Ostatni blef - Kinga Tatkowska - ebook

Ostatni blef ebook

Kinga Tatkowska

4,7

Opis

Czasami nasza przeszłość jest większą niewiadomą niż przyszłość.

Marta od kilku tygodni pozostaje w ukryciu, pilnowana przez Niklasa – zaufanego człowieka Kamila. Odcięcie od jakichkolwiek informacji sprawia, że dziewczyna każdego dnia mierzy się z lękiem o swoich bliskich, a w jej głowie kłębią się pytania o to, dlaczego tak właściwie musiała wyjechać z kraju.

Tymczasem Kamil, który obiecał dorwać Lupusa, próbuje wstąpić do najbardziej tajemniczej grupy przestępczej. Równocześnie za wszelką cenę stara się trzymać swoją ukochaną z dala od niebezpieczeństwa.

Jaką rolę w tej historii odegrają stare listy, które nieoczekiwanie otrzyma Kamil?

Marti i Wilku będą musieli zmierzyć się z tajemnicami z przeszłości i zawalczyć o wspólną przyszłość. Czy w końcu będzie im pisane szczęśliwe zakończenie?

Dowiecie się tego z finałowego tomu emocjonującej, pełnej miłości, niebezpieczeństwa i zwrotów akcji serii „Oszukany czas”.

Weźcie głęboki wdech, zacznijcie czytać „Ostatni blef” i pamiętajcie, że gdy walczycie o miłość, nie ma miejsca na sentymenty. Musicie być zdolni do wszystkiego. Absolutnie wszystkiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (43 oceny)
34
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
10
Kijano46

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria świetna, gratuluję autorce i czekam na następne.
10
Karinii

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Do samego końca trzymała mnie w napięciu. Liczyłam na szczęśliwe zakończenie,.......😉 Polecam!
10
polaraksa0101

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna trylogia .... autorka dała nam pełen wachlarz emocji..... nie sposób się oderwać..... będę tęsknić za bohaterami ..... gratuluję Kinga Tatkowska
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia. Polecam.
10

Popularność




Copyright © Kinga Tatkowska, 2024

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja i korekta: Małgorzata Styś (@malgorzata_stys_)

Skład, łamanie, konwersja: Mateusz Cichosz (@magik.od.skladu.ksiazek)

Projekt i wykonanie okładki: Maciej Sysio

ISBN PAPIER 978-83-968191-1-6

ISBN EBOOK 978-83-968191-3-0

Wydanie I

W miejscu, gdzie stoję ginie kształt

Światła zlewają się u stóp

Wtłoczony lekko w obcy nurt

Chciałbym ocalić, co się da.

(…)

Cisza.

Cisza i ogień.

We mnie i w tobie.

I w Tobie.

Coma, Cisza i ogień

Dla fa­nów Marti i Wilka, któ­rzy z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kali na ich dal­sze losy.

Oraz dla tych, któ­rzy są zdolni do wszyst­kiego. A zwłasz­cza do mi­ło­ści.

PROLOG

Do pię­tro­wej, oka­za­łej re­zy­den­cji na obrze­żach Le­gio­nowa przy ulicy Par­ko­wej, strze­żo­nej przez grupę naj­bar­dziej za­ufa­nych lu­dzi, wszedł męż­czy­zna, ubrany w ide­al­nie skro­jony gra­na­towy gar­ni­tur – ide­alny był tylko z na­zwy, bo nie czuł się w nim ani ide­al­nie, ani pew­nie, ani na­wet kom­for­towo. Jed­nak szef ce­nił so­bie lu­dzi, któ­rzy po­tra­fili się ele­gancko ubrać, w końcu sam za­wsze wy­glą­dał nie­na­gan­nie.

Krew w jego ży­łach zda­wała się za­go­to­wy­wać – działo się tak za­wsze wtedy, gdy miał spo­tkać się oko w oko z bos­sem. A jak już zdą­żył się prze­ko­nać po tych wielu la­tach służby, szef był na tyle nie­obli­czalną osobą, że nie dało się prze­wi­dzieć, czy wyj­dzie się ze spo­tka­nia z nim ży­wym, czy nie­ko­niecz­nie.

Dziś – jak za­wsze – li­czył na ten pierw­szy sce­na­riusz. Prze­cież nie miał za­miaru gi­nąć.

Skie­ro­wał się w stronę ga­bi­netu, a po­tem nie­pew­nie prze­szedł kilka kro­ków w głąb po­miesz­cze­nia.

– Jak sy­tu­acja? – za­py­tała osoba sie­dząca za ol­brzy­mim, ­ma­ho­nio­wym biur­kiem.

– Mamy wszystko pod kon­trolą – od­po­wie­dział. – Ka­mil przy­jął zle­ce­nie. – Męż­czy­zna za­jął wolne miej­sce na­prze­ciwko szefa. – Nie po­winno być żad­nych pro­ble­mów.

– Co z dziew­czyną? – pa­dło py­ta­nie, a gość mi­mo­wol­nie się skrzy­wił. Łu­dził się, że ten te­mat nie zo­sta­nie po­ru­szony. Prze­cież nie miał kon­kret­nych od­po­wie­dzi. – Mów.

– Po tym, jak wy­sia­dła na lot­ni­sku w Ber­li­nie, ślad po niej za­gi­nął. Moż­liwe, że po­słu­guje się inną toż­sa­mo­ścią, ale pra­cu­jemy nad tym – do­dał, jakby miało to co­kol­wiek zmie­nić. – Mo­ni­to­ru­jemy stare miesz­ka­nie Ka­mila z cza­sów, kiedy miesz­kał w Niem­czech. Może się tam po­jawi.

– Moż­liwe, że nie ma jej już w Eu­ro­pie. Kop­cie głę­biej. Chcę wie­dzieć, gdzie ona jest.

Przez chwilę trwali w nie­wy­god­nej ci­szy.

– Tak wła­ści­wie, to… – za­czął męż­czy­zna i prze­łknął gło­śno ślinę, za co od razu za­ser­wo­wał so­bie men­tal­nego kopa. – Po co to wszystko? – od­wa­żył się za­py­tać.

Je­śli miał ja­ką­kol­wiek na­dzieję na od­po­wiedź, to wzrok roz­mówcy sku­tecz­nie ją roz­wiał. Cza­sami, gdy pa­trzył w te oczy, miał wra­że­nie, jakby pa­trzył wprost w źre­nice dia­bła.

– Ta­kie jest moje ży­cze­nie – usły­szał je­dy­nie.

– Nie mo­gli­by­śmy tego zro­bić ina­czej? Są ła­twiej­sze spo­soby.

Szef zmru­żył oczy na tę jawną nie­sub­or­dy­na­cję.

– Ła­twiej­sze spo­soby mnie nie in­te­re­sują – ode­zwał się lo­do­wa­tym to­nem. – Kiedy doj­dziemy do końca, sam to zro­zu­miesz. A co naj­waż­niej­sze, Ka­mil Wil­czyń­ski to zro­zu­mie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Marta

– Pro­szę się uspo­koić, Marto. – Usły­sza­łam spo­kojny głos Ni­klasa Mey­era i otwo­rzy­łam oczy, osta­tecz­nie wy­bu­dza­jąc się ze snu.

Od wielu dni mę­czyły mnie kosz­mary, a on był za­wsze bli­sko, żeby w porę za­re­ago­wać. Wła­ści­wie to był je­dyną osobą, z którą mia­łam w ostat­nim cza­sie stycz­ność. Pil­no­wał mnie dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę, trzy­ma­jąc z dala od… No wła­śnie, od czego?

– Prze­pra­szam – szep­nę­łam, pod­no­sząc się na łóżku do po­zy­cji sie­dzą­cej. Czu­łam jak moje czoło zro­siły kro­pelki potu, a ciało nie­kon­tro­lo­wa­nie drżało.

Ni­klas za­pa­lił lampkę na sto­liku noc­nym i po­kój po­ja­śniał od de­li­kat­nego świa­tła.

– Nie mu­sisz za nic prze­pra­szać, Marto.

Na szczę­ście mój opie­kun mó­wił do mnie ła­maną pol­sz­czy­zną, za co by­łam wdzięczna, bo nie zro­zu­mia­ła­bym ani jed­nego słowa po nie­miecku, może za wy­jąt­kiem danke albo gu­ten Mor­gen, a moje imię w jego ustach brzmiało bar­dziej jak „Mar­tha”, z tym cha­rak­te­ry­stycz­nym nie­miec­kim ak­cen­tem.

– Przeze mnie nie mo­żesz się spo­koj­nie wy­spać – po­wie­dzia­łam. – Je­steś na ca­ło­do­bo­wym czu­wa­niu. – Się­gnę­łam po bu­telkę z wodą i zro­bi­łam kilka spo­rych ły­ków.

– Ta­kie jest moje za­da­nie – od­parł, jakby to była naj­nor­mal­niej­sza rzecz na świe­cie.

Ni­klas Meyer był ro­do­wi­tym Niem­cem – dało się to wy­czuć w jego spo­so­bie by­cia. Nie chcia­łam ge­ne­ra­li­zo­wać, ale od­kąd się po­zna­li­śmy, a było to dwa ty­go­dnie temu, po­ka­zał, że był aż do bólu zor­ga­ni­zo­wa­nym czło­wie­kiem. Skoro mó­wił, że opieka nade mną była jego za­da­niem, to by­łam prze­ko­nana, że miał za­miar wy­ko­nać je naj­le­piej, jak tylko po­tra­fił. Tak, jak zo­stało mu to zle­cone…

Nie mia­łam kon­taktu z Ka­mi­lem od czasu, kiedy po­in­for­mo­wał mnie, że mu­simy ucie­kać – a ra­czej nie chcia­łam go mieć. Non stop dzwo­nił i roz­ma­wiał z Ni­kla­sem, a po­tem pró­bo­wał po­roz­ma­wiać ze mną, jed­nak ja ni­gdy nie się­gnę­łam po ko­mórkę. Nie by­łam go­towa na to, żeby usły­szeć jego głos. Nie by­łam go­towa na to, żeby mnie prze­pra­szał albo ko­lejny raz kar­mił kłam­stwami, któ­rych było mię­dzy nami już zbyt wiele. Je­dyne, o co na sa­mym po­czątku po­pro­si­łam Ni­klasa, to żeby do­wie­dział się od Ka­mila, czy moja mama i Sta­szek byli bez­pieczni. Wa­rio­wa­łam ze stra­chu, sa­mej nie mo­gąc się ni­czego do­wie­dzieć, bo swo­jego te­le­fonu mu­sia­łam się po­zbyć tuż po tym, jak wy­lą­do­wa­łam na lot­ni­sku w Ber­li­nie. Prze­ka­zał mi, że oboje byli bez­pieczni i trzy­ma­łam się tego, nie chcąc roz­my­ślać, czy było to ko­lej­nym wy­krę­tem.

– Spró­buj za­snąć – usły­sza­łam. – Jest do­piero druga w nocy.

Zga­sił lampkę i skie­ro­wał się w stronę drzwi od mo­jego po­koju.

– Ile masz lat, Ni­klas? – za­py­ta­łam, za­trzy­mu­jąc go w progu.

– Trzy­dzie­ści pięć.

