On - Anna Kiesewetter - ebook

On ebook

Anna Kiesewetter

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"On" jest historią pojedynku pomiędzy człowiekiem i diabłem, przy czym nie wiadomo, który jest bardziej diabelski.

Można to uznać za rodzaj czarnego humoru, choć w konwencji z pogranicza jawy i snu. Książka nie opisuje prawdziwych zdarzeń, nie ma też nic z autobiografii.

Natomiast analizuje środowisko współczesnych drobnomieszczan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 164

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kiesewetter

ON

© Copyright by Anna Kiesewetter

Projekt okładki: Marek Łukaszewicz

ISBN: 978-83-8166-321-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I2022

ROZDZIAŁ I 

Historia zaczyna się pewnego jesiennego poranka. Przed starym, na wpół zrujnowanym domem siedzi czarny pies i wyje. Jeszcze widoczny nad horyzontem księżyc wygląda, jak zawieszona na niewidzialnej nici kula. Powoli i bezgłośnie opadają z drzew liście, od pożółkłych po czerwone, aż do zbrązowiałych od wilgoci. Ożywają dopiero pod stopami przypadkowego przechodnia i wtedy, odgarniane na boki, szeleszczą i znowu milkną, jak umarłe. Dom sprawia przygnębiające wrażenie. W wielu oknach brakuje szyb, zaś te, które ocalały, są szare i zmatowiałe od brudu. Wiatr szaleje po opustoszałej budowli. Księżyc zagląda w te mętne oczy, zaś jego światło odbija się brudnoszarym blaskiem od jej potłuczonych okien. Łatwo zapamiętać ten obraz, bowiem mówi on o samotności i opustoszeniu. Wielki, czarny pies przemyka tuż obok z podkulonym ogonem, wślizguje się do zrujnowanego domu, przemierza jego pokoje. Jakby je poznawał, jakby był tu wcześniej. A potem siada na środku brudnej posadzki i podnosi łeb do góry. Przez wszystkie pokoje biegnie jego wycie, odbija się echem od klatki schodowej i spada w dół, aż do piwnic. Znaleźć go można o każdej godzinie. Ale tylko w takie bezchmurne poranki śle skargę, opuszczony i pozbawiony ciepła, jak rozbitek na bezludnej wyspie. Potem wychodzi i biegnie gdzieś przed siebie po zarośniętym chwastami ogrodzie. Aż wreszcie siada koło kamiennej ławki i długo wpatruje się obłąkanymi ślepiami w brudne, odbijające się od nieba ściany. Wielki, czarny pies.

ROZDZIAŁ II

Są takie chwile, kiedy życie całkowicie się zmienia i trudno wtedy wyrokować, czy tamto poprzednie było dobre, czy złe. W jednej chwili świat się obraca do góry nogami i trzeba sprostać nowym zadaniom, które często przerastają nasze możliwości. Tak staje się nowa rzeczywistość i musimy się w niej odnaleźć.

Historia, którą chcę opowiedzieć, zaczyna się od takiego właśnie momentu. Żyjesz, twoje oczekiwania sięgają nieraz wiele lat do przodu, a wystarczy jeden incydent i wali się cała tak starannie zbudowana konstrukcja.

Nie chciałabym tu stwierdzić, że nie należy planować przyszłości. To jedno z naszych zadań codziennych i poświęcamy mu niejedną chwilę. Istnieją tacy, którzy nie planują niczego. Kładą się na falach życia i patrzą, dokąd ich ten nurt zaprowadzi. Ale zwykle to ludzie przegrani, dla których przyszłość jest wyłącznie czarną dziurą.

Na ogół człowiek chciałby unikać niemiłych niespodzianek życia i prowadzić je według z góry ustalonych reguł. I łatwo znaleźć takich, którym się to udaje. Ale, co najdziwniejsze, ci ludzie, dla których przyszłość nie ma niespodzianek, uznają swoje życie za przegrane i zazdroszczą innym, dla których egzystencja odbywa się od skoku do skoku.

Od narodzin aż do śmierci marzymy o spokoju, o jednej prostej, jaką będzie czas od dzieciństwa do późnej starości. Wszelkie zmiany przyjmujemy ze złością i długo narzekamy na niesprawiedliwość losu. Ale jeśli by tych zakrętów zabrakło, stalibyśmy się osowiali i apatyczni. Jedno jest pewne. Od życia bez niespodzianek wieje nudą.

