny za skarbiec artefaktów.
– Na ile mu ufasz?
Opat się zawahał.
– Nie tak bezgranicznie jak tobie, ale uważam go za człowieka uczciwego i pobożnego.
Lael uśmiechnęła się lekko.
– Nie sądziłam, że zaufasz mi bezgranicznie.
Rozłożył ręce, kołysząc szerokimi rękawami habitu.
– Jakże mogło być inaczej?
– Zapewniam, że mogło. Zazwyczaj ludzie podchodzą do nas z dystansem. – Spoważniała. – Ale dobrze, skoro tak, chcę zobaczyć skarbiec artefaktów.
– Nie ma problemu, pieczętniczko. Chodźmy po Jonna.
– Najpierw po Keleba, potem po bibliotekarza.
Starzec poczerwieniał na twarzy.
– A-ale on jest… on ma… – wydukał.
– Tak, jest banitą, ma wypalone na czole wielkie, brzydkie piętno. Zauważyłam. Trudno je przeoczyć.
– No, a przecież skarbiec… To znaczy, bo… – Usta zrozpaczonego opata najwyraźniej nie chciały współpracować z mózgiem.
Pieczętniczka podeszła o pół kroku i spojrzała mu prosto w oczy.
– Podobno darzysz mnie pełnym zaufaniem. A ja z kolei ufam Kelebowi akurat na tyle, żeby obiecać, że nic się nie stanie, jeśli wpuścimy go do środkowego i górnego kręgu. Oczywiście tylko w mojej obecności.
Starszy mężczyzna przez dłuższą chwilę bił się z myślami, aż wreszcie odpowiedział zrezygnowanym tonem:
– Zgadzam się.
Oko Taldżuna znów wędrowało po bezchmurnym niebie. Sięgnęło zenitu i sunęło dalej, by wkrótce zniknąć za horyzontem. Mówiono, że strzeże Klasztoru Północnego, dlatego w tych okolicach pojawiało się najczęściej. Jednak Keleb usłyszał kiedyś od pieczętniczki, że czarny monolit nie odwiedza bieguna z sympatii do miejsc sakralnych, a z powodu czegoś, co nazwała „orbitą polarną”.
– No, no, tego się nie spodziewałam! – szepnęła Lael, doganiając cerebrala kroczącego za uczestnikami procesji. – Aż tak cię tknęło sumienie? Chciałeś odpokutowania winy?
– Raczej aż tak się nudziłem, kiedy zostawiłaś mnie samego między wychodkiem a stertą kompostu – syknął z wyrzutem. – Mam nadzieję, że przyszłaś zawołać mnie na obiad.
– To klasztor, a nie książęcy dwór – odpowiedziała. – Tu się jada rano i wieczorem.
Keleb głośno westchnął, bo już zdążył porządnie zgłodnieć. Kilku pielgrzymów odwróciło się i skarciło ich wzrokiem za rozmowy. Obejrzał się nawet jeden z mnichów.
– Nie jęcz, tylko chodź. – Lael zniżyła głos do szeptu. – Mam dla ciebie ciekawsze zajęcie, spodoba ci się. – Już otwierał usta, ale go uprzedziła. – Wiem, że twój mózg potrzebuje więcej energii niż mózg zwykłego człowieka. Zahaczymy o spiżarnię.
Osiemdziesiąt stopni schodów, dwie pajdy chleba i jedną suszoną rybę później stanęli we czwórkę przed pancernymi wrotami do skarbca artefaktów. Zmieszany Jonn popatrzył niepewnie na opata. Gdy ten skinął głową, bibliotekarz pochylił się, aby zajrzeć przez okrągłą dziurkę w murze. Najwyraźniej nie było tam nic ciekawego, bo szybko się cofnął i zamrugał, jak gdyby oślepiony jaskrawym światłem.
Tymczasem wrota otworzyły się jak zaczarowane. Choć Keleb wytężył słuch, skrzydła drzwi wsunęły się w ścianę zupełnie bezszelestnie. Lael dała znak, żeby wszedł pierwszy. Przestępując próg, odnotował przyspieszony oddech Jonna. Bibliotekarz pewnie martwił się, że przestępca coś zniszczy albo ukradnie. Czy może denerwował się z innego, ciekawszego powodu?