Wy­da­wało mi się, że miał czter­dziestkę, ale nie po­wie­dzia­łam tego na głos. Pew­nie to, co zdą­żył już prze­żyć, spra­wiło, że zda­wał się star­szy, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. A do­my­śla­łam się, że prze­żył nie­jedno… Wi­dzia­łam to w jego oczach.

– A co z twoją ro­dziną?

Nie prze­szka­dzało im, że już tyle czasu był poza do­mem? Tak wła­ści­wie to wie­dzieli, czym się zaj­mo­wał?

– Mam tylko sio­strę – od­po­wie­dział. – Ro­zu­mie, że… cza­sami mu­szę znik­nąć.

Żad­nej dziew­czyny, żony, dzieci? No tak… oni praw­do­po­dob­nie by tego nie zro­zu­mieli.

– Po­wi­nie­neś rzu­cić to za­da­nie w dia­bły – przy­zna­łam po chwili. – Za­jąć się swoim ży­ciem, a nie wy­ko­ny­wać chore roz­kazy Ka­mila.

– Za to, co zro­bił dla mnie Ka­mil, wy­ko­nał­bym każdy jego roz­kaz – po­wie­dział po­waż­nie, choć wy­czu­łam w jego gło­sie nutę roz­ba­wie­nia.

Nie mia­łam za­miaru py­tać, co ta­kiego wspa­nia­ło­myśl­nego zro­bił dla niego Wilku, więc uło­ży­łam się w łóżku, a Ni­klas w końcu za­mknął za sobą drzwi.

Tylu rze­czy chcia­łam się do­wie­dzieć. Tyle py­tań kłę­biło mi się w gło­wie. Dla­czego Ka­mil ze mną nie po­le­ciał? Czy zro­bił to spe­cjal­nie? Co tak na­prawdę mo­gło mi gro­zić? Czy ist­niało ja­kieś re­alne nie­bez­pie­czeń­stwo czy to je­dy­nie prze­wraż­li­wie­nie Ka­mila? Czy za­ła­twił sprawę z Mi­le­wi­czem? Czy Da­niel po­wie­dział ko­muś o ukła­dzie z Ro­ber­tem?

Co się tak na­prawdę działo?

Przez na­stępne go­dziny ci­cho pła­ka­łam, trzy­ma­jąc się za brzuch i za­sta­na­wia­jąc, czy by­li­śmy jesz­cze w sta­nie stwo­rzyć dla na­szego syna nor­malny dom. Z każdą ko­lejną chwilą wąt­pi­łam w to co­raz bar­dziej.

*

– Koń­czy się mleko – po­wie­dzia­łam rano. Do­la­łam so­bie odro­binę do kubka z kawą i usia­dłam na­prze­ciwko Ni­klasa przy kwa­dra­to­wym sto­liku w kuchni. – Przy­da­łoby się zro­bić ja­kieś za­kupy.

– Mo­żesz zro­bić li­stę. Pod­jadę póź­niej do mia­sta.

– Nie mo­gła­bym po­je­chać z tobą? – spy­ta­łam z na­dzieją, choć wie­dzia­łam, jaka bę­dzie od­po­wiedź.

To nie­po­trzebne ry­zyko, Marto.

– To nie­po­trzebne ry­zyko, Marto.

– A co niby ma mi się stać na tym wy­piz­do­wie? – pod­nio­słam głos. – Ka­sjerka za­mknie mnie w lo­dówce? Li­to­ści, ­Ni­klas! Do­staję już tu­taj obłędu!

Miesz­ka­li­śmy w nie­wiel­kim par­te­ro­wym domku na kom­plet­nym od­lu­dziu. Była to ja­kaś wio­ska nie­da­leko gra­nicy ­nie­miecko-au­striac­kiej, choć do­okoła nie wi­dzia­łam stąd żad­nych za­bu­do­wań. By­li­śmy w tej głu­szy zu­peł­nie sami, oto­czeni je­dy­nie drze­wami. Nie ko­rzy­sta­li­śmy z in­ter­netu, nie było tu także te­le­wi­zora, więc nie mia­łam na­wet po­ję­cia, co działo się na świe­cie. Rów­nie do­brze mo­gła wy­buch­nąć wojna, a ja nie mia­ła­bym o tym bla­dego po­ję­cia. Cu­dem tech­niki był tu­taj ni­kły za­sięg, choć do­my­śla­łam się, że to był je­den z wa­run­ków, bo Ka­mil mu­siał się ja­koś ko­mu­ni­ko­wać z Mey­erem – i ko­mu­ni­ko­wał się o sta­łych, okre­ślo­nych po­rach. Chcia­łam w końcu zo­ba­czyć ja­kąś inną żywą osobę, bo jesz­cze chwila, a za­czę­ła­bym my­śleć, że zo­sta­li­śmy na świe­cie już tylko my.

Ży­li­śmy w tej no­rze jak ja­cyś cho­lerni pu­stel­nicy i po­woli prze­sta­wało mi się to po­do­bać.

Nie. Po­prawka. Wkur­wiało mnie to po­nad wszelką miarę!

– Przy­kro mi – ode­zwał się. – Na ra­zie tak musi być.

Spoj­rza­łam na niego wście­kła i z kub­kiem kawy wy­szłam przed dom po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem. Mu­sia­łam ko­rzy­stać z tego przy­wi­leju, bo może nie­długo za­broni mi na­wet tego. Może wkrótce nie będę mo­gła na­wet wyjść ze swo­jej cho­ler­nej sy­pialni!

– Skur­wiel – wark­nę­łam pod no­sem.

W rze­czy­wi­sto­ści cały mój gniew był skie­ro­wany w stronę Ka­mila, ale skoro go tu­taj nie było, mo­głam do woli wy­ży­wać się na Ni­kla­sie, choć w ca­łej tej sy­tu­acji nie było żad­nej jego winy. Je­dy­nym jego błę­dem było to, że słu­chał się we wszyst­kim, co mó­wił mój na­rze­czony.

Za­czę­łam bez­wied­nie ob­ra­cać pier­ścio­nek na palcu, wpa­tru­jąc się w las przede mną. Nie za­uwa­ży­łam, kiedy Ni­klas po­ja­wił się obok mnie.

– Marta?

Spoj­rza­łam na niego. Trzy­mał wy­cią­gniętą w moją stronę starą ko­mórkę, którą uży­wało się we wcze­snych la­tach dwu­ty­sięcz­nych.

Boże, co za ab­surd!

– Chcesz z nim po­roz­ma­wiać?

Pa­trzy­łam na ten te­le­fon, jakby był ty­ka­jącą bombą. Mo­głam za­dać Wil­kowi mi­lion py­tań, tylko czy na któ­re­kol­wiek by od­po­wie­dział?

– Po­wiedz mu, że nie mam ochoty – po­wie­dzia­łam to na tyle gło­śno, żeby te słowa do niego do­le­ciały. Chcia­łam go zra­nić choć w nie­wiel­kim stop­niu.

– Po­wie­działa, że… – za­czął Ni­klas, przy­kła­da­jąc te­le­fon do ucha, ale urwał, słu­cha­jąc tego, co Ka­mil miał do po­wie­dze­nia. – W po­rządku – za­koń­czył roz­mowę i za­czął na mnie pa­trzeć, jakby ocze­ki­wał ode mnie ja­kiejś od­po­wie­dzi.

– No co? – rzu­ci­łam wy­zy­wa­jąco.

– Dla­czego to ro­bisz? Dla­czego z nim nie po­roz­ma­wiasz?

– Sły­sza­łeś dla­czego. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami, jakby to nie było nic ta­kiego. – Nie mam ochoty.

– To wer­sja dla Ka­mila – od­parł. – A wer­sja praw­dziwa?

Mia­łam za­miar znów wy­ła­do­wać na nim swoją fru­stra­cję, ale w ostat­nim mo­men­cie się po­wstrzy­ma­łam.

– Daj mi spo­kój. – Wy­mi­nę­łam go i wró­ci­łam do domu.

Usia­dłam na ka­na­pie w sa­lo­nie i za­czę­łam ro­bić li­stę za­ku­pów. Po chwili Ni­klas do­łą­czył do mnie, a ja po­da­łam mu kartkę. Zer­k­nął na nią.

– Co to jest gałka musz­ka­to­łowa? – Zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem.

Par­sk­nę­łam śmie­chem, sły­sząc, jak to wy­mó­wił.

Się­gnę­łam po słow­nik pol­sko-nie­miecki, który le­żał na stole i wy­jąt­kowo czę­sto nam się przy­da­wał.

– To taka przy­prawa – rzu­ci­łam, kart­ku­jąc strony. – O, tu­taj jest… Z tego, co tu jest na­pi­sane, to… Mu­skat­nuss.

Spoj­rza­łam na Ni­klasa, a ten kiw­nął głową na znak, że ro­zu­mie, więc mia­łam na­dzieję, że na­prawdę wie­dział, o co mi cho­dziło, bo chcia­łam dziś zro­bić wa­rzywa pod be­sza­me­lem i gałka musz­ka­to­łowa była tu­taj klu­czowa.

Chyba je­dy­nym, co trzy­mało mnie jako tako przy zdro­wych zmy­słach w trak­cie tego sza­leń­stwa, było go­to­wa­nie. Wtedy odro­binę się uspo­ka­ja­łam, choć w mo­jej gło­wie kłę­biły się py­ta­nia o mój blog, do któ­rego nie mia­łam do­stępu, o książkę, która po­winna się wła­śnie two­rzyć, i o masę in­nych rze­czy. Na pewno Ju­lita pró­bo­wała się ze mną setki razy skon­tak­to­wać…

– To jadę – ode­zwał się. – Nie bę­dzie mnie dwa­dzie­ścia mi­nut.

Dwa­dzie­ścia mi­nut. Wszystko jak w ze­garku.

– Nie bo­isz się, że ucieknę? – spy­ta­łam, a on przez mo­ment ba­daw­czo mi się przy­glą­dał, jakby oce­nia­jąc, czy rze­czy­wi­ście by­ła­bym w sta­nie to zro­bić. – Nie martw się. – Wes­tchnę­łam zre­zy­gno­wana. – Nie je­stem aż tak głu­pia. W ra­zie czego wiem, gdzie trzy­mamy za­pa­sową spluwę, więc je­śli ktoś nie­pro­szony się tu­taj zbliży, to z przy­jem­no­ścią od­strzelę mu łeb.

To ostat­nie oczy­wi­ście nie było prawdą – na­wet nie wie­dzia­łam, czy by­ła­bym zdolna, by w ko­go­kol­wiek wy­mie­rzyć broń, a co do­piero strze­lić.

– W ogóle nie uwa­żam, że je­steś głu­pia, Marto – ode­zwał się. – Chciał­bym tylko, że­byś była roz­sądna.

Nie po­wie­dział już nic wię­cej, tylko wy­szedł z domu, a wkrótce po­tem od­pa­lił sa­mo­chód i od­je­chał.

