Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Z bocznych tuneli wyłoniły się dwa potwory, wyciągając groteskowe, szponiaste łapska.
Widmowy koń potknął się i obróciwszy łeb, spojrzał na mnie. Nadbiegały kolejne potwory. "Uciekaj!" - krzyknąłem do rumaka i pchnąłem mieczem w tył przez ramię, prosto w pysk chwytającego mnie stwora. Gorąca posoka obryzgała mi kark; wiedziałem, że cios sięgnął celu. "Zmykaj stąd, Puk, zanim ciebie też dopadną!"
Widmowy koń ruszył z kopyta, a ja dzielnie siekłem wokół mieczem, odrąbując napastnikom ramiona, nogi i uszy, gdy tylko znaleźli się w zasięgu ostrza. Jak przewidziałem, było ich jednak zbyt wielu. Jednemu potworowi udało się trafić mnie wielkim łapskiem w głowę i ogłuszyć, a wtedy drugi wbił kły w moje policzki. Straciłem przytomność, a zaraz potem zabili mnie.
[opis okładkowy]
VIII tom cyklu Xanth
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W serii
XANTH
ukazały się:
Zaklęcie dla CameleonŹródła magiiZamek Roogna
Przesmyk CentauraOgrze, ogrzeNocna mara
Smok na piedestaleZakochany golem
w przygotowaniu:
Dolina Kopaczy
PIERS ANTHONY
OKRUTNE KŁAMSTWO
Przełożył
Zbigniew A. Królicki
DOM WYDAWNICZY REBISPOZNAŃ 1994
Tytuł oryginałuCrewel Lye. A Caustic Yarn
Copyright © 1984 by Piers Anthony JacobTranslation copyright © by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 1994
Ilustracja na okładceKrystyn Koczorski
Opracowanie graficzneMaciej Rutkowski
Wydanie I
ISBN 83-7120-049-8
Dom Wydawniczy REBISul. Marcelińska 18, 60-801 Poznańtel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w KrakowieDruk z dostarczonych diapozytywów. Zam. 341/94
SPIS TREŚCI
Widmowa wyprawa
Puk
Kallikancary
Elfowy wiąz
Węzełek radości
Wyzwanie
Góra ciała
Taraśnik
Tren
Demon-sfruwanie
Kamień i miecz
Gniczyje gnomy
Klacz z podziemi
Idiotyzm
Okrutne kłamstwo
Smutna prawda
Od autora
O autorze
Ivy, przez bezmyślność, miała zakaz opuszczania Zamku Roogna, więc — oczywiście — była bezbrzeżnie znudzona. Jej matce ostatnio urósł spory brzuch, ale Iren nadal objadała się, udając, że to cudowne i wyglądało na to, że nie ma już czasu dla córki. Co gorsze, ojciec, Król Dor, zamówił dla Ivy małego braciszka. Ivy nie potrzebowała i nie chciała małego braciszka. Jak mogli bezmyślnie zamówić coś takiego nie konsultując się uprzednio z najbardziej zainteresowaną osobą? A poza tym, na cóż komu dziecko — a szczególnie chłopiec?
Jednak już przysłali to okropieństwo i Iren najwidoczniej uczciła ten fakt, używając odchudzającego zaklęcia, ponieważ nagle wróciła do poprzedniej wagi, ale nadal prawie nie miała czasu dla Ivy. Niech licho porwie wszystkie kapusty! Ivy doszła do wniosku, że nawet Mundania nie mogła być gorsza niż to.
Przez jakiś czas bawiła się prezentami przysyłanymi przez koleżankę — Rapunzel, która miała bardzo długie włosy i również otrzymała zakaz opuszczania rodzinnego zamku. Ivy była jeszcze mała i nie umiała czytać ani pisać, tak więc wymieniały między sobą drobne upominki, co zazwyczaj zupełnie wystarczało. Jednak jak długo można bawić się zabawkami? Niebawem Ivy miała tego dość.
W końcu i bez końca zaczęła całymi godzinami obserwować magiczny arras w swoim pokoju; oglądanie tej głupiej tkaniny stało się jej jedyną rozrywką. Ruchome obrazy ukazywały wszystko, co kiedykolwiek wydarzyło się w krainie Xanth. Jednak obrazy były rozmazane, a ponadto Ivy niezbyt interesowała się historią. O ileż zabawniej było w puszczy, gdzie można bawić się z chmurami, wikłaczami i tykwami!
Gdy gobelin odgrywał sceny z przeszłości odległej o kilkaset lat, Ivy zdała sobie sprawę z tego, że ma towarzystwo. W komnacie był jeden z zamkowych duchów. Prawdę mówiąc, on też oglądał arras.
Oczywiście, Ivy nie obawiała się duchów; prawdę powiedziawszy, było wprost przeciwnie. Zjawy unikały jej, ponieważ kłopoty zdawały się podążać o pół kroku za dziewczynką, a widmowi mieszkańcy Zamku Roogna, jak większość tych stworzeń, cenili sobie spokój ducha. Tak więc obecność tego widma zdziwiła Ivy, chociaż jej nie zaniepokoiła. Zerknęła na ducha, lecz jego kształty były zupełnie niewyraźne i nie zdołała rozpoznać, który to. Zapytała:
— Kim jesteś?
— Jestem Jordan — odparł cicho zapytany. Duchy z trudem wydawały choćby najcichsze dźwięki, ponieważ nie miały czym, ale udawało im się to, jeśli mocno się starały.
Och, tak. Jordan był tym, który dawno temu, kiedy Ivy jeszcze nie było na świecie, pomógł Imbri ocalić Zamek Roogna przed hordami Jeźdźca.
— Co robisz?
— Oglądam moją historię.
Kiedy skupiła na nim uwagę, duch stał się wyraźniejszy, zmieniając się z bezkształtnej chmury w wydęte prześcieradło, co wyszło jego wyglądowi na dobre. Ivy zainteresowała się bardziej.
— Twoją historię? Przecież to historia Xanth, głuptasie!
— Ja żyłem w Xanth czterysta lat temu — rzeki Jordan, przybierając postać podobną do ludzkiej.
— Czy było wtedy równie nudno jak teraz?
— Nie, było cudownie! — rzekł duch z większym niż dotychczas ożywieniem. — To była wspaniała wyprawa —jak sądzę.
— Sądzisz? — Ivy chciała wyjaśnić tę zagadkę, gdyż jeśli w Zamku Roogna było coś interesującego, zamierzała to odkryć.
— No cóż, w jej trakcie umarłem.
— Hmm, ja zaraz umrę z nudów — zapewniła go Ivy.
— Och, nie — zaprotestował Jordan. — Jesteś czarodziejką. Dorośniesz i zostaniesz Królem Xanth.
To nie było dla Ivy niczym nowym, ale jej zainteresowanie wzrosło. Teraz Jordan był już w pełni uformowanym mężczyzną, częściowo białym, a po części przezroczystym, dość dużym, młodym i przystojnym. Biały kosmyk włosów opadał mu lekko na prawe oko, także białe. Większość duchów przybierała ten kolor; Ivy nie wiedziała, dlaczego.
— Jak umarłeś?
Jordan potrząsnął głową.
— Chyba niezbyt dobrze to pamiętam. Jestem nieżywy już od dawna.
— Przecież to tak łatwo zapamiętać! — wykrzyknęła Ivy. — Śmierć to ważne wydarzenie, podobnie jak narodziny!
— A ty pamiętasz, jak się urodziłaś?
Oczywiście, że nie. Rodzą się zwierzęta. Ja zostałam znaleziona pod liściem kapusty. Powinnam wtedy kopnąć tę główkę kapusty, bo teraz znaleźli pod nią Dolpha i zrobili z niego mojego małego braciszka.
Wydęła wargi, rozjątrzona tym wspomnieniem.
— Gdybym była mądra, wymknęłabym się w nocy i wrzuciła wszystkie główki kapusty do fosy, zanim pojawił się Dolph. To pewnie jego wina, że mnie uziemili.
— Tak, z chłopcami jest sporo kłopotów — przyznał duch. — Prawie tyle, ile z dziewczynkami.
— C o o?
Duch przezornie odsunął się dalej, pojmując, że powiedział coś prowokacyjnego i niewłaściwego. Każdy wie, że chłopcy są znacznie gorsi od dziewczynek. Jednak Ivy postanowiła wybaczyć mu tę pomyłkę, ponieważ nawet upiorne towarzystwo jest lepsze niż żadne.
— Opowiedz mi o przygodzie twego życia.
— Hmm, ją również niezbyt dobrze pamiętam. Wiem, że była ekscytująca, pełna potworów, czarowników, mieczów, magii oraz pięknych kobiet, ale szczegóły zatarły mi się w pamięci.
— Zatem skąd wiesz, że gobelin pokazuje teraz twoje życie? — spytała czujnie Ivy.
— Poznaję sceny z mojego życia, kiedy widzę je na arrasie. Walka ze smokiem, pocałunek kobiety — zaczynam sobie przypominać. Wiem, że to przeżyłem.
— Walka ze smokiem? — zapytała Ivy. — Chyba nie ze Smokiem z Rozpadliny?
— Zdaje się, że tego nie spotkałem — rzeki Jordan. — On żyje do dziś, prawda? A zatem nie mogłem go zabić.
— To dobrze.
Smok z Rozpadliny stał się przyjacielem Ivy i nie chciała, żeby stało mu się coś złego, nawet czterysta lat temu. Rozpadliny pilnowała teraz Stacey Parowiec, smoczyca. W końcu Stanley dorośnie i wróci do Rozpadliny, ale nastąpi to w odległej przyszłości i dziewczynka wcale się tym nie martwiła.
— A kogo całowałeś?
Duch skupił się.
— Kilka pięknych kobiet, jak sądzę, ale najmocniej tę ostatnią. Okrutnie mnie okłamano i umarłem. Dlatego nienawidzę jej. Jednak po śmierci znalazłem lepszą kobietę, więc może, mimo wszystko, wyszło mi to na dobre.
Ta historia stawała się po prostu fascynująca!
— Jak mogłeś znaleźć sobie kobietę po śmierci?
— Martwą kobietę, rzecz jasna. Będącą duchem, tak jak ja.
Ivy znała zjawy Zamku Roogna od zawsze, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, aby wypytywać je o ich życie.
— I co się z nią stało?
— Nadal tu jest, oczywiście. To Renee.
— Och, Renee! Czasem słyszę jak śpiewa. Ciche, smutne piosenki.
— Tak, ona często jest smutna. Jednak to cudowna osoba. Gdybym znów był żywy, ożeniłbym się z nią.
— Głuptasie, duchy nie mogą żyć ponownie! — skarciła go Ivy.
— A co z Millie?
Millie-zjawa rezydowała w Zamku Roogna przez osiemset lat, zanim została wskrzeszona. Poślubiła Władcę Zombich i teraz mieli dwójkę nastoletnich bliźniąt, Hiatusa i Lacunę, którzy czasami pilnowali Ivy.