Wnętrze skarbca samoistnie rozświetliło się łagodnym blaskiem. Błękitnawa łuna brała się nie wiadomo skąd. Pomieszczenie było spore, jednak wydawało się ciasne. Większość miejsca zajmowały grube filary o kwadratowym przekroju. Umieszczone w nich oraz w ścianach wnęki kryły proste, metalowe szkatułki. Keleb bez problemu dostrzegł ślady serdelkowatych palców wyrysowane w warstwie kurzu na ich wiekach. W rogu stało krzesło i biurko, a na nim leżało kilka grubych ksiąg oraz przybory do pisania. Zauważył, że kwadratową podstawkę na pióro odłożono pod kątem do krawędzi biurka. W dodatku jej pozycja względem słojów drewna na powierzchni blatu drażniła zmysł estetyki swoją asymetrią. Intuicja podpowiadała Kelebowi, że osobnik, który ostatnio tu zasiadał, nie był cerebralem.
Kiedy zbliżył się do biurka, Jonn pospiesznie podreptał za nim.
– Spokojnie, pobożny człowieku, bez twojej zgody niczego nawet nie musnę opuszką palca – obiecał Keleb z całkowicie nieszczerym uśmiechem.
– Już ja się o to postaram – odburknął bibliotekarz.
Opat i Lael weszli za nimi do środka, a drzwi bezgłośnie zasunęły się za nimi. Pieczętniczka stanęła obok cerebrala. Keleb bezwiednie wyprostował się jak uczeń w obecności nauczyciela.
– W jaki sposób porównywałeś spis artefaktów ze stanem faktycznym? – zapytała bibliotekarza Lael. – Nie mówię, że źle to zrobiłeś – dodała, widząc jego minę. – Po prostu chcę wiedzieć, jak prowadzicie dokumentację.
Zapytany zerknął na opata, a gdy ten ledwo zauważalnie skinął głową, bibliotekarz usiadł przy biurku i otworzył pierwszą z ksiąg. Wielkie stronice zapisano równym, schludnym pismem. A raczej dwoma charakterami pisma, bo różnica między literami Jonna i jego poprzednika rzucała się w oczy.
– To jest, prawda, główny rejestr – zaczął korpulentny opiekun księgozbiorów. – Zapisujemy tutaj datę każdego otwarcia szkatułki z artefaktem, niezależnie od celu. Jak widać, otworzyłem wszystkie, czyli dwieście siedemnaście, i posprawdzałem, czy niczego nie brakuje.
Dwieście siedemnaście! Keleb zobaczył oczami wyobraźni samego siebie na ciepłej posadce strażnika artefaktów. O tak, przypilnowałby je bardzo dobrze, a potem, rzecz jasna, spieniężył w dominium Sunnara albo Elhirii, gdzie kwitł czarny rynek artefaktów i innych „cudownych przedmiotów”. Wystarczyło znać odpowiednich ludzi albo, tak jak on, umieć wkręcić się w odpowiednie kręgi. Gdyby tych głupców obchodziło cokolwiek oprócz łażenia wokół klasztoru, szybko by się zorientowali, w jakie luksusy można opływać za tuzin takich świecidełek.
– A co właściwie powstrzymywało Ravaela przed tym – wtrącił się Keleb – żeby otworzyć szkatułkę bez wpisywania tego do rejestru?
– Pióro – odpowiedział Jonn.
– Pióro?
– Tak, dobrze słyszałeś. – Zakonnik wyjął przyrząd do pisania z podstawki i uniósł go ostrożnie jak świętą relikwię. – To, co tu widzicie, to nie jest zwyczajny drewniany uchwyt ze stalówką.
– A dokładnie tak wygląda.