– Mój roz­są­dek skoń­czył się w chwili, kiedy do­pu­ści­łam ­Ka­mila Wil­czyń­skiego z po­wro­tem do swo­jego ży­cia – mruk­nę­łam do sie­bie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ka­mil

– Ro­bimy to na mo­ich wa­run­kach, tak jak po­wie­dzia­łem na sa­mym po­czątku. Nikt nie wpier­dala się w moje me­tody. Je­śli będę po­trze­bo­wał ja­kie­go­kol­wiek wspar­cia, dam znać.

– Pro­blem po­lega na tym, że twoje me­tody nie­ko­niecz­nie po­do­bają się gó­rze – ode­zwał się Dą­brow­ski. – Prze­kro­czy­łeś swoje upraw­nie­nia wię­cej razy, niż wszy­scy inni ra­zem wzięci.

Wła­śnie dla­tego je­stem od nich wszyst­kich lep­szy.

– To wam naj­bar­dziej za­leży na zła­pa­niu Lu­pusa, ko­men­dan­cie, a nie mnie – po­wie­dzia­łem, mimo że była to naj­więk­sza bzdura ze wszyst­kich. Ale on nie mu­siał o tym wie­dzieć. Nie mógł wie­dzieć.

Spo­tka­li­śmy się w Gdań­skim Ba­rze Mlecz­nym, nie­da­leko jego miesz­ka­nia, na jego prośbę. Od po­nad dwóch ty­go­dni nie wi­dziano mnie na ko­men­dzie, bo ofi­cjal­nie od­sze­dłem z tej ro­boty. Jed­nak nie­ofi­cjal­nie, o czym wie­działo za­le­d­wie kilka osób, przy­ją­łem zle­ce­nie zła­pa­nia Lu­pusa. Ro­bi­łem to na wła­sną rękę, bez ja­kiej­kol­wiek po­mocy in­nych, bez wspar­cia, bo wła­śnie taki był mój plan. Mu­sia­łem zdo­być za­ufa­nie jego lu­dzi, żeby osta­tecz­nie go do­rwać. Tyle, że nie ro­bi­łem tego dla po­li­cji. Ro­bi­łem to dla Mi­le­wi­cza.

– Od­po­wia­dam głową za tę ak­cję, Wil­czyń­ski. Wiem, że dasz radę zła­pać tego skur­wy­syna, ale ile tru­pów to bę­dzie kosz­to­wać? Moż­liwe, że nie bę­dziemy w sta­nie za­tu­szo­wać wszyst­kiego.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, ale trzeba było my­śleć o tym wcze­śniej, sze­fie. Je­śli chce się zła­pać grubą rybę, trzeba po­świę­cić płotki. Ja mogę się w każ­dej chwili usu­nąć, je­śli wam to nie od­po­wiada, ale sam pan wie, że in­nego doj­ścia do niego nie bę­dzie. To nie jest mi­sja, w któ­rej wy­pada grać czy­sto.

Nie ba­łem się, że mo­gliby mnie od­su­nąć od tego za­da­nia i prze­kre­ślić całą ak­cję. Do­sko­nale wie­dzia­łem, że nie zre­zy­gnują. Mieli ci­śnie­nie i mu­sieli uwie­rzyć, że by­łem ich je­dyną na­dzieją na po­wo­dze­nie. Ja z ko­lei mu­sia­łem „na pa­pie­rze” dzia­łać dla nich, żeby osta­tecz­nie Mi­le­wicz był kryty.

Mia­łem bar­dzo pro­ste za­da­nie – do­rwać Lu­pusa, prze­ka­zać go Mi­le­wi­czowi i mieć w du­pie, co ten skur­wiel ma za­miar z nim zro­bić. A w mię­dzy­cza­sie trzy­mać Marti z da­leka od tego wszyst­kiego.

Póki wie­dzia­łem, że była bez­pieczna i nikt nie miał po­ję­cia, gdzie się znaj­do­wała, mo­głem bez pro­blemu za­jąć się sprawą. Mo­gła być za to na mnie wście­kła, ale gdy­bym mu­siał, drugi raz po­stą­pił­bym tak samo.

– Da­niel nie ro­biłby ta­kich pro­ble­mów, jak ty, ale też nie dałby so­bie rady z Lu­pu­sem. Tego je­stem pe­wien – po­wie­dział Dą­brow­ski, a mnie w mo­men­cie coś ści­snęło w żo­łądku. – Co mu strze­liło do łba, żeby tak z dnia na dzień od­cho­dzić?

Na­stęp­nego dnia, po tym, jak do­ga­da­łem się z Mi­le­wi­czem, Da­niel od­dał od­znakę i broń, prak­tycz­nie bez słowa wy­ja­śnie­nia od­cho­dząc z ro­boty. Je­dyne, co wtedy usły­szał ­ko­men­dant, to że Da­niel rzuca wszystko w pizdu i ma za­miar wy­je­chać za gra­nicę.

Cał­kiem moż­liwe, że ktoś się na to na­brał, ale w prak­tyce je­dy­nie ja wie­dzia­łem, co było na rze­czy. Mi­le­wicz nie do­trzy­mał słowa. Miał po­zbyć się sa­mych do­wo­dów, a praw­do­po­dob­nie usu­nął także Da­niela. Każ­dego można było za­szan­ta­żo­wać, nie było na tym świe­cie osoby, która nie mia­łaby choćby jed­nego, naj­mniej­szego, sła­bego punktu. Lu­dzie Mi­le­wi­cza go zna­leźli, ale to nie wy­star­czyło, żeby Da­niel trzy­mał gębę na kłódkę. Mu­sieli mieć pew­ność, że ni­gdy się nie wy­sy­pie.

By­łem pe­wien, że nikt ni­gdy nie od­naj­dzie ciała.

By­łem też pe­wien, że to wy­łącz­nie moja wina, bo przez mój błąd tak mu­siało się to za­koń­czyć.

To, co wy­da­rzyło się z Da­nie­lem, jesz­cze bar­dziej utwier­dziło mnie w prze­ko­na­niu, że Marti po­winna być te­raz do­kład­nie w tym miej­scu, w któ­rym obec­nie się znaj­do­wała. Nie było to dla nas naj­lep­sze roz­wią­za­nie, ale je­dyne słuszne i roz­sądne, które mia­łem.

Nic nie od­po­wia­da­łem, więc ko­men­dant uznał, że nie ­in­te­re­so­wało mnie to, że mieli z czymś pro­blem.

– Do­brze – zgo­dził się w końcu. – Rób, co masz ro­bić, Wil­czyń­ski. Tylko nie choj­ra­kuj, jak to masz w zwy­czaju, i pa­mię­taj, że te skur­wy­syny nie cofną się przed ni­czym.

– To tra­fili na rów­nego so­bie, ko­men­dan­cie.

Ja też nie mam za­miaru ich oszczę­dzić.

Nie, je­śli na szali znaj­do­wało się tak wiele.

*

Kiedy wró­ci­łem na Pragę, przed drzwiami miesz­ka­nia cze­kał na mnie Sta­szek. Za­klą­łem w du­chu i bez słowa we­szli­śmy do środka.

Skie­ro­wa­łem się od razu w stronę ka­napy i usia­dłem, ciężko od­chy­la­jąc głowę do tyłu i przy­my­ka­jąc po­wieki. Mia­łem na­dzieję na chwilę spo­koju, ale by­łem pe­wien, że ta wi­zyta do spo­koj­nych na­le­żeć nie bę­dzie.

– Gdzie ona jest? – ode­zwał się.

To py­ta­nie sły­sza­łem co naj­mniej kilka razy dzien­nie od niego albo od matki Marti. Za każ­dym ra­zem nie mia­łem dla nich wy­star­cza­ją­cej od­po­wie­dzi.

– W bez­piecz­nym miej­scu.

– Do kurwy nę­dzy, Wilku! – krzyk­nął. – Mam prawo wie­dzieć, gdzie jest moja przy­ja­ciółka i z nią po­roz­ma­wiać! Co to ma być? Ja­kaś twoja chora gra, w któ­rej uży­wasz nas jako swo­ich pion­ków?

– Od­puść, Sta­szek – po­wie­dzia­łem spo­koj­nie, bo wy­czu­wa­łem, że już za­czął się na­krę­cać. – Je­śli ci mó­wię, że nie po­wi­nie­neś wie­dzieć nic wię­cej, to tak wła­śnie jest.

– Niby dla­czego? Wy­tłu­macz mi to, bo, kurwa, nie ro­zu­miem! Ona jest w ciąży! Je­śli coś im się sta­nie, to bę­dzie twoja wina!

Na­resz­cie na niego spoj­rza­łem i mógł­bym przy­siąc, że ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem ta­kiej nie­chęci w jego oczach. Nie­chęci skie­ro­wa­nej pro­sto we mnie.

– Nic im się nie sta­nie – szep­ną­łem. Nie mo­głem na­wet my­śleć o ta­kim sce­na­riu­szu, bo od razu łeb mi się go­to­wał.

– Oczy­wi­ście – za­śmiał się zu­peł­nie bez hu­moru. – Bo mówi tak wielki Ka­mil Wil­czyń­ski, który dba tylko i wy­łącz­nie o swoje brudne in­te­resy! Wiesz co? Na sa­mym po­czątku prze­ko­ny­wa­łem Martę, żeby dała ci szansę, wie­rzy­łem, że je­ste­ście dla sie­bie stwo­rzeni. Ale te­raz? Te­raz my­ślę, że je­steś dla niej prze­kleń­stwem. To ty spro­wa­dzi­łeś na nią całe nie­bez­pie­czeń­stwo, nikt inny! My­ślisz, że ją chro­nisz? Prę­dzej ją za­bi­jesz, niż ura­tu­jesz!

Za­ci­sną­łem dło­nie w pię­ści i zna­la­złem się przed nim tak szybko, że na­wet nie zdą­żył mru­gnąć.

Mi­mo­wol­nie się cof­nął.

– Wyjdź stąd – po­wie­dzia­łem przez za­ci­śnięte zęby.

– Bo co? – ode­zwał się po dłuż­szej chwili. – Po­bi­jesz mnie? – Po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Nie spo­dzie­wa­łem się, że kie­dy­kol­wiek to po­wiem, Wilku, ale le­piej dla nas wszyst­kich, a w szcze­gól­no­ści dla Marty, by­łoby, gdy­byś nie wró­cił z tam­tej wojny. Gdyby cię tam za­bili. By­łoby mniej pro­ble­mów.

Nie po­wie­dział już nic wię­cej. Ob­ró­cił się i wy­szedł z miesz­ka­nia, z hu­kiem za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Chwilę póź­niej moja za­ci­śnięta pięść zde­rzyła się ze ścianą. I jesz­cze raz. I ko­lejny.

By­łem taki wście­kły…

Nie po­tra­fi­łem prze­go­nić z mo­jej głowy tych wszyst­kich my­śli, które wy­raź­nie krzy­czały, że spro­wa­dzi­łem na swoją ro­dzinę nie­bez­pie­czeń­stwo, że to wszystko, co miało te­raz miej­sce, było moją winą.

Mia­łem ochotę schlać się do nie­przy­tom­no­ści i choć na mo­ment uci­szyć po­czu­cie wstydu i tej cho­ler­nej obawy, która co­raz moc­niej za­czy­nała mnie na­wie­dzać. Ale nie mo­głem się od­ciąć. Mu­sia­łem do­pro­wa­dzić tę sprawę do końca.