Ale jednocześnie tak bardzo pragniemy poczucia bezpieczeństwa. Obawiamy się wszystkich nieoczekiwanych zwrotów akcji. Tak bardzo chcielibyśmy przeżyć nasze życie bez zawirowań, dzięki którym czujemy się raz jak na rozpędzonej karuzeli, to znów na niebezpiecznym spływie kajakowym.

Życie porusza się do przodu i w miarę jego ubywania coraz częściej spoglądamy za siebie wstecz i dokonujemy bilansów.

Biada temu, którego bilans jest tylko równaniem liczb i dat, bez żadnych błędów matematycznych. Takie podsumowania bywają gorzkie i niejeden uważa, że zmarnował swoją szansę.

Jakże głęboka jest przypowieść o talentach, z których jeden został pomnożony, drugi dobrze zainwestowany, a trzeci zakopany w ziemię. Oczywiście przegrywa ten, którego talent leży sobie w ziemi bezpiecznie, nie narażony na żadne ryzyko.

Zdarzają się jednak takie momenty, kiedy mamy dość nieustannej walki i chętnie położylibyśmy się w cieniu drzewa i pomyślelibyśmy sobie o tej zmianie, na którą czekamy przez całe życie. O zmianie na lepsze.

Bogowie, kiedy chcą nas ukarać, spełniają nasze życzenia. I oto następuje zmiana na lepsze, a my nie jesteśmy zupełnie do niej przygotowani i wpadamy w panikę.

Bo jakże sprostać wszystkim wyzwaniom, jakie niesie ze sobą zmiana na lepsze? I znów znajdujemy się w samym centrum cyklonu, który, choć pozornie spokojny, szarpie nami na lewo i na prawo, nie pozwalając spokojnie zasnąć. Niejeden przeżył takie bezsenne noce i wie, co one oznaczają.

Życie gra nam na nosie i zdaje się nie dostrzegać naszych problemów. Bo głównym problemem jest poszukiwanie poczucia bezpieczeństwa. Ów talent głęboko zakopany w ziemi.

Nasze marzenia to pułapka. Kiedy chcemy je zrealizować, stają dęba i jak spłoszony koń zrzucają nas na ziemię. Bo marzenie jest tylko wtedy piękne, kiedy na kształt obłoku płynie sobie z wolna wraz z naszymi myślami, gdy tak leżymy sobie pod drzewem i obserwujemy przepływające chmury.

Ale każde marzenie jest zdradliwe. Aż się prosi, aby uczynić pierwszy krok do jego zrealizowania. Po pierwszym kroku przychodzą następne i tak, nie wiadomo kiedy, nasze marzenia stają się rzeczywistością.

Oczywiście można mieć marzenia kompletnie irracjonalne i nie do zrealizowania. Takie są zresztą najbezpieczniejsze. Bo jakże zrealizować pragnienie, by nagle znaleźć się w kosmosie i stać się jednym z tych wybrańców bogów, którzych nazywają astronautami? Choć i tu może się przytrafić, że następnego dnia zostaniemy wezwani na komisję kwalifikacyjną.

Trzeba konstruować swoje marzenia tak, aby w żadnym wypadku nie mogły się spełnić. Trudne to zadanie, ale nie do końca niemożliwe. Bo złośliwość losu bywa tak wielka, że może spróbować obdarować nas tymi kompletnie irracjonalnymi.

Życie niesie ze sobą wiele niespodzianek. Tak bardzo chcielibyśmy umieć je przewidzieć. Są chwile, kiedy staramy się zmienić we wróżkę i długo stawiamy pasjansa, który raz wychodzi, raz nie, stawiając nas przed dylematem, które z nich brać za przepowiednie, a które są zaprzeczeniem naszego pytania.

Wszędzie wokół nas istnieją ludzie namiętnie czytający horoskopy. Oni też chcą koniecznie wiedzieć, co może im przynieść przyszłość i w skupieniu interpretują zdarzenia, które wykombinował na prędce dziennikarz cierpiący na spóźnionego kaca.

Przyszłość jest czarną dziurą, w którą co rusz wpadamy, niepomni przestróg udzielanych nam przez osoby życzliwe, które też borykają się ze swoimi marzeniami.