– Pozory mylą – syknął poirytowany bibliotekarz. – Mniejsza już o fakt, że gładko pisze, nie robi kleksów i nie potrzebuje kałamarza, bo w środku ma zbiorniczek z atramentem. Najważniejsze, że pióro strażnika artefaktów czyta zapisywane słowa, które wędrują później do pamięci Taldżuna, dzięki czemu Sędzia dokładnie wie, co posiadamy w skarbcu i mówi nam, dokąd mamy dany przedmiot odesłać. Poza tym pióro działa jak klucz, tę metalową część nad stalówką należy zbliżyć do zamka szkatułki. Po jej otwarciu trzeba jak najszybciej wpisać do rejestru datę i numer. W przeciwnym razie strażnikowi grożą, prawda, poważne konsekwencje.
– Czyli możemy założyć, że twój poprzednik wszystko skrzętnie notował – podsumował Keleb, zaglądając Jonnowi przez ramię. Coś przykuło jego uwagę, pewna regularność wyłaniająca się z chaosu. Nadchodzący przebłysk intuicji odczuwał jako nieznośne mrowienie z tyłu głowy. Odpowiedź była na wyciągnięcie ręki…
– Mhm. A znowuż ta grubsza księga – kontynuował bibliotekarz – zawiera opisy poszczególnych przedmiotów. Ravael notował nawet najdrobniejsze, prawda, detale. Porównałem jego zapiski z wyglądem artefaktów, żeby wykluczyć podmianę na falsyfikat.
– Rozsądnie – pochwaliła go Lael.
W tym momencie przebłysk intuicji przebił się do świadomości Keleba, który nadal zapuszczał żurawia do głównego rejestru.
– W regularnych odstępach czasu drżała mu ręka – powiedział nagle.
– Co? – zapytali jednocześnie pieczętniczka i bibliotekarz.
Cerebral przysunął księgę do siebie i zaczął przerzucać kartki.
– Różnice są subtelne, ale nie mam wątpliwości: drżenie, nerwowość, pośpiech… – Jego wzrok błyskawicznie przemykał po stronicach. – Zwiększony nacisk na papier, spięte mięśnie. Dostrzegam regularność. Objawy narastają przez kilka dni, potem znikają, następnie powoli wracają i koło się zamyka. To działo się od dłuższego czasu, jak widzę. Dwa miesiące temu jeden cykl trwał sześć do ośmiu czuwań, ale ten czas stopniowo skrócił się o połowę. Ostatnie wpisy Ravaela są, że tak powiem, w fazie szczytowego dygotu.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy z konsternacją spoglądali na księgę i na Keleba.
– Co to wszystko oznacza? – zapytał milczący dotąd opat.
Cerebral wzruszył ramionami.
– Jeszcze nie wiemy – odpowiedziała Lael. – Może chorobę?
– Jeżeli Ravael chorował, najwyraźniej ukrywał to przed współbraćmi. – Opat potrząsnął głową. – W przeciwnym razie wiedziałbym o tym.
– Mógł zataić problemy zdrowotne, żeby nie stracić posady. – Keleb wzruszył ramionami. Przyszło mu do głowy inne możliwe wyjaśnienie, ale na razie wolał o nim nie wspominać.
– Zakładając, że był chory, najwyraźniej czymś się leczył – powiedziała pieczętniczka. – Musiał regularnie brać lek, który na jakiś czas łagodził objawy. Coś przeoczyłam?
– Wzrastała tolerancja organizmu – podsunął cerebral. – Substancja pomagała na coraz krócej.
Lael w zamyśleniu zmrużyła powieki. Rozejrzała się, przemykając nieobecnym wzrokiem po dziesiątkach wnęk ze szkatułkami.
Nagle zaświeciły jej się oczy.
– Niekoniecznie substancja! – wykrzyknęła. – Jonn, czy wśród artefaktów nie ma przedmiotów leczących?
– O ile pamiętam, kilka rzeczywiście ma zastosowanie medyczne – przyznał bibliotekarz.
– Sprawdźmy więc rejestr.
Uwinęli się raz-dwa. Keleb wyszukiwał numery szkatułek otwieranych tuż przed poprawą stanu zdrowia zaginionego, a Jonn czytał opisy zawarte w drugiej księdze.
