Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Okopy Świętej Trójcy to dwadzieścia jeden rozmów, jakie przeprowadził z Markiem Nowakowskim Krzysztof Świątek. Książkę kończy rozmowa Nowakowskiego z Grzegorzem Eberhardtem, będąca swoistym alfabetem autora Benka kwiaciarza.
Okopy... to nostalgiczna opowieść o tym, co minęło, o wędrówkach po zmieniających się ulicach, o przystankach w Warszawie, których już dziś nie ma dla niego. Te przystanki to niepowtarzalne miejsca, w których żyli niepowtarzalni ludzie. Znika ta uroda miasta, która była tkanką jego opowiadań. Dziś w coraz bardziej anonimowej architekturze zamieszkuje społeczeństwo nomadów, pozbawione sentymentów, zasad, zachłyśnięte gadżetami. Wolność myślenia ogranicza także komercjalizacja. Wszystko wiąże się z dobrami materialnymi, zapewnieniem wygody, przyjemnością. Byle życie wypełnić po pracy uciechą. Wtedy wszelkie dociekania, dyskusje nie są potrzebne, bo psują nastrój, odbierają dobre samopoczucie. Dlatego o wspomnianych ludziach z moich Włoch mówię tak romantycznie, bo kojarzą mi się z pięknym obrazem – jak to na Agorze w Atenach przechadzał się Sokrates, a za nim słuchacze. Rozważali, dociekali. I tylko pozornie nie miało to znaczenia dla bieżącego życia.
Niezwykle cenne w tej książce są mistrzowskie portrety znajomych i przyjaciół pisarza, takich jak Stefana Kisielewskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Janusza Szpotańskiego, Jana Józefa Szczepańskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Bardzo zmieniliśmy się jako społeczeństwo w ciągu tych dwudziestu lat?
Czas, w którym żyjemy, jest szalenie trudny do uchwycenia, by mieć pełną wiedzę, by mieć klucz. Często jeden klucz nie pasuje. Jest ich kilka, a może nie ma jeszcze kluczy. Żyję już wiele lat i czuję, że przeżyłem kilka epok. Choćby komunizm, który był wielką dewastacją. Wczesna młodość, potem młodość dojrzała, wiek średni — wszystko było w cieniu PRL-u. Teraz widzę szalony czas zmiany mentalności. To nie wiąże się tylko z ustrojem, z tym, że jesteśmy w innej Polsce, że upadł ten burdel komunistyczny. Technologia, która w ostatnich latach poszybowała — wielka rewolucja, komputery — zmieniła mentalność, szczególnie młodego pokolenia. Młodzi są na mentalnym rozdrożu, bo się zachłysnęli — idą ulicami, siedzą w tramwajach, ciągle z komórkami, laptopami i tabletami, nawet bez wyraźnej potrzeby. To dla mnie znak czasu — signum temporis. Widzę młodą osobę, która co chwilę nerwowo patrzy. Jakiś przymus spojrzenia, czy aby nie przyszła wiadomość. Albo ciągle coś wystukuje, czyli przekazuje. Do tego głupie rozmowy, czyli potrzeba kontaktowania się z tym przyrządem wspaniałym, który pozwala się globalizować.
Ludzie, którzy czekają na wykład czy spotkanie, nie wiedząc, co zrobić z czasem, wyciągają komórki. Chociaż nikt do nich nie dzwoni, nie dostali żadnego esemesa.
Ja jeszcze widzę, jak wyglądają randki w kawiarniach. To duchowe, uczuciowe historie! A oni siedzą i właściwie mało mówią, a bardziej zerkają na swoje komórki. Tu mają być jakieś wyznania, emanacja wzrokiem miłości, pożądania, a tu komórka wchodzi jako przerywnik. I nagle ona staje się ważniejsza niż siedzący naprzeciw ukochany czy ukochana. Więcej mówią im komórki niż oni sami do siebie.
Oboje powinni być w jednym świecie, a są w różnych światach.
Tak, i te komórki leżą na stole, są pod ręką. Dla mnie to znak czasu.