— To prehistoria — ucięła Ivy. — Z czasów, gdy Dobry Mag Humfrey praktykował jeszcze jako staruszek. Pomógł przywrócić jej życie. Każdy o tym wie. Jednak Dobry Mag Humfrey już nie wskrzesza duchów, a nikt inny nie wie, jak to zrobić. W jaki sposób ty mógłbyś ożyć?
— No cóż, mój dar to umiejętność gojenia — odparł Jordan. — A zatem, gdyby moje kości zostały znalezione i poskładane razem, może...
— Gdzie są twoje kości?
— Nawet jeśli kiedyś wiedziałem, zapomniałem — wyznał zmieszany duch.
Tak więc Jordan stanowił prawdziwą zagadkę. Teraz Ivy była naprawdę zainteresowana.
— To okrutne kłamstwo — na czym polegało?
Jordan rozłożył ręce.
— Tego też nie pamiętam. Myślałem, że jeśli ponownie zobaczę wszystko na arrasie...
— Czemu nie — przystała Ivy. Spojrzeli na gobelin. Pokazywał skalną ścianę stromego, niemal pionowego urwiska. Spełzał po niej ogromny ślimak — z jakimś człowiekiem kurczowo uczepionym jego skorupy.
— Och tak, ten ślimak — rzekł Jordan. — A tam, na nim, jadę ja.
Ivy nigdy nie przyszło do głowy, żeby jeździć na ślimaku, z pewnością dlatego, że nigdy nie spotkała dostatecznie dużego okazu.
— Dokąd jedziesz?
— Nie pamiętam, ale musiałem gdzieś się dostać.
— A dlaczego na nim jedziesz, zamiast zejść na własnych nogach? Ten ślimak strasznie się wlecze.
— Tego też nie pamiętam. Jednak sądzę, że nie miałem wyboru. Może gdybym mógł dostrzec więcej szczegółów...
Spojrzeli z bliska i obraz trochę się powiększył, jak każda rzecz, którą Ivy obdarzyła baczniejszą uwagą. Dostrzegli jakiś cień, jakby monstrualnego ptaka, ale nie zdołali stwierdzić, jak wielkie i gdzie było to urwisko. Ślimak poruszał się denerwująco powoli; nie ulegało wątpliwości, że będą musieli czekać co najmniej godzinę, zanim przesunie się dalej. Na tym polegał problem z arrasem; ukazywał obrazy ze stałą szybkością. Można go było zresetować, ale wtedy zazwyczaj przeskakiwał do zupełnie innej sceny i trzeba było czekać całe tygodnie, aż wróci do poprzedniej. Tak więc, jeżeli chciałeś zobaczyć zakończenie jakiejś historii, najprościej było pozwolić mu odegrać ją w tym powolnym tempie. Niemiła perspektywa dla znudzonego dziecka.
Jednak ciekawość Ivy, raz obudzona, nie dawała się zbyć byle czym.
— Musimy poznać prawdę — stwierdziła. — Chcę wiedzieć wszystko o tym ślimaku — i o twoim życiu, a szczególnie o okrutnym kłamstwie.
Oparła ręce na biodrach gestem podpatrzonym u matki, podkreślając siłę tego postanowienia.
— Jestem pewny, że przypomniałbym sobie, gdyby obrazy były wyraźniejsze — rzekł Jordan.
Ivy przyjrzała się arrasowi.
— Troszkę zabrudził się przez te wieki — powiedziała. — I chyba niezbyt mu posłużyło to, że używałam go do wycierania rąk przed obiadem.
To dorośli zawsze mieli takie bezsensowne wymagania co do czystości rąk przed jedzeniem, więc Ivy wiedziała, że to nie jej wina, ale teraz pożałowała, że nie wycierała rączek w coś innego.
— Może gdyby udało nam się go wyczyścić, pokazywałby wyraźniejsze obrazy.
Spróbowali. Ivy przyniosła wiadro z wodą, ale okazało się, że nie potrafi wyczyścić gobelinu. Sceny pozostawały rozmazane, nawet po namoczeniu.
— Potrzebujemy czegoś lepszego, żeby to oczyścić — orzekła, sfrustrowana.
Wypróbowali wszystko, co tylko przyszło im do głowy, ale nic nie pomogło. Ivy była niebezpiecznie bliska wybuchu złości, co było kolejną cechą odziedziczoną po matce. Jednak postanowiła znaleźć jakiś sposób.
— Dobry Mag Humfrey wiedziałby, co robić, tyle że teraz jest bardzo młody — rzekła. — Mimo to, musimy spróbować.
Jednak jakim sposobem miała dostać się do zamku Dobrego Maga, jeśli nie wolno jej opuścić Zamku Roogna? Rodzice z pewnością jej tam teraz nie zabiorą! Na pewno nie, gdyż są tak piekielnie zajęci tym głupim bachorem. A przecież nie mogła po prostu siedzieć i czekać, aż skończy się jej kara; zajęłoby to całą wieczność albo nawet trzy dni — nie wiadomo, co trwałoby dłużej.
— W piwnicy leży stara podkowa Klaczy z Mor — powiedział duch. — Za jej pomocą mogłabyś wejść do tykwy i wyjść z niej.
Uradowana Ivy klasnęła w ręce. Tykwa okazała się niezwykle interesującym miejscem, ale jej opuszczenie wymagało ostrożności. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że to podkowy umożliwiały Klaczom z Mor wychodzenie z tykw, lecz teraz pojęła, że to całkiem możliwe. Jedna z klaczy musiała zgubić podkowę uciekając przed budzącym się adresatem, gdyż Klacze z Mor nie mogły pokazywać się ludziom na jawie.
— Prowadź!
Jordan zaprowadził ją do podziemi, gdzie leżała podkowa. Dziewczynka podniosła ją. Zardzewiały metal był wygięty w kształcie litery U; nic dziwnego, że klacz porzuciła swoją własność.
— Och, paskudztwo! — krzyknęła Ivy, strząsając łajno z podkowy. — Jak to działa?
— Musisz wejść do tykwy — odparł Jordan. — Potem powędrujesz przez tykwowy świat, aż znajdziesz się w pobliżu celu, a wtedy...
— Wiem, głupku! Chciałam zapytać, jak mam tam wejść?
— Podkowa powinna uczynić łupinę przenikliwą i...
— Gdzie tykwa?
Ivy była niespokojna i niecierpliwa; ponieważ denerwowała ją cała ta historia, dlatego spieszyła się, żeby nie popełnić błędu i nie zastanawiać się zbytnio nad swoim postępowaniem.
— Jedna rośnie pod zamkowym murem — rzekł Jordan. — Nie powinna tam być, jednak jest dobrze ukryta i nikt jej jeszcze nie znalazł.
— Zaprowadź mnie tam — rozkazała Ivy. Musiała szybko pójść gdziekolwiek, bo lada chwila mogły zacząć się jej trząść kolana. Mimo wszystko tykwowy świat był siedliskiem złych snów i podejrzewała, że znajduje się tam więcej okropnych rzeczy niż nocne mary kiedykolwiek pokazały zwykłym śmiertelnikom.
Jordan zaprowadził ją. Tykwa znajdowała się tuż przy dużej rozpadlinie u podnóża muru. Dziewczynka wyciągnęła rękę, złapała pnącze i wyjęła tykwę.
— Tylko nie zaglądaj przez dziurkę! — ostrzegł ją duch.
— Wiem.
Dziewczynka dowiedziała się niedawno wiele o dziurkach; wyglądało na to, że jej mama nie była zadowolona, kiedy stwierdziła, iż dziadek Trent zgłębił jedną z nich, i najwidoczniej uważała, że to wina Ivy. Możliwe, że miało to coś wspólnego z nałożoną na Ivy karą.
— A teraz, jak...?
Wyciągnęła wygiętą podkowę w kierunku tykwy.
— Zaczekaj! — ostrzegł ją Jordan w sposób typowy dla dorosłych. — Sądzę, że potrzebujesz mapy, żeby...
Podkowa dotknęła łupiny tykwy — wniknęła w nią. Ivy, która spodziewała się napotkać jakiś opór, straciła równowagę i upadła. Jej ramię wpadło do środka i cała reszta też, chociaż tykwa była znacznie mniejsza od niej. Nagle znalazła się wewnątrz i spadała.
Otworzyła usta do krzyku, lecz zanim zdążyła go wydać, wylądowała na czymś miękkim. To coś okazało się ogromną galaretką w cukrze. Odłożyła krzyk na później, wstała i rozejrzała się wokół. Nie było tak źle, jak się obawiała.
Znajdowała się w ogrodzie słodyczy. Wokół rosły lizaki, a wszystkie rośliny były lukrecjowe. Chciała zerwać jeden lizak, ale zawahała się; była w środku tykwy. Jeżeli zje tu coś, czy będzie mogła ją opuścić? Nie była pewna; w tykwie rządziły dziwne prawa. Tak więc wykazała nadzwyczajną siłę woli, znacznie wykraczającą poza obowiązki małej dziewczynki, i zostawiła słodycze w spokoju. Miała wrażenie, że będzie tego żałować do końca życia, ale nie mogła ryzykować.
Klacze z Mor poruszały się po Xanth wchodząc do jednych tykw, a wychodząc innymi: jakiś owoc zawsze znalazł się w pobliżu śpiącego, który potrzebował złego snu. Ivy weszła do środka w Zamku Roogna; chciała wyjść w Zamku Dobrego Maga Humfreya. Tylko gdzie to jest?
Jordan miał rację; potrzebowała mapy — a nie miała żadnej. No cóż, będzie musiała jakoś znaleźć drogę.
Pomaszerowała ścieżką z twardej czekolady, mijając wszystkie te cudownie wyglądające i pachnące słodkości, od których ślinka szła jej do ust, aż dotarła do drewnianego domku. Zapukała do drzwi, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi — tylko ciche chrobotanie. Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i weszła do środka.
Drzwi gwałtownie zamknęły się za jej plecami. Nagle chrobotanie przybrało na sile. Coś przebiegło jej po nogach. Gdy już mogła przeniknąć wzrokiem panujący wewnątrz półmrok, zobaczyła, że w pokoju roi się od owadów.
— Och, fe! — wykrzyknęła z dziewczęcą odrazą. — Cóż za robaczywe miejsce!
Rzeczywiście. Najróżniejsze robactwo pełzało po podłodze, ścianach i suficie, a także po drzwiach za jej plecami. Owady trzepotały w powietrzu. Jeden wyłupiastooki potwór ruszył w jej kierunku, znacząco wymachując purpurowymi czułkami.
Ivy wykorzystała zaoszczędzony krzyk. Próbowała odgonić stwora podkową, ale chybiła i trafiła w ścianę. Podkowa i ręka przeszły na wylot, a Ivy za nimi, przenikając przez ścianę jak duch.
Zamrugała oczami, oślepiona jasnym światłem. Stała na plaży, tuż obok tykwy. Opodal ujrzała dużą wyspę, a w pobliżu wyspy była tratwa ze stojącym na niej centaurem. To musiała być Wyspa Centaura, leżąca na południu Xanth. Ivy przebyła długą drogę!