Choć prze­czu­cie mó­wiło, że to był do­piero po­czą­tek.

ROZDZIAŁ TRZECI

Marta

– Za­py­taj ją, czy wszystko jest w po­rządku – po­pro­si­łam Ni­klasa. – Tylko na tym mi za­leży – szep­nę­łam, po­wstrzy­mu­jąc na­pły­wa­jące mi do oczu łzy. – Tylko na tym.

Do na­szego domu na od­lu­dziu ja­kiś czas temu przy­je­chała le­karka, żeby mnie prze­ba­dać. Te­raz we troje znaj­do­wa­li­śmy się w mo­jej sy­pialni, a ona ro­biła mi USG za po­mocą sprzętu, który wcze­śniej roz­ło­żyła. Nie po­tra­fi­łam się z nią po­ro­zu­mieć, bo nie znała an­giel­skiego, po­słu­gi­wała się tylko nie­miec­kim, dla­tego Ni­klas był mi tu­taj po­trzebny. Może i było to nie­kom­for­towe, ale nie zwa­ża­łam na to. Mu­sia­łam się do­wie­dzieć, czy z dziec­kiem jest wszystko do­brze.

Moja sy­tu­acja z pew­no­ścią nie grze­szyła nor­mal­no­ścią. Po­win­nam się ni­czym nie przej­mo­wać, nie stre­so­wać. Po­win­nam mieć te­raz przy so­bie swo­jego na­rze­czo­nego, który trzy­małby mnie za rękę i się do mnie uśmie­chał, za­pew­nia­jąc, że ze wszyst­kim so­bie po­ra­dzimy.

A tym­cza­sem le­ża­łam na łóżku w ja­kiejś wiej­skiej cha­cie, ba­dała mnie Niemka, któ­rej nie ro­zu­mia­łam, i wszyst­kiemu przy­glą­dał się fa­cet, któ­rego Wilku wy­na­jął do pil­no­wa­nia mnie.

Czy coś mo­gło mnie jesz­cze zdzi­wić? Sama chcia­ła­bym to wie­dzieć.

Mia­łam na­dzieję, że ży­cie nie szy­ko­wało mi wię­cej ta­kich nie­spo­dzia­nek.

Mój opie­kun tłu­ma­czył każde słowo gi­ne­ko­lożki, a ja słu­cha­łam i z każdą mi­ja­jącą se­kundą uspo­ka­ja­łam się – przy­naj­mniej na tyle, na ile mo­głam w tej sy­tu­acji.

– Twój syn roz­wija się pra­wi­dłowo, Marto – usły­sza­łam na ko­niec ci­chy głos Ni­klasa i spoj­rza­łam na niego. – Nie martw się. Pro­szę.

W jego oczach nie do­strze­ga­łam obawy. Gdyby coś było nie w po­rządku, na pewno by mi to prze­ka­zał. Mu­sia­łam mu za­ufać – nie mia­łam in­nego wyj­ścia.

– Dzię­kuję – szep­nę­łam.

Kiw­nął głową, lekko się do mnie uśmie­cha­jąc, a po­tem po­wie­dział, że za­czeka za drzwiami i wkrótce wy­szedł z po­koju.

Gdy le­karka także w końcu opu­ściła moją sy­pial­nię, za­bie­ra­jąc ze sobą cały sprzęt do ba­dań, sta­nę­łam przed lu­strem i spoj­rza­łam na swoje od­bi­cie. Ob­ró­ci­łam się pro­fi­lem i przy­ło­ży­łam dło­nie do brzu­cha, który był już za­okrą­glony.

– W końcu na­prawdę wi­dzę, że tam ro­śniesz – szep­nę­łam, do­strze­ga­jąc u sie­bie wy­raźne zmiany. – Szkoda, że ta­tuś tego nie wi­dzi.

Ostat­nimi czasy moim je­dy­nym ubio­rem stał się dres. Ni­klas ku­pił mi kilka kom­ple­tów w su­per­mar­ke­cie, do któ­rego jeź­dził ro­bić za­kupy, bo nie było szans, bym wci­snęła swój ty­łek w dżinsy, w któ­rych wy­je­cha­łam z War­szawy. Na po­czątku krę­po­wa­łam się pro­sić go o ja­kieś naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy, w tym przede wszyst­kim bie­li­znę, ale póź­niej uświa­do­mi­łam so­bie, że wła­śnie tak wy­glą­dała te­raz moja „nor­mal­ność” i w pew­nym stop­niu mu­sia­łam ją za­ak­cep­to­wać.

Mimo że nie chcia­łam, to… mu­sia­łam.

Ale prze­cież nie tak to miało wy­glą­dać…

W pią­tym mie­siącu ciąży mie­li­śmy z Ka­mi­lem wpro­wa­dzić się już do no­wego miesz­ka­nia… Czy on w ogóle zaj­mo­wał się tym miesz­ka­niem, czy zo­stało to cał­ko­wi­cie ze­pchnięte na święte ni­gdy?

Gdy to wszystko na­resz­cie się za­koń­czy, czy bę­dziemy po­tra­fili nor­mal­nie żyć?

– Marto? – usły­sza­łam tuż za sobą i w mo­men­cie prze­nio­słam wzrok na Ni­klasa. Mu­sia­łam się za­my­ślić, bo na­wet nie za­uwa­ży­łam, kiedy wszedł do po­koju. – Chcesz? – za­py­tał, bacz­nie mnie ob­ser­wu­jąc i wy­cią­ga­jąc ku mnie dłoń, w któ­rej trzy­mał te­le­fon.

Na li­nii na pewno znaj­do­wał się Ka­mil.

Czy chcia­łam usły­szeć jego głos? Czy chcia­łam z nim po­roz­ma­wiać?

Tak bar­dzo mi go bra­ko­wało. Po co się oszu­ki­wa­łam? Fakt, by­łam na niego nie­moż­li­wie wście­kła za to, co zro­bił, ale to było tak na­prawdę ni­czym w po­rów­na­niu z tym, jak za nim tę­sk­ni­łam. Je­śli tylko go usły­szę, do­sko­nale wie­dząc, że nie mogę go zo­ba­czyć i do­tknąć, to się roz­padnę…

Ale to sil­niej­sze ode mnie… Po­trze­buję go…

Drżącą dło­nią chwy­ci­łam za ko­mórkę, a Ni­klas zo­sta­wił mnie samą i za­mknął za sobą drzwi. Usia­dłam na brzegu łóżka i po­woli przy­ło­ży­łam słu­chawkę do ucha.

Wzię­łam ury­wany od­dech.

– Marti? – ode­zwał się, a ja przy­mknę­łam po­wieki na sam dźwięk jego głosu.

Niby ta­kie jedno pro­ste słowo. Moje imię. A wy­po­wie­dział je, jakby było naj­waż­niej­sze na świe­cie. Jakby po­trze­bo­wał się go chwy­cić, by móc utrzy­mać się na po­wierzchni.

– Tak bar­dzo za tobą tę­sk­nię, Wilku – wy­zna­łam. – I je­stem na cie­bie wście­kła, jak ja­sna cho­lera!

Na­wet nie sta­ra­łam się po­wstrzy­my­wać na­pły­wa­ją­cych do oczu łez. Słone kro­ple za­częły mi spły­wać po po­licz­kach i wkrótce moja twarz była już cała mo­kra. W ostat­nim cza­sie ciężko mi było kon­tro­lo­wać wła­sne emo­cje. By­łam roz­chwiana jak jesz­cze ni­gdy wcze­śniej. Nie wie­dzia­łam, czy bar­dziej było to spo­wo­do­wane cią­żo­wymi hor­mo­nami, czy może obawą przed na­szą wspólną przy­szło­ścią. Ale z całą pew­no­ścią ta mie­szanka oka­zy­wała się dla mnie wręcz wy­bu­chowa. Nie­kiedy nie roz­po­zna­wa­łam sa­mej sie­bie.

– Twoje łzy miaż­dżą mi serce – usły­sza­łam i do­piero po chwili zro­zu­mia­łam, że wy­po­wie­dział je­den z wer­sów na­szej pio­senki W desz­czu ma­leń­kich żół­tych kwia­tów, co spo­wo­do­wało, że w tej chwili nie tylko jego serce było kie­re­szo­wane.

– Cza­sami od­no­szę wra­że­nie, że moje już zo­stało zmiaż­dżone – szep­nę­łam.

– Mam na­dzieję, że nie na tyle, bym nie mógł go po­skła­dać. – Ja także mam taką na­dzieję. – Też za tobą tę­sk­nię, ­Marti – po­wie­dział ci­cho. – Tak bar­dzo, że to boli.

Po­ło­ży­łam się na łóżku, kła­dąc głowę na po­duszce, i za­mknę­łam oczy. Chcia­łam słu­chać tylko jego głosu i wy­obra­żać so­bie, że był tuż obok. Przy­ci­snę­łam moc­niej słu­chawkę do ucha, jak­bym dzięki temu mo­gła być bli­żej niego.

– Ile to wszystko jesz­cze po­trwa? Kiedy będę mo­gła wró­cić? – Jego je­dyną od­po­wie­dzią było cięż­kie wes­tchnie­nie, które mó­wiło wię­cej, niż można by są­dzić. Z tru­dem po­wstrzy­ma­łam się przed próbą zma­te­ria­li­zo­wa­nia się po dru­giej stro­nie słu­chawki i po­trzą­śnię­cia nim tak mocno, że wy­do­by­ła­bym wszyst­kie ta­jem­nice, które w dal­szym ciągu skry­wał, my­śląc, że tak jest dla mnie le­piej. – Z mamą i Stasz­kiem wszystko okej? – za­py­ta­łam po chwili.

– Chcą mi urwać łeb za to, że nie wie­dzą, gdzie je­steś. Poza tym wszystko okej.

– Prze­każ im, żeby się nie mar­twili – rzu­ci­łam, choć do­sko­nale wie­dzia­łam, że ta­kie słowa były nic nie­warte. I tak będą się o mnie mar­twić, do­kład­nie tak samo, jak ja o nich. – Po­wiedz mi to, co mo­żesz, Wilku – po­pro­si­łam. Mu­sia­łam po­znać choć ka­wa­łek prawdy. Mu­sia­łam wie­dzieć, co się tam działo. – Nie ocze­kuję, że zdra­dzisz mi wszystko – do­da­łam. – Po­wiedz choć część. Albo po­wiedz, że nie­długo to wszystko się skoń­czy i znów bę­dziemy ra­zem. Mie­li­śmy dzia­łać wspól­nie, a tym­cza­sem je­stem na ja­kimś pie­przo­nym od­lu­dziu, a ty ko­lejny raz pa­lisz świat, pró­bu­jąc nas ura­to­wać.

Nie chcia­łam na­wet my­śleć, ile je­ste­śmy jesz­cze w sta­nie znieść, nim te pło­mie­nie w końcu nas po­chłoną.

– Prze­pra­szam – usły­sza­łam. – Ale na ra­zie tak musi być. Nie mogę po­zwo­lić, by kto­kol­wiek do­wie­dział się, gdzie je­steś. Przede wszyst­kim za­leży mi na twoim bez­pie­czeń­stwie. Je­śli wiem, że znaj­du­jesz się z dala od tego syfu, to mogę tu dzia­łać.