– To chyba fałszywy trop – zawyrokował z posępną miną opiekun księgozbiorów. – Tańczący piasek, wykrywacz trucizn, grająca skrzynka, sztylet z paraliżującym ostrzem… Przedmioty przeznaczone dla książąt i, prawda, szlachty. Cenne, ale nie lecznicze.
„Szkoda” – pomyślał Keleb. Odkąd wędrował z pieczętniczką, najlepsze momenty jego życia były wtedy, gdy okazywało się, że ma rację. Choć jeśli się zastanowić, od zawsze były to jedne z najlepszych chwil.
Lael zacisnęła wargi w wąską kreskę.
– Mimo wszystko sprawdzimy szkatułki – powiedziała.
Bibliotekarz spojrzał na opata i chyba chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Zrozumiał, że to nie była prośba. Tymczasem Keleb usłużnie odszukał wnękę z odpowiednim numerem, po czym podał szkatułkę pieczętniczce, która podsunęła ją pod nos Jonnowi. Zakonnik westchnął i przyłożył pióro do miejsca, gdzie powinna znajdować się dziurka od klucza.
Pod wiekiem, na miękkiej wyściółce, spoczywał ozdobny sztylet o szerokiej głowni. Bibliotekarz zbladł, gdy Lael bez ceregieli wyjęła kosztowny artefakt ze szkatułki. Przerzuciła broń z ręki do ręki i obróciła ją w palcach, zręcznie zmieniając chwyt z prostego na odwrotny i z powrotem.
– Bardzo lekki – stwierdziła, kładąc sztylet na kancie dłoni i balansując przez moment. – Do tego dziwnie wyważony. Jesteś absolutnie pewien, że sprawdzałeś wszystko? Nawet wnętrze?
Bibliotekarz zamarł. Poruszył ustami jak ryba wyjęta z wody.
– Ja… No bo…
– Rozumiem – wycedziła.
Cerebral z fascynacją patrzył, jak Lael z łatwością odnajduje ukrytą pod jelcem dźwigienkę. Głowica odskoczyła, odsłaniając puste wnętrze rękojeści.
– Brakuje ogniwa zasilającego – stwierdziła pieczętniczka. – Keleb, podaj inną szkatułkę.
Gdy wykonał polecenie, bezceremonialnie wyjęła pióro ze zdrętwiałych palców Jonna i samodzielnie otworzyła zamek. W środku znajdowała się zapieczętowana szklana fiolka wypełniona po brzegi drobnym, złotym pyłem.
– Sprawdź jeszcze raz – rzuciła szorstko do Jonna. – Tym razem tak dokładnie, jakby zależało od tego twoje życie.
Zakonnik z trudem przełknął ślinę. Przez kilka długich chwil porównywał przedmiot z opisem. Wreszcie pokiwał głową i wolno wypuścił powietrze.
– Ktoś podmienił fiolkę – wychrypiał grobowym głosem. – Ta tutaj jest jednak trochę mniejsza niż zapisano w księdze. A więc ubyło tańczącego piasku…
Lael głośno zatrzasnęła szkatułkę. Bibliotekarz zrobił minę jak zbity pies.
– Błagam o wybaczenie! – wydusił. – Ravael zaginął tak nagle i, prawda, zabrakło czasu…
– Nie denerwuj mnie – przerwała. – Masz szczęście, że dostrzegam okoliczności łagodzące. Tylko pamiętaj. Nie każdy pieczętnik byłby tak wyrozumiały. – Przez chwilę mierzyła go wzrokiem. – A wracając do tematu… Wychodzi na to, że Ravael podkradał fragmenty artefaktów. Pytanie tylko: po co mu one?
– Są ludzie, którzy zapłacą dobre pieniądze za takie rzeczy – podpowiedział Keleb. – Nie żebym coś o tym wiedział.
Lael się zastanowiła.