Jednak nie tu chciała dotrzeć. Wzięła się w garść i dotknęła tykwy podkową. Zaczynała nabierać wprawy. Znowu znalazła się w tym zarobaczonym domu.
Pospiesznie otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Pozostała w tykwie, ponieważ tym razem nie użyła podkowy. Jednak teraz ogród nie był już taki słodki; zdecydowanie zmienił się na gorsze. Wszędzie wokół rósł ten okropny szpinak, wraz z rzepą, rzodkiewkami, cebulą i innymi świństwami, których jedynym przeznaczeniem było dręczenie dzieci w porach posiłków. Była tu nawet — okropność! — kapusta. Ivy zacisnęła palcami nosek i pospieszyła ścieżką aż doszła do stawu pełnego stojącej, brązowej cieczy.
Cóż to takiego? Na pewno nic gorszego od tłuczonej dyni! Zanurzyła palec w płynie, a później polizała go; taka ciekawość nieuchronnie prowadziła do nieszczęścia.
Natychmiast wypluła gorzką ciecz. Coś strasznego! To był olej rycynowy — nadający się jedynie do smarowania przekładni, przekleństwo wszystkich dzieci.
Rozejrzała się wokół. Jak wydostać się z tykwy, żeby ponownie rzucić okiem na prawdziwe Xanth? Mogła być w pobliżu Zamku Humfreya, a nie chciała go ominąć. Jednak przy braku ścian, których można dotknąć...
Nagle wpadła na pomysł. Ostrożnie dotknęła podkową oleistej powierzchni śmierdzącego stawu. Metal zanurzył się, pociągając Ivy za sobą. Wstrzymała oddech, zacisnęła powieki i bezboleśnie wynurzyła się na twardym gruncie. Otworzyła oczy i stwierdziła, że stoi obok tykwy, a opodal widać Zamek Dobrego Maga. Wybrała najbardziej nieprzyjemną drogę, która, oczywiście, okazała się właściwą, i dotarła do celu!
No, prawie. Pozostał jeszcze drobiazg: musiała dostać się do środka. Od zamku dzieliła ją fosa; nie było mostu zwodzonego, a mury wyglądały bardzo zniechęcająco.
Najpierw pokona fosę. Rozejrzała się wokół. Pod rozłożystym drzewem znalazła kilka małych kamieni.
— Przejściowce! — wykrzyknęła, rozpoznając je.
Podniosła kilka, ale trudno było utrzymać je wszystkie, więc sięgnęła po duży liść, żeby je weń zawinąć. Jednak, niestety, to nie był liść, lecz skrzydło gigantycznej ćmy księżycówki. Stworzenie nie ruszało się i zwisło bezwładnie, kiedy je podniosła. Ivy zrozumiała, że ćma nie żyje. Z oczu dziewczynki spłynęły łzy; nienawidziła, gdy coś tak pięknego ginęło bezpowrotnie.
Znalazła trochę kosodrzewiny, położyła na niej kamienie, ćmę i podkowę, po czym starannie związała rogi koca, tworząc zawiniątko. Uznała się za pomysłowe dziecko, więc naprawdę nim była. Później podeszła do fosy i trzymając węzełek w jednej ręce, drugą rzuciła pierwszy kamyk.
Przejściowiec plusnął w wodę, zabulgotał, jakby powiększył się, i osiadł nieruchomo, ledwie wystając nad powierzchnię. Cisnęła drugi, trochę dalej, i ten również nie utonął. Kiedy utworzyła nieco nieregularny rządek — bo przejściowce nigdy nie ustawią się w równym szeregu, choćby nie wiem jak dokładnie rozmieszczane — ostrożnie stanęła na pierwszym kamieniu. Zachybotał się lekko, ale utrzymał jej ciężar; mimo wszystko, taką miały naturę, a dar Ivy jeszcze wzmocnił tę cechę. Źle ulokowany przejściowiec może stać się wywrotowcem, ale te zostały dobrze umieszczone.
Stanęła na drugim i trzecim, po czym cisnęła jeszcze parę. To było szarpiące nerwy zajęcie, bo znalazła się na głębokiej wodzie, ale miała dość kamieni i przeszła na drugą stronę mając jeszcze jeden w zapasie. To było wspaniałe osiągnięcie, skoro za takie je uznała.
Teraz znalazła się na wąskiej półce między brzegiem fosy a murem zamku. Po jednej stronie brzeg zwężał się, aż między murem a nim nie zostało ani odrobiny miejsca, tędy więc nie mogła pójść. Z drugiej strony półka niknęła za załomem muru. Ivy była pewna, że gdzieś tam są drzwi, więc ruszyła w tym kierunku.
Minęła niszę, w której panowała nieprzenikniona ciemność; światło wcale nie przenikało tej czerni. To było interesujące, ale nie za bardzo; dziewczynka poszła dalej. Nagle minęła zakręt i weszła w oślepiający blask. Zasłoniła oczy dłonią, ale światło i tak przesączało się jej między palcami i przez powieki. Było zbyt jaskrawe!
Wycofała się za zakręt i blask znów zmienił się w światło dnia, pozostawiając tylko ciemnoczerwoną plamkę na skraju pola widzenia. Jak ominąć to miejsce? Jeśli drzwi, których szukała, znajdowały się właśnie tam, nie zdoła ich dostrzec. Może nawet wpaść do fosy i zmoczyć sobie nogi; z trudem zdołałaby wytłumaczyć się matce! Iren mogła nie mieć czasu dla Ivy, gdy ta jej potrzebowała, ale z pewnością pojawi się jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki w chwili, gdy córka zamoczy sobie stopki i buciki; takie są wszystkie matki. Ponadto Ivy nie wiedziała, jak szybko odzyska wzrok po dłuższej chwili przebywania w tym oślepiającym blasku; byłoby okropnie, gdyby oślepła! Gdyby ślepa wróciła do domu, mogliby ją karmić — niebywała okropność! — marchewką, ponieważ to warzywo zawierało czarodziejski żółty składnik, dobry na oczy. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba znaleźć inną drogę.
— No, dalej, Ivy — skarciła się. — Jesteś wystarczająco sprytna, żeby wymyślić sposób pokonania tej odrobiny światła!
I natychmiast stała się dostatecznie sprytna; pewność siebie to wspaniała rzecz, szczególnie kiedy jest wspomagana przez magię.
Ivy wróciła do ciemnej niszy i sięgnęła ręką. Oczywiście, w środku była ślepa latarnia. Dziewczynka wyjęła ją i wokół zapadł mrok, zmieniając dzień w noc. Na szczęście nadal widziała słaby odblask światła za rogiem; skierowała się tam.
Gdy Ivy minęła zakręt, zalała ją jasność, z którą natychmiast starła się ciemność promieniująca ze ślepej latarni. Światła zderzyły się ze sobą i wymieszały, a wokół znowu zrobiło się tylko tak jasno, jak za dnia. Wokół ślepej latarni utrzymywała się mała kula ciemności, w której niknęła ręka Ivy, zaś druga latarnia nadal świeciła zbyt jasno, aby na nią patrzeć. Przestrzeń między nimi wypełniały różne odcienie, od głębokiej czerni, po dzienny blask. Gdyby Ivy miała skłonności do filozoficznych rozważań, mogłaby dojść do wniosku, że taka jest ścieżka życia, po której zwyczajni ludzie wędrują z najrozmaitszym skutkiem pośród nieprawdopodobnych ekstremów dobra i zła czyhających na skrajach, napotykając najrozmaitsze ich odmiany. Jednak była zbyt młoda na takie myśli, więc odsunęła je od siebie i podążała przez rozmaite odcienie szarości, aż minęła następny zakręt. Wtedy ślepa latarnia stała się zbyt silna i pogrążyła wszystko w ciemnościach; Ivy zostawiła ją w pustej niszy i poszła dalej.
Wkrótce napotkała kolejną przeszkodę. Mały, skrzydlaty kot z kwikiem zatrzepotał jej nad głową. Kiedy próbowała zrobić krok, kot opuścił się niżej, nastawiając szpony. Był za mały na kotolota; to był kociokwik i nie miał zamiaru jej przepuścić.
Zajrzała do węzełka, gdzie miała jeden kamień, martwą ćmę i podkowę. Mogła rzucić kamykiem w nieznośne stworzenie, ale wątpiła, czy udałoby się jej trafić; pięcioletnie dziewczynki nie są dobrymi rozgrywającymi. Postanowiła nie ruszać kamienia. Musiała znaleźć inny sposób.
Kiedy go szukała, kociokwik opuścił się jeszcze niżej. Widocznie Ivy znajdowała się na samym skraju jego pola ataku, gdyż stwór zawahał się. Zapewne nie chciał znaleźć się zbyt blisko jaskrawego światła za rogiem, które oślepiłoby go tak samo, jak przedtem ją. Tak więc znalazła się w miejscu, gdzie mogła bezpiecznie przystanąć.
Przyjrzała się zwierzęciu, notując w myślach odmienne części jego ciała. Jastrzębie skrzydła należały do przedstawiciela ptasiego rodu, podobnie jak brązowe pióra i upierzony ogon; natomiast głowa i nogi, tak samo jak białe zębiska i szpony, reprezentowały bezsprzecznie kocią budowę. Dziewczynka zastanawiała się, które cechy przeważały. Czy ten stwór składał jaja, czy też był żyworodny? Zwierzęta reprodukują się w sposób znacznie mniej skomplikowany i łatwiej niż ludzie; może dlatego, że nie hodują kapusty. Ivy spłynęła rumieńcem, łapiąc się na takich brzydkich myślach, lecz mimo to była zaciekawiona. Wiedziała, że niektóre zwierzęta składają jaja, a inne lęgną młode, a może na odwrót, tymczasem ludzie znajdują się pod liśćmi kapusty, a jeszcze te bociany...
Ivy zmarszczyła brwi, ponieważ znów przypomniała sobie o małym braciszku Dolphie. Szkoda, że nie przyniósł go bocian, bo wtedy mógłby przypadkiem zrzucić zawiniątko do gniazda bazyliszków, albo na źle usposobiony szpilkokaktus. Niemal widziała już lecące wokół szpilki, trafiające małe bazyliszki, które, oczywiście, toczyły wokół nienawistnym wejrzeniem, zamieniając wszystko w gaz. Czy też w głaz? W każdym razie te małe, ptasiomózgie jaszczurki oberwały twardymi jak kamień kolcami, i dobrze im tak.
Ivy spostrzegła coś na samym skraju pola widzenia. Wyglądało to na koński ogon. Klacz z Jaw! Imbri przyniosła jej przyjemny, gwałtowny sen na jawie, ale teraz musiała pogalopować do następnego adresata.
Ivy usłyszała miauknięcie. Spojrzała w górę. Kociokwik podleciał całkiem blisko i miał jakieś kłopoty. Rozbieżne cechy budowy jego ciała wzmocniły się, koci łeb i nogi stały się bardziej kocie, a skrzydła i ogon bardziej ptasie. Teraz walczyły o dominację. Łeb usiłował ugryźć skrzydła, a one tłukły głowę.