– Ktoś może mnie szu­kać?

– Je­stem pe­wien, że to ro­bią.

– Kto? – za­py­ta­łam.

– Lu­dzie Mi­le­wi­cza – rzu­cił, a ja, sły­sząc to na­zwi­sko, w mo­men­cie otwo­rzy­łam oczy i ro­zej­rza­łam się po po­koju, jakby ten po­twór w każ­dej chwili mógł tu­taj wejść i mnie skrzyw­dzić. – Uga­da­łem się z nim, ale to nie jest czło­wiek, który wie­rzy w ciemno w moje słowa. Musi mieć za­pew­nie­nie. I to ty by­ła­byś tym za­pew­nie­niem – do­dał Ka­mil.

Wes­tchnę­łam głę­boko i po­krę­ci­łam głową.

Je­śli w grę wcho­dził Wik­tor Mi­le­wicz, to nie mo­gło zwia­sto­wać ni­czego do­brego.

– Co mu obie­ca­łeś? – Chcia­łam wie­dzieć, choć wła­ści­wie każda od­po­wiedź na to py­ta­nie mo­gła być prze­ra­ża­jąca. Ten dia­beł w ludz­kiej skó­rze z pew­no­ścią nie po­trze­bo­wał ja­kiejś bła­hostki. Mu­siało cho­dzić o coś po­waż­nego. I na pewno nie­bez­piecz­nego.

– Mu­szę do­rwać dla niego Lu­pusa.

Nie mia­łam po­ję­cia, o kogo cho­dziło.

– To zna­czy? – Zmarsz­czy­łam brwi i po­pra­wi­łam się na łóżku.

– Gdy przed ak­cją z Ole­giem po­wie­dzia­łem ko­men­dan­towi, że od­cho­dzę, po­in­for­mo­wał mnie, że szy­kuje się ko­lejna przy­krywka – za­czął. – Chciał, że­bym za­jął się wła­śnie uję­ciem Lu­pusa, go­ścia, który od lat jest nie­uchwytny. Wtedy się nie zgo­dzi­łem. Ale kiedy Da­niel mnie za­sko­czył, od­kry­wa­jąc prawdę o moim ukła­dzie z Ro­ber­tem, nie mia­łem wy­boru i po­sze­dłem z tym do Mi­le­wi­cza. Wszystko miało zo­stać za­mie­cione pod dy­wan w za­mian za to, że do­rwę dla niego Lu­pusa. I wła­śnie te­raz to ro­bię.

Prze­twa­rza­łam każde jego słowo i sta­ra­łam się je zro­zu­mieć. Albo mój mózg nie dzia­łał zbyt do­brze, albo to wszystko było po pro­stu po­pie­przone.

Do­kład­nie tak jak całe na­sze ży­cie od kilku mie­sięcy…

– Naj­pierw ko­men­dant chciał, że­byś zła­pał tego ca­łego Lu­pusa, a po­tem Mi­le­wicz – po­wie­dzia­łam po chwili. – Kim, do cho­lery, jest ten typ, że każdy chce go do­rwać? I dla kogo ty tak wła­ści­wie te­raz pra­cu­jesz, Wilku?

– Nie wiem, co ma do niego Mi­le­wicz, ale szcze­rze, mało mnie to te­raz ob­cho­dzi – oznaj­mił. – Naj­waż­niej­sze jest to, że­bym do­stał się do jego grupy i za­ła­twił tę sprawę raz na za­wsze. A je­śli py­tasz o to, dla kogo pra­cuję to… po­li­cja my­śli, że ro­bię to dla nich.

Ale nie ro­bisz – do­po­wie­dzia­łam so­bie w my­ślach.

Ka­mil dzia­łał na dwa fronty. I jak zwy­kle stą­pał po kru­chym lo­dzie. A te­raz na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się ja­kiś nie­znany mi Lu­pus, który – mo­głam się je­dy­nie do­my­ślać – był wy­jąt­ko­wym skur­wie­lem. Do­dat­kowo trzeba było się nim za­jąć, bo – jak zwy­kle – nie było in­nego wyj­ścia z sy­tu­acji.

Kiedy my w końcu za­mie­nimy „nie ma in­nego wyj­ścia” na „i żyli długo i szczę­śli­wie”?

– To wszystko nie­długo się skoń­czy, Marti – po­wie­dział, jakby czy­ta­jąc mi w my­ślach. Może rze­czy­wi­ście to ro­bił. – Obie­cuję. Znów bę­dziemy ra­zem.

Mó­wił jesz­cze przez ja­kiś czas, ale w pew­nym mo­men­cie prze­sta­łam go słu­chać. Przy­ło­ży­łam dłoń do brzu­cha, na wy­so­ko­ści pępka, bo po­czu­łam, jakby…

Tak jakby…

– O matko! – sap­nę­łam i z tru­dem unio­słam się do po­zy­cji sie­dzą­cej.

– Marti?! – krzyk­nął Ka­mil i aż od­su­nę­łam te­le­fon od ucha. – Co się dzieje? Marti! Jest tam Ni­klas? Co się dzieje?!

– Prze­stań się drzeć – ni to po­pro­si­łam, ni roz­ka­za­łam.

– Co się, kurwa, stało?

Oczyma wy­obraźni już wi­dzia­łam, jak ze­rwał się na równe nogi i za­czął cho­dzić z jed­nego końca po­koju do dru­giego, miaż­dżąc w dłoni te­le­fon.

– Wła­śnie… – za­czę­łam i gło­śno prze­łknę­łam ślinę. – Wła­śnie pierw­szy raz po­czu­łam kop­nię­cie – po­wie­dzia­łam, w dal­szym ciągu trzy­ma­jąc rękę na brzu­chu i z za­fa­scy­no­wa­niem cze­ka­jąc na ko­lejny ruch. – Na­sze dziecko się ru­szyło, Ka­mil – do­da­łam szep­tem, jak­bym prze­ka­zy­wała mu ja­kiś se­kret, a moje usta mi­mo­wol­nie roz­cią­gnęły się w uśmie­chu.

Przez dłuż­szy czas się nie od­zy­wał, aż spoj­rza­łam na wy­świe­tlacz, czy przy­pad­kiem nie prze­rwało po­łą­cze­nia, ale nie, wszystko było w po­rządku.

– Wilku? – po­now­nie się ode­zwa­łam. – Je­steś tam? Sły­sza­łeś, co po­wie­dzia­łam?

– Tak, Marti, sły­sza­łem. – Usły­sza­łam jego głę­bo­kie wes­tchnie­nie. – Wła­śnie ko­duję w gło­wie ko­lejną rzecz, któ­rej ­so­bie nie wy­ba­czę.

Zmarsz­czy­łam brwi.

– Co ty opo­wia­dasz?

– Nie ma mnie przy to­bie – wy­ja­śnił. – Nie ma mnie w ta­kiej chwili.

Nie mo­głam go zo­ba­czyć, ale po to­nie, ja­kim wy­po­wie­dział te słowa, wy­raź­nie czu­łam jego roz­cza­ro­wa­nie.

To prawda – nie było go tu­taj. Nie było go przy mnie od kilku cho­ler­nie dłu­gich ty­go­dni, któ­rych nikt nam już ni­gdy nie zwróci. Ale prze­cież cią­gle mu­sie­li­śmy żyć na­dzieją, że to się wkrótce zmieni.

– Wiesz co, Ka­mil? – sta­ra­łam się przy­brać żar­to­bliwy ton. – Wła­ści­wie to do­brze, że cię tu­taj nie ma – rzu­ci­łam. – Przy­ty­łam kilka ki­lo­gra­mów i ca­łymi dniami cho­dzę w dre­sie, bo tylko w to się jesz­cze miesz­czę. Z na­ci­skiem na jesz­cze – do­da­łam. – W ogóle się nie ma­luję, bo wiesz, nie mamy tu­taj z Ni­kla­sem wiel­kich wyjść. Moje naj­dłuż­sze wy­pady to kilka okrą­żeń wo­kół domu. Aha! I do­brze, że nie mo­żesz zo­ba­czyć mo­ich wiel­kich ud i sze­ro­kich bio­der! Jezu, mam na­dzieję, że po po­ro­dzie moje cycki zma­leją, bo se­rio są ogromne.

Przy­gry­złam wargę, cze­ka­jąc na jego re­ak­cję, która po­ja­wiła się dość szybko.

– Nie wiem, co miała na celu ta prze­mowa, ale na pewno nie to, że­bym mniej pra­gnął cię te­raz zo­ba­czyć – po­wie­dział i po jego gło­sie wie­dzia­łam, że się uśmiech­nął.

– Pew­nie cho­dzi o te ogromne cycki.

– I opi­na­jący dres – rzu­cił. – Za­łożę się, że jest ró­żowy.

Mi­mo­wol­nie się ro­ze­śmia­łam. Wy­raź­nie czu­łam, jak moje ciało de­li­kat­nie się roz­luź­niło. Odro­bina tego stresu, który w so­bie pro­du­ko­wa­łam, na chwilę gdzieś od­pły­nęła.

– Mam dla cie­bie za­da­nie, Wilku – po­wie­dzia­łam. – Za­miast ko­do­wać so­bie w gło­wie ko­lejne ab­surdy, za­cznij my­śleć nad imie­niem dla na­szego dziecka. Ostrze­gam cię, le­piej to zrób, bo po ta­kim cza­sie spę­dzo­nym z Ni­kla­sem mo­gła­bym wy­my­ślić ja­kieś nie­miec­kie imię, a nie wiem, czy nasz syn byłby z tego w przy­szło­ści za­do­wo­lony.

– Chcesz mi po­wie­rzyć ta­kie od­po­wie­dzialne za­da­nie?

– Po pro­stu przed­staw kilka pro­po­zy­cji, a ja i tak będę miała de­cy­du­jące zda­nie.

Usły­sza­łam w słu­chawce jego śmiech, a za­raz po­tem po­czu­łam ko­lejne, tym ra­zem moc­niej­sze, kop­nię­cie.

O cho­lera… Nie chcia­łam być ja­kąś na­wie­dzoną ko­bietą w ciąży, która ana­li­zuje wszyst­kie dziwne znaki, ale czy to moż­liwe, by dziecko sły­szało głos Ka­mila i na niego re­ago­wało?

– Pew­nie za­raz bę­dziemy mu­sieli się roz­łą­czyć, ale chcia­ła­bym coś jesz­cze zro­bić – ode­zwa­łam się. – Nie myśl so­bie, że mi od­biło, ale za kilka se­kund przy­łożę słu­chawkę do brzu­cha, a ty po­wiesz coś do na­szego syna. Niech wie, że o nas my­ślisz.

– W każ­dej chwili, Marti – szep­nął. – I bar­dzo was ko­cham.

– My też cię ko­chamy – od­szep­nę­łam.

Usta­wi­łam w te­le­fo­nie gło­śność na mak­si­mum i przy­ło­ży­łam urzą­dze­nie do brzu­cha. Wy­god­nie się po­ło­ży­łam i przy­mknę­łam po­wieki. Słu­cha­łam jego słów. Słów, któ­rych po­trze­bo­wała cała na­sza trójka.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Ka­mil

Za­par­ko­wa­łem przed nie­znaną mi spe­lunką przy ulicy War­szaw­skiej w Le­gio­no­wie, wy­sia­dłem z sa­mo­chodu i omio­tłem spoj­rze­niem miej­sce, do któ­rego wła­śnie do­tar­łem.