Czas płynie nieubłaganie i nagle stwierdzamy, że przeżyliśmy już całe życie i to bezpowrotnie. Nie wolno jednak nie marzyć. Ludzie pozbawieni marzeń stają się zgorzkniałymi osobnikami, zatruwającymi życie całemu otoczeniu, wiecznie zrzędzący i niezadowoleni z siebie. Uciekamy przed nimi w popłochu.

Marzymy do końca. Jeszcze w chwili śmierci wyobrażamy sobie, jak piękne mogło by być życie, gdyby nie nasze odejście. Choć są tacy, którzy twierdzą, że nikt nigdy nie jest przygotowany na swoją śmierć i jeszcze ciągle się łudzi, że to tylko chwilowa niedyspozycja. Wyeliminowaliśmy śmierć z naszej kultury raz na zawsze.

Śmierć jest zawsze dla nas zaskoczeniem. To nie miało być tak. Przecież środki masowego przekazu przekonywały nas, że jesteśmy nieśmiertelni, o ile zażyjemy reklamowane właśnie lekarstwo. Mało tego. Śmierć stała się czymś wstydliwym. Czymś, o czym w towarzystwie nie powinno się mówić. Nietaktem popełnianym na każdym kroku. Gdzie te czasy, kiedy śmierć była jeszcze jednym ceremoniałem, odbywającym się z całą dokładnością rodzinnej tradycji? Bliscy zgromadzeni przy łóżku umierającego. Towarzyszący mu w ostatniej fazie istnienia. Nieboszczyk na katafalku, w otoczeniu rodziny, w świetle zapalonych świec. Całonocne czuwanie. Co się stało z tą śmiercią, uważaną za nieodłączną część życia, tak jak narodziny czy małżeństwo? Przecież śmierć w gruncie rzeczy jest tak oczywista! Więc po co odgradzanie umierających parawanami? Szybkie umieszczenie ich w chłodniach, żeby tylko nie zakłócali egzystencji żyjących, jakby ich śmierć miała zbrukać pomieszczenie, w którym się dokona? I czekamy tak, zamknięci w lodówkach, nie tylko po to, aby zapobiec rozkładowi ciała, ale żeby go ukryć przed niepowołanym spojrzeniem, uzmysławiającym nam, że jesteśmy śmiertelnymi osobami.

Śmierć też może być zakrętem na drodze naszego życia i wszystko zależy od nas, czy potraktujemy ją, jak coś wstydliwego, czy też podejdziemy do niej, jak do nieodłącznej towarzyszki wszelkiego istnienia. Różne są zakręty na drodze naszego życia.

Ci, którzy boją się tego ostatecznego odejścia, odgradzają się od niego murem i idą dalej. Ale ona zawsze przychodzi w najmniej odpowiedniej chwili, zmuszając nas, byśmy przerwali czynności codziennego rytuału, byśmy zrezygnowali ze swoich marzeń. Ale biada temu, kto czeka na swoją śmierć, jak na zbawienie.

Przychodzi taki moment, w którym całe nasze życie staje na głowie i nic już nie jest takie, jak przedtem, choć bardzo byśmy tego chcieli. Odkopujemy zapomniany talent, kładziemy go sobie na kolanach, patrzymy i oczekujemy cudu. Ale najważniejsze we wszystkim jest to, że nic w gruncie rzeczy nie jest przewidywalne, ani zakręt na naszej drodze, ani śmierć.

Stary zegar wybija godziny, kiedy w bezsenną noc patrzymy na pokryte gwiazdami niebo. I kłóci się w nas pragnienie spełnienia marzeń z potrzebą poczucia bezpieczeństwa. Najgorsze są noce, kiedy wątpimy. Śmierć wydaje nam się czarną dziurą, w którą musimy się zapaść. Nie ma tam niczego z naszego życia. Jest tylko niepamięć i całkowite zatracenie. Tym bardziej następnego dnia staramy się żyć na pełnych obrotach, aby do końca skorzystać z tego, co już wkrótce zostanie nam odebrane. Ale oto przychodzi następna noc. I znów widzimy czarną dziurę. I poza tym nic innego.

ROZDZIAŁ III

To był bardzo stary dom. Jego fasadę zdobiły kolumienki i barokowe ozdoby. Właściciel ich nie poskąpił, budując przybytek, który miał się stać uroczą rezydencją. Wyszło jednak inaczej. Dom, choć powstał zaledwie w XIX wieku, wyglądał na ruinę. To nic, że poprzedni właściciele wymienili stropy i zrobili generalny remont. Opuścili go jakby w pośpiechu i teraz straszył obłażącym tynkiem i powybijanymi szybami. Pośrednik handlu nieruchomościami postanowił sprzedać go za grosze.