Ivy patrzyła uważnie, więc oczywiście różnice uległy dalszemu zwiększeniu. Walka stawała się coraz bardziej zacięta. Sypały się pióra i kępki futra. W końcu kociokwik zatrzepotał skrzydłami, runął do fosy i zniknął. Najwyraźniej był nieudanym dziełem Natury. Niestabilny charakter, wzmocniony bliskością Ivy i jej gwałtownego snu na jawie, doprowadził nieszczęsne stworzenie do samozagłady.
Ivy poszła dalej, zadowolona, że pozbyła się kociokwika, choć zasmucona sposobem, w jaki się to dokonało. Nadal szukała drzwi do zamku. Dotarła do spłachetka ziemi, na którym leżał kamień nagrobny. Miał kształt głowy grobowo poważnego starca, o przerzedzonych siwych włosach i bokobrodach. Wyglądał jak żywy, a w miarę jak mu się przyglądała, ożywał coraz bardziej; mierzył ją nieruchomym spojrzeniem. W końcu mrugnął do niej kamienną powieką.
— Jesteś żywy! — krzyknęła ze zdumieniem.
— Nie, mała, jestem zimny jak głaz — powiedział nagrobek. — Przybieram kształt głowy tego, kogo grób znajduje się w pobliżu. Taką mam naturę; jestem nagrobkiem.
— Chcesz powiedzieć, że wyglądasz jak... — zaczęła, zerknąwszy na kopczyk ziemi opodal kamienia.
— Właśnie, kruszynko. Jak ten krzykliwy staruch, którego tu pochowano.
Prawdę mówiąc, sposobem mówienia przypominał Ivy krzykliwego golema, ale może wszyscy krzykacze są do siebie podobni.
— To ciekawe — rzekła Ivy. Ten nagrobek nie wydawał się groźny.
— W zeszłym roku umieszczono mnie w pobliżu ślicznej, młodej nieboszczki; powinnaś wtedy mnie widzieć! Miałem powierzchnię jak polerowany marmur i piękny kształt.
— To cudownie — powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. — Muszę już iść.
— Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką — ostrzegł nagrobek.
— Phi! — odparła. — Nic mi nie zrobisz, twardogłowy starcze!
Wyzywająco ruszyła dalej.
— Alarm! — wrzasnął nagrobek. — Niegrzeczne dziecko! Prawdopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką!
Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował!
Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem.
Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się.
Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się jej!
Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta...
Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co...
Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy ża pomocą ślepej latarni. Tak, to może się udać!
Pomaszerowała do nagrobka.
— Cześć, twardzielu! — powiedziała śmiało.
Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem.
— To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję, żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść!
— Mam coś dla ciebie — rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. — Pozwól, że wygrzebię tu mały dołek...
Wykopała małą dziurę w ziemi.
— Nieciekawie to wygląda — orzekł nagrobek. — Jeżeli ryjesz zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku.
— Chcę tylko pochować ją bliżej — odparła Ivy i upuściła martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno przyklepała.
Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę...
Nie kłamał. Zaczął zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i ślicznych barwach.
— To naprawdę ładne — powiedziała Ivy i minęła nagrobek.
Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas nie próbował.
Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie.
— Och, witaj, Ivy — co za niespodzianka. Dlaczego nie przyleciałaś na dywanie, jak zwykle?
Ivy wołała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu.
— Jestem w interesach — powiedziała Zorze. — Muszę zobaczyć się z Dobrym Magiem Humfreyem.
Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Żory, Xavier, najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru.
Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent Żory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się cieszyć drugim dzieciństwem.
Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje lata.
— Cześć, Ivy! — powiedział. — Przyszłaś dołożyć mi jeszcze kilka lat?
— Nie, mam interes — powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humfreyowi, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie skłonny zdradzać jej sekretu dorosłym. — Uziemili mnie przez bezmyślność i musiałam wymknąć się cichaczem.
Humfrey uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Ta bezmyślność, według ciebie, polegała na zmuszeniu dziadka do pogoni przez wikłacze, puszczę i tykwę, ponieważ nie chciałaś słuchać jego przestróg i zachowywać się przyzwoicie, a ponadto na sprawieniu, iż Nocny Ogier ział ogniem z nozdrzy, gdy zobaczył, co zrobiłaś z jego nawiedzonym domostwem?
— Przecież mówię — przyznała niechętnie Ivy. — Przez bezmyślność. Zatem pospieszmy się, zanim wpadnę w tarapaty przez jeszcze większą bezmyślność, jeśli odkryją, że mnie nie ma. Potrzebuję Odpowiedzi.
— To kosztuje rok służby — poinformował ją Humfrey. — Z góry.
— Wiesz co, dodałam ci już więcej niż rok potęgując dar Żory, kiedy cię postarzała, więc jesteśmy kwita. A jeśli znów jej pomogę, będziesz mi winien następną Odpowiedź.
Humfrey spojrzał na nią wojowniczo.
— A cóż to za logika, kobieto?
— Kobieca logika, oczywiście — poinformowała go. — Coś ci się nie podoba?
Ivy wiedziała już co nieco o tym, jak trzeba postępować z mężczyznami, nawet tymi, których nie dało się oczarować.
— Hmm, nie — rzekł Humfrey. — Pewnego dnia zostaniesz Królem Xanth, niech Demon zlituje się nad nami.
— Wiem o tym, głupku, więc uważaj, co mówisz.
Stanowczości nauczyła się od swojej matki, tak samo jak wiedzę o piedestałach przejęła od swojego ojca. „Nigdy nie wolno dawać mężczyźnie wolnej ręki, bo nie wiadomo, gdzie nią sięgnie” — przypomniała sobie maksymę matki.
— No dobrze, dobrze, jakie masz Pytanie? — spytał opryskliwie Humfrey.
— Potrzebuję czegoś do wyczyszczenia magicznego arrasu, żeby Jordan-duch odzyskał pamięć.
Ktoś inny mógłby mieć kłopoty z ogarnięciem problemu, ale Humfrey, choć taki młody, był Magiem Informacji. Miał przeszło stuletnią praktykę, zanim przypadkowo odmłodzono go do niemowlęctwa razem ze Stanleyem Parowcem; teraz wracały mu siły, podobnie jak popędliwe usposobienie.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym rozchmurzył się.
— To powinno być w Wielkiej Księdze! — wykrzyknął.
Ivy wiedziała, że niektórzy twierdzą, iż nie ma czegoś takiego jak Wielka Księga Odpowiedzi na Wszystkie Pytania, ale ci ludzie nigdy nie byli w pracowni Humfreya. Dobry Mag podszedł do stołu, na którym leżała wielka księga, i wdrapał się na wysoki stołek, żeby do niej dosięgnąć. Przewrócił kilka pożółkłych kart.
— Dobrze, że znów nauczyłem się czytać — mamrotał, ślęcząc nad drobnym pismem. — Gawrony... gęsi... głowacze... gnioty... gnomy... Gobelin! Jego rola, historia, obecne położenie, niszczenie... Jest! Czyszczenie!
— O to chodzi! — wykrzyknęła Ivy.
— Cicho, kobieto, kiedy pracuję! — warknął.
Ivy otworzyła usta zamierzając udzielić mu należytej odpowiedzi, ale postanowiła powstrzymać się do czasu aż Humfrey udzieli Odpowiedzi. W stosunkach z mężczyznami niezwykle istotne jest wyczucie sytuacji — jak mawiała matka. A zresztą, być nazwaną „kobietą” to żadna obraza. Była zadowolona, że Mag nie przeczytał tekstu pod nagłówkiem ’’Niszczenie”, ponieważ mogły się tam znajdować wzmianki o wycieraniu rąk w gobelin, co byłoby jej trudno wyjaśnić.
— Użyj barwnika do przędzy — przeczytał. — Według następującej recepty: pół kubka...
— Czekaj, nie zapamiętam wszystkiego! — zaprotestowała Ivy. — Z trudem mogę zapamiętać przepis na gotowanie jajek na twardo! Muszę mieć to na piśmie — i bez długich słów.
Ivy uczyła się czytać, ale wołała takie słowa jak „gra” i „rad” od takich, jak „winowajca” lub „ukarano”.
Humfrey wydął policzki, dokładnie tak samo, jak zrobiłby będąc o sto lub więcej lat starszy.
— A zatem przynieś mi tę kopiarkę.
Ivy spojrzała tam, gdzie wskazał ręką. W kącie siedziało stworzenie podobne do małej gąsienicy, mające tylko cztery nogi, jeden ogon i kilka długich wąsów. Było okrągłe, puszyste i wyglądało na miękkie, ale roztaczało wokół poczucie niezależności i chłodną rezerwę.
Dziewczynka podeszła i usiłowała podnieść zwierzę, ale ono jakby wyślizgnęło jej się z rąk i pozostało na swoim miejscu. Chciała unieść je za ogon, lecz zwęziło żółte ślepia w szparki, wysunęło pazury i zamiauczało, więc zrezygnowała. To było naprawdę dziwne stworzenie!
Ivy spróbowała innego sposobu. Zaczęła oddalać się, wołając:
— Tutaj, kopia, kopia, kopia, kopia!
Zwierzę ruszyło za dziewczynką, dokładnie naśladując jej chód. Kiedy dotarli do stołu, wskazała na blat.
— Skacz, kopia!
Skoczyła sama, żeby pokazać jak się to robi, i kopiarka też skoczyła. Jednak zrobiła to tak samo jak Ivy: na stół i z powrotem na podłogę.
Tak więc Ivy musiała wgramolić się na stół, co zdenerwowało Dobrego Maga.
— Do góry! — zawołała i kopiarka wdrapała się za nią.
— Nie depcz po stronach! — wrzasnął Humfrey, łapiąc kopiarkę i z rozmachem kładąc ją na książce. — Kopiuj tę kartkę, kopiorobie!
Stworzenie usiadło na recepcie. Zamruczało. Po chwili otworzyło pysk i wysunęło jęzor, którym był arkusz papieru.
Humfrey oddarł wydruk i podał go Ivy, czym bardzo ją zdziwił.
— Masz swoją kopię. A teraz idź już.
Oczywiście, Ivy była gotowa do kłótni, ale uświadomiła sobie, że teraz, kiedy ma już to, po co przyszła, naprawdę chce już iść, więc zmilczała. Czasami, choć to okropnie denerwujące, trzeba słuchać poleceń mężczyzn, kiedy przypadkiem mają rację. Zeszła ze stołu i zostawiła małego Dobrego Maga pogrążonego w lekturze. W skupieniu chłonął tekst hasła, które przypadkowo dotyczyło taksydermii, podczas gdy kopiarka nadal wypluwała następne kopie recepty na barwnik do przędzy. Kolejna kopia upadła na stół, zasłaniając tekst, i Mag z namysłem popatrzył na zwierzę.
— Bardzo ciekawe techniki — mruczał Humfrey. — Zastanawiam się, czy...