Człowiek ma dziś tendencję, by wszystko ogarnąć, ale wraz z natłokiem bitów informacyjnych nie jest w stanie.
Stąd niebezpieczeństwo powierzchowności. Pozornie wiedza — wiem wszystko, a tak mało wiem, nic nie wiem. Bo to jest taka wiedza „gotowizna”. Język tych urządzeń jest siłą rzeczy zredukowany, zwięzły, a nawet powstaje swoisty żargon, suche komunikaty. Nastała też epoka wrzasku. Przy tej technologii potęgują się decybele. Zauważyłem, że młodzi ludzie krzyczą. Dlaczego krzyczą, rozmawiając nawet w kameralnym miejscu? Bo są wychowani na dyskotekach, gdzie armatni huk, i muszą się przekrzykiwać. A jak się muszą przekrzykiwać, to nie podają pełni swoich wrażeń, tylko ubogie skróty, hasła umowne. Czyli język ubożeje.
Często to, co jest propagowane w Internecie i telewizji, to sfery, które powinny być kulturowo marginalne, choćby te wszystkie tańce z gwiazdami. Niektórzy chcą być na bieżąco w tych pseudodziedzinach, zamiast koncentrować się na tym, co najistotniejsze.
Jakieś rozproszenie umysłu i wyobraźni. A jeszcze jest drugie niebezpieczeństwo. Mówię o niebezpieczeństwach, bo lepiej ostrzegać, niż chwalić. Chwali większość. Ta wiedza, którą otrzymują z Internetu, te wikipedie są bardzo uproszczone. Słyszę czasem takie rozmowy: „Nie czytałeś tego?” — pyta jeden. „Nie ma tego w Wikipedii” — odpowiada drugi. To nowy najwyższy autorytet, nowy rodzaj ksiąg mądrości. To, co jest w Internecie. A druga rzecz to lenistwo umysłu. Tylko stukają klawiszami, a nie ma dawnej tendencji szukania w kurzu ksiąg, na pożółkłych ze starości stronicach annałów. Wtedy czuło się czas, a teraz nie ma poczucia przeszłości. Jest nawałnica współczesnej wiedzy, tak jak pan mówi, tej często quasi-wiedzy o jakichś gwiazdach, kosmicznych rakietach, o świecie filmu, nawałnica mediów, popkultury, sław tego świata, królów mody, aktorów, celebrytów. To bardzo ważne słowo. O każdym, kto jest popularny, mówi się „kultowy”. Straszna dewaluacja słowa „kult”. Albo mówi się „charyzmatyczny”. Tych charyzmatyków są miliony. To zubożenie, zglajchszaltowanie kultów, charyzmatyków, to niepokojące.
Wessanie w świat wirtualny powoduje, że część młodych ma problem, by nawiązać głębszą znajomość w świecie realnym. Stąd popularność randkowych serwisów internetowych. Czy one nie odzierają życia z tego, co nadaje mu smak?
Dawniej były przeszkody, które powodowały pracę umysłu, wyobraźni, a teraz tego nie ma, bo wystuka w klawiaturę i koniec. Stąd większa śmiałość, tylko czy ta śmiałość nie powoduje też wulgaryzacji, odarcia czegoś z tajemnicy, uroku nieznanego, co trzeba dopiero poznawać. Dziś wystuka jakiś komunikat, powie o swoich walorach, a inna osoba z drugiej strony się odezwie. To dialog martwy, ekranowy.
Niewątpliwie świat się otworzył przed młodymi ludźmi, którzy są biegli w tej wysokiej technologii rewolucyjnej, która przewróciła świat na dobre i na złe. Ale wiedza, która przychodzi strumieniem z nowych nośników, bywa płytka. To wiedza dnia bieżącego: jest wydarzenie dnia, charyzmatyk na tydzień, kult na miesiąc. Potem przychodzi nowy kult i nowy charyzmatyk zaczyna ogarniać i czarować rzesze. Czy to nie jest świat targowiska pozornych wartości? Czy przy tym ogromie informacji bardzo miałkich i dotyczących tylko współczesności nie zaciera się tożsamość ludzi? Nie wiedzą o swojej przeszłości, o przeszłości swoich ojców, dziadków. To już w ogóle jest nieważne. Dawniej to była więź, która dawała siłę.