– Czyli sprzedawał je, aby zarobić na lekarstwo? Ale przecież poprawa następowała krótko po kradzieży. Musiałby spieniężać albo wymieniać kradzione komponenty w pobliżu klasztoru. Mało prawdopodobne. Chyba że paser przychodził w przebraniu pielgrzyma.
Opat odchrząknął.
– Przepraszam najmocniej, ale jaki to ma właściwie związek z problemami klasztoru? Z lawinami i brakiem wiernych?
– Możliwe, że nie ma najmniejszego związku – odpowiedziała Lael, wzruszając ramionami. – Może całkiem przypadkiem odkryliśmy…
W tym momencie nieznana siła zrobiła coś, na co większości osób brakowało odwagi – przerwała pieczętniczce w pół zdania. Pomieszczenie zadrżało, szkatułki zadzwoniły metalicznie w swoich wnękach. Cała czwórka rozejrzała się z niepokojem. Po pierwszej fali wstrząsów nadeszła druga, jeszcze silniejsza. Wibracje rozchodziły się po podłodze, przenikały przez stopy aż do kości. Zaniepokojona Lael podeszła do grubych drzwi i otworzyła je przyciskiem. W tym momencie z zewnątrz dobiegł łoskot. Coś ciężkiego spadło na kamienną posadzkę.
– Na Sędziego, czy to było w bibliotece? – jęknął Jonn, zrywając się z krzesła.
– Bardziej niż o księgozbiory martwię się o mury – powiedział opat. – To najsilniejsze wstrząsy, jakich doświadczyliśmy.
– Chodźmy sprawdzić, czy nie ucierpiały! – wykrzyknął bibliotekarz, choć trudno stwierdzić, co dokładnie miał na myśli. Ruszył niezgrabnym truchtem do wyjścia, jednak Lael zagrodziła mu drogę.
– Nie zapomniałeś o czymś?
– Hm? – Popatrzył na nią zdezorientowany.
– Wpis do rejestru? Dwie szkatułki, które otworzyliśmy? – Prychnęła z dezaprobatą. – Mam nadzieję, że lepszy z ciebie bibliotekarz niż strażnik artefaktów.
*
Zanim zbiegli do dolnego kręgu, wstrząsy ustały. Lael bez problemu wyprzedziła opata, cerebrala i bibliotekarza. Wypadła na dziedziniec. Od progu uderzyły ją spanikowane krzyki zakonników. Na ziemi leżał nieruchomo mężczyzna w szarym habicie, otoczony przez kilku mnichów. Ktoś się modlił, ktoś klepał nieszczęśnika po lepkim, brązowo-czerwonym policzku. Do zakrwawionej twarzy przylgnął kurz.
Pieczętniczka rozejrzała się, żeby chłodno ocenić sytuację. Wokół nieprzytomnego walały się kamienie wielkości ludzkiej głowy, z widocznymi śladami zaprawy. Uniosła wzrok. Ukruszył się skraj tarasu okalającego środkowy krąg – tego samego tarasu, po którym spacerowała jeszcze dziś rano, zbierając myśli po synchronizacji.
Nieszczęśnik wydał chrapliwy jęk. „Więc jednak nie zginął na miejscu” – pomyślała. – „Może nie dołączy do rosnącej listy ofiar trzęsień ziemi”.
Czterech mnichów w pośpiechu ułożyło współbrata na zaimprowizowanych noszach, a tymczasem do Lael dołączyli Keleb i Jonn. Po krótkiej chwili na dziedzińcu pojawił się zdyszany opat. Pieczętniczka jeszcze nie zdążyła mu wyjaśnić, co zaszło, gdy po schodach zszedł ktoś jeszcze.
Nie widziała tego mężczyny od osiemnastu lat, ale natychmiast go rozpoznała. Orli nos, pociągła twarz ze spiczastym podbródkiem, no i te oczy. Przenikliwe i chłodne jak jej własne, o tęczówkach z żółtymi plamkami zdradzającymi domieszkę cerebralskiej krwi. Oczy, które już zawsze miały kojarzyć jej się z cierpieniem.