Jednak w tym momencie kopiarka pospiesznie zeskoczyła z książki, najwyraźniej nie podzielając jego zainteresowania taksydermią i bynajmniej nie pragnąc zostać obiektem jakiegoś niewczesnego eksperymentu.
Wychodzącą dziewczynkę pozdrowiła Gorgona. Małżonka Humfreya i matka Hugo, a ponadto przyjaciółka Ivy była elegancką, wysoką, zawoalowaną kobietą o wężowych włosach.
— Nie zostaniesz na kawałek ciasta, moja droga? — zapytała.
Ivy chciała się wymówić, ale Gorgona pokazała największe, najśliczniejsze, najaromatyczniejsze ciasto, jakie można sobie wyobrazić, więc ustąpiła. Doszła do wniosku, że Gorgona zapewne bardzo potrzebuje kobiecego towarzystwa, a zatem przyzwoitość wymaga, żeby chwilę u niej zabawić. Postanowiła zostać na kawałek ciasta.
Po pewnym czasie Ivy wróciła na Zamek Roogna, przechodząc ponownie przez tykwę. Nikt nie zauważył jej nieobecności oprócz duchów — co, rzecz jasna, było częścią jej problemu. W tych dniach wszyscy zajmowali się jedynie tym nieznośnym bachorem. Chętnie wrzuciłaby go do dziurki w tykwie, bez podkowy!
Jednak teraz mogła oczyścić arras i usłyszeć całą opowieść Jordana. Musiała tylko sporządzić według recepty płyn do czyszczenia. Na szczęście duchy wiedziały, gdzie znaleźć wszystkie składniki. Ivy wzięła garnek, trochę barwnika, tłuszczu i różności, po czym ugotowała wszystko razem zgodnie z instrukcją. Barwnik był silnym środkiem i próbował poparzyć jej rączki, ale recepta wyjaśniała, jak tego uniknąć. Przyjaciółka Jordana, Renee, pomogła Ivy przebrnąć przez trudniejsze części przepisu, aby dziewczynka nie popełniła żadnego błędu. Musiała wypowiedzieć kilka zaklęć, aby dobrać kolor barwnika do gobelinu, ale w końcu otrzymała butelkę eliksiru.
Wzięła gąbkę, zwilżyła ją sporządzonym barwnikiem i przetarła powierzchnię arrasu. Rezultat był zdumiewający. Pojawił się pas jaśniejszych i wyraźniejszych obrazów. Środek działał!
Ivy starannie wyczyściła cały gobelin, aż zaczął błyszczeć jak nowy. Ruchome obrazy wyglądały tak realnie, ze niemal uwierzyła, że mogłaby w nie wejść.
— Och, tak! — zakrzyknął Jordan. — Widzę każdy szczegół! Wraca mi pamięć!
— A teraz opowiedz mi swoją historię — rozkazała mu Ivy.
Zasiadła, spoglądając na gobelin, podczas gdy Jordan skupił się na początku swojej opowieści. Z pomocą dziewczynki, ponieważ jako duch nie mógł sam nastawić gobelinu, udało mu się uzyskać właściwą sekwencję obrazów. Później, gdy coś zaczęło się dziać, Jordan opisywał bieg wydarzeń tak, jak je pamiętał. Pomijał nudne fragmenty, takie jak spanie, i poświęcał więcej uwagi ciekawszym momentom, na przykład walkom z potworami, całowaniu pięknych panien i spotkaniom z dziwnymi czarami. Była to prawdziwa opowieść o Mieczach, Magii, Dobru, Złu oraz Zdradach, i Ivy była oczarowana. Uwielbiała mocne teksty. Słuchała smętnej sagi, jakby sama była jej bohaterką. Czuła dreszcz emocji słysząc Szczęk Oręża i cierpiała poznając rewelacje Niemiłej Nieprawdy.
Sądzę, że wszystko zaczęło się wtedy, kiedy stałem się pełnoletni. W tych czasach obyczaj nakazywał, aby młodzieniec sprawdził się, dokonując jakichś fantastycznych czynów; potem, zdobywszy sławę, mógł ożenić się i ustatkować.
Miałem wspaniałą dziewczynę, Elsie, która umiała zmieniać wodę w wino jednym dotknięciem paluszka, ponadto była młoda i delikatna, i chciała natychmiast wyjść za mąż i założyć rodzinę. Ja jeszcze nie byłem do tego gotowy; wydawało mi się to takie nudne. Chciałem przygody!
Sytuacja stawała się trudna. Elsie naprawdę chciała, żebym został i nie dbała o bohaterskie tradycje, i rzeczywiście była atrakcyjna. Mieliśmy kilka ostrych starć. Obiecałem jej, że — kiedy przeżyję moją przygodę i zostanę bohaterem — wrócę do niej, ale kłamałem, gdyż oboje wiedzieliśmy, że nigdy nie będę miał dość przygód. Ona obiecywała mi, że — kiedy już założymy rodzinę — pozwoli mi wyruszyć w podróż po Xanth i może zabić jednego smoka lub dwa, ale oboje wiedzieliśmy, że i to jest kłamstwem, ponieważ rodzina nigdy nie pozwoli ci odejść. Ja chciałem najpierw posmakować dzikiego owsa, żeby być pewnym moich uczuć.
Elsie niezbyt podobał się ten pomysł; nie wiem, dlaczego. Tak więc w końcu zawarliśmy umowę: Elsie będzie miała jedną noc, aby udowodnić mi, jak miły może być domowy owies i pokazać zalety domowego ogniska, skłaniając w ten sposób do pozostania. Jeśli nie zdoła, wyruszę w podróż. Wydawało się, że to uczciwa umowa.
Gdybym tylko wiedział, jaką noc zaplanowała! Byłem wtedy naprawdę naiwny i o wielu sprawach wiedziałem znacznie mniej niż sądziłem. Myślałem, że Elsie dobrze mnie nakarmi, będzie dla mnie miła i przekonująco opowie mi o zaletach ustabilizowanego życia. Zamiast tego, ona... Hmm, nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić... Może lepiej zostawimy opis tej nocy i przejdziemy do następnych obrazków... Nie? Jednak mogę mieć kłopoty z twoimi rodzicami, jeśli powiem ci za dużo o... No dobrze, w porządku, opowiem tylko pobieżnie.
Elsie powitała mnie ubrana w koszulę, która... No cóż, wiedziałem, że ona jest śliczna, ale nie uświadamiałem sobie, jak śliczna może być, kiedy naprawdę się postara. Stwierdziłem, że gapię się na... sposób, w jaki oddycha. I w jaki siedzi. Później wprowadziła mnie... do sypialni, a ja ruszyłem za nią i patrzyłem na sposób, w jaki szła. Później... To naprawdę nudne, więc może pominiemy tę scenę? Nie? Hmm, no więc pokazała mi, jak wysłać wiadomość do bociana, a ja przyznałem, że to jedyna przygoda, jakiej mi potrzeba, i w końcu zasnęliśmy.
Jednak rano przypomniałem sobie o innych przygodach, o zwiedzaniu obcych miejsc i pokonywaniu strasznych potworów. Wiedziałem, że muszę najpierw tego spróbować. Elsie jeszcze spała, z półuśmiechem na ustach, i czułem się naprawdę okropnie, kiedy ubierałem się i przypasywałem miecz. Nawet jej nie pocałowałem; po prostu wymknąłem się z domu jak niegrzeczny dzieciak i ruszyłem na południe, w środek Xanth, gdzie podobno czekała prawdziwa przygoda.
Poczucie winy towarzyszyło mi jak burzowa chmura, ponieważ obietnica złożona przeze mnie tego wieczora okazała się kolejnym okrutnym kłamstwem. Niemal zdecydowałem się wrócić, jednak zew przygody popychał mnie dalej i był silniejszy od poczucia winy.
W tamtej chwili wcale nie wydawało mi się, że jestem dzielnym i nieustraszonym bohaterem. Czułem się raczej tchórzem, bo nie miałem odwagi obudzić Elsie i powiedzieć jej uczciwie: „Odchodzę, dziewczyno, bardzo mi przykro”. Dostałaby... No, kobiety potrafią być bardzo trudne w takich chwilach. A kiedy ruszyłem w drogę, nie miałem już odwagi wrócić i przeprosić ją. Niektórzy bohaterowie nie są zbyt dzielni i nieustraszeni.
Podjąłem już jednak decyzję i musiałem patrzeć przed siebie, a nie spoglądać wstecz. Odebrałem pierwszą życiową lekcję: że najsłodsze i najsmutniejsze jest to, co mogłoby być. Podejrzewałem, że postępuję źle i zapłacę za to straszliwą cenę, lecz nie rezygnowałem, wstydząc się przyznać, że źle czynię.
W tamtych czasach pustkowie Xanth było dziksze niż dzisiaj i zamieszkiwało tam wiele dziwnych stworzeń i czarów, które dziś już nie istnieją. Rośliny nie nauczyły się jeszcze respektu przed człowiekiem, a smoki podchodziły aż do naszej Wioski na Moczarach, aby pożerać ludzi. Właśnie dlatego wciąż utrzymywała się u nas tradycja mężczyzny-wojownika; potrzebowaliśmy dzielnych młodzieńców, żeby przepędzali błąkające się potwory. Mieszkaliśmy na północno-wschodnim pograniczu Xanth, opodal tego, co później nazwano Moczarami Bagiennych Ogrów, lecz w tym czasie ogry były jeszcze daleko, powoli migrując na północ. Moje nogi raz po raz zapadały się w podmokły grunt nieprzebytych mokradeł i szybko zrozumiałem, że do serca Xanth, gdzie stoi legendarny Zamek Roogna, wiedzie daleka droga. Dotarcie tam pieszo zajęłoby mi całą wieczność lub dłużej, a właśnie stwierdziłem, że naprawdę nie lubię chodzić. Musiałem złapać jakąś okazję.
Był jeden problem. W naszej, odizolowanej części Xanth nie było centaurów, a smoki nie są dobrymi wierzchowcami — zazwyczaj każdy usiłuje lokować swoich pasażerów wewnątrz swego ciała, zamiast na zewnątrz — a obawiałem się latać na jakimś latającym stworzeniu; nigdy nie można przewidzieć, gdzie cię zrzuci. Wiedziałem, że w morzu żyją konie morskie, ale ja wędrowałem po lądzie. W Wiosce na Moczarach mieszkał człowiek, który wyrabiał lajkoniki, jednak nie zadałem sobie trudu i nie zagadnąłem go, zanim wyruszyłem w drogę. A zresztą, jego koniki nie nadawały się do jazdy, tylko tak wyglądały. Co powinienem zrobić?
Wiedziałem, co: oszczędzać nogi, abym mógł iść przez cały dzień i nie zmęczyć się do tego stopnia, żeby stracić ochotę do przygód. Ta przygoda na razie nie była zbyt zabawna. Wiele przemawiało za zostaniem w domu i założeniem rodziny. Prawie zawróciłem — jednak ponownie stwierdziłem, że nie mogę się cofnąć. Gdybym teraz wrócił, przyznałbym się, iż popełniłem błąd — że źle zrobiłem opuszczając Elsie. To było trudniejsze niż walka ze smokiem. Gdybym nie pobłądził, sądzę, że zawróciłbym; jednak ponieważ rzeczywiście źle postąpiłem, nie mogłem tego zrobić.