O lekceważeniu przeszłości świadczy łatwość, z jaką niektórzy emigrują teraz z Polski. Odcinają się od korzeni, kręgów przyjaciół, rodziny. Zostawiają wszystko.
Czyli robią się ludzie znikąd? Może chodzi o chorobę powierzchowności życia? Tam będą się tak samo czuli jak tu. Tutaj nie chcą nic zgłębiać, tym bardziej tam. I czują się dobrze, bo nieobarczeni żadnym bagażem: ani inności, ani kompleksów z powodu nieznajomości tamtego świata. Skąd! Znają go w takiej samej elementarnej konwencji — w Polsce i tam. Potrafią porozumieć się w danym języku, a nie czytają literatury, bo po co im to? Sięgają do Internetu, tym się karmią. Powstaje nowa międzynarodówka ludzi wykorzenionych, z zatartą przeszłością. Anonimów. Porozumiewają się ze sobą, bo ci i tamci są anonimami. A czym są korzenie dla człowieka, to powiedział mi znajomy matematyk. Okazuje się, że od dziesięciu lat najlepsi programiści komputerowi, specjaliści z dziedziny wyższej matematyki, rodzą się tu — na Uniwersytecie Wrocławskim i Warszawskim. Oni są czołówką w skali międzynarodowej. I znajomy matematyk wysnuł ciekawą tezę — tu jest związek z tym, o czym mówimy, z przeszłością, z korzeniami — że ci ludzie stąd są tacy wybitni, że wywodzą się ze wspaniałej, przedwojennej szkoły matematycznej: lwowskiej i warszawskiej. Ci wielcy matematycy, logicy: Tarski, Steinhaus, Banach, Mazurkiewicz, Leśniewski, Ajdukiewicz, Łukasiewicz. Po wojnie ta część szkoły matematycznej, niewytrzebiona przez Niemców czy Sowietów, przeniosła się do Wrocławia. I oni trzymali tradycję. Logik i matematyk Łukasiewicz swoimi pracami teoretycznymi położył podwaliny pod programistykę komputerową. To był prekursor. Mój znajomy matematyk był w Japonii. Pokazują mu tam litery alfabetu łacińskiego i mówią, że jest jedna litera, która się nazywa „polish L”. To dla nich nasze „Ł”. A dlaczego tę literę zachowano w świecie programowo-komputerowym? Od nazwiska Łukasiewicza, który jest dla nich guru od początków systemu oprogramowań.
Inny obraz związany z tą wielką przemianą czasu teraźniejszego. Byłem u swoich znajomych, zwykłych robotników. Mieszkali w małym domku. Mieszkali, mówię już w czasie przeszłym, od '30 roku na przedmieściu warszawskim, które ocalało, nie było zniszczone przez wojnę i powstanie. Domek parterowy z mansardami. Cztery rodziny — cztery mieszkania. I ten domek trwał niezmiennie. Domek bez wygód, trzeba było palić. Zimno, przez lata mógł już w ściany i grzyb wchodzić. Po wojnie właściciel i jego spadkobiercy gdzieś zaniknęli i domek stał się tzw. własnością komunalną. Domek z dużym podwórzem, ogrodem, uprawiali zagonki, powstały charakterystyczne budki na jakieś graty, nawet był gołębnik i zachowana tradycja przedmiejska ganiania gołębi. Byłem u nich wczesną jesienią tego roku. Patrzę, a domek został ogrodzony charakterystycznym zielonym blaszanym płotem. Takim ogradza się teren, jak zaczynają się budowy. Przychodzę do nich, a oni mówią, że już „czas nastał”. Władze dzielnicy postanowiły dokonać rozbiórki domu, bo teraz place są potrzebne pod apartamentowce, osiedla, gmachy urzędowe, banki. Łakoma przestrzeń. Towarzyszyłem im w końcu życia w tym domu. Zaczęli się szykować do przeprowadzki. I to było smutne. Jeden sprzedawał gołębie, bo gdzie on pójdzie w bloki z gołębiami, drugi — stary motor. Wszystko podlegało sprzedawaniu, rozdawaniu, likwidowaniu. Dom, jak mówię, stary, brzydki, ciężkie życie musiało tam być szczególnie zimą. Ale to było dla nich całe życie. I mieli smutne twarze. Rzeczowi ludzie, nieskorzy do wylewności, raczej twardzi. Ale widać było, że nastąpił dla nich koniec pewnej epoki. Od gminy dostali mieszkania w blokach. Zostali wyrwani z życia i nie mogą w tym nowym życiu się znaleźć. Mówią: „nie ma do kogo iść”, bo na przedmieściu znali wszystko i wszystkich. Ta ziemia była „ich”. A nagle świat bezosobowy, gdzieś w tej samej dzielnicy, gdzie osiedla dla bogatszych, otoczone murem, z ochroniarzami i kamerami. Coś było w tym smutnego i miało charakter końca, śmierci społeczności, śmierci miejsca.
