To, o czym zapomnieliśmy - Kinga Tatkowska - ebook

To, o czym zapomnieliśmy ebook

Kinga Tatkowska

4,6

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Kiedyś łączyło nas z Hubertem wszystko. Dziś łączyły nas wspomnienia po tym wszystkim. Czy on jeszcze do nich wracał? Czy czasem o mnie myślał? Czy zastanawiał się, co by było, gdyby…?

Prawie czułem teraz na sobie jej spojrzenie. A gdy przymykałem powieki, wyobrażałem sobie, że ona jest tuż obok, i że mogę ją dotknąć. Miałbym przestać żyć przeszłością? Przeszłość to wszystko, co miałem. Bo ona w niej była.

 

Justyna Cichowska z dnia na dzień porzuca swoje życie w Warszawie i wraca do miasteczka, w którym się wychowała. Jednak powroty nie zawsze bywają łatwe, a ona doskonale się o tym przekona.

Kilka lat temu zostawiła tutaj Huberta – jedynego mężczyznę, którego kochała. Jedynego mężczyznę, który potrafił zatrząsnąć jej sercem.

Co się stało, że wyjechała? Jakie przywitanie ją czeka? Czy o wszystkim jest się w stanie zapomnieć? I najważniejsze… Czy miłość ma termin ważności, czy można kochać nieprzerwanie?

Romantyczna i wzruszająca historia miłosna Justyny i Huberta, która bez wątpienia poruszy Wasze serca! A w tle malowniczy krajobraz Miłorzębów…

  • SECOND CHANCE ROMANCE
  • FRIENDS TO LOVERS
  • DUAL POV
  • MAŁE MIASTECZKO
  • JEDNOTOMÓWKA

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (192 oceny)
138
40
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Margaret15620

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia. Jestem pod wrażeniem stylu autorki. W końcu trafiłam na polska pisarkę powieści, która potrafi zaciekawić swoimi słowami.
30
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

I takie książki to ja lubię czytać, przeczytajcie sami a będziecie wiedzieć o czym pisze, gorąco polecam
20
happy_reader

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita lektura. Polecam🥹❤️
10
Ann9307

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna!❤️
10
Oli_98

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
10

Popularność




Kto ko­cha na­prawdęBę­dzie ko­chać za­wszeGniew za­mieni w ko­cha­nieA zdradę w nie­pa­mięć

Nie oce­niaj mnieAni do­brze ani źlePo pro­stu bądź, po pro­stu bądź i patrzPo pro­stu bądź, po pro­stu bądź i patrz (...)

W zu­chwa­łej chwili po­żą­da­niaNada­łam to­bie ta­kie imięŻe znajdę cię na końcu świataI już się z tobą nie roz­minę

Po pro­stu bądź, po pro­stu bądź (…)

Ma­anam, Po pro­stu bądź

Książkę de­dy­kuję dzie­cia­kom z rocz­nika ’94.

Tak, cią­gle je­ste­śmy dzie­cia­kami.

Tań­czą­cymi wol­nego do Chcę tu zo­stać, prze­glą­da­ją­cymi „Bravo Girl”, wy­mie­nia­ją­cymi się na szkol­nych prze­rwach kar­tecz­kami z wi­ze­run­kiem po­staci z Di­sneya, za­ja­da­ją­cymi się ke­czu­po­wymi ma­czu­gami.

Tak, tego się nie za­po­mina.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Ju­styna

– To nie ma sensu, Ma­rek – szep­nę­łam do męż­czy­zny, z któ­rym od dwóch lat dzie­li­łam ży­cie.

Był późny wie­czór, za oknem już dawno się ściem­niło, a my sie­dzie­li­śmy we dwoje przed te­le­wi­zo­rem, na ogrom­nej, skó­rza­nej ka­na­pie, oglą­da­jąc ja­kiś denny so­botni pro­gram, który miał czło­wieka ro­ze­rwać, a mnie oso­bi­ście je­dy­nie wkur­wiał.

– Mó­wi­łaś coś? – ode­zwał się.

W końcu spoj­rza­łam w jego stronę, ale Ma­rek wciąż wpa­try­wał się w ekran. To, co przed mo­men­tem oświad­czy­łam, było dla niego ni­czym ja­kiś nic nie­zna­czący sze­lest. Mo­głam od­pu­ścić. Mo­głam po­krę­cić głową i rzu­cić zdaw­kowe: „Nie, nic. Oglą­dajmy da­lej”. Ale nie chcia­łam. Nie po­tra­fi­łam dłu­żej tego cią­gnąć. Tkwie­nie w tej apa­tii mnie nisz­czyło. Każ­dego dnia, ka­wa­łek po ka­wałku, coś tra­ci­łam. Praw­do­po­dob­nie sie­bie i swoją przy­szłość, która miała prze­cież wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej.

Już od dłuż­szego czasu pró­bo­wa­łam grać na ze­rwa­nych stru­nach, ale w końcu przy­szedł mo­ment, w któ­rym mu­sia­łam sama przed sobą przy­znać, że to było nie­moż­liwe, że ta me­lo­dia nie była wła­ściwa.

Każde „ko­cham cię” było rzu­cane nie­dbale i nie­praw­dzi­wie – prze­cież ja go ni­gdy tak na­prawdę nie po­ko­cha­łam. Zna­łam mi­łość. To, co czu­łam do Marka, na­wet obok niej nie le­żało. Każde przy­tu­le­nie było ni­czym za­gar­nia­nie do sie­bie kum­pla, a nie dru­giej po­łówki. Każdy seks był tak na­prawdę nic nie­zna­czą­cym ­ak­tem, a nie pa­sją i czy­stym po­żą­da­niem.

My tak wła­ści­wie na­wet ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy.

Cał­ko­wi­cie o so­bie za­po­mnie­li­śmy.

I nie po­tra­fi­łam so­bie przy­po­mnieć dnia, w któ­rym za­czął się ten ma­razm. Co do tego do­pro­wa­dziło? Czyja to była wina? Czy co­kol­wiek było jesz­cze do ura­to­wa­nia?

W chwili, kiedy prze­sta­łam za­da­wać so­bie w my­ślach ko­lejne py­ta­nia, zro­zu­mia­łam, że pod­ję­łam de­cy­zję. Wła­ści­wie chyba pod­ję­łam ją już wcze­śniej, bo roz­my­śla­łam o tym wszyst­kim od dłuż­szego czasu, ale mu­sia­łam się w tym wy­bo­rze utwier­dzić.

Może to przez po­ja­wia­jącą się wio­snę? Może w końcu wy­bu­dzi­łam się z tego zi­mo­wego snu?

– Chcę to za­koń­czyć – oznaj­mi­łam pew­nym sie­bie gło­sem.

Pa­trzy­łam, jak ob­raca głowę w moją stronę. Ob­ser­wo­wa­łam każdy jego ruch, jakby dział się w zwol­nio­nym tem­pie. Kiedy na­sze spoj­rze­nia się od­na­la­zły, już wie­dzia­łam. Mia­łam stu­pro­cen­tową pew­ność.

To nie było spoj­rze­nie, które pa­mię­ta­łam sprzed dwóch lat. Nie było w nim żad­nej iskry. Żad­nego za­in­te­re­so­wa­nia. Żad­nej chęci po­zna­nia mnie, choćby na nowo, ko­lejny raz.

To prze­pa­dło bez­pow­rot­nie.

I mimo wszystko… nie było mi żal. Wręcz prze­ciw­nie. Po­czu­łam ulgę.

Od­kąd Ma­rek wy­pro­wa­dził się z mo­jego miesz­ka­nia, mi­nął pra­wie ty­dzień. Przez ten czas ani razu się nie kon­tak­to­wa­li­śmy. Ucię­li­śmy tę pę­po­winę za jed­nym za­ma­chem. Nie było krzy­ków, wy­wle­ka­nia bru­dów, usta­la­nia, kto za­wi­nił, kto się bar­dziej sta­rał, komu prze­stało za­le­żeć. Po pro­stu spa­ko­wał swoje wa­lizki, po­że­gna­li­śmy się i wy­szedł. Roz­sta­li­śmy się bez emo­cji. Zu­peł­nie jak­by­śmy byli są­sia­dami, któ­rzy mi­nęli się przy­pad­kiem na klatce scho­do­wej, po­zdra­wia­jąc się krót­kim „dzień do­bry”, choć w rze­czy­wi­sto­ści mie­li­śmy za sobą dwu­letni zwią­zek. Może i było to bru­talne, ale nie tę­sk­ni­łam. Nie za­sta­na­wia­łam się na­wet, co w tej chwili ro­bił. Po pro­stu ży­łam da­lej jak gdyby ni­gdy nic…

Do­piero dwa ty­go­dnie od roz­sta­nia coś się zmie­niło. A wła­ści­wie to zro­zu­mia­łam, że… nie­wiele się zmie­niło. Roz­sta­nie z Mar­kiem było tak na­prawdę je­dy­nie po­cząt­kiem, które pro­wa­dziło do dal­szych zmian. Zwią­zek z nim nie był je­dy­nym wy­pa­le­niem, które czu­łam. Całe moje obecne ży­cie nie da­wało mi speł­nie­nia, choć na pierw­szy rzut oka można by za­kła­dać ina­czej.