Teraz, po czterystu latach filozoficznych rozważań — duchy są lepsze w sprawach niematerialnych niż w materialnych, ponieważ same są niematerialne — sądzę, że kobiety są bardziej praktyczne odmężczyzn, a mają więcej seksapilu po to, aby móc odwieść mężczyzn od głupstw, które ci nieuchronnie popełniliby. Niewątpliwie moja przygoda, oceniana po latach, była idealnym przykładem skrajnej głupoty, nawet gdyby nie kosztowała mnie życie. Mogłem spędzać noc za nocą z Elsie; zamiast tego szukałem nieszczęścia — i znalazłem je. Jeśli próżności na imię kobieta, to głupota jest imieniem mężczyzny!
Tak więc szedłem dalej — i przeznaczenie dopadło mnie, niegodnego. Z początku sprawa nie wyglądała dobrze, ale tak często bywa. Złe wydaje się dobre, niczym wygodna ścieżka prowadząca do macek i paszczęki wikłacza, zaś dobre zdąje się złe, tak jak pooka.
Zmierzchało, więc podkradłem trochę cukrowego piasku i utoczyłem piwa z pnia drzewa piwnego — prawdziwie barbarzyńska uczta! W głowie miło mi szumiało, co odrywało myśli od obolałych stóp, gdy nagle usłyszałem brzęk łańcucha. No tak, byłem młody i głupi, a ponadto tchórzliwy w sprawach osobistych, ale mało co w realnym świecie mnie przerażało. Jednak ten szczęk mnie przestraszył — i obudził moją czujność. Jeśli ten dźwięk wzbudził zimny dreszcz przebiegający mi po plecach, widocznie takie było jego przeznaczenie — a to oznaczało czary. Dlatego byłem zaintrygowany, gdyż dziwna magia była częścią tego, czego szukałem. Miałem miecz; potrzebowałem magii.
Szybko wstałem, dobyłem miecza i zacząłem skradać się w kierunku źródła dźwięku. Znów go usłyszałem, nieco dalej, więc przyspieszyłem kroku. Jednak brzęk nadal dobiegał z oddali, wiodąc mnie przez najdziksze i najbardziej bezludne bezdroża. Oświetlone mętnym blaskiem księżyca drzewa wyglądały jak sękate, zastygłe olbrzymy. Lecz jedno nie zastygło; gdy otarłem się o nie, złapało mnie w swoje macki. Zrozumiałem, że wpadłem w objęcia wikłacza, jednego z najgroźniejszych warzyw Xanth. Zacząłem siec mieczem, odrąbując macki, i drzewo szybko mnie puściło. Prawdę mówiąc, moje ostrze nie było zaczarowane, ale mocne i ostre, a ponadto dobrze nim władałem; wcale też nie lękałem się wikłacza. Dla barbarzyńcy zimna stal jest lekarstwem na większość problemów, bardzo skutecznym lekarstwem. Zakładam, że mógłbym mieć inne zdanie, gdybym posiadał inny magiczny dar; istotnie, byłem w stanie popełniać naprawdę wielkie głupstwa.
Po chwili zrozumiałem, że brzęk łańcucha wiedzie mnie na manowce. Tańczyłem, jak mi zagrano. Jednak wciąż byłem zaintrygowany; ten dźwięk stał się wyzwaniem, swego rodzaju przygodą. Postanowiłem więc przechytrzyć go i zmusić, żeby tańczył tak, jak ja mu zagram.
Wróciłem do obozowiska. Oczywiście, szczęk poszedł za mną i przybliżył się. Jednak po drodze nazrywałem w ciemnościach szeleszczyny i stonóżki, które teraz umieściłem pod pachnącą czekoladą skorupą orzecha kokosowego. Rzecz jasna, zaraz zaczęły słabo szeleścić i tupać, co brzmiało tak, jakby ktoś przewracał się tam niespokojnie, zaniepokojony szczękiem łańcucha. Później po cichu wymknąłem się z obozu — byłem w tym dość dobry — i szerokim lukiem obszedłem źródło dźwięku.
Istotnie, udało mi się je oszukać. Barbarzyńcy są bardzo zmyślni w takich sytuacjach. Patrzyłem jak podchodzi do mego obozowiska, zastanawiając się, dlaczego już go nie ścigam. Upiory nie lubią być ignorowane! Wszedłem na pagórek i na tle księżyca ujrzałem sylwetkę Klaczy z Mor. Po chwili zrozumiałem, że to nie mogła być klacz. One nie wabią śpiących odległymi dźwiękami; przybywają, przekazują złe sny, po czym pędzą do następnego adresata. Nie mają czasu na głupstwa; jest zbyt wiele złych snów do rozniesienia. Poza tym, ja nie spałem. I to nie była klacz, lecz źrebak. Może ogier. Kosmate, dzikie stworzenie obwieszone łańcuchami; dlatego brzęczało. W rzeczy samej, był to puk — widmowy koń.
Koń. Mój barbarzyński umysł zaczął perkotać. Przydałby mi się ten koń! Tylko jak go schwytać? Byłem przekonany, że on musi być częściowo materialny, ponieważ łańcuchy brzęczały, więc były prawdziwe, a zatem i on powinien być na tyle rzeczywisty, żeby je unieść. Jednak biegał szybciej ode mnie — i właśnie dlatego potrzebowałem go. Mając konia nie tylko podróżowałbym wygodniej, ale i szybciej; mógłbym też więcej zabrać. Ponadto takie zadanie było dla mnie wyzwaniem; o ile wiedziałem, jeszcze nikt nigdy nie złapał widmowego konia. Właśnie takich przygód szukałem. Pomyślcie, jak zdumieliby się mieszkańcy Wioski na Moczarach, gdybym wrócił na widmowym koniu!
Jednak byłem już bardzo strudzony; wbrew starannie pielęgnowanym mitom, barbarzyńcy czasem są zmęczeni. Lepiej byłoby wyspać się przez noc i podjąć pościg rano. Z drugiej strony, do tej pory stworzenie może już dawno odejść, więc nie odważę się czekać.
Westchnąłem. Trzeba to zrobić teraz. Na szczęście byłem krzepkim młodzieńcem, więc zmęczenie tylko utrudniało, a nie uniemożliwiało przedsięwzięcie. Przygotowałem się do pogoni.
Najpierw mieczem uciąłem kilka elastycznych, długich pnączy, które miały mi posłużyć za lasso, gdyż nie chciałem zabijać zwierzęcia, lecz złapać je, co było znacznie trudniejsze. Nie wiedziałem, czy można zabić widmowego konia, ale wołałem nie ryzykować. Oczywiście, przygotowując się do roli bohatera ćwiczyłem rzucanie lassem i całkiem nieźle mi szło; to jedna z podstawowych barbarzyńskich umiejętności. Ruszyłem.
Oczywiście, niemal natychmiast pojął, że go ścigam; konie-widma są bardzo czujne w takich sprawach. Grzechocząc łańcuchami, zaczął uciekać. Nie mogłem dotrzymać mu kroku, ale w blasku księżyca widziałem ślady jego kopyt, a nieustanny brzęk żelastwa pozwalał mi podążać za nim, kierować się słuchem.
Brnąłem przez chaszcze, krótko rozprawiając się ze wszystkim, co stanęło mi na drodze. Nie lubię podróżować w nocy, bo jedyną rzeczą gorszą od dziennych zjaw są nocne koszmary. Chyba jednak upiory nocy zrozumiały, że jestem strudzony i poirytowany, więc lepiej mnie nie zaczepiać, bo żaden mnie nie zaatakował. Może po prostu miałem szczęście. Niektórzy głupcy mają niebywałe szczęście i, oczywiście, bardzo go potrzebują.
Szedłem więc dalej, kierując się szczękiem łańcuchów, gdyż widmowy koń nie spodziewał się, że nie zrezygnuję z pogoni, i zatrzymywał się na popasy. To potwierdziło moje podejrzenia, że był materialny; prawdziwe duchy nie muszą jeść. W tym momencie przestałem myśleć o zjawie jako o „tym”, a zacząłem jako o „nim”. To jest duchem; on jest żywym stworzeniem. Nie twierdzę, że dokonałem głębokich przemyśleń; po prostu tak widziałem te sprawy.
Stwierdziłem, że koń mamił mnie po prostu dlatego, iż znalazłem się w pobliżu; przypadkowe spotkanie. Zareagowałem zbyt gwałtownie i zbiłem go z tropu. Nie wiedział, że zamierzałem go schwytać. Od czasu do czasu stawał nieruchomo, sądząc, że zgubię ślad nie słysząc brzęku; jednak ja zawsze podążałem w kierunku ostatnio słyszanego szczęku łańcucha, wykorzystując barbarzyński zmysł orientacji. I nieuchronnie musiał znów odskoczyć. Nie mógł iść ani biec tak, żeby nie zdradzało go szczękanie łańcuchów; taką rzucono nań klątwę. Gdyby nie to, nigdy nie zdołałbym go wytropić, ani nocą, ani za dnia. A przynajmniej nie tak od razu.
Nadszedł świt, a koń wciąż wiódł mnie na południowy zachód. W chwili gdy słońce zamierzało dźwignąć się na niebo, znalazł kryjówkę w gąszczu i zastygł. Nie słyszałem go, ani nie widziałem, a ponieważ zarośla były bardzo gęste, wiedziałem, że jeśli zacznę się przez nie przedzierać, to narobię tyle hałasu, że ścigany może mi umknąć, gdyż nie usłyszę brzęku łańcucha. Czekałem więc; zaczęło się oblężenie. Wiedziałem, że koń-widmo znajduje się blisko, ale należało zmusić go, żeby poruszył się. A on, oczywiście, nie miał zamiaru się ruszać, zmęczony ucieczką.
Dobrze wykorzystałem czas oczekiwania. Zachrapałem. Naprawdę potrzebowałem snu!
Jednak zbudziłem się, gdy tylko usłyszałem brzęknięcie łańcucha. Koń próbował wymknąć się! Myślał, że jestem jednym z tych cywilizowanych śpiochów, którzy tak głęboko pogrążają się we śnie, że nie są w stanie obudzić się przed upływem sześciu godzin. Nie ja! Kiedy postanowiłem wyruszyć na poszukiwanie przygód, wiedziałem, że nigdy nie zdołam ujarzmić dziczy, więc nauczyłem się budzić w chwili zagrożenia i zasypiać natychmiast, gdy niebezpieczeństwo minęło. Tak śpią dzikie zwierzęta, a ja w znacznym stopniu byłem jednym z nich. Dlatego cichy szczęk ogniwa obudził mnie; rozprostowałem nogi i na nowo podjąłem pościg.