Dom był obszerny i wygodny. Aż dziw brał, że nie znalazł się na niego żaden chętny. Na parterze znajdowało się pięć dużych pomieszczeń i kuchnia, w której można było jeść przynajmniej śniadania. Pokoje były widne i dobrze przeszklone, zaś jeden z nich prowadził prosto do ogrodu.

Na piętrze znajdowały się sypialnie. Do kompletu dodano dwie łazienki, co w wypadku tak starych domów było wręcz luksusem.

Wokół rozciągał się ogród, teraz porośnięty chwastami i zdziczały. Ale kilka szlachetnych drzew aż prosiło się o odpoczynek w ich cieniu, kiedy tylko nastąpią letnie upały.Właściciel nieruchomości miał duże problemy. Bał się, że urządzenie domu zostanie rozkradzione, zaś sam dom, popadając w ruinę, stanie się budowlą przeznaczoną do rozbiórki. Stracił już wszelką nadzieję, że uda mu się go korzystnie sprzedać. Sam nie miał zamiaru się do niego wprowadzać. Dysponował ładnym mieszkaniem na dwunastym piętrze wieżowca, zaś rezydencję traktował tylko jak kulę u nogi. Byłby szczęśliwy, gdyby jak najszybciej udało się mu jej pozbyć.

Chętnych nie było wielu. Od czasu do czasu ktoś zaglądał w te strony, ale bardzo szybko uciekał rezygnując z kupna. W grę wchodziły przecież nie tylko koszty remontu, ale i urzymanie potem tak wielkiego domostwa.

Ktoś dysponujący pieniędzmi mógł zrobić z tej ponurej rudery zakątek uroczy i wygodny, ale ludzie z pieniędzmi raczej omijali te strony, woląc domy bliżej centrum lub dalej od niego, poszukując zresztą na ogół czegoś nowocześniejszego.

Na miejscu zagnieździły się już sowy i nietoperze, które całymi chmarami wylatywały przez potłuczone szyby o zmierzchu i napełniały powietrze łopotem skrzydeł i piskami. Jedynym lokatorem był stary stróż, który pilnował obejścia przed grabieżą.

Ale słaba to była ochrona. W dzień w piasku bawiły się dzieci, wieczorami przychodziły tu parki zakochanych, zaś nocami słychać było przekleństwa i brzęk tłuczonych butelek po piwie i tanim winie. Zdarzało się też, że w domu nocowali bezdomni i tylko groźba wezwania policji mogła ich stamtąd wypędzić, choć nawet interwencje nie pomagały.

Na domiar złego po okolicy rozeszło się, że w domu straszy. Nie wiadomo, kto wpadł na taki pomysł, ani kto zaczął go rozgłaszać, ale wkrótce koło budynku zrobiło się cicho i tylko leśne ptactwo wiło sobie gniazda między balustradami balkonów.

Stary stróż pewnie najlepiej był zorientowany w panujących tam zwyczajach, ale był to starzec chmurny i zamknięty w sobie, taki, co to ani nie wypije, ani nie porozmawia. Starał się wypełnić swoją misję do końca, ale i on bywał bezradny. Szczególnie wtedy, kiedy w domu zakwaterowała się banda cyganów.

Palili ogniska i przy dźwięku gitar śpiewali swoje długie, wręcz nie kończące się ballady. Kilka razy przyjeżdżała policja, ale wtedy w sposób tylko sobie wiadomy znikali na kilka godzin i stróże porządku odjeżdżali z kwitkiem. Zjawiali się zaraz po obławie i znów palili ogniska i śpiewali pieśni, naigrywając się ze starca, który na darmo starał się ich stamtąd wypędzić.

Aż pewnej nocy opuścili to domostwo na zawsze. W niewyjaśnionych okolicznościach młoda cyganka wypadła z okna i połamała sobie nogi. Długo słychać było krzyki dzikich lokatorów i sygnały karetek pogotowia. Następnego dnia znikli i nic już nie zakłócało spokoju dziwnego domostwa.