Technolog Delan podszedł i ukłonił się lekko najpierw jej, a potem przełożonemu.
– Dawno się nie widzieliśmy, pieczętniczko – powiedział dźwięcznym głosem. – Wybacz, że nie przywitałem się wczoraj. Byłem tak zajęty, że opuściłem pracownię długo po wieczerzy.
Lael próbowała posłać mu uprzejmy uśmiech. Sędzia jej świadkiem, że próbowała. Powtarzała sobie w myślach, że technolog jedynie wykonywał wolę Taldżuna. Że nie kierowało nim okrucieństwo, gdy wypalał laserem piętno na jej skórze, wtłaczał do żył zarodniki infoflory i sprawiał, że jej umysł zdawał się płonąć jak suche liście.
Zdołała tylko wykrzywić usta w parodii uśmiechu, więc szybko zrezygnowała.
– Witaj, Delan. Nic się nie zmieniłeś.
– Zbytek uprzejmości, droga Lael. Bo chyba nadal wolno mi tak do ciebie mówić?
– Wolno. Chociaż obędzie się bez „droga”. I wcale nie jestem uprzejma, tylko stwierdzam fakt.
Istotnie, mężczyzna wyglądał jakby był lekko po pięćdziesiątce, choć musiał liczyć sobie dwie dekady więcej. Pieczętniczka od osiągnięcia pełnoletności spotkała tysiące ludzi w najróżniejszym wieku. Tylko z garstką czas obszedł się równie łaskawie.
Do rozmowy włączył się opat, a konwersacja zeszła na temat wstrząsów i tego, że na szczęście odłamał się tylko fragment tarasu. Delan zapewnił, że mury, choć liczyły sobie ponad jedenaście wieków, powinny wytrzymać nawet dużo silniejsze drżenia. Keleb zastanowił się na głos, gdzie znajdowało się epicentrum trzęsienia, ale oczywiście nikt nie umiał mu odpowiedzieć. Jonn przeprosił i oddalił się, żeby sprawdzić bibliotekę.
Lael prawie ich nie słuchała. Była zmęczona. Odprowadziła wzrokiem bibliotekarza i strażnika artefaktów w jednej osobie. „Odkąd Ravael zaginął, jesteś jedną z najważniejszych osób w klasztorze” – pomyślała. „Czy tego właśnie chciałeś? Czyżbyś pomógł swojemu poprzednikowi rozpłynąć się w powietrzu?”
Bibliotekarz zdecydowanie nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu zależy na władzy czy bogactwach. Lael uznała, że Jonn nade wszystko cenił sobie święty spokój. Choć z drugiej strony wiedziała, że pozory mylą, zaś nawet najbardziej doświadczony pieczętnik nie potrafi czytać w myślach. Czy to możliwe, że bibliotekarz kupował od cerebrala komponenty artefaktów, a potem pozbył się wspólnika? Na przykład kiedy wykradane ochłapy przestały mu wystarczać albo gdy się pokłócili? Może Ravael stwierdził, że proceder jest zbyt ryzykowny i postanowił się wycofać? Z doświadczenia wiedziała, że kiedy ginął przestępca, w połowie przypadków chodziło o porachunki.
A jednak nie przemawiała do Lael wersja rzeczywistości, w której nieporadny bibliotekarz byłby w stanie kogoś zabić, w dodatku subtelnie i niepostrzeżenie.
Przeniosła spojrzenie na pozostałych dwóch zakonników i znów skupiła się na rozmowie.
– Zastanawiam się nad czymś. Czy fabrykator w twojej pracowni mógłby nam jakoś pomóc? – zapytał opat Delana. – Chociażby produkując żywność?
Technolog przekrzywił głowę.
– Teoretycznie tak – przyznał – ale na dłuższą metę to nieopłacalne i niepraktyczne, ojcze opacie. Fabrykator jest przystosowany do produkcji artefaktów i komponentów zamiennych, a nie kaszy. Chyba że mam wytwarzać glukozę ze słomy? Dałoby się zrobić, wystarczy rozerwać kilka wiązań molekularnych. Tylko jak długo można karmić ludzi wodą z cukrem?