Było już ciemno, do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga, a na ze­wnątrz, jak i w środku – co wi­dzia­łem przez dużą prze­szkloną wi­trynę – kłę­biło się sporo osób. Byli to głów­nie fa­ceci, któ­rzy naj­wy­raź­niej przy­szli tu­taj, żeby obej­rzeć dzi­siej­szy mecz Le­gii, wy­świe­tlany wła­śnie na pod­wie­szo­nym te­le­wi­zo­rze.

– Je­dziesz, kurwa! – usły­sza­łem do­no­śny krzyk rzu­cony w stronę ekranu, a chwilę póź­niej wrzawę okla­sków naj­wi­docz­niej po strze­lo­nej bramce.

Skie­ro­wa­łem się do głów­nego wej­ścia, po­szu­ku­jąc wzro­kiem czło­wieka, z któ­rym się tu­taj umó­wi­łem. Wie­dzia­łem, jak wy­gląda, po­nie­waż już raz się z nim spo­tka­łem. Zna­la­złem go, sie­dzą­cego sa­mot­nie przy ma­łym sto­liku nie­opo­dal baru, gdzie jedna z pra­cow­nic uwi­jała się przy na­le­wa­niu piwa do ko­lej­nych ku­fli.

Za­ją­łem krze­sło obok niego, a ten prze­niósł na mnie spoj­rze­nie.

Oskar Ku­ciel – w krę­gach, do któ­rych po­woli wkra­cza­łem, znany jako Kuc. Był w moim wieku i wy­glą­dał dość nie­po­zor­nie. Szczu­pły fa­cet, w przy­bli­że­niu metr sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu, w oku­la­rach w gru­bych opra­wach, ubrany w ciemne dżinsy i bluzę z kap­tu­rem z na­dru­kiem ni­szo­wego ze­społu. Na pewno nie przy­po­mi­nał ja­kie­goś opry­cha czy koksa z siłki, z któ­rymi w ostat­nim cza­sie mia­łem do czy­nie­nia.

A mia­łem z ta­kimi do czy­nie­nia cał­kiem sporo…

Na sa­mym po­czątku, kiedy do­sta­łem od ko­men­danta zbiór wszel­kich in­for­ma­cji, które zdo­łali ze­brać na te­mat róż­nych po­wią­zań Lu­pusa, pró­bo­wa­łem wejść do ich śro­do­wi­ska, choć nie było to ła­twe. Po pierw­sze i naj­waż­niej­sze – nie ufali mi.

Zresztą sam so­bie bym nie ufał…

Za­czą­łem po­ja­wiać się w miej­scach, w któ­rych spo­ty­kały się drobne ban­dziory – lu­dzie, któ­rzy byli od dłuż­szego czasu na oku służb, ale na­wet nie warto było ich za­wi­jać, bo cza­sami mo­gli oka­zać się uży­teczni. Naj­pierw tylko roz­po­zna­wa­łem te­ren, mu­sia­łem dojść do tego, kto był od­po­wiedni, by za­rzu­cić na niego przy­nętę. Roz­pu­ści­łem wici, że moja hi­sto­ria z po­li­cją to już prze­szłość, że prze­cho­dzę na drugą stronę i szu­kam zle­ceń. Oczy­wi­ście, że byli scep­tyczni. Oczy­wi­ście, że spo­glą­dali na mnie po­dejrz­li­wie. Ni­czego in­nego się nie spo­dzie­wa­łem.

Dla­tego mu­sia­łem ja­koś ich do sie­bie prze­ko­nać.

Po­wie­dzieli mi o drob­nym na­pa­dzie na je­den z war­szaw­skich kan­to­rów i mu­sia­łem się mocno po­wstrzy­mać, żeby nie wy­buch­nąć przy tym śmie­chem. Zgo­dzi­łem się w tym uczest­ni­czyć bez słowa za­wa­ha­nia, choć do­sko­nale wie­dzia­łem, że to pod­pu­cha. Chcieli spraw­dzić, czy ich nie za­ka­puję, a ja w żad­nym ra­zie nie mia­łem ta­kich in­ten­cji. Nie mo­głem już na sa­mym po­czątku po­zwo­lić so­bie na po­tknię­cie. Zbyt wiele mia­łem do stra­ce­nia. Zresztą na wstę­pie prze­ka­za­łem ko­men­dan­towi Dą­brow­skiemu, że bę­dziemy dzia­łać na mo­ich za­sa­dach. I wła­śnie tak miało po­zo­stać.

Prze­ro­bi­łem z nimi jesz­cze kilka po­dob­nych ak­cji, dzięki któ­rym w pew­nym stop­niu za­częli mi ufać. Choć wła­ści­wie słowo „za­ufa­nie” nie­spe­cjal­nie mi tu­taj pa­so­wało. To wy­glą­dało bar­dziej jak prze­cho­dze­nie ko­lej­nych eta­pów w ja­kiejś grze. Grze, w któ­rej nie było do końca ja­sne, jaki bę­dzie miała fi­nał.

Tym sa­mym z bie­giem czasu po­zna­wa­łem nowe oso­bi­sto­ści w tych po­je­ba­nych krę­gach Lu­pusa.

I wra­ca­jąc do Kuca… Ten jego wi­ze­ru­nek nie­szko­dli­wego, po­tul­nego nerda opa­dał, kiedy tylko otwie­rał gębę.

– Na ki­lo­metr śmier­dzi od cie­bie psem – rzu­cił ci­cho.

– Re­cep­tory wę­chowe mu­siały ci się spier­do­lić, bo nie mam psa. – Wzru­szy­łem ra­mio­nami. – Je­dy­nie złote rybki – do­da­łem. – Chcesz jedną? Cho­ciaż nie wiem, czy speł­niają wszyst­kie ży­cze­nia. Za­ży­czy­łem so­bie dzi­siaj, że­byś prze­szedł od razu do rze­czy, a nie pier­do­lił trzy po trzy. Więc jak bę­dzie?

Ob­ser­wo­wa­łem, jak za­ci­skał szczękę i pa­trzył na mnie, nie­zna­cze­nie mru­żąc oczy.

– Ktoś tu jest nie­cier­pliwy – ode­zwał się po chwili. – Na ze­wnątrz cze­kają twoi ko­le­dzy, żeby za­pa­ko­wać mnie do suki?

Tak, Oskar Ku­ciel był naj­wy­raź­niej tym, który jesz­cze się do mnie nie prze­ko­nał.

– Nic mi o tym nie wia­domo – od­po­wie­dzia­łem. – Ale może chcesz to spraw­dzić?

Mie­rzył mnie spoj­rze­niem, jakby chciał po­znać wszyst­kie moje my­śli, jakby chciał przej­rzeć mnie na wy­lot i od­kryć, że le­cia­łem so­bie z nim w chuja.

Po­wo­dze­nia.

Kuc się­gnął po ku­fel i wziął dwa głęb­sze łyki, po­tem od­sta­wił szkło na sto­lik i za­czął już kon­kret­niej.

– Mój szef ci nie ufa – oznaj­mił, na­chy­la­jąc się w moją stronę. – Chce cię spraw­dzić.

A więc ko­lejny po­ziom do przej­ścia.

Z tymi po­zio­mami pro­blem był taki, że nie wie­dzia­łem, ile ich jesz­cze po­zo­stało do końca.

– Twój szef? – za­py­ta­łem ci­cho. – Lu­pus?

Oskar par­sk­nął śmie­chem, ale coś za tym po­zor­nym roz­ba­wie­niem przy­kuło moją uwagę.

Strach.

– Zwa­rio­wa­łeś? – rzu­cił. – Mó­wię o moim sze­fie – pod­kre­ślił. – Na­wet szef mo­jego szefa nie jest Lu­pu­sem. Ro­zu­miesz?

Kiw­ną­łem głową.

Ro­zu­mia­łem do­sko­nale.

Lu­pus stwo­rzył so­bie ide­alną hie­rar­chię, która od lat po­zwala mu się utrzy­mać na po­wierzchni. A ra­czej nie na po­wierzchni, a w cie­niu. Mo­głem się za­ło­żyć, że je­dy­nie garstka – na­prawdę za­ufa­nych i prze­te­sto­wa­nych na mi­lion spo­so­bów – lu­dzi wie­działa, kim tak na­prawdę był. Jego or­ga­ni­za­cja nie skła­dała się z kloc­ków do­mina – gdy po­ru­szysz jed­nym, to ca­łość au­to­ma­tycz­nie się za­wali. Nie. Grupa Lu­pusa opie­rała się na wielu ­fi­la­rach – gdy je­den zo­sta­nie zbu­rzony, to reszta pod­trzyma całą kon­struk­cję i ta się nie roz­pad­nie.

W teo­rii brzmiało to pro­sto i lo­gicz­nie, ale w prak­tyce… Lu­pus od wielu lat mu­siał skru­pu­lat­nie i za­wzię­cie pra­co­wać, żeby wy­kształ­cić so­bie wła­śnie taki stan rze­czy.

I skur­wie­lowi się to udało.

Nie wie­dzia­łem, czy to moja na­iw­ność czy nie­opi­sana de­ter­mi­na­cja ka­zały mi są­dzić, że zdo­łam zbu­rzyć każdy z tych je­ba­nych fi­la­rów.

Mia­łem na­dzieję, że to dru­gie.

– Co mam zro­bić? – za­py­ta­łem Oskara.

Jesz­cze przez mo­ment mi się przy­glą­dał, aż w końcu do­pił piwo i się pod­niósł.

– Idziemy – rzu­cił, kie­ru­jąc się w stronę wyj­ścia.

Kiedy zna­leź­li­śmy się na ze­wnątrz, wsiadł do srebr­nej be­emki, wcze­śniej oznaj­mia­jąc, że­bym je­chał za nim.

A więc je­cha­łem.

Naj­pierw prze­miesz­cza­li­śmy się uli­cami Le­gio­nowa, aż w końcu mi­nę­li­śmy ta­bliczkę, oznaj­mia­jącą, że opu­ści­li­śmy mia­sto. Tu­taj drogi były już prak­tycz­nie pu­ste o tej po­rze. Uje­cha­li­śmy jesz­cze kilka ki­lo­me­trów i Kuc za­trzy­mał się na skraju lasu, a ja za­par­ko­wa­łem tuż za jego sa­mo­cho­dem. Przez mo­ment cze­ka­łem, ale kiedy zo­ba­czy­łem, że wy­siadł z wozu, zro­bi­łem to samo. Przy oka­zji dys­kret­nie się ro­zej­rza­łem, czy nie mamy ja­kie­goś to­wa­rzy­stwa.

Na do­brą sprawę nie mia­łem prze­cież po­ję­cia, po co mnie tu­taj ścią­gnął. Za­bu­do­wa­nia były da­leko stąd, w oko­licy nie do­strze­ga­łem in­nych sa­mo­cho­dów. Przed sobą mie­li­śmy je­dy­nie ciemną ścianę lasu, a Oskar wła­śnie za­czął po­dą­żać w jej kie­runku, przy­świe­ca­jąc so­bie la­tarką z te­le­fonu.