Dobra metafora wyjazdów emigracyjnych, pogardy dla śladów wcześniejszych czasów. Czasem to nasze życie w kraju przypomina mieszkanie w takiej ruderze, ale to nasza rudera.
Jeden z tych „wysiedlonych” mówił mi, że teraz nie ma gdzie iść. Drugiego przeniesiono o kilometr, więc kontakty się poluzowały. Pod każdym niebem politycznym czy ustrojowym miasta się rozbudowują. Ale w Polsce wiązało się to często z ludzkimi dramatami — małe ojcowizny zupełnie wyburzano, nie zostawało nic, co przypominało dawne czasy. Mało tego, wyrzucano ich do bezosobowego, anonimowego świata wielkich osiedli, gdzie ludzie nie mają żadnych więzi, bo pochodzą z różnych stron. Tak w tych swoich małych ulach żyją. Bo blok to taki wielki ul złożony z małych uli. Dawna łączność dzielnicowa, uliczna czy jednej kamienicy zanika i nie może się już reaktywować. A dawniej była ulica, brama i w bramie można było stać i gadać, wymieniać poglądy. To było naturalne. Było oczywiście biednie, surowo, ale powstawały trwałe więzi, bo byliśmy razem wiele lat, często parę pokoleń. Pewnie ta epoka już się skończyła. Amerykanie bez żenady, bez skrupułów, bez sentymentu, bez bólu, jak mają lepszą pracę, opuszczają swój dom i jadą tysiąc mil i więcej, zupełnie w inne strony. Żyją jak nomadzi. Może to też jest znak czasu?
Także wielu Francuzów przez całe życie nie ma mieszkania na własność, tylko cały czas wynajmuje.
Może snuję wątek requiem albo in memoriam czasu umarłego, czasu, który odszedł. Tu w śródmieściu Warszawy miałem wieloletniego kolegę, który prowadził zakład jubilerski. Po '56 poluzowany został gorset i ten warsztat otworzył. I znowu signum temporis. Przyszły lepsze czasy, bo właściciele tę kamienicę, w której miał warsztat, odzyskali. Ludzie, których komunizm pozbawił własności w '48, odzyskali ją, zresztą po długim użeraniu się w sądach. Rok 2012. Jest opór władz, żeby nie oddawać, dopóki można, jak najdłużej, taka jest praktyka. Odzyskali kamienicę i szykują ją, by sobie zarobić. Remont zrobią, parter będzie dla firm, banków, kancelarii prawniczych. Ale taki warsztacik — won! No bo czynsz wzrósł! Dlatego kolega zwinął interes. Czyli jednym sprawiedliwość została przywrócona po latach, a inni w jej imię ucierpieli. Potem, po zamknięciu warsztatu, widziałem go w tych stronach, chodził, patrzył. Ja zawsze miałem na mieście takie „Okopy Świętej Trójcy”, swoje miejsca. Tu sklepik, tam warsztacik, tu jakiś kolega, tam inny. I w ciągu tego dwudziestolecia wszystkie te moje enklawy, te okopy już są zasypane, nie ma ich. Kolega inżynier prowadził w bramie prywatny interesik — halogenowe oświetlenie. Już go nie ma. Miałem starego introligatora. Też zniknął. A teraz kolega ze szkoły podstawowej. Czegoś żal.