Stróż miał w zwyczaju obchodzić w nocy puste pokoje i zaglądać w różne zakamarki, żeby wytropić niepożądanych gości. On najlepiej wiedział, że żadnych duchów nie było. Nie spotkał tam przecież ani jednego. Aż pewnego dnia huknęła po okolicznych wsiach wiadomość, że dom został kupiony. Zdziwienie było tym większe, że nic nie zapowiadało takiej zmiany. Wystarczyła jedna wizyta mężczyzny w brązowym garniturze, żeby dom zmienił właściciela.

W następnym tygodniu po tej wizycie przed bramę zajechała ekipa budowlana i odtąd słychać było w całej okolicy stuk młotków i warczenie betoniarek, które, ustawione w ogrodzie, obracały bez przerwy swoimi bębnami. Dom powoli zmieniał wygląd. Wymieniono okna, wprawiono szyby, pomalowano ściany, w rurach znów pokazała się woda. W łazienkach wymieniono całą armaturę, zaś z sufitów zwieszały się znów żyrandole, oświetlając upiorny przybytek.

Ekipa budowlana odjechała i na jej miejsce zjawiły się teraz samochody z meblami wraz z najętym pracownikiem, który miał za zadanie urządzenie domu według instrukcji właściciela. Z pięciu pomieszczeń na parterze zrobiono cztery i teraz mieściły się tam: jadalnia od strony wschodniej, wyposażona w stare, wiktoriańskie meble w kolorze czarnego dębu. A także pokój dzienny od strony południowej, z miękką sofą, fotelami i barkiem. A także salon od strony zachodniej, w którym stanął fortepian i telewizor i gdzie można było przyjmować gości. Zaś od strony północnej biblioteka, której oszklone szafy, jeszcze puste, czekały na zbiór książek, niemały, jak wyglądało z poczynionych starań.

Na piętrze w pokojach pojawiły się obszerne łóżka, etażerki, szafki i sofy, żeby zmienić te straszące dotąd pomieszczenia w urocze zakątki, gdzie każdy trzymał to, co mu było drogie i gdzie nikt niepowołany nie miał wstępu. Dom czekał teraz na nowego właściciela.

Na dzień przed przybyciem następnych domowników, starzec raz jeszcze sarannie obszedł wszystkie pokoje i sprawdził, czy nie dzieje się w nich coś podejrzanego. Zapalił wszystkie światła i chodził wszędzie, a rozpierała go duma. Dom ożył.

Boazerie, tynki, tapety, ciężkie jedwabne zasłony, białe firanki, a przede wszystkim meble solidne, ciężkie, w kolorze ciemnym lub wręcz czarne, wszystko świadczyło o zamożności nowych właścicieli. Dom wyglądał teraz porządnie i schludnie, choć nikt jeszcze w nim nie mieszkał. Starzec z dumą mijał kolejne pokoje. Pamiętał jeszcze świetność tego domostwa z czasów swojej młodości, przypominał sobie bale, oświetlone okna, zza których dochodził go głos muzyki. Teraz dom stał cichy i, jak myślał, cichy pozostanie, albowiem nie sądził, aby jego nowi mieszkańcy byli zwolennikami hucznych przyjęć. Ale dostatek, tak zauważalny na każdym kroku, goił blizny i świadczył o tym, że teraz życie powinno stać się dostatnie i spokojne. Przysłana z miasta ekipa sprzątnęła go dokładnie i teraz stróż podziwiał grube i miękkie dywany, oszklone gabloty i zapach pasty do podłogi, unoszący się wszędzie. Był dumny, że pozwolono mu pilnować tego domostwa i tych skarbów, jakie dostrzegał na każdym kroku. Dla pewności trzymał w ręku dubeltówkę i biada temu, kto by się zbliżył do domu czekającego na swoich nowych mieszkańców. Raz jeszcze obszedł wszystko wokół, pogasił światła, pozamykał drzwi, gotów spędzić tę noc bezsennie, byleby tylko nie dopuścić do skalania tego świata, jaki się przed nim otworzył.

Usiadł pod drzewem na niewielkiej, kamiennej ławce, która się zachowała przez wiele lat i patrzył przed siebie. Dom stał cichy i ciemny, dawno wyprowadziły się z niego nietoperze i sowy, lśnił nową elewacją i błyszczącymi szybami, podczas gdy na niebie pojawił się księżyc.

Nagle z ogrodu dobiegło go wycie psa. Spojrzał w tamtym kierunku. Na trawniku siedział ogromny, czarny wilczur z pyskiem zwróconym w stronę nieba, do którego długo wyśpiewywał swój niepokój i swoją tęsknotę za nieznanym.