Zrów­na­łem się z nim i wspól­nie szli­śmy mię­dzy drze­wami.

– Co to kon­kret­nie ma być za test? – rzu­ci­łem. – Po­lo­wa­nie na sarnę? Za­raz po­dasz mi strzelbę?

W ni­kłym świe­tle z jego ko­mórki zo­ba­czy­łem, jak się wy­szcze­rzył.

– Jak­byś zgadł, Wilku.

Przez ko­lej­nych kilka mi­nut brnę­li­śmy da­lej w las w kom­plet­nej ci­szy. A po­tem usły­sza­łem przed nami ja­kiś dźwięk, a Oskar mruk­nął pod no­sem:

– Za­raz bę­dzie za­bawa.

Nie­długo póź­niej się za­trzy­ma­li­śmy, a ja na szybko oce­ni­łem sy­tu­ację, w któ­rej wła­śnie się zna­la­złem.

Przed nami, przy­wią­zany gru­bym sznu­rem do drzewa, był nie­znany mi fa­cet. Miał wci­śniętą szmatę do gęby i dało się usły­szeć je­dy­nie jego słabe po­ję­ki­wa­nie. Naj­wy­raź­niej do­stał nie­dawno ostry wpier­dol, bo krew są­czyła mu się z łu­ków brwio­wych i nosa. W ogóle cały wy­glą­dał na spo­nie­wie­ra­nego i ta­kiego, co by wo­lał być w tym mo­men­cie gdzie­kol­wiek in­dziej, tylko nie tu­taj.

Prze­nio­słem spoj­rze­nie na dru­giego go­ścia, który naj­wi­docz­niej pil­no­wał tego przy­wią­za­nego. Był młod­szy ode mnie, a w oczach nie miał ani krztyny pew­no­ści sie­bie. Chyba ktoś mu nie wy­ja­wił, na czym po­le­gała ta za­bawa.

– Kuc, je­steś wresz­cie! – wy­rzu­cił z sie­bie ni to z ulgą, ni z wdzięcz­no­ścią.

Oskar ra­czej miał go w du­pie, bo w ża­den spo­sób na to nie za­re­ago­wał.

– Za­się­gną­łem opi­nii eks­per­tów i wy­szło na to, że je­steś wy­śmie­ni­tym strzel­cem, Ka­mil – po­wie­dział Kuc i wska­zał nie­dbale ręką w stronę fa­ceta. – Oto je­den z na­szych eks­per­tów, star­szy sier­żant Da­rek Ma­choń.

Wspo­mniany sier­żant od razu za­oopo­no­wał.

– Kuc, obie­ca­łeś, że bę­dzie bez na­zwisk i…

– I za­mknij mordę – prze­rwał mu ostro. – Za­raz mo­żesz się za­mie­nić miej­scami z tym tu. – Ski­nął na go­ścia przy­wią­za­nego do drzewa. – Gwa­ran­tuję, że wtedy już nikt wię­cej nie wspo­mni two­jego je­ba­nego na­zwi­ska.

Ma­choń już się wię­cej nie ode­zwał, a ja przez chwilę się mu przy­glą­da­łem.

– Ro­bi­cie re­kru­ta­cję wśród po­li­cjan­tów? – rzu­ci­łem do Oskara.

Kuc krótko się za­śmiał.

– Nie­opo­dal jest Cen­trum Szko­le­nia Po­li­cji – po­wie­dział coś, o czym oczy­wi­ście wie­dzia­łem. – Mój szef lubi przy­glą­dać się mło­dym adep­tom, a po­tem na­wra­cać in­te­re­su­jące i przy­datne jed­nostki. Choć tak mię­dzy nami, to nie wiem, co in­te­re­su­ją­cego do­strzegł w Ma­cho­niu, ale może Da­re­czek jesz­cze nas czymś za­sko­czy.

Je­śli wcze­śniej mia­łem jesz­cze w ogóle ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, że pol­ska po­li­cja była prze­siąk­nięta ko­rup­cją i nie­le­gal­nymi wpły­wami, to Oskar wła­śnie je roz­wiał. Te dwa byty – po­li­cja i pół­świa­tek – prze­ni­kały się i nie było na to rady. Na­wet je­śliby wy­rwać wszystko do­szczęt­nie z ko­rze­niami i za­siać na nowo, to ten gnój bę­dzie od­ra­stać. Tak to po pro­stu funk­cjo­no­wało.

Je­dy­nym py­ta­niem było: jak da­leko się­gały macki Lu­pusa?

Bo to, że już ni­komu nie mo­głem ufać, to do­sko­nale wie­dzia­łem.

Wie­dzia­łem także, jak bę­dzie wy­glą­dał mój ko­lejny test…

– A więc? – ode­zwa­łem się. – Do­pły­niemy w końcu do brzegu? Bo tro­chę mi się nu­dzi.

Oskar utkwił we mnie wzrok, uśmie­cha­jąc się lek­ce­wa­żąco pod no­sem.

– Za­bij go – rzu­cił.

– Któ­rego? – od­pa­ro­wa­łem, a Kuc mi­mo­wol­nie par­sk­nął śmie­chem.

– Jak dla mnie mo­żesz oby­dwóch, ale sze­fowi za­leży na tym ścier­wie. – Ski­nął na po­bi­tego go­ścia, a po­tem ode­zwał się do Ma­cho­nia: – Daj mu broń.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak sier­żan­cik wy­ciąga spluwę zza pa­ska, a po­tem mi ją po­daje. W mig od­su­nął się na bez­pieczną od­le­głość, jak­bym miał za­miar za­raz go sprząt­nąć.

Zer­k­ną­łem na pi­sto­let.

Służ­bowa be­retta M9. Kurwa, co za idiota.

Sta­ną­łem na­prze­ciwko czło­wieka, któ­rego wła­śnie ka­zano mi za­bić, i spoj­rza­łem mu pro­sto w oczy.

– Co zro­bił? – spy­ta­łem.

– A czy to ważne? – usły­sza­łem za sobą głos Oskara.

Wła­ści­wie miał ra­cję. Nie było ważne, co on zro­bił. Ważne było to, co ja mia­łem te­raz zro­bić.

To był spraw­dzian. Albo go zdam, albo ob­leję.

Nie bra­łem pod uwagę tego dru­giego sce­na­riu­sza. Nie mo­głem.

Tu­taj już nie cho­dziło tylko o do­rwa­nie Lu­pusa, choć to było środ­kiem do celu. Głów­nym ce­lem była moja przy­szłość.

Moja przy­szłość z Marti i na­szym sy­nem.

Przy­mkną­łem po­wieki.

Tak bar­dzo pra­gną­łem dla nas nor­mal­nego ży­cia.

Tak bar­dzo, że by­łem go­tów na wszystko, by nam je za­pew­nić.

Na wszystko.

Otwo­rzy­łem oczy i wy­ce­lo­wa­łem w nie­zna­jo­mego, który bez­gło­śnie bła­gał mnie, bym go nie za­bi­jał.

Czy czym­kol­wiek im za­szko­dził? Czy miał ja­kąś ro­dzinę? Czy kto­kol­wiek bę­dzie go szu­kać?

Strze­li­łem.

Strze­li­łem, nie zna­jąc od­po­wie­dzi na żadne z tych py­tań.

Głowa nie­zna­jo­mego bez­wol­nie opa­dła, a ja pod­sze­dłem bli­żej i wy­szarp­ną­łem szmatę, którą miał w gę­bie. Strzep­ną­łem ją i skru­pu­lat­nie wy­tar­łem nią broń, a po­tem bez słowa od­da­łem spluwę Ma­cho­niowi, który drgnął, gdy tylko do niego pod­sze­dłem.

– Je­śli to ko­niec te­stów, to umów mnie ze swoim sze­fem – rzu­ci­łem bez­na­mięt­nie do Kuca. – Chęt­nie go po­znam. I przyjmę w końcu ja­kieś kon­kretne zle­ce­nie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ka­mil

Usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi miesz­ka­nia na Pra­dze i ciężko wsta­łem z ka­napy, żeby otwo­rzyć.

Kiedy Sta­szek z mamą Marti we­szli do środka, do­strze­głem na ich twa­rzach ra­dość po­łą­czoną ze znie­cier­pli­wie­niem – w końcu za chwilę, pierw­szy raz od dłu­gich ty­go­dni, po­roz­ma­wiają z moją na­rze­czoną.

Od sa­mego po­czątku by­łem prze­ciwny ta­kim kon­tak­tom, bo to tylko nie­po­trzebne ry­zyko – ja sam dzwo­ni­łem głów­nie po to, by spraw­dzić, czy wszystko było w po­rządku i te roz­mowy ni­gdy nie trwały zbyt długo. Jed­nak zgo­dzi­łem się na ich dzi­siej­szą roz­mowę, żeby upew­nili się choć w drob­nym stop­niu, że sy­tu­acja była pod kon­trolą i żeby prze­stali się za­mar­twiać.

Moż­liwe, że je­śli ich stres zma­leje, to mój rów­nież.

Nie da­wa­łem temu wiel­kiej wiary, ale może…

Po na­szej ostat­niej scy­sji przy­ja­ciel le­d­wie na mnie pa­trzył, ale po­sta­no­wi­łem za­jąć się tym póź­niej.

– Pro­szę, przejdźmy do sa­lonu – po­wie­dzia­łem, za­pra­sza­jąc ich w głąb miesz­ka­nia.

Wkrótce usie­dli na ka­na­pie, a ja za­ją­łem fo­tel.

– Nie py­taj­cie jej, gdzie się znaj­duje – za­czą­łem, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni drugi te­le­fon, któ­rego uży­wa­łem do kon­taktu z Ni­kla­sem. – Po pro­stu trzy­maj­cie się zwy­czaj­nych te­ma­tów.

Marti do­sko­nale wie­działa, że dziś bę­dzie mo­gła z nimi po­roz­ma­wiać, bo dwa dni temu, kiedy upew­nia­łem się, że wszystko było okej, za­częła mnie do tego na­ma­wiać, a ja w końcu się zgo­dzi­łem. Cho­ciaż tyle mo­głem dla niej zro­bić na od­le­głość…

– Co ro­bisz? – za­py­tał Sta­szek, wpa­tru­jąc się we włą­cza­jącą się starą ko­mórkę.

– A my­ślisz, że dzwo­nię so­bie do nich z nu­meru, który można ła­two na­mie­rzyć?

– Kto może to na­mie­rzyć? Za­in­sta­lo­wali ci Pe­ga­susa? – Po­krę­cił głową. – To ja­kiś obłęd – do­dał pod no­sem.

– Obłę­dem jest to, że go­dzę się na tę roz­mowę – mruk­ną­łem.

Pani Ewa od­chrząk­nęła i utkwiła we mnie czujne spoj­rze­nie.

– Czy ten męż­czy­zna, ten Ni­klas, to od­po­wied­nia osoba, żeby pil­no­wać Martę? – za­py­tała. – Czy ona jest z nim bez­pieczna?

Nie mia­łem za­miaru mó­wić jej, że gdyby za­szła taka po­trzeba, to Ni­klas Meyer od­dałby za Marti ży­cie. Wtedy wy­obra­ża­łaby so­bie nie wia­domo co i jej po­ziom stresu, za­miast zma­leć, jesz­cze by wzrósł. Dla­tego po­wie­dzia­łem je­dy­nie:

– Nie znam osoby, z którą by­łaby w tej chwili bar­dziej bez­pieczna. Za­ufaj­cie mi. Prze­cież nam wszyst­kim za­leży, by nic jej się nie stało. I, pro­szę, nie wchodź­cie w szcze­góły, któ­rych nie może wam wy­ja­wić.

Wy­trzy­ma­łem ich prze­wier­ca­jące spoj­rze­nia i w końcu wy­bra­łem od­po­wiedni nu­mer.

Ni­klas ode­brał nie­malże od razu, za­ra­por­to­wał, że wszystko grało i prze­ka­zał do te­le­fonu moją ko­bietę. Mógł­bym słu­chać jej głosu bez końca i by­łem nie­moż­li­wie wdzięczny, że ostat­nio na­resz­cie zde­cy­do­wała się ze mną roz­ma­wiać. Dziś jed­nak nie chcia­łem tra­cić cen­nego czasu i po chwili po­da­łem ko­mórkę da­lej.

Sta­szek z pa­nią Ewą od razu za­częli za­sy­py­wać Marti py­ta­niami, na­chy­la­jąc się nad apa­ra­tem. Chcieli wie­dzieć, jak się czuła, czy ni­czego jej nie bra­ko­wało, czy ciąża prze­bie­gała pra­wi­dłowo i wiele, wiele in­nych.

Jesz­cze przez mo­ment się temu przy­glą­da­łem, a po­tem wsta­łem z fo­tela, pod­sze­dłem do okna i ro­zej­rza­łem się po oko­licy.

Ostat­nimi czasy mia­łem wra­że­nie, że je­stem ob­ser­wo­wany i pew­nie się nie my­li­łem. Mi­le­wicz pra­gnął mieć wszystko pod kon­trolą i w grun­cie rze­czy nie mo­głem mu się dzi­wić. Zgo­dzi­łem się do­rwać dla niego Lu­pusa, a on pil­no­wał, czy dzia­ła­łem. Nie kon­tak­to­wa­li­śmy się, nie skła­da­łem mu żad­nych ra­por­tów z po­stę­pów. On po pro­stu wie­dział, że nie mia­łem za­miaru go ograć. Nie mia­łem w tym już żad­nego in­te­resu.

Chcia­łem wy­ko­nać to za­da­nie i mieć święty spo­kój.

Tylko tyle i aż tyle.

Wes­tchną­łem i prze­tar­łem twarz dło­nią.

Słu­cha­łem, jak Marti prze­ko­ny­wała przez te­le­fon, żeby się nie przej­mo­wali, bo tak musi te­raz po pro­stu być, i uży­wała do tego do­kład­nie ta­kich sa­mych słów, ja­kimi ja od dłuż­szego czasu ją kar­mi­łem. Po­wta­rzała, że wszystko się ułoży i nie­długo się zo­ba­czą.

Jak za­wsze bar­dziej mar­twiła się o in­nych niż o samą sie­bie…

Można by wiele o nas po­wie­dzieć, po­rów­ny­wać nas na mi­lion róż­nych spo­so­bów, ale w jed­nym by­li­śmy do­kład­nie tacy sami – zro­bi­li­by­śmy wszystko dla do­bra swo­jej ro­dziny.

Sta­ra­łem się ostat­nio nie my­śleć, co w rze­czy­wi­sto­ści było dla mnie tym „wszyst­kim”, brać to na chłodno i nie ana­li­zo­wać, jed­nak cza­sami po pro­stu czło­wiek nie po­tra­fił się wy­łą­czyć…

– Wilku? – Ob­ró­ci­łem się, sły­sząc Staszka, i na­po­tka­łem jego zmarsz­czone brwi i utkwione we mnie spoj­rze­nie. – Wszystko okej? – za­py­tał ci­cho.

Stał tuż obok mnie, a pani Ewa cią­gle pro­wa­dziła roz­mowę.

Kiw­ną­łem głową.

– Okej – ode­zwa­łem się, choć słowo „okej” nie­spe­cjal­nie pa­so­wało do mo­jej obec­nej sy­tu­acji.

– Słu­chaj… – za­czął i prze­je­chał dło­nią po wło­sach. – Sorry za to, co ostat­nio po­wie­dzia­łem. Tro­chę mnie po­nio­sło i…

– Daj spo­kój – prze­rwa­łem mu. – Prze­cież obaj do­sko­nale wiemy, że po czę­ści mia­łeś ra­cję. To wszystko moja wina.

– Nie wszystko, Wilku. Gdyby nie ty, Marta pew­nie cią­gle by­łaby z tym skur­wie­lem Ro­ber­tem. Przy­naj­mniej to zro­bi­łeś do­brze.

Mia­łem wra­że­nie, jakby Ro­bert Urba­niak był moim pro­ble­mem w ja­kimś in­nym ży­ciu. Od tam­tego czasu wszystko się dość kon­kret­nie po­je­bało.

– Przy­naj­mniej to – mruk­ną­łem i zer­k­ną­łem na mamę Marti, a po­tem na ze­ga­rek. – Za chwilę bę­dziemy mu­sieli się roz­łą­czyć – uświa­do­mi­łem go.

– Do­wie­dzia­łem się tego, co chcia­łem – po­wie­dział Sta­szek. – A przy­naj­mniej tych naj­waż­niej­szych rze­czy. Wiem, że ona robi do­brą minę do złej gry, ale na­prawdę mam na­dzieję, że to ba­gno, w któ­rym tkwi­cie, nie­długo znik­nie, Ka­mil. Że jesz­cze bę­dzie nor­mal­nie – do­dał i wy­cią­gnął w moją stronę rękę, a ja ją uści­sną­łem.

Mo­głem być wdzięczny, że cho­ciaż przy­ja­ciel prze­stał mnie uwa­żać za gnoja, jak jesz­cze do nie­dawna o mnie są­dził.

Już kie­ro­wał się do wyj­ścia, ale o czymś so­bie przypo­mnia­łem.

– Sta­szek! – za­trzy­ma­łem go i pod­sze­dłem bli­żej. – Wiem, że tro­chę to trwało, ale na dniach będę się wy­no­sił na Wolę, więc z Ar­tu­rem mo­że­cie się tu­taj wpro­wa­dzić. Je­śli oczy­wi­ście da­lej chce­cie.

Uśmiech­nął się i kiw­nął głową.

– Ja­sne, stary – rzu­cił. – Bę­dziemy w kon­tak­cie!

Za­mkną­łem za nim drzwi, a po­tem wró­ci­łem do sa­lonu i zła­pa­łem spoj­rze­nie pani Ewy, żeby bez­gło­śnie prze­ka­zać jej, że już czas koń­czyć roz­mowę.

– Dbaj o sie­bie, có­reczko – po­wie­działa do te­le­fonu. – Gdyby tylko coś się działo, to… no to coś wy­my­ślimy. Bę­dzie ­do­brze. Pa­mię­taj, że cię ko­cham.

Krótko po tych sło­wach się roz­łą­czyła i odło­żyła ko­mórkę na sto­lik, a ja ob­ser­wo­wa­łem, jak jej oczy zro­biły się szkli­ste i kilka łez po­pły­nęło po jej po­licz­kach. Po­śpiesz­nie je starła.

– Dzię­kuję ci, Ka­mil – ode­zwała się. – Dzię­kuję, że mo­głam ją usły­szeć.

– Było trzy na jed­nego, pani Ewo, więc nie mia­łem szans na wy­graną – pró­bo­wa­łem przy­brać lekki ton, ale nie wie­dzia­łem, czy mi się udało.

Po­woli pod­nio­sła się z ka­napy i po chwili sta­nęła tuż przede mną.

– Wie­rzę, że chcesz jak naj­le­piej dla mo­jej córki. Nie ocze­kuję, że wy­znasz mi, gdzie ona jest, choć gdy­byś to zro­bił, to pew­nie już by­ła­bym w dro­dze do niej, ale, Ka­mil… jest coś, co… – za­wa­hała się przez mo­ment, a po­tem do­koń­czyła: – …co po­wi­nie­neś wie­dzieć.

Się­gnęła po swoją to­rebkę i wy­jęła z niej spory plik ja­kichś po­żół­kłych, sta­rych ko­pert, prze­wią­za­nych ju­to­wym sznur­kiem.

Zmarsz­czy­łem brwi, gdy po­dała mi ten pa­ku­nek.

– Co to jest? – za­py­ta­łem.

– Li­sty, które przed śmier­cią prze­ka­zała mi twoja ciotka – oświad­czyła, a ja spoj­rza­łem na nią szcze­rze zdzi­wiony. – ­Li­dia po­pro­siła, że­bym ci je dała, kiedy wró­cisz. Bar­dzo jej na tym za­le­żało.

Wpa­try­wa­łem się to w nią, to w te nie­znane li­sty, i nie wie­dzia­łem, po jaką cho­lerę ży­cie rzu­cało mi pod nogi ko­lejną nie­wia­domą do roz­wią­za­nia.

– Co w nich jest?

Pani Ewa po­krę­ciła głową.

– Nie mam po­ję­cia, nie czy­ta­łam ich.

– Więc dla­czego daje mi je pani do­piero te­raz?

Usły­sza­łem jej ci­che wes­tchnie­nie, a wkrótce za­częła mó­wić:

– Kiedy kilka mie­sięcy temu wró­ci­łeś, pra­gnę­łam, że­byś od­zy­skał moją córkę, póź­niej wy­szła ta cała sprawa z Ro­ber­tem i tyle się działo, a po­tem… Po­tem by­li­ście z Martą tacy szczę­śliwi, cze­ka­li­ście na dziecko i urzą­dza­li­ście nowe miesz­ka­nie, a ja… Ja po­dej­rze­wa­łam, że w tych li­stach może być coś, co zbu­rzy cały ten spo­kój. Gdy­byś wtedy wi­dział Lidkę… – Po­krę­ciła głową. – To było dla niej bar­dzo ważne. Mia­łam wra­że­nie, że nie za­zna spo­koju, je­śli nie obie­cam, że otrzy­masz te li­sty. A te­raz… – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Kiedy nie mam po­ję­cia, gdzie jest moja córka, kiedy wi­dzę po two­jej mi­nie, że dzieje się coś złego, to czy może być jesz­cze go­rzej? To jest dla mnie wy­star­cza­jące za­bu­rze­nie spo­koju. Więc weź je, pro­szę – do­dała na ko­niec.

Mi­nęła mnie i skie­ro­wała się do wyj­ścia, a ja sta­łem jak słup soli i nie wie­dzia­łem za bar­dzo, co ze sobą zro­bić.

– Ach, Ka­mil? – Usły­sza­łem jesz­cze i się ob­ró­ci­łem.

– Tak?

– Pa­mię­taj, że ochrona swo­jej ro­dziny ni­gdy nie jest błę­dem – po­wie­działa. – Ale rób to z głową. Pę­kłoby mi serce, gdyby coś wam się stało.