Otarł się pan o Polskę międzywojenną — nasz przedświt wolności. Na ile później ten okres idealizowano?
Tę Polskę czuło się za okupacji. Utrata niepodległości, ale zarazem walka o tę niepodległość w kraju podbitym. Jako chłopiec widzę ludzi prowadzonych ulicami i ginących na ulicach. Konspiracja, ściszone głosy, strzały. Krew zaczyna być codziennością. Czuję, że jesteśmy zniewoleni, Niemcy to wróg, oni nas podbili i cisną niewolniczo, chcą nas sprowadzić do podległej masy, ale my się nie dajemy. Starsi mówią, że ktoś jest w obozie, jakiś list przychodzi ze stalagu, oflagu. Matka mówi, że znajomy Tadeusz trafił do Oświęcimia... Ale cały czas wiem, że to nie jest zakończona sprawa, że wciąż jesteśmy II Rzeczpospolitą. Pod spodem tej rzeczywistości zniewolonej, krwawej, narzuconej przez Niemców jest nurt ukryty, który jest oporem, walką o niepodległość w wymiarze przedwojennym. Nie ma mowy o żadnej wizji komunistycznej. Nurt II Rzeczypospolitej jest żywy, choć nie idealizowany. W wyobraźni ta nowa, powojenna Polska ma być zbliżona do tej wywalczonej po I wojnie światowej.
Cały nurt Polskiego Państwa Podziemnego był prze dłużeniem II RP.
Ale II RP nieraz mocno krytykowano. Pod koniec wojny zaczęto pisać programy, jak powinno funkcjonować państwo, gdy wyzwolimy się z pęt niemieckiej niewoli. Zamierzano oprzeć się na II RP, nikt nie myślał o innym niż demokracja ustroju, ale krytykowano błędy, zapóźnienia Polski międzywojennej w sprawach społecznych, narodowościowych. Mówiono: tak nie może być, musimy to zmienić.
I przychodzi to, co nazwano wyzwoleniem.
Wyzwoleniem od Niemców. Pamiętam niekończący się ciąg wojsk sowieckich. Zupełnie inne mundury niż te naszych żołnierzy z 1939 roku i powstańców warszawskich. Dzięki młodym chłopcom, którzy stworzyli armię podziemną, na chwilę wróciła wolna Polska. Mieli nieraz niemieckie mundury zdobyczne, ale biało-czerwone opaski, czapki z orłem w koronie. A tu bure mundury. Inne twarze — dużo Mongołów, Azjatów. Mrowie tego. Ciężarówki, czołgi, mnóstwo konnicy sowieckiej. Szare, bure, brudne wszystko. Posępne.
Nowe twarze i nowa rzeczywistość.
Pojawia się sierp i młot, czerwona gwiazda. Słyszy się nowe nazwy: NKWD, PPR, UB. Złowieszcze nazwy! Wówczas mówiono „ubowcy”, nie „ubecy” jak potem. Ale nadal nie ma poczucia ostateczności. Niby zaczyna się nowa epoka, ale ludzie nie wierzą, że wpadli już w okowy sowieckie.
Duchem są jeszcze w dwudziestoleciu?