Koń-widmo pomknął galopem. Ruszyłem za nim, czując się lepiej, chociaż nie zdążyłem się wyspać. Tropiłem go przez całą noc i odpoczywałem tylko tyle, co on. Idąc, zrywałem z krzaków jadalne owoce i posilałem się; i w tym miałem nad nim przewagę, bo koń musiał popasać na trawie, a nie mógł tego robić w biegu. Prawdopodobnie był już bardzo głodny. Teraz, kiedy o tym pomyślałem, doszedłem do wniosku, że stworzenie dźwigające takie ciężkie łańcuchy musiało obficie jadać.
Przechodziłem przez ostępy, gdzie na krzakach rosło dwa razy więcej jagód, bo każda była podwójna. Już miałem wrzucić pierwszą bliźniaczą jagodę do ust, lecz zawahałem się. Oczywiście, nauczyłem się rozpoznawać wiele leśnych owoców, aby móc bezpiecznie pożywiać się w głuszy, ale te były jakieś dziwne. Myśl o bliźniaczych jagodach, parzystych jagodach, podwójnych jagodach nie dawała mi spokoju.
Zamarłem. Jagody! Trujące, powodujące osłabienie, paraliż i śmierć. Jednak jad działał powoli, można więc zjeść ich dość dużo, zanim pokażą się pierwsze objawy — a wtedy jest już za późno. Rzecz jasna, mój magiczny dar uchroniłby mnie przed poważnym zatruciem, lecz nim zacząłby działać, koń-widmo zdołałby uciec. Lepiej w ogóle nie pakować się w tarapaty!
Przyszła mi do głowy chytra, barbarzyńska myśl. Te jadgody mogą mi się kiedyś przydać. Nazrywałem ich trochę i schowałem w sakwie. Zauważyłem, że nad tymi roślinami, które jeszcze kwitły, nie bzyczały owady; może to mnie ostrzegło. Pszczoły trzymały się z daleka od jadgód, tak że można by wykorzystać te owoce jako środek przeciwpszczeli.
Ruszyłem dalej śladem widmowego konia, który najwidoczniej miał dość rozsądku, aby nie pożywiać się jadgodami. Czy przyprowadził mnie tutaj celowo? Nie miałem pewności. Zwierzęta są uważane za niezbyt sprytne, podobnie jak uzbrojeni w miecze barbarzyńcy. Takie założenia mogą okazać się błędne.
Nagle ślady kopyt urywały się jak nożem uciął. Nie było tam żadnego urwiska ani ściany skalnej — niczego.
Hmm, zawsze zachowywałem się nieco nerwowo przy zetknięciu ze sprawami czy zjawiskami, których nie rozumiałem, takimi jak rodzina i małżeństwo, a tego na pewno nie mogłem pojąć. Czyżby czary? Słyszałem o zaczarowanych zwierciadłach, w które można wejść i znaleźć się w odwróconym świecie po drugiej stronie, miałem też tyle oleju w głowie, żeby nie zaglądać w otwór hipnotykwy.
Jednak wyglądało na to, że zjawa doszła do tego miejsca i zniknęła, a ja będę musiał pójść za nią, jeśli chcę ją schwytać. I jeszcze te jadgody... Jak sprytne było to stworzenie?
Postanowiłem jeszcze raz obejrzeć ślady. Odrobina ostrożności nigdy nie zawadzi. Mniemanie, że barbarzyńcy rzucają się do ataku nie bacząc na niebezpieczeństwo, to kolejny mit; w rzeczywistości tylko cywilizowany ignorant, błądzący po lesie, może tak postąpić. Żaden barbarzyńca nie wejdzie bezmyślnie w objęcia wikłacza! No cóż, mnie przytrafiło się to tej nocy, ale sytuacja była szczególna i miałem miecz w pogotowiu.
Cofnąłem się nieco, idąc podejrzanie wyraźnym tropem — i znalazłem kępę krzaków, gdzie ślad rozgałęział się. W tym miejscu rosła gęsta trawa, na której trop był niewidoczny dla przeciętnego człowieka, ale — oczywiście — nie dla bystrych oczu tropiciela. Widmowy koń przystanął, po czym wycofał się tyłem, starannie stawiając kopyta, aby sprawić wrażenie, że zniknął.
To było dla mnie wystarczające ostrzeżenie. Nie przekroczę linii, za którą urywa się trop! Później dowiedziałem się, jak mądrą podjąłem decyzję; ta linia wytyczała granicę Otchłani, z której nikt żywy nie wrócił. Zjawa rzeczywiście wiodła mnie w pułapkę! Co jednak dowodziło, jak chytrym była stworzeniem. Teraz jeszcze bardziej zapragnąłem uczynić upiora moim rumakiem. Podążyłem nowym tropem i niebawem znów zmusiłem widmo, aby poruszyło się. Stanęło w innej kępie zarośli, patrząc jak nadchodzę. Wcielony demon!
Umocniony w moich zamierzeniach, ścigałem go z takim zapamiętaniem, że prawie nie czułem zmęczenia. Kiedy przystawał korzystając z osłony terenu, żebym nie mógł go słyszeć ani widzieć, ja też stawałem i drzemałem; kiedy znów ruszał, szedłem za nim. Byłem pewien, że stawał się coraz bardziej nerwowy — i głodny.
Teraz umykał na południowy wschód. W ten sposób znalazłem się w ładnej okolicy, pełnej ptactwa o najprzeróżniejszych barwach i rozmiarach. Niektóre ptaki były całkiem spore; istotnie, nad głową dostrzegłem kołującego ptaka-roka, lecz nie przejąłem się tym, gdyż wiedziałem, że jestem zbyt mały, abym mógł go zainteresować. Jednak widmowy koń to co innego; zobaczyłem, że ptak-rok opada niżej i pojąłem ze zgrozą, iż atakuje mojego upatrzonego wierzchowca.
Pospiesznie zdjąłem z ramion łuk i pognałem naprzód. Wspiąłem się na pagórek w samą porę, by ujrzeć, jak wielki ptak unosi konia-widmo w szponach. Jednak ciężar łańcuchów wytrącił roka z równowagi i ptak zawahał się. Szybko wypuściłem strzałę. Pomknęła w kierunku upierzonego kupra. Rzecz jasna, dla stworzenia tej wielkości moja strzała nie była niczym więcej, jak kłującym
cierniem. Jednak musiała trafić we wrażliwe miejsce, gdyż ptak wydał oburzony pisk w postaci „O” i puścił konia.
Rumak pomknął przed siebie brzęcząc łańcuchami i umknął za wikłacza, gdzie rok nie mógł go ścigać. Wielki ptak wściekle wrzasnął — i skierował się ku mnie. Czy widzieliście kiedyś rozzłoszczonego roka? Nieprzyjemny widok. Rzucił się na mnie, rozkładając skrzydła tak szeroko, że przysłoniły słońce. Uniosłem miecz, lecz wiedziałem, że to beznadziejne; ten stwór był po prostu za duży, żebym mógł z nim walczyć.
Wysunął szpony, sięgając po mnie, lecz jego łapy były zbyt duże i szeroko rozstawione, więc nie zdołał mnie schwytać. Zorientowawszy się, rok znów wyciągnął szpony, tym razem wbijając je w ziemię. Zagłębiły się w pył, skałę, glebę oraz w spore drzewo i uniosły wszystko do góry, razem ze mną.
Kiedy ptak wystartował, zacząłem rozpaczliwie siec wokół mieczem. Trafiłem w pobliski szpon, grubości mojego uda, i odrąbałem go jednym potężnym ciosem. Z biegnącej wewnątrz arterii trysnęła krew i ziemia trzymana przez szpon osypała się. Darń przesiąkła krwią, co jeszcze osłabiło podłoże. Wyrwane drzewo runęło w dół, a ja razem z nim. Jak jedna splątana masa spadliśmy na ziemię z wysokości kilku metrów.
Upadek był bardzo nieprzyjemny, a zbroczona krwią gleba jeszcze pogorszyła sprawę. Prawie straciłem przytomność, a mój stan nie poprawił się, kiedy kilka ciężkich głazów, porwanych przez roka, przygniotło mnie, miażdżąc mi nogę. Nie wiem jak inni bohaterowie unikają zranienia, znalazłszy się w okropnych opałach; ja na pewno nie posiadałem takiego talentu. Postąpiłem rozsądnie: straciłem przytomność.
Odzyskałem ją godzinę później; moja strzaskana noga zagoiła się. Och, czyżbym tego nie powiedział? Mój magiczny dar to umiejętność gojenia moich ran. Jeśli mnie skaleczyć, mała rana zasklepi się natychmiast, a duża w kilka minut. Jeśli stracę palec, odrośnie mi nowy. Jeżeli postradam stopę, zregeneruję ją w ciągu godziny. Gdy strzała trafi mnie w serce, wydobrzeję na drugi dzień, a nieco później, jeżeli nikt nie wyjmie strzały. Tak więc zmiażdżona noga po godzinie była już sprawna. Może sprawniejsza, ponieważ nie była tak zmęczona jak poprzednia.
Widocznie wielki ptak uznał mnie za martwego. Całkiem zrozumiała pomyłka. Już nieraz mi się to zdarzało. Prawdę mówiąc, byłem praktycznie niezniszczalny. Właśnie dlatego lubiłem przygody. Posiadałem niezły dar, odpowiedni dla bohatera.
Wznowiłem pościg. Widmowy koń nie odszedł daleko. Uznawszy mnie za wyłączonego z gry, pasł się opodal. O tak, był głodny!
Wrzasnąłem i rzuciłem się nań. Spojrzał, zdumiony — i zareagował tak, jakby ujrzał nieboszczyka. Przerażony, rzucił się do ucieczki, pozostawiając kęs trawy, który powoli opad! na ziemię. Można by sądzić, iż widmowy koń nie będzie bał się innych duchów, ale to nieprawda; nawet zjawy lękają się tego, czego nie rozumieją, zaś przeciętny duch jest dosyć bojaźliwym stworzeniem. Coś o tym wiem! A ponadto, przez te łańcuchy koń-widmo nie jest w pełni duchem, lecz czymś pośrednim, podobnie jak zombie jest półżywy, półmartwy. Gdyby kiedyś pozbył się łańcuchów, stałby się pełnoprawnym duchem. Jednak łańcuchy trzymają go przy życiu, tak więc musi paść się i wykonywać inne czynności, nawet bardzo krępujące, tak jak robią to wszystkie żywe stworzenia. W Xanth można znaleźć wiele takich jak on, co to ni to, ni sio, natomiast trochę tego i owego.
Znów rozpoczął się pościg. Zjawa pomknęła na południowy wschód — i poprowadziła mnie w okolicę zamieszkaną przez gryfy. Zauważyłem ślady pazurów na pniach drzew i sterty odchodów. Szedłem ostrożnie, bo gryfy potrafią być agresywne. Sądziłem, że poradziłbym sobie z jednym, ale czasami podróżowały całymi stadami i napotkanie takiej gromady mogło być nieprzyjemne. Rok zostawił mnie w spokoju ponieważ byłem dla niego zbyt małym kąskiem, przy podnoszeniu którego pobrudziłby sobie dziób. Jednak gryfy pożarłyby mnie, a nie wiedziałem, czy łatwo byłoby mi wtedy ożyć. Może gdyby jeden zjadł większą część, zdołałbym się jakoś pozbierać, jednak wołałem nie ryzykować. Przede wszystkim, rany bolą mnie tak samo jak każdego człowieka, dopóki nie zagoją się; po co bez potrzeby narażać się na tyle bólu? Zachowywałem więc czujność. Może barbarzyńcy powinni śmiać się ze swych blizn, jakby nigdy nie czuli zadanych ran, ale mnie to jakoś nie bawiło.
Koń-widmo, głodny i zmęczony, był mniej ostrożny. Wpadł wprost do gryfiej kryjówki, do gniazda znajdującego się wśród gałęzi niskiego drzewa. W gnieździe siedziała samica, wysiadując jajo czy robiąc coś innego — w tej kwestii nie mam pewności, gdyż gryfy to małostkowe stworzenia o królewskim rodowodzie, które nie tolerują wtrącania się w ich sprawy — i przeraźliwie wrzasnęła na widok intruza. Samiec chrapał na jednej z wyższych gałęzi, zwinąwszy skrzydła i wbiwszy pazury w korę. Zaskoczony, uczynił niewłaściwy krok — a może powinienem raczej powiedzieć „rok” — i runął jak głaz, w ostatniej chwili zdążywszy rozłożyć skrzydła. Wcale nie był tym zachwycony. Podejrzewam, że na jego miejscu ja też nie byłbym, gdyby moja kobieta zbudziła mnie krzykiem, skarżąc się, że ktoś zakłóca spokój naszego gniazda. Zapewne również dlatego obawiałem się małżeństwa, które, podobnie jak przekroczenie granicy Otchłani, może okazać się drogą bez powrotu do nie wiadomo czego.
Stwierdzenie, że to koń-widmo jest przyczyną całego zamieszania, zajęło gryfowi zaledwie chwilkę. Obrócił się w powietrzu i śmignął za koniem, który okazał wreszcie odrobinę rozsądku, umykając galopem, ile sił w nogach. Pognałem za nimi najszybciej jak mogłem.
Koń, mimo łańcuchów, poruszał się naprawdę szybko; ale gryf również — a w dodatku nie był niczym obciążony. Myślę, że zjawa mogłaby mu umknąć, gdyby była wypoczęta i biegła po twardszym torze. Jednak teren był tu lekko podmokły i rosło na nim wiele drzew, co zwalniało tempo ucieczki. Gryf z łatwością przelatywał nad przeszkodami i wciąż skracał dystans. Już zrównał się ze ściganym i nastawił szpony — a ja byłem zbyt daleko, żeby cokolwiek zrobić. Mogłem tylko biec za nimi i patrzeć. Nawet gdybym miał ich w zasięgu strzału z łuku, nie jestem pewien, czy próbowałbym strzelić, bo jeśli zabiłbym gryfa, jego samica zostałaby sama w gnieździe i nie mogłaby zdobyć sobie pożywienia nie porzucając jaja i w ogóle, a tego nie chciałem. Spotkanie z gryfem w walce to jedno, a zniszczenie jego gniazda to coś zupełnie innego. Tak, wiem, że to głupio brzmi, ale nie można długo przebywać w głuszy i nie odczuwać szacunku dla zamieszkujących ją stworzeń. Te gryfy nie szukały kłopotów; wszczął je ścigany przeze mnie koń-widmo, a zatem to ja. ponosiłem winę. Mogę zabijać, kiedy mam słuszność, lecz nie wtedy, gdy się mylę. Byłem więc zupełnie bezradny.
Gryf wylądował na grzbiecie konia, uderzył dziobem — i trafił w ogniwo łańcucha. Uff! Oszołomiony bólem, próbował wzbić się w powietrze, lecz nie zdołał, ponieważ jedną nogą zaplątał się w łańcuch.
Koń wierzgnął, usiłując zrzucić napastnika; ten chciał uciec, lecz nie mógł. Nagle widmowy rumak przebiegł pod nisko zwisającą gałęzią, która zmiotła gryfa z jego grzbietu. Stwór zatrzepotał skrzydłami, koziołkując w powietrzu, po czym runął jak długi na ziemię. Wokół jego głowy rozbłysły liczne gwiazdki i planetoidy, co świadczyło o sile tego uderzenia. Z trudem wstał i chwiejnie wzbił się w powietrze, wydając przeciągłe piski trwogi i zniechęcenia. Zapomniał o koniu, który wcale nie zamierzał mu przypominać o sobie. Gryf pomknął z powrotem do gniazda, ciągnąc za sobą szybko znikającą smugę potu. Rzadko można ujrzeć spoconego gryfa! Pobiegłem za widmowym koniem.
Mokradło stawało się bardziej podmokłe, jak to zwykle bywa z bagnami, i moje buty coraz bardziej w nim grzęzły. Nie podobało mi się to, ale musiałem trzymać się blisko konia. Jemu również nie podobała się ta sytuacja. Zboczył na południe, kierując się ku wyżynom, lecz nie ulegało wątpliwości, że widoczne tam góry były zbyt odległe, aby zdołał do nich szybko dotrzeć. Skręcił zatem na zachód, a ja za nim, i truchtaliśmy w kierunku jasnego muru. Najwyraźniej ta okolica znajdowała się poza zasięgiem jego dotychczasowych wędrówek; koń-widmo nie był pewien, dokąd zmierza.
Im dalej podążaliśmy na zachód, tym jaśniejszy stawał się mur — i tym gorsza ziemia. W końcu grunt zmienił się w bajoro, w którym zauważyłem trójkątne, różnobarwne płetwy, poruszające się z dużą szybkością. Jedna, zielona, zbliżyła się do mnie i wynurzyła się z błota; zobaczyłem, że należy do wielkiej ryby o paszczy pełnej zębów. Ryba rzuciła się na mnie, szczerząc kły, więc wydobyłem mój wierny miecz i dziabnąłem ją w pysk.
— Och, och! — krzyknęło stworzenie, z pluskiem opadając w błocko. — Nie musiałeś tego robić! Chciałem tylko coś ci pożyczyć!
Nie ufałem gadającym rybom.
— A czego oczekiwałeś w zamian?
— Myślałem, że podasz mi rękę — odparł.
— Hmm, to mnie nie interesuje. Pożycz mi wszystkiego najlepszego i znikaj, albo...
— Właśnie to chcę zrobić! Pożyczyć ci coś. Jestem rekinem czamorynkowym.
— Nie dbam o to, czy jesteś czarnym, czy białym rekinem, po prostu nie potrzeba mi tu żadnych zielonych! Spływaj, albo utnę ci płetwę!
Na myśl o utracie płetwy ryba straciła odwagę i szybko odpłynęła.
Tymczasem koń-widmo popadł w większe tarapaty. Trzy płetwy: czerwona, niebieska i żółta okrążały go miarowo, a ponadto utknął w błocie. Poczłapał przez maź w kierunku muru na zachodzie. Teraz dostrzegłem, że to była ściana ognia. Och, niedobrze!
Ruszyłem do uwięzionego, wymachując mieczem, aby odstraszyć ryby.
— Ruszać się! — krzyczałem do nich. — Albo popsuję wam interesy! Ryby zawahały się, nie chcąc mieć popsutych interesów. Jednak koń zobaczył jak wymachuję żelastwem i przestraszył się. Pomknął w kierunku ognistego muru.
— Nie, zaczekaj! — zawołałem. — Chcę ci pomóc!
Lecz on gnał dalej, bardziej bojąc się mnie niż płetw czy ściany ognia, do której niebawem dotarł. Żar zatrzymał go. Koń-widmo nie mógł przejść przez ogień, ale ryby odcięły mu odwrót. Czerwone i błękitne płetwy zataczały coraz ciaśniejsze kręgi; żółte, groźniejsze, krążyły na zewnątrz.
Widmowy rumak wyrwał nogę z błota i kopnął czerwoną płetwę, ale ten ruch pogrążył głębiej w błocie pozostałe trzy kończyny. Rzeczywiście znalazł się w opałach! Brnąłem ku niemu i już nie mógł mi uciec. Jednak nie wiedziałem, jak mógłbym go uratować, nie mówiąc już o schwytaniu.
Błękitny rekin podpłynął do niego z boku i chciał go ugryźć; zębiska zazgrzytały na łańcuchach. Dostrzegłem snop iskier tryskających w miejscu, gdzie kły trafiły na metal; to musiało boleć! Ryba poniechała ataku, ale nie odpłynęła.
Wreszcie dotarłem tam. Koń-widmo bał się mnie, lecz ugrzązł tak głęboko, że nie mógł się ruszyć.
— Słuchaj, Puk — powiedziałem. — Chcę tylko przejechać się kawałek. Kiedy znajdę się tam, dokąd zmierzam, puszczę cię. To nie jest los gorszy od śmierci! A tutaj z pewnością czeka cię śmierć. Jeżeli nie utoniesz, rekiny żywcem obedrą cię ze skóry. Czy nie lepiej jechać ze mną?
Koń spojrzał na mnie, jakbym był lekko pomylony. Nie jestem pewien, że mnie zrozumiał. W Xanth żyją różne zwierzęta; niektóre, choć nieliczne, są mądrzejsze od ludzi. Może uspokoił go ton mojego głosu oraz fakt, że nie usiłowałem go zabić. Może ugrzązł tak głęboko, że nie mógł podskoczyć.
Czerwona płetwa śmignęła w moim kierunku. Ciachnąłem ją mieczem, odcinając płetwę od ciała, dokładnie tak, jak ostrzegłem zielonego. Czerwony łobuz umknął zygzakiem. Teraz i woda była czerwona!
Jednak krew zwabiła więcej rekinów. Nadciągały ze wszystkich stron, a blask ognistego muru ukazywał widok, który ktoś nie znajdujący się w tak groźnej sytuacji mógłby uznać za piękny.
— Puk, mamy kłopoty! — powiedziałem. Dobrnąłem do niego. Próbował odsunąć się, ale nie mógł. Wdrapałem się na jego grzbiet, a mój ciężar wepchnął go głębiej w błoto. Wtedy nadciągnęła pierwsza płetwa; chlasnąłem mieczem i odciąłem ją rybie. Natychmiast sześć innych rekinów rzuciło się na zranionego osobnika i rozszarpało go na strzępy. Te potwory zeżrą wszystko, czego dopadną!
Podpłynął następny, więc dogodziłem mu podobnie — i tak samo uczynili jego kompanii. Trzeciemu również. Zająwszy dobrą pozycję, mogłem zatoczyć moim mieczem pełny krąg. Żaden rekin nie mógł podpłynąć dostatecznie blisko, aby ugryźć zanim przetnę go na pół. Niebawem mokradło wokół nas nasiąknęło posoką.
Po pewnym czasie zjedzono tyle rekinów, że pozostałe były obżarte. Krąg płetw wokół nas rozluźnił się i rozpadł; już się nami nie interesowały. Jak powiedziałem, brutalna siła i ciosy miecza nie rozwiążą każdego problemu, ale czasami zupełnie wystarczają.