– Pytam o doraźną pomoc – powiedział opat.
– W takim wypadku rozważ produkcję stymulantów – zaproponował Delan. – Kilkaset miligramów odpowiedniej substancji potrafi zdziałać cuda. Mnisi nie odczują głodu i zmęczenia przez wiele dni.
Opat przygryzł wargę i spuścił wzrok.
– W Procesji zawsze chodziło o walkę z samym sobą, a nie o to, żeby kroczyć jak maszyna – odparł cicho. – Ale jeszcze to przemyślę.
Lael spoglądała raz na jednego, raz na drugiego. „Rozmawiają o rzeczach, które dla zwykłego człowieka są najprawdziwszą magią” – uświadomiła sobie. Szczególnie technolog i strażnik artefaktów musieli posiadać wiedzę, którą większość ludzkości zatraciła: wiedzę o boskich technologiach i ukrytych regułach kierujących światem. Pieczętniczce wydało się dziwne, że tak ważni ludzie nie mieli uczniów, adeptów czy terminatorów, przez co schedę po Ravaelu przejął niekompetentny i nieprzygotowany bibliotekarz. Choć właściwie skąd pewność, że nie przyuczali sobie następców?
Zapytała o to technologa. Mężczyzna się zasępił. Jego twarz, zazwyczaj obojętna i wyniosła, wyglądała dziwnie z wyrazem smutku.
– Oczywiście, że miałem ucznia, zresztą całkiem pojętnego – odpowiedział. – Niestety, zmarł przed... Hm, kiedy to było? Nieco ponad trzy miesiące temu.
– Na co?
– Medyk twierdził, że to zatrucie krwi. Czemu pytasz?
– Tak mówią na wiele chorób, czyli w sumie nie wiadomo – mruknęła, ignorując pytanie. – A strażnik artefaktów? Nikogo nie szkolił? Nie było na jego miejsce kogoś lepszego niż Jonn?
– On też uczył młodego, zdolnego mnicha na swojego następcę – wtrącił się opat. – Jednak uczniowie nie są zwolnieni z obowiązku udziału w procesji. Ostatnio było naprawdę ciężko, chłopak nie wytrzymał i… no cóż, pieczętniczko, to właśnie ten człowiek, o którym mówiłem, że odebrał sobie życie. Powiesił się.
– Nie wspominałeś, że był kimś szczególnym – zauważyła opanowanym głosem, choć wewnątrz wcale nie była taka spokojna. Wręcz przeciwnie. Czuła dreszcz podekscytowania.
Ten zbieg okoliczności był zbyt intrygujący, by dało się go zignorować. W odstępie trzech miesięcy zmarli dwaj młodzi mężczyźni szkoleni do objęcia bardzo ważnych funkcji związanych z technologią. Być może ktoś pomógł mnichom rozstać się z tym światem. Czemu? Przypomniała jej się hipoteza o zatargu między wspólnikami. Jeżeli w proceder zamieszany był uczeń Ravaela – mający dostęp do skarbca artefaktów – oraz uczeń Delana – mający dostęp do fabrykatora – to niewykluczone, że ogniwa zasilające, nanoboty, materia egzotyczna i inne zaawansowane komponenty wcale nie opuszczały klasztornych murów, tylko służyły do produkcji cudownych przedmiotów. A w Pięciu Teokracjach mogli to, rzecz jasna, legalnie robić jedynie usankcjonowani przez bogów technolodzy. Gdyby jeszcze udało się ustalić, jaką rolę odgrywali w tym poszczególni mnisi i co dokładnie się z nimi stało...
Napomniała się w myślach, że to tylko hipoteza, która w dodatku nie wyjaśniała wszystkiego – jak choćby tajemniczej choroby cerebrala – lecz pieczętniczka mimo wszystko miała przeczucie, że dokonała przełomu.
O ile nie okaże się, że pierwszego jednak zabiła choroba, a drugi faktycznie zginął z własnej ręki.
– Gdzie ich pochowano? – zapytała.