Chcą wolności, dlatego opór trwa. Zmawiają się młodzi, ludzie z niemieckiej okupacji. Mieszka u mnie w domu kuzyn, starszy, nagle mu pistolet z kieszeni wypada, okazuje się, że działa w WiN-ie. Dalej stawiają opór Narodowe Siły Zbrojne, bo nie widzą innego wyjścia. Zachęty do ujawniania się były przecież pułapką. Potem tych ludzi wsadzano do pudła i tracili życie albo spędzali w więzieniach długie lata. Piękna willa przy ulicy Piłsudskiego we Włochach, gdzie wtedy mieszkałem, zostaje zajęta przez UB. Nowa rzeczywistość. Zostało mi w pamięci, że ludzie nowej władzy, rekrutowani z nas — Polaków — są traktowani jako zdrajcy, z wyraźnym ostracyzmem. Nie głośno, bo za nimi stoją Sowieci, ale oni sami czują się jeszcze niepewnie. Nową władzę tworzą ludzie o niezbyt czystej moralnie proweniencji: tzw. męty, cwaniacy, ci, co zawsze zwietrzą nowy wiatr, który będzie im sprzyjał. Albo tacy, co z mętnej wody najlepiej korzystają. Trochę byłych złodziei, kombinatorów o ponurej karcie, szmalcowników, co Żydów wydawali.
Ten sam typ robił później te drobne i większe interesy na początku III RP.
Selekcja negatywna. Nowa władza jest zbudowana z takich odpadów. Człowiek czuje się obco. Te nowe hasła: przyjaźń, Związek Radziecki — wtłaczane na siłę. Ale jeszcze jest czas nadziei na to, że będzie III wojna, że nie zostawią nas ci nasi rzekomi wielcy sojusznicy, alianci — Ameryka, Anglia, „Anders na białym koniu”. Oni na to nie pozwolą.
Bunt, że to nie może być koniec.
Wciąż nadzieja, że wrócimy do lepszego życia w duchu dwudziestolecia.
Do którego roku jest nadzieja?
To się kotłuje w tej niepewności, z wiarą w zmianę sytuacji, do '48, '49 roku. Ale stopniowo wiara, że będziemy mieli prawdziwą niepodległość, przygasa i narasta pesymizm. To, co ludzie myślą naprawdę, zaczynają mówić szeptem.
Już wiadomo, co się stało z AK-owcami.
Pokątnie się słyszy: ten został aresztowany, tamten zniknął, inny uciekł za granicę. Potem się to stabilizuje, już w tym żyjemy. Czujemy, że nowy ustrój nam narzucono, bo czegoś mamy nie mówić. Uczymy się życia w zniewoleniu jako codzienności. Jedni się dostosowują, uważają, że trzeba robić karierę, a wiadomo było, co należy czynić, by piąć się wtedy w górę. Jak się głośno protestowało, to trafiało się do pudła. Czas niewoli. Niewola to nie muszą być druty, barak i nadzorcy w mundurach, którzy chodzą i biją. To nie musi być tak wyraźne. My wiedzieliśmy, że nadzorcy gdzieś byli i gdzieś bili. Zniewolenie działa jak trucizna — obezwładnia. I ludzie się poddają.
Czyli jeszcze kilka lat po wojnie Polacy wierzą w od rodzenie II RP.
Do '49 społeczeństwo było jeszcze zdrowe. Mimo że wykrwawione i zmaltretowane przez niemiecką okupację, to ducha miało. Potem zatruwano kolejne generacje. Uczono je poddaństwa i absolutnej niewiary w jakąkolwiek zmianę. Że komunizm to nowa wieczność. To była największa, obezwładniająca trucizna. „To już się nie zmieni — powtarzano — już nie ma co z motyką na słońce”. Były momenty zrywów, ale wszystkie kończyły się rozczarowaniem. Słynny Czerwiec w Poznaniu. Uciemiężeni robotnicy, wyzyskiwani przez władzę, mimo że ponoć byli awangardą tejże władzy, a ich partia rządziła. To nie był tylko ekonomiczny protest przeciwko wyzyskowi i ciężkim warunkom życia. Za tym stała potrzeba wolności. Bunt stłumiony bezwzględnie. I został tylko mit, że się nie dali. Siła systemu spychała nas ku ziemi, w pesymizm, w myślenie, że komuna jest nie do pokonania. Traktowałem ten system, żyjąc w nim, jako taki, który będzie trwał wiecznie.
A kiedy pomyślał pan, że to runie?