By­łam ko­bietą z korpo. Try­bi­kiem w ma­chi­nie i to bar­dzo do­brze na­oli­wio­nej. Nie do­bi­łam jesz­cze trzy­dziestki, a za­ra­bia­łam tyle, że mo­głam so­bie na wiele po­zwo­lić. Ale so­bie nie po­zwa­la­łam. Czy tego wszyst­kiego pra­gnę­łam? Czy chcia­łam, żeby wła­śnie tak wy­glą­dało moje ży­cie? Na pewno nie chcia­łam być w kropce.

A tak się zło­żyło, że te­raz w niej by­łam.

Tkwi­łam się w bańce, którą sama so­bie stwo­rzy­łam, do któ­rej sama dą­ży­łam. Po­win­nam być z sie­bie dumna. Ale je­dy­nie pa­trzy­łam z boku na swoją co­dzien­ność i cze­goś waż­nego w niej bra­ko­wało.

Ock­nę­łam się, gdy Da­ria, moja asy­stentka, we­szła do ga­bi­netu.

– Za chwilę masz roz­mowę na zoo­mie z Urbań­skim – za­częła. – Po­tem o dwu­na­stej spo­tka­nie w kon­fe­ren­cyj­nej z no­wym klien­tem. Ra­fała prze­ło­ży­łam na ju­tro, bo już nie dało się go ni­g­dzie we­pchać. Pa­mię­taj jesz­cze, że stary chciał cię wi­dzieć, więc może…

Zu­peł­nie wy­łą­czy­łam się, sły­sząc jej traj­ko­ta­nie. Wi­dzia­łam po­ru­sza­jące się usta, wy­ma­lo­wane bor­dową szminką, ale nic nie do­cho­dziło do mo­ich uszu. By­łam od­cięta. To­talny blac­kout.

Co się ze mną, do kurwy, działo?!

Opar­łam łok­cie na biurku, przy­mknę­łam oczy i za­czę­łam pal­cami ma­so­wać skro­nie. Okrężne ru­chy. Po­woli, ale mocno. Czu­łam się, jakby łeb miał mi za­raz eks­plo­do­wać.

– Ju­styna?… – usły­sza­łam jakby z od­dali. – Ju­styna, do­brze się czu­jesz? Co jest?

Unio­słam po­wieki i po­mału na nią spoj­rza­łam.

Wy­glą­dała na lekko za­nie­po­ko­joną, ale w głów­nej mie­rze się nie­cier­pli­wiła. I nie mo­głam jej za to wi­nić. Tu­taj li­czył się czas. Li­czyły się de­adliny i efekty. Nie było miej­sca na za­mu­la­nie i prze­stój. Tu nie prak­ty­ko­wa­li­śmy sztuki „bez po­śpie­chu”. Tu się albo za­pier­da­lało, albo wy­pier­da­lało.

I mnie cze­kał wła­śnie ten drugi sce­na­riusz.

– Spo­tkam się te­raz ze sta­rym – oświad­czy­łam, wsta­jąc zza biurka.

– Ale jak to? – za­py­tała, ener­gicz­nie prze­glą­da­jąc swój ka­jet. – Te­raz zoom, a po­tem…

– Mam w du­pie zoom – rzu­ci­łam, mi­ja­jąc ją. – Zaj­mij się tym. Znasz te­mat, więc so­bie po­ra­dzisz.

– Ale prze­cież…

Nie da­łam jej do­koń­czyć. Opu­ści­łam swój ga­bi­net i szyb­kim kro­kiem za­czę­łam ma­sze­ro­wać w stronę biura szefa. Jego asy­stentka oznaj­miła, że jest chwi­lowo wolny i od razu mnie do niego za­pro­siła.

– O, Ju­styna – ode­zwał się Le­szek Gniew, gdy spoj­rzał na mnie znad ekranu swo­jego lap­topa. – Chodź, sia­daj.

Za­ję­łam więc fo­tel na­prze­ciwko niego, przy biurku.

Utkwi­łam wzrok w czło­wieku, dzięki któ­remu by­łam tu, gdzie by­łam. To on dał mi szansę już pod­czas mo­ich stu­diów i spra­wił, że mia­łam miej­sce w tej fir­mie. I te­raz mia­łam za­miar to wszystko za­prze­pa­ścić – cał­kiem moż­liwe, że ta­kie słowa padną z jego ust.

Wzię­łam głę­boki wdech. Mu­sia­łam to zro­bić szybko i bez­bo­le­śnie.

– Od­cho­dzę z firmy, sze­fie – oświad­czy­łam tak szybko, że nie by­łam w sta­nie stwier­dzić, czy w ogóle mnie zro­zu­miał.

Jed­nak po kilku se­kun­dach, wi­dząc jego wy­raz twa­rzy, upew­ni­łam się, że usły­szał do­kład­nie każde słowo.

– Co to ma zna­czyć? – żach­nął się.

– Prze­my­śla­łam wszystko i mu­szę to zro­bić – rze­kłam spo­koj­nie. – Ostat­nio nie je­stem w sta­nie od­dać się fir­mie w stu pro­cen­tach, dla­tego…

– Czyś ty ochu­jała, Ci­chow­ska? – wy­ce­dził, pa­trząc na mnie gniew­nie. W ta­kich mo­men­tach jego na­zwi­sko wy­da­wało się ide­al­nie do niego do­pa­so­wane.

– Mam na­dzieję, że nie – ode­zwa­łam się.

– Ile na­uczy­łaś się w tej fir­mie, co? – wark­nął.

– Bar­dzo dużo, sze­fie.

– I wy­daje ci się, że to wszystko było za darmo? Zda­jesz so­bie sprawę, ile w cie­bie za­in­we­sto­wa­łem? Chcia­łem ci wła­śnie po­wie­rzyć nasz od­dział w Wied­niu, do kurwy nę­dzy! – wal­nął pię­ścią w stół, a moje serce za­częło bić jak sza­lone.

Spoj­rza­łam na niego zszo­ko­wana.

Wie­deń­ski od­dział? Czy on wła­śnie po­wie­dział, że mia­łam sze­fo­wać w za­gra­nicz­nym od­dziale firmy?

Kurwa mać…!

– Za mie­siąc wy­la­tu­jesz, czy ci się to po­doba, czy nie – rzu­cił.

– Sze­fie…

– Chuj mnie ob­cho­dzi, co te­raz po­wiesz, Ju­styna. Dą­brow­ski prze­cho­dzi za trzy mie­siące na eme­ry­turę, więc za mie­siąc masz już być na miej­scu, żeby mógł cię we wszystko wdro­żyć. In­nej opcji nie ma.

Czy ja wła­śnie zna­la­złam się w ja­kimś te­le­tur­nieju, w któ­rym bar­dzo szybko trzeba było wy­mie­niać się pi­łecz­kami? Może ja­kiś go­rący ziem­niak czy chuj wie co? Do­słow­nie mi­nutę temu po­in­for­mo­wa­łam go, że od­cho­dzę z firmy, a te­raz mia­łam zo­stać od­de­le­go­wana do Au­strii?...

Do­sko­nale wie­dzia­łam, że to była dla mnie ol­brzy­mia szansa. Nie co dzień otrzy­muje się ta­kie pro­po­zy­cje. Jed­nak…

Już wcze­śniej pod­ję­łam de­cy­zję i nie chcia­łam jej zmie­niać pod wpły­wem chwili. To tym­cza­sowe oszo­ło­mie­nie nie­długo opad­nie i znów zo­stanę z ni­czym… Co prawda z bo­gat­szym kon­tem, ale mimo wszystko z ni­czym.

– Weź urlop – usły­sza­łam.

Na po­wrót spoj­rza­łam na Leszka i zmarsz­czy­łam brwi.

– Słu­cham?

– Nie wiem, co się z tobą dzieje, ale weź urlop, ogar­nij się i za mie­siąc masz się sta­wić zwarta i go­towa do pracy. Mam znów zo­ba­czyć lwicę, a nie ja­kie­goś kan­gurka. Czy to ja­sne?

Bez prze­ko­na­nia kiw­nę­łam głową. Aż ci­snęły mi się na usta ja­kieś słowa, ale nie chcia­łam bar­dziej go wkur­wiać, dla­tego czym prę­dzej wy­szłam z ga­bi­netu, po­tem za­bra­łam swoje rze­czy i po­je­cha­łam do domu. Po­ło­ży­łam się na łóżku i bez celu wpa­try­wa­łam w su­fit.

Wła­ści­wie nie wie­dzia­łam, ile tak le­ża­łam, ale w pew­nym mo­men­cie moje ru­chy stały się szyb­kie i bar­dzo zde­ter­mi­no­wane.

Wy­ję­łam wa­lizki z szafy i za­czę­łam pa­ko­wać do nich ko­lejne rze­czy. Ubra­nia, bie­li­zna, buty, ko­sme­tyki, dwie książki, które od mie­sięcy cze­kały na półce na prze­czy­ta­nie. W końcu wy­szłam z miesz­ka­nia i nie­długo po­tem za­pa­ko­wa­łam się do sa­mo­chodu.

Pierw­szy raz od dawna czu­łam drże­nie pod skórą. Pew­nego ro­dzaju eks­cy­ta­cję, ale także prze­ra­że­nie.

Nie mia­łam po­ję­cia, co mnie cze­kało w miej­scu, do któ­rego mia­łam za­miar się udać. A bio­rąc pod uwagę to, od jak dawna mnie tam nie było, sporo rze­czy mo­gło się po­zmie­niać i w grun­cie rze­czy nie wie­dzia­łam, czy to do­brze, czy źle.

Na ra­zie wie­dzia­łam tylko jedno – mu­sia­łam w końcu ogar­nąć prze­szłość, by móc bu­do­wać swoją przy­szłość.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Ju­styna

Gdy zbli­ża­łam się do celu mo­jej po­dróży, słońce chy­liło się już ku za­cho­dowi. Spo­glą­da­łam na wi­dok ma­lu­ją­cych się przede mną Kar­ko­no­szy, a ob­razy prze­szło­ści upar­cie wkra­dały się do mo­jej głowy. Zbli­ża­jąc się co­raz bar­dziej do mo­ich ro­dzin­nych stron, mia­łam wra­że­nie, jakby te wspo­mnie­nia oży­wały, sta­wały się wy­ra­zist­sze. Zda­wało mi się, że mo­głam je do­tknąć.

Szkoda tylko, że nie­któ­rych nie mo­głam zmie­nić.

Na lep­sze. Na prost­sze. Na odro­binę mniej bo­le­sne.

Mi­nę­łam ta­blicę oznaj­mia­jącą, że wła­śnie zna­la­złam się w miej­sco­wo­ści Mi­ło­rzęby, do­kład­nie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od Szklar­skiej Po­ręby. Do­tarło do mnie, że ostatni raz by­łam tu­taj pra­wie dzie­sięć lat temu.

Tam­tego pa­mięt­nego dnia zo­sta­wi­łam wszystko za sobą i nie obej­rza­łam się przez ra­mię. Choć cza­sami wy­da­wało mi się, że tak wła­ści­wie co­dzien­nie się ob­ra­cam, chcąc coś doj­rzeć. Co­kol­wiek.

Może wła­śnie te­raz był na to czas.

Skrę­ci­łam w ulicę dom­ków jed­no­ro­dzin­nych i wkrótce za­je­cha­łam przed dom mo­ich ro­dzi­ców – dom, w któ­rym się wy­cho­wa­łam. Był nie­wielki, ale za­wsze pa­so­wał ide­al­nie. Mia­łam w nim szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, któ­rego nie za­mie­ni­ła­bym na żadne inne. Bu­dy­nek z czer­wo­nej ce­gły, otu­lony gdzie­nie­gdzie blusz­czem, za­wsze ko­ja­rzył mi się z chatką z bajki. Na­wet te­raz, gdy nie by­łam już małą dziew­czynką, pa­trzy­łam na niego tak samo. Nic się nie zmie­niło. Było do­kład­nie tak, jak za­pa­mię­ta­łam. Albo po pro­stu chcia­łam, żeby tak było, i nie przyj­mo­wa­łam do sie­bie in­nej opcji.

Za­trzy­ma­łam sa­mo­chód na pod­jeź­dzie i przy­mknę­łam po­wieki.

Na­prawdę tu­taj je­stem.

Wzię­łam głę­boki od­dech i po­sta­no­wi­łam wziąć się mocno w garść.

Mi­mo­wol­nie ob­ró­ci­łam głowę w prawo i spoj­rza­łam w stronę są­sied­niego domu. Był od­gro­dzony je­dy­nie ni­skim, drew­nia­nym pło­tem – tym sa­mym, przez który nie­jed­no­krot­nie w dzie­ciń­stwie prze­ska­ki­wa­łam. Dzie­liło mnie od niego do­słow­nie kilka, może kil­ka­na­ście me­trów. Wpa­try­wa­łam się w niego, jak­bym mo­gła prze­drzeć się przez mury domu i zaj­rzeć do środka. W prze­szło­ści było to ta­kie pro­ste. Było ni­czym od­dy­cha­nie. Prak­tycz­nie co­dzien­nie wcho­dzi­łam tam i wy­cho­dzi­łam, bez zbęd­nego za­sta­no­wie­nia. Prak­tycz­nie co­dzien­nie wi­dy­wa­łam lo­ka­tora, który przed laty w nim miesz­kał.

A te­raz? Czy cią­gle tam był?

Za­mru­ga­łam, po­wstrzy­mu­jąc zbie­ra­jące się łzy.

Po jaką cho­lerę ja to so­bie ro­bię?

Pod­sko­czy­łam na fo­telu, gdy drzwi od strony kie­rowcy gwał­tow­nie się otwo­rzyły.

– Matko prze­naj­święt­sza! – krzyk­nęła moja mama. Pa­trzyła na mnie, jakby zo­ba­czyła du­cha.

Ostatni raz wi­dzia­łam się z ro­dzi­cami kilka mie­sięcy temu, kiedy przy­je­chali do mnie na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. Zja­wiali się w War­sza­wie prze­waż­nie trzy razy w roku i by­łam im za to ogrom­nie wdzięczna. Oczy­wi­ście, że na­ma­wiali mnie na przy­jazd tu­taj, ro­bili to za każ­dym ra­zem, jed­nak mimo wszystko sza­no­wali de­cy­zję swo­jej je­dy­naczki. W pe­wien spo­sób ro­zu­mieli, dla­czego tam­tego dnia po­sta­no­wi­łam zo­sta­wić wszystko za sobą, choć tak wła­ści­wie sama każ­dego dnia gło­wi­łam się nad tym, czy rze­czy­wi­ście mu­sia­łam to zro­bić. I za­wsze od­po­wia­da­łam so­bie, że tak… mu­sia­łam. W tam­tym cza­sie była to dla mnie je­dyna do­bra opcja. Nie do­strze­ga­łam żad­nej in­nej. Ale te­raz…

– To tylko ja, mamo, nie mu­sisz tak krzy­czeć, bo cię za­raz cała wio­ska usły­szy – po­wie­dzia­łam i wy­sia­dłam z sa­mo­chodu.

– Mia­steczko, moja droga, mia­steczko – rzu­ciła. – Do­kład­nie od ty­siąc dzie­więć­set…

– Tak, wiem – prze­rwa­łam jej. – Wiem.

Zbli­ży­łam się do niej, a po­tem mocno ją przy­tu­li­łam.

– Cześć, mamo – szep­nę­łam, za­cią­ga­jąc się przy oka­zji jej zna­jo­mym za­pa­chem.

– Cześć, ko­cha­nie – od­po­wie­działa. Wkrótce od­su­nęła się, ob­jęła moje po­liczki dłońmi i przyj­rzała mi się uważ­nie. – Co ty tu­taj ro­bisz?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami, chcąc wy­glą­dać na wy­lu­zo­waną i spo­kojną, choć w środku cała dy­go­ta­łam i ogar­niał mnie pa­ra­li­żu­jący strach.

– Wła­ści­wie to sama nie wiem – przy­zna­łam. – To był im­puls. Tak po pro­stu… – za­wie­si­łam się, nie wie­dząc, co tak na­prawdę mia­ła­bym jej od­po­wie­dzieć.

Od­chy­li­łam głowę do tyłu i wzię­łam głę­boki od­dech, wpa­tru­jąc się w ciem­nie­jące z każdą mi­nutą niebo.

– Wejdźmy do środka – za­rzą­dziła w końcu mama, a ja od razu się zgo­dzi­łam. Po­mo­gła mi wziąć ba­gaże z sa­mo­chodu i we­szły­śmy do domu.

Za­czę­łam się roz­glą­dać i wy­ła­py­wać, co ta­kiego się zmie­niło, od kiedy ostatni raz tu­taj by­łam. Po chwili do­szłam do wnio­sku, że – prócz nie­wiel­kiego re­montu w kuchni – wszystko po­zo­stało bez więk­szych zmian, do­kład­nie ta­kie, jak za­pa­mię­ta­łam.

Wkrótce roz­sia­dłam się na ka­na­pie w sa­lo­nie, a mama przy­nio­sła dwa kubki her­baty, po­dała mi je­den i za­jęła fo­tel. Uśmiech­nę­łam się pod no­sem, wi­dząc stary, lekko wy­szczer­biony ku­bek, który mógł mieć do­brych pięt­na­ście, jak nie wię­cej, lat.

– Taty nie ma? – za­py­ta­łam.

Po­krę­ciła głową.

– Jest w ba­rze – po­wie­działa. – Ma tro­chę pa­pier­ko­wej ro­boty, a dziś pią­tek, więc pew­nie za­raz zrobi się spory ruch.

Moi ro­dzice pro­wa­dzili w mia­steczku bar Ci­cho­sza. Na­zwa oczy­wi­ście nie była przy­pad­kowa – mie­li­śmy prze­cież na na­zwi­sko Ci­chow­scy. Wła­ści­wie było to tu­taj je­dyne ta­kie miej­sce i miało swoją re­nomę. Mój oj­ciec prze­jął go po swoim ojcu, więc można po­wie­dzieć, że lo­kal był w ro­dzi­nie od po­ko­leń. Kiedy by­łam na­sto­latką, także tam pra­co­wa­łam.

Upi­łam łyk go­rą­cej her­baty, wo­dząc wzro­kiem po sa­lo­nie.

– Co się dzieje, Ju­styś? – ode­zwała się mama, a ja na nią spoj­rza­łam. – Nie mogę uwie­rzyć, że przy­je­cha­łaś. Stało się coś?

Miała zmar­twiony wy­raz twa­rzy. Szybko po­krę­ci­łam głową.

– Nic się nie stało, mamo – po­wie­dzia­łam. – Choć wła­ści­wie… ze­rwa­łam z Mar­kiem.

Przez mo­ment mi się przy­glą­dała, aż w końcu kiw­nęła głową.

– To nie był męż­czy­zna dla cie­bie – stwier­dziła. – Za­wsze wy­da­wał mi się ja­kiś taki la­lu­sio­waty, zu­peł­nie nie w twoim ty­pie.

Par­sk­nę­łam na to śmie­chem.

– Mamo, wi­dzia­łaś go może ze dwa razy.

– I tyle mi wy­star­czyło – za­śmiała się. – Po two­jej mi­nie wie­dzę, że ci nie żal, więc mnie tym bar­dziej.

Oczy­wi­ście się z nią zgo­dzi­łam.

– Nie je­stem pewna, co da­lej z moją pracą – do­da­łam.

– Jak to?

Wes­tchnę­łam.

– Chyba się wy­pa­li­łam. Zu­peł­nie tego nie czuję. Ja­koś ostat­nio… Ostat­nio zbyt dużo roz­my­ślam o prze­szło­ści – wy­zna­łam.

Mama od­sta­wiła ku­bek na stół, wstała z fo­tela i przy­sia­dła na ka­na­pie obok mnie. Za­częła gła­skać mnie po wło­sach, jak­bym znów była małą dziew­czynką i wła­śnie przy­szła do niej, by zwie­rzyć się ze swo­ich pro­ble­mów.

– Może to wresz­cie czas, by się z tą prze­szło­ścią po­go­dzić – szep­nęła.

Mi­mo­wol­nie spoj­rza­łam w stronę są­sied­niego domu. Oczy­wi­ście nie mo­głam go stąd doj­rzeć, ale mama naj­wy­raź­niej od razu wy­czuła, o czym – a ra­czej o kim – my­śla­łam.

– Już tu­taj nie mieszka – po­wie­działa.

Gwał­tow­nie ob­ró­ci­łam głowę w jej kie­runku.

– Wy­pro­wa­dził się? – za­py­ta­łam, wła­ści­wie nie wie­dząc, jak ta in­for­ma­cja na mnie wpływa.

Zu­peł­nie nic nie wie­dzia­łam. By­łam od­cięta od ja­kich­kol­wiek wia­do­mo­ści z Mi­ło­rzę­bów. Przez te wszyst­kie lata zże­rała mnie cie­ka­wość, jed­nak ja­kimś cu­dem po­wstrzy­my­wa­łam się i bła­ga­łam ro­dzi­ców, by ni­czego mi nie mó­wili, by kom­plet­nie ni­czego mi nie zdra­dzali.

– Irek oczy­wi­ście da­lej tu mieszka, ale Hu­bert po­szedł na swoje – ode­zwała się. – Choć cią­gle tu­taj, w oko­licy.

Ko­lejne py­ta­nia za­częły na­pły­wać mi do głowy la­wi­nowo. Czy miał ko­goś? Czy się oże­nił? Co ro­bił? Gdzie pra­co­wał? Jak mu się wio­dło? Czy był szczę­śliwy?

Czy my­ślał o mnie każ­dego dnia, tak jak ja my­śla­łam o nim?

Żad­nego z tych py­tań nie za­da­łam na głos, bo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ba­łam się od­po­wie­dzi.

Jed­nak po­dej­rze­wa­łam, że skoro mia­łam zo­stać u ro­dzi­ców przez ja­kiś czas, to z pew­no­ścią prę­dzej czy póź­niej wszyst­kiego się do­wiem.

A czy go zo­ba­czę?

Na samą myśl, że się spo­tkamy, ugi­nały się pode mną nogi.

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Hu­bert

Wy­sze­dłem z ła­zienki z prze­wią­za­nym w pa­sie ręcz­ni­kiem i za­uwa­ży­łem, że Malwa cią­gle leży w moim łóżku.

– Nie­długo za­mie­rzam wyjść – rzu­ci­łem do niej.

Skie­ro­wa­łem się do szafy, wy­ją­łem czy­sty T-shirt i za­czą­łem się ubie­rać.

– A nie mo­żemy cze­goś po­ro­bić? – usły­sza­łem za sobą i jęk­ną­łem w du­chu, bo prze­cież do­piero coś zro­bi­li­śmy, a kon­kret­nie to prze­le­cia­łem ją ja­kieś pięt­na­ście mi­nut temu, za­nim po­sze­dłem pod prysz­nic. – Cały czas tylko pra­cu­jesz, a dziś jest pią­tek – po­wie­działa, jak­bym nie był tego świa­domy.

– Umó­wi­łem się z kum­plami – przy­po­mnia­łem. – Co ty wła­ści­wie chcesz ro­bić?

Ob­ró­ci­łem się do Mal­winy, bę­dąc już w ko­szulce i dżin­sach. Skrzy­żo­wa­łem ra­miona na piersi i opar­łem się ple­cami o ko­modę.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak nago wy­cho­dzi z po­ścieli i kie­ruje się w moją stronę.

– Chcę, że­byś dał mi z sie­bie tro­chę wię­cej – ode­zwała się i sta­nęła przede mną. – Mo­żemy na przy­kład zo­stać tu­taj i obej­rzeć ja­kiś film. Albo po­je­chać na ko­la­cję do Szklar­skiej. Zro­bić co­kol­wiek, Hu­bert.

A więc ko­lejny raz mie­li­śmy prze­ra­biać ten sam te­mat. Po­woli już tym rzy­ga­łem.

– Usta­la­li­śmy coś, Malwa – po­wie­dzia­łem. – To tylko seks. Nic wię­cej. Nie je­stem w sta­nie obie­cać ci tego, czego ocze­ku­jesz. Je­śli chcesz, to znajdź fa­ceta, który bę­dzie cho­dził z tobą na randki, da­wał ci pre­zenty, a na ko­niec włoży ci pier­ścio­nek na pa­lec. Ja nie je­stem tym fa­ce­tem i ni­gdy nie będę.

Tak, wy­cho­dził ze mnie stu­pro­cen­towy cham, ale na nic in­nego się prze­cież nie uma­wia­li­śmy. Kiedy rok temu za­czę­li­śmy ze sobą sy­piać, wy­ło­ży­łem jej za­sady, a ona się na nie zgo­dziła. To nie moja wina, że za­chciała cze­goś wię­cej.

Już od ty­go­dni wy­słu­chi­wa­łem w kółko tego sa­mego i szcze­rze, to mia­łem ochotę za­koń­czyć nasz układ tu i te­raz. O żad­nym związku nie mo­gło być na­wet mowy. Nie nada­wa­łem się do ta­kich rze­czy.

– Nie­na­wi­dzę jej, wiesz? – rzu­ciła, pa­trząc mi wście­kle pro­sto w oczy, a ja zmarsz­czy­łem brwi. – Szcze­rze jej, kurwa, nie­na­wi­dzę.

– O kim ty mó­wisz?

Par­sk­nęła śmie­chem, choć na uba­wioną wcale nie wy­glą­dała.

Do­bra, mia­łem dość tej dramy. Na cho­lerę ja się z nią mę­czy­łem? Po­wi­nie­nem już dawno po­wie­dzieć Mal­wi­nie, że to ko­niec.

– A jak ci się wy­daje, co? – za­py­tała. Ob­ró­ciła się i po­ma­sze­ro­wała w stronę łóżka. Pa­trzy­łem, jak za­ma­szy­ście otwiera szu­fladę mo­jej szafki noc­nej. – Mó­wię o tej cho­ler­nej suce, przez którą je­steś taki zimny i nie­do­stępny! To wszystko jej wina!

Wy­cią­gnęła coś z szu­flady i wró­ciła do mnie, a po chwili unio­sła dłoń na wy­so­ko­ści mo­jego wzroku i zo­ba­czy­łem, że trzy­mała w niej jedno ze zdjęć, które oglą­da­łem prak­tycz­nie każ­dej nocy. Wła­śnie dla­tego mia­łem je bli­sko sie­bie – żeby w każ­dej chwili móc na nią spoj­rzeć, żeby choć w taki spo­sób móc ją zo­ba­czyć.

Ju­stynę.

Je­dyną dziew­czynę, którą…

– Trzy­masz jej zdję­cia przy łóżku! – wy­rzu­ciła z sie­bie. – Ta dziwka cię zo­sta­wiła, a ty cią­gle o niej my­ślisz!

Mocno ści­sną­łem Mal­wi­nie nad­gar­stek, a drugą ręką wy­szar­pa­łem zdję­cie z jej dłoni.

– Licz się ze sło­wami, Malwa – wark­ną­łem. – I prze­stań grze­bać w mo­ich rze­czach. – Mi­ną­łem ją, by odło­żyć fo­to­gra­fię z po­wro­tem do szafki. – Ubie­raj się, bo za­raz wy­cho­dzę.

Usły­sza­łem jej pełne wkur­wie­nia wes­tchnię­cie, a sam przy­sia­dłem na skraju łóżka. Ką­tem oka wi­dzia­łem, jak zbiera swoje rze­czy z pod­łogi i się ubiera.

– Prze­stań żyć prze­szło­ścią, Hu­bert – po­wie­działa, a wkrótce po­tem za­mknęły się za nią drzwi.

Spoj­rza­łem na zdję­cie Ju­sty. Wpa­try­wa­łem się w jej twarz jak za­hip­no­ty­zo­wany.

Miała wtedy sie­dem­na­ście lat. Uśmie­chała się do obiek­tywu, gdy ro­bi­łem jej to zdję­cie. Ciemne włosy fa­lo­wały. Pa­trzyła na mnie tymi sar­nimi oczami, które za­wsze prze­ni­kały mnie na wskroś. Pra­wie czu­łem te­raz na so­bie to spoj­rze­nie. A gdy przy­my­ka­łem po­wieki, wy­obra­ża­łem so­bie, że ona jest tuż obok i że mogę ją do­tknąć.

Mia­łem prze­stać żyć prze­szło­ścią? Prze­szłość to wszystko, co mia­łem. Bo ona w niej była.

Kiedy do­tar­łem w końcu przed pub, było już do­brze po dwu­dzie­stej pierw­szej. Zga­si­łem pa­pie­rosa i wsze­dłem do środka. Spoj­rza­łem w stronę baru, gdzie przy na­le­waku uwi­jał się bar­man, któ­rego Zby­szek ostat­nio za­trud­nił. Z po­czątku ja­koś dziw­nie było mi się zwra­cać do wła­ści­ciela tego lo­kalu po imie­niu – z wia­do­mych przy­czyn – ale kilka lat temu sam to za­pro­po­no­wał, a ja nie opo­no­wa­łem.

Le­ciała już druga po­łowa me­czu Ślą­ska z Le­chią, kłę­biło się sporo osób i był ogólny har­mi­der. Wy­pa­trzy­łem swoją ekipę w bok­sie, który za­zwy­czaj zaj­mo­wa­li­śmy, więc od razu się tam skie­ro­wa­łem.

– No wresz­cie Le­siń­ski za­szczy­cił nas swoją obec­no­ścią! – krzyk­nął Niedź­wiedź na mój wi­dok.

Niedź­wiedź – a tak wła­ści­wie Kac­per Niedź­wiedzki, wrzód na tyłku i mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Zna­li­śmy się prak­tycz­nie od za­wsze. Z pew­no­ścią wie­dział o mnie rze­czy, któ­rych sam nie wy­po­wia­da­łem gło­śno i z któ­rych się nie zwie­rza­łem.

Przy­wi­ta­łem się z kum­plami uści­skiem dłoni, zdją­łem skórę i usia­dłem obok Kac­pra, który po­ło­żył przede mną wy­peł­niony ku­fel.

– Warto się spóź­nić, bo od razu do­sta­jesz pod nos piwo – par­sk­ną­łem i zro­bi­łem dwa spore łyki.

– Wzię­li­śmy do­dat­kowo, bo dziś jest tu istny ar­ma­ged­don.

Jesz­cze raz omio­tłem spoj­rze­niem lo­kal i prócz miej­sco­wych było tu także kilka przy­jezd­nych osób.

Mi­ło­rzęby były wła­ści­wie ca­ło­roczną bazą wy­pa­dową. Czy to lato, zima, czy wio­sna – jak te­raz – tu­ry­ści chęt­nie tu­taj przy­jeż­dżali. Po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście bli­skość gór, w oko­licy znaj­do­wało się sporo atrak­cji, z któ­rych można było ko­rzy­stać przez cały rok.

– Coś ty jej znowu na­ga­dał? – ode­zwał się do mnie Niedź­wiedź, tak bym tylko ja go usły­szał.

Spoj­rza­łem na niego, marsz­cząc brwi.

– Co?

– Malwa za­dzwo­niła do Ka­mili na nie­złym wkur­wie – po­wie­dział, a ja wznio­słem oczy do nieba.

– Po­wiedz swo­jej żo­nie, żeby się tym nie przej­mo­wała – rzu­ci­łem. – Mam już dość Mal­winy i jej cho­rych rosz­czeń. Koń­czę z tym.

– Po­wie­dział­bym jej to z uśmie­chem na twa­rzy, ale wiesz, stary, wolę spać w wy­god­nym łóżku, a nie na ka­na­pie w sa­lo­nie.

Za­śmia­łem się pod no­sem.

Niedź­wiedź może i wy­glą­dał groź­nie z tą swoją po­sturą, no cóż, praw­dzi­wego niedź­wie­dzia, ale przy swo­jej żonce za­cho­wy­wał się po­tul­nie ni­czym ba­ra­nek. A je­śli cho­dziło o Ka­milę… ja­koś w prze­szło­ści nie dał­bym zła­ma­nego gro­sza, że tak bar­dzo za­przy­jaź­nią się z Malwą. Ale lu­dzie się zmie­niają, a czas sporo rze­czy we­ry­fi­kuje. Cza­sem na lep­sze, a cza­sem nie­ko­niecz­nie.

– Zro­bi­łeś się strasz­nym pan­to­flem – stwier­dzi­łem. – Mał­żeń­stwo cię wy­ka­stro­wało – pod­ju­dzi­łem go.

Byli z Kamą od li­ceum, a w ze­szłym roku się chajt­nęli. To wła­śnie po ich we­selu za­czą­łem sy­piać z Mal­winą. Uchla­łem się wtedy nie­malże do nie­przy­tom­no­ści.

By­łem pe­wien, że tam­tego dnia ją zo­ba­czę. Że przy­je­dzie. Do­sko­nale wie­dzia­łem, że wy­słali jej za­pro­sze­nie. Do ostat­niej chwili się łu­dzi­łem i wcze­śniej, przez wiele dni, nie było ze mnie prak­tycz­nie żad­nego po­żytku. A prze­cież by­łem świad­kiem, mu­sia­łem ogar­niać masę spraw i po­ma­gać. Jed­nak je­dyne, o czym wtedy po­tra­fi­łem my­śleć, to o tym, że zo­ba­czę Ju­stynę.

Ale osta­tecz­nie się nie zja­wiła.

W su­mie to na­wet nie wie­dzia­łem, czy tamto za­pro­sze­nie do niej do­szło.

I wtedy wkro­czyła Malwa, a ja pra­gną­łem się cał­ko­wi­cie wy­łą­czyć. Choć na mo­ment.

– Ta­kie tam ga­da­nie – mruk­nął pod no­sem Kac­per, a ja się ro­ze­śmia­łem.

Za­ję­li­śmy się oglą­da­niem me­czu, a je­den z kum­pli, Ro­bert, który na co dzień miesz­kał w Szklar­skiej i któ­rego zna­łem od ja­kichś trzech lat, po­szedł do baru za­mó­wić na­stępną ko­lejkę.

– Chyba szy­kuje wam się drama w mia­steczku. – Za­śmiał się, gdy wró­cił po dłuż­szym cza­sie do sto­lika. – Zby­szek ob­ści­skuje się z ja­kąś młodą la­ską.

– Co ty pier­do­lisz? – rzu­ci­łem, zu­peł­nie nie wie­rząc w ta­kie re­we­la­cje.

– No sam zo­bacz.

Ob­ró­ci­łem się i spoj­rza­łem w stronę baru, mru­żąc oczy.

Doj­rza­łem Zbyszka pa­trzą­cego na ko­goś z góry, ale nie wi­dzia­łem do­kład­nie, na kogo, bo tłum przy ba­rze mi to utrud­niał. Przyj­rza­łem się uważ­nie jego spoj­rze­niu. Je­dy­nie na dwie osoby na świe­cie mógł pa­trzeć z taką mi­ło­ścią w oczach, którą do­strze­ga­łem na­wet z tej od­le­gło­ści. Pierw­szą z nich była jego żona Bo­żena, a drugą… drugą była jego córka.

Z ser­cem bi­ją­cym tak gło­śno, że każdy klient mógł je te­raz usły­szeć, gwał­tow­nie się wy­chy­li­łem i w końcu skie­ro­wa­łem spoj­rze­nie na ko­bietę, którą obej­mo­wał i do któ­rej coś mó­wił.

Chyba prze­sta­łem kon­tro­lo­wać wła­sny od­dech. Wła­ści­wie to w ciągu jed­nej se­kundy za­po­mnia­łem, jak po­winno się od­dy­chać. Wszyst­kie re­ak­cje – na po­zór ro­bione bez za­sta­no­wie­nia i in­tu­icyj­nie – te­raz spra­wiały mi wy­jąt­kową trud­ność.

Po pro­stu pa­trzy­łem. Na­wet nie mru­ga­łem.

Roz­pusz­czone dłu­gie włosy. Ciemne, fa­lu­jące. Do­kład­nie ta­kie, jak za­pa­mię­ta­łem.

– Ja pier­dolę, czy to jest Ci­cha? – usły­sza­łem obok nie­do­wie­rza­jący głos Niedź­wie­dzia.

Prze­łkną­łem ślinę.

– Nie – wy­szep­ta­łem. – To nie może być ona – rzu­ci­łem głu­pio, choć prze­cież do­sko­nale zna­łem prawdę.

Przed oczami mia­łem Ci­chą.

Moją Ju­stę.

ROZ­DZIAŁ CZWARTY

Hu­bert

Kie­dyś

Wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z moim tatą z domu, w któ­rym do tej pory miesz­ka­li­śmy. A te­raz je­cha­li­śmy do dziadka, a ra­czej do miej­sca, gdzie dzia­dek miesz­kał. To zna­czy – już nie miesz­kał. Tato mi po­wie­dział, że zmarł. Ja­koś dużo ostat­nio było w na­szej ro­dzi­nie śmierci. Za­czą­łem się na­wet za­sta­na­wiać, czy my z tatą też nie­długo umrzemy.

Kiedy po­ka­zał mi na ma­pie, gdzie do­kład­nie te­raz bę­dziemy miesz­kać, po­my­śla­łem, że to bar­dzo da­leko, bo w gó­rach, a prze­cież nasz pierw­szy dom był nad mo­rzem. Ni­gdy wcze­śniej go nie opusz­cza­li­śmy. Lu­bi­łem mo­rze, lu­bi­łem pia­sek. A góry? Czy je po­lu­bię? Nie wie­dzia­łem.

– Da­leko jesz­cze? – za­py­ta­łem.

Sie­dzia­łem z tyłu w tym głu­pim fo­te­liku, bo tato nie po­zwa­lał mi jesz­cze sia­dać z przodu. A stam­tąd wi­dział­bym prze­cież o wiele wię­cej.

– Za kilka mi­nut bę­dziemy na miej­scu – po­wie­dział, zer­ka­jąc na mnie w lu­sterku.

Już nie mo­głem się do­cze­kać, kiedy wresz­cie tam do­je­dziemy. Chcia­łem mieć no­wych ko­le­gów. Chcia­łem mieć się z kim ba­wić. Tato ostat­nio w ogóle się ze mną nie ba­wił. Jego oczy też były po­zba­wione za­bawy. Wy­glą­dał, jakby nic go nie cie­szyło.

– Jak się na­zywa to mia­sto? – za­da­łem ko­lejne py­ta­nie.

Mó­wił mi to kilka razy, ale znów za­po­mnia­łem. Brzmiało jak ja­kieś drzewo albo inna ro­ślina.

– Mi­ło­rzęby.

No wła­śnie. Mi­ło­rzęby. Cie­kawe, czy to dla­tego, że ro­sło tam dużo mi­ło­rzę­bów? Wyj­rza­łem przez szybę.

Na dwo­rze było jesz­cze widno. Nie­długo na­sta­nie lato, a w le­cie było cie­pło i za­czy­nały się wa­ka­cje, więc to moja ulu­biona pora roku.

Kiedy w końcu sa­mo­chód się za­trzy­mał, roz­pią­łem pas i czym prę­dzej wy­sko­czy­łem z auta. Roz­glą­da­łem się wo­kół, jak­bym chciał na raz zo­ba­czyć do­słow­nie wszystko, co się tu znaj­do­wało.

Wi­dzia­łem dużo do­mów. Były usta­wione je­den obok dru­giego. Po dwóch stro­nach ulicy. Wi­dzia­łem też kilku do­ro­słych, ale ni­g­dzie nie do­strze­ga­łem żad­nych dzieci. A je­śli nie było tu dzieci?

– Mo­żesz no­sić swoje rze­czy, Hubi – po­wie­dział tata.

Spoj­rza­łem na niego. Otwo­rzył ba­gaż­nik i za­czął wyj­mo­wać z niego torby. Wziął na­raz dwie wa­lizki i za­czął kie­ro­wać się w stronę na­szego no­wego domu.

Wes­tchną­łem i chwy­ci­łem w dło­nie piłkę. Po­tem zro­bi­łem jesz­cze kilka run­dek ze swo­imi za­baw­kami. Sa­mo­chód. Dom. Sa­mo­chód. Dom. Sa­mo­chód. Dom.

Sta­ną­łem w progu i pa­trzy­łem, jak tato roz­ma­wia z ja­kimś męż­czy­zną, który stał za pło­tem od­gra­dza­ją­cym jego dom od na­szego.

– Hej – usły­sza­łem w pew­nym mo­men­cie ci­chy gło­sik. Ob­ró­ci­łem się, marsz­cząc brwi i chcąc do­strzec, skąd ten dźwięk do­bie­gał. – Tu­taj je­stem.

I w końcu ją zo­ba­czy­łem. Dziew­czynę.

Wy­glą­dała przez szcze­linę w pło­cie i pa­trzyła wprost na mnie. Zmru­ży­łem oczy, chcąc ją le­piej doj­rzeć. Miała ciemne włosy, za­ple­cione w dwa war­ko­cze. Na pewno była niż­sza ode mnie. Cie­kawe, ile miała lat?

Pod­sze­dłem bli­żej i już mia­łem coś po­wie­dzieć, gdy ona za­częła wspi­nać się na płot, który nie był zbyt wy­soki, ale… Dziew­czyny, które zna­łem, nie ro­biły ta­kich rze­czy. Pa­trzy­łem, jak prze­rzu­ciła jedną nogę przez ogro­dze­nie, a po­tem drugą, w końcu wy­lą­do­wała na czwo­raka tuż przede mną. Pod­nio­sła się, otrze­pała ko­lana z trawy i spoj­rzała na mnie wiel­kimi oczami. Wy­glą­dały jak oczy sarny.

– Cześć – rzu­ci­łem do niej.

Uśmiech­nęła się i ro­zej­rzała po moim no­wym po­dwórku.

– Bę­dziesz tu miesz­kał? – za­py­tała, a ja kiw­ną­łem głową. – Faj­nie. Ja miesz­kam tam. – Wska­zała na dom tuż za pło­tem. Był z czer­wo­nej ce­gły i przy­po­mi­nał tro­chę chatkę z bajki.

– Ju­styś! – usły­sza­łem i oboje ob­ró­ci­li­śmy się w kie­runku mo­jego taty i tam­tego męż­czy­zny, który pa­trzył te­raz na dziew­czynę. Chyba był jej oj­cem. – Jak ty się tam zna­la­złaś? – za­wo­łał.

Wzru­szyła ra­mio­nami i wy­szcze­rzyła się do niego, a on po­krę­cił tylko głową i wró­cił do roz­mowy.

– Je­stem Ju­sta – po­wie­działa do mnie.

Wy­cią­gną­łem przed sie­bie dłoń, by się przy­wi­tać, którą po chwili po­trzą­snęła.

– Ja je­stem Hu­bert.

– A ile masz lat?

– Sześć.

– To tak jak ja! – ucie­szyła się. – Masz już swój po­kój?

Spoj­rza­łem w stronę no­wego domu i po­krę­ci­łem głową.

– Nie wiem, który za­jąć – od­par­łem.

– To chodź, po­mogę ci wy­brać.

We­szli­śmy do środka i za­czę­li­śmy prze­trzą­sać każde po­miesz­cze­nie na dole i na pię­trze.

– Hej! Stąd wi­dać mój po­kój! – krzyk­nęła, gdy zna­leź­li­śmy się w jed­nym z po­koi na gó­rze. Pod­bie­gła do okna i wska­zała na okno w domu na­prze­ciwko. Było bli­sko i z tej od­le­gło­ści wi­dzia­łem na­wet jej ko­lo­rową fi­rankę.

– Mu­sisz tu za­miesz­kać! – po­wie­działa do mnie. – Mama czy­tała mi ostat­nio hi­sto­rię o dzie­ciach, które miesz­kały obok sie­bie i na sznurku prze­ka­zy­wały so­bie se­kretne li­sty. Mo­gli­by­śmy ro­bić tak samo.

Jej sar­nie oczy błysz­czały i były te­raz chyba na­wet jesz­cze więk­sze.

Od razu spodo­bał mi się po­mysł z se­kret­nymi li­stami.

– Co to za hi­sto­ria? – spy­ta­łem.

– O dzie­ciach z ja­kiejś Bulby czy coś. Mogę ci po­ży­czyć. Twoja mama ci po­czyta, bo ja jesz­cze nie po­tra­fię.

Prze­łkną­łem ślinę i od­wró­ci­łem wzrok. Za­czą­łem roz­glą­dać się po swoim no­wym po­koju, nie chcąc my­śleć o mo­jej ma­mie, ale w końcu spoj­rza­łem na Ju­stę i wy­pa­li­łem:

– Moja mama nie żyje.

Dziew­czyna po chwili zro­biła smutną minę i zła­pała mnie za rękę. Pa­trzy­łem na na­sze sple­cione dło­nie. Gdyby moi ko­le­dzy znad mo­rza nas te­raz zo­ba­czyli, to za­czę­liby się z nas na­śmie­wać. Ale tu­taj by­li­śmy sami, więc mi to nie prze­szka­dzało.

– To nic – ode­zwała się. – Ja mam mamę, to wy­star­czy też dla cie­bie. Mo­żemy się nią dzie­lić.

– Chcesz się dzie­lić swoją mamą?

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Ta­tuś mówi, że trzeba się dzie­lić. Na przy­kład jak do­sta­łam ostat­nio od cioci dużą ta­bliczkę cze­ko­lady, to po­wie­dział, że­bym po­czę­sto­wała dzieci na po­dwórku. Więc tak samo po­win­nam dzie­lić się mamą, prawda? Mo­żemy usta­lić, że od­pro­wa­dza mnie do przed­szkola, a cie­bie stam­tąd od­biera. Bo cho­dzisz do przed­szkola, prawda?

Może i mia­łem je­dy­nie sześć lat, ale w tam­tej chwili, tam­tego dnia, gdy wpro­wa­dzi­łem się do domu obok niej, wie­dzia­łem, że ta dziew­czyna cał­ko­wi­cie od­mieni moje ży­cie.

Na­wet kiedy odej­dzie, nie będę po­tra­fił o niej za­po­mnieć.

ROZ­DZIAŁ PIĄTY

Ju­styna

Tuż po tym, jak po­sie­dzia­łam w domu z mamą, po­sta­no­wi­łam od­wie­dzić tatę w ba­rze. Można stwier­dzić, że był to z mo­jej strony prze­jaw nie lada od­wagi. Co prawda za­padł już zmrok i gdy szłam sa­mot­nie ciem­nym mia­stecz­kiem, oświe­tlo­nym je­dy­nie la­tar­niami, nikt nie zwra­cał na mnie uwagi, ale wie­dzia­łam, że kiedy prze­kro­czę próg Ci­cho­szy, za­pewne wszystko się zmieni.

W środku pa­no­wał tłok i było gwarno. Szybko zo­rien­to­wa­łam się, że wła­śnie trwał mecz, więc nic dziw­nego, że znaj­do­wało się tu tyle osób. Od razu po­de­szłam do baru, przy­glą­da­jąc się każ­dej na­po­tka­nej po­staci. Mia­łam wra­że­nie, jakby wszy­scy się na mnie ga­pili, choć było to zu­pełną głu­potą.

– Hej, panna, tu­taj nie wcho­dzimy – usły­sza­łam i spoj­rza­łam na bar­mana, który ob­słu­gi­wał klien­tów i jed­no­cze­śnie oznaj­miał mi, że nie po­win­nam wcho­dzić za bar, by przejść na za­ple­cze – co wła­śnie za­mie­rza­łam zro­bić.

– Dzięki za info – rzu­ci­łam, uśmie­cha­jąc się do niego. Nie zna­łam go, więc na pewno nie po­cho­dził z Mi­ło­rzę­bów, ale nie­wy­klu­czone, że te­raz tu­taj miesz­kał. Mógł być może odro­binę młod­szy ode mnie. – W ta­kim ra­zie mógł­byś po­pro­sić szefa? To dość pilne.

Cze­ka­łam, aż na­leje klien­towi piwo, a gdy to zro­bił, skie­ro­wał się na za­ple­cze. Uchy­lił drzwi i sły­sza­łam, jak rzu­cił do mo­jego taty:

– Sze­fie, ktoś do cie­bie.

Bar­man wró­cił do swo­ich za­jęć, a po chwili mój oj­ciec wy­ło­nił się ze swo­jej kan­ciapy. Gdy tylko mnie zo­ba­czył, sta­nął jak wryty.

– Ju­styś… – wy­szep­tał.

Było to dość za­bawne, bo mój tata li­czył so­bie do­bre metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i miał po­sturę fa­ceta, któ­rego można by się oba­wiać – choć to oczy­wi­ście je­dy­nie po­zory – a w tym mo­men­cie był cał­ko­wi­cie zbity z tropu.

Nie mi­nęło kilka se­kund, a roz­ło­żył ra­miona, w któ­rych od razu się schro­ni­łam.

Tak, bez wąt­pie­nia je­stem có­reczką ta­tu­sia.

– Co ty tu­taj ro­bisz, skar­bie? – za­py­tał, gdy już mnie od sie­bie od­su­nął i spoj­rzał na mnie z góry.

– Je­ste­ście z mamą mo­no­te­ma­tyczni. – Za­śmia­łam się i wzru­szy­łam ra­mio­nami. – No wiesz… Tak po pro­stu. Przy­je­cha­łam.

Przez dłuż­szy czas na mnie pa­trzył, aż w końcu kiw­nął głową, jakby przyj­mo­wał to wszystko do wia­do­mo­ści, i po­ca­ło­wał mnie w czoło.

– Na­wet nie wiesz, jak się cie­szę, Ju­styś – przy­znał.

Uśmiech­nę­łam się. Chyba jed­nak się do­my­śla­łam, ale nie po­wie­dzia­łam już tego na głos. Z pew­no­ścią jesz­cze przyj­dzie czas, by po­roz­ma­wiać otwar­cie, ale bar nie był do tego naj­lep­szym miej­scem.

– Mam tu jesz­cze tro­chę ro­boty, ale uwinę się raz dwa i bę­dziemy mo­gli wró­cić do domu – po­wie­dział. – A może chcesz coś zjeść?

Już mia­łam od­po­wie­dzieć, że mama wci­snęła we mnie po­dwójną por­cję obiadu i naj­pew­niej do ju­trzej­szego śnia­da­nia nic wię­cej nie zdo­łam zmie­ścić, ale tuż za mną ktoś rzu­cił:

– Ci­cha?!

Aż za­drża­łam, bo dziw­nie było usły­szeć po la­tach swoje stare prze­zwi­sko. Naj­wy­raź­niej w po­bliżu znaj­do­wał się ktoś, kto do­sko­nale mnie znał.

Prze­łknę­łam ślinę i ob­ró­ci­łam się.

– Niedź­wiedź? – ode­zwa­łam się po kilku se­kun­dach szoku.

Przede mną stał Niedź­wiedź, a ra­czej Kac­per, chodź w prze­szło­ści bar­dzo przy­po­mi­nał niedź­wie­dzia i te­raz wi­dzia­łam, że nic się w tej kwe­stii nie zmie­niło. Oczy­wi­ście był po­stawny i do­dat­kowo za­pu­ścił brodę ni­czym praw­dziwy drwal, co jesz­cze bar­dziej upo­dab­niało go do tego zwie­rzę­cia.

– Ci­cha! To na­prawdę ty! – krzyk­nął i, nim zdą­ży­łam za­re­ago­wać, chwy­cił mnie w ra­miona.

– To na­prawdę ja – oznaj­mi­łam, choć ra­czej tego nie usły­szał, bo moja twarz była mak­sy­mal­nie przy­ci­śnięta do jego klatki pier­sio­wej. Gdy mnie w końcu uwol­nił, spoj­rzał na mnie, wy­szcze­rzył się i po­wie­dział:

– Masz srogi wpier­dol za to, że nie przy­je­cha­łaś na nasz ślub.

No tak… W ze­szłym roku Kac­per i Kama – moja naj­lep­sza ko­le­żanka z dzie­ciń­stwa, z którą rów­nież nie utrzy­my­wa­łam przez te lata żad­nego kon­taktu – po­brali się. Ro­dzice prze­ka­zali mi za­pro­sze­nie na ich ślub, a ja do ostat­niej chwili gło­wi­łam się, czy po­je­chać, czy jed­nak stchó­rzyć. Wy­bra­łam wtedy tę drugą opcję.

Kiw­nę­łam głową.

– Przyjmę ten wpier­dol na klatę – oświad­czy­łam z roz­ba­wie­niem.

Sta­ra­łam się być wy­lu­zo­wana i nie spra­wiać wra­że­nia, jak­bym miała za chwilę ze­mdleć, jed­nak do­kład­nie tak się te­raz czu­łam. Je­śli był tu­taj Kac­per, tuż za nim mo­gła po­ja­wić się Ka­mila, a za nią ko­lejne znane mi osoby. Ra­czej nie by­łam go­towa na ta­kie na­głe trzę­sie­nie ziemi.

– Chodź, do­siądź się do nas – po­wie­dział. – Jest tu kilka osób, które z pew­no­ścią pa­mię­tasz. – Od­chrząk­nął i po­słał mi spoj­rze­nie, po któ­rym już wie­dzia­łam… Po pro­stu wie­dzia­łam i czu­łam, że…

Zo­sta­wi­łam tatę, mó­wiąc mu wcze­śniej, żeby się mną nie przej­mo­wał i spo­koj­nie do­koń­czył pracę, i z Niedź­wie­dziem za­czę­łam kie­ro­wać się do od­po­wied­niego boksu, a serce ło­mo­tało mi w piersi jak sza­lone.

Zo­ba­czy­łam go, jesz­cze za­nim po­de­szli­śmy do sto­lika. Mia­łam wra­że­nie, że mój wzrok na­wet nie mu­siał go szu­kać. Po pro­stu skie­ro­wa­łam swoje spoj­rze­nie do­kład­nie w to miej­sce, w któ­rym sie­dział. Jak­bym in­stynk­tow­nie go wy­czu­wała. Na­wet po tych wszyst­kich la­tach…

Kie­dyś łą­czyło nas z Hu­ber­tem wszystko. Dziś łą­czyły nas wspo­mnie­nia po tym wszyst­kim. Czy on jesz­cze do nich wra­cał? Czy cza­sem o mnie my­ślał? Czy za­sta­na­wiał się, co by było, gdyby…

Skła­ma­ła­bym, mó­wiąc, że nie oba­wia­łam się na­szego po­now­nego spo­tka­nia. Że nie my­śla­łam o tym, jak to bę­dzie znów go zo­ba­czyć. A do tego, co mię­dzy nami było, wra­ca­łam bar­dzo czę­sto. W ostat­nim cza­sie nie­malże co­dzien­nie…

W prze­szło­ści, gdy spo­glą­da­łam mu w oczy, by­łam w sta­nie w ciągu se­kundy od­gad­nąć jego na­strój. Wie­dzia­łam, o czym my­ślał. Wie­dzia­łam, jak się czuł. Wie­dzia­łam, czego po­trze­bo­wał.

Po pro­stu go zna­łam. Zna­łam go bar­dzo do­brze. Może na­wet le­piej niż samą sie­bie.

A te­raz?

Pa­trząc pro­sto w jego oczy, pierw­sze, o czym po­my­śla­łam, to że go skrzyw­dzi­łam. Zra­ni­łam je­dy­nego męż­czy­znę, któ­rego ko­cha­łam, i nie mia­łam po­ję­cia, czy byłby w sta­nie mi to wy­ba­czyć.

Od razu za­uwa­ży­łam, że Hu­bert się zmie­nił – oczy­wi­ście je­śli cho­dziło o aspekt wi­zu­alny. Miał dłuż­sze włosy zwią­zane z tyłu w kitkę oraz kil­ku­dniowy za­rost. Do­szło do mnie, że tak wła­ści­wie to w prze­szło­ści ni­gdy nie wi­dzia­łam go z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem, ale zde­cy­do­wa­nie po­do­bał mi się w ta­kiej wer­sji. Te­raz przy­po­mi­nał tro­chę Jaxa z Sy­nów Anar­chii. Nie. Po­prawka. Wy­glą­dał sto razy le­piej niż Jax. Ni­gdy ni­czego mu nie bra­ko­wało. Za­wsze był naj­przy­stoj­niej­szym fa­ce­tem, ja­kiego zna­łam. Może i nie by­łam za bar­dzo obiek­tywna, ale co mnie to miało ob­cho­dzić? Prak­tycz­nie każda dziew­czyna się w nim ko­chała, ale on był tylko mój. No wła­śnie… był. Czas prze­szły.

Wzię­łam drżący od­dech i sta­ra­łam się za­pa­no­wać nad swo­imi no­gami, które nie­uchron­nie pro­wa­dziły mnie w jego kie­runku.

– Pro­szę, pro­szę, kogo my tu mamy?! – usły­sza­łam gdzieś obok i nie­chęt­nie od­wró­ci­łam wzrok od Hu­berta, choć i tak nie mia­łam bla­dego po­ję­cia, co mo­gła­bym mu po­wie­dzieć.

Wła­ści­wie do­piero te­raz zo­rien­to­wa­łam się, że przy sto­liku sie­działy inne osoby, sami fa­ceci, i nie­któ­rych rze­czy­wi­ście ko­ja­rzy­łam.

Przy­wi­ta­łam się z daw­nymi ko­le­gami, a Niedź­wiedź przed­sta­wił mnie tym, któ­rych jesz­cze nie zna­łam. W ciągu se­kundy wy­le­ciały mi z głowy wszyst­kie imiona nowo po­zna­nych osób. Je­dyne, co te­raz ko­tło­wało mi się w umy­śle, to że Hu­bert był tak bli­sko, a ja nie po­tra­fi­łam nor­mal­nie się z nim przy­wi­tać albo choćby wy­po­wie­dzieć do niego krót­kiego „cześć”. Jed­nak z dru­giej strony tak ni­ja­kie i po­spo­lite słowo po tylu la­tach było dla mnie w tej sy­tu­acji zu­peł­nie nie­od­po­wied­nie, jakby mo­gło umniej­szyć całą na