Nigdy nie pomyślałem, że to runie samo z siebie. W którymś momencie zrodził się desperacki opór, że tego nie można traktować tak pokornie. Że trzeba walczyć o jakąś enklawę wolności, choćby dla siebie. Że trzeba wyrąbywać sobie małe, zastępcze przestrzenie wolności. Post factum łatwo tworzyć fałszywe oceny, wspaniałe w swojej przenikliwości. Ale nawet najmądrzejsi diagności nie wieszczyli końca komunizmu. Sowietolodzy amerykańscy ciągle snuli dywagacje, jak system poluzować, jak wpłynąć, by tamci złagodnieli. Nie było prognoz, że to się rozleci. Giedroyc cały czas wierzył w niepodległość, ale też nie wiedział, kiedy to runie. Intuicyjnie można było poczuć, że to się zawali w czasie zrywu Solidarności, ale bez przewidywań kiedy. Ciągle potęga Sowietów, ich siła przemocy, nie dawała spokoju. Myślało się, że kiedyś to runie, ale czy za mojego życia? Za życia moich dzieci? Nikt tego nie wiedział. Myślałem tylko, że trzeba stawiać opór, nic więcej. Że trzeba robić coś, by być wolnym.
Pamięta pan spory z kolegami w latach 50., 60.?
Niektórzy myśleli pragmatycznie — chcieli lepiej żyć, urządzić się. Bez dramatycznego oddania się władzy. Bardziej cyniczni karierowicze czynili to z wielką tromtadracją, z werbalną zapalczywością. Byli też młodzi, którzy w komunizm wierzyli, bo propaganda działała. Ona wbijała go w łeb i w końcu ten łeb to przyjmował. Są przecież różne łby, różna odporność. Początek był czarujący: rysowano wspaniałą przyszłość, wielką wizję do realizacji. To było pociągające dla młodych wyobraźni, młodych wrażliwości i nic w tym dziwnego. Grali też na złych instynktach. Mówili młodym: damy wam władzę. A młodzi lubią zdobywać władzę, żeby tych starych zgnoić. Bunt pokoleń.
Byłem też świadkiem wspaniałych zrywów. W '56 studiowałem prawo na UW. Mój kolega był jednym z czołowych działaczy Związku Młodych Demokratów, który ogarniał wszystkie uczelnie w Polsce, 15–20 tysięcy członków. W statucie wpisali niezależność od Związku Sowieckiego i niepodległą Polskę. Był w opozycji do nowych, ozdrawiających komunizm ruchów, np. nowego Związku Młodzieży Socjalistycznej. Kuroń był za tworzeniem nowych związków, ale w duchu socjalizmu. Wtedy większość młodzieży uśpionej, uzależnionej, dotąd bezwolnej stanęła za Związkiem Młodych Demokratów. Chodziłem na jego wiece. Gorące słowa o wolności. Polemiki z profesorami, wyrzucanie im zaprzaństwa, służby Sowietom. Znów budziła się dusza narodowa, ożywało pragnienie niepodległości. Ale na krótko.
Na upadek komunistycznej ruiny trzeba było czekać pół wieku.
W roku '89, '90, czułem, że coś się skończyło bezpowrotnie. Coś, co mojej duszy czyni lżej — żyć, myśleć. Ale nie to, abym czuł, że wszystko się diametralnie skończyło. Trucizna tamtego systemu została w świadomości, układach. Kiedy wyrzuciliśmy komunistyczny knebel, złapaliśmy trochę powietrza, zobaczyłem wolność. Ale wolność w chaosie, pełną resentymentów do przeszłości, ciemnych interesów, ciągle sowieckiej mentalności, powiem umownie: złych ludzi. Pozostaje pytanie, czy późniejsze pokolenia, dorastające po upadku PRL-u, mają świadomość, jak długa była droga do niepodległości i jaką cenę za to płaciliśmy.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2014 Copyright © Marek Nowakowski & Tygodnik SolidarnośćAll rights reserved
Projekt okładki Agnieszka Herman
Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida
Rozmowy Krzysztofa Świątka z Markiem Nowakowskim ukazywały się w latach 2010-2012 na łamach „Tygodnika Solidarność”
Wydanie I
ISBN 978-83-7785-547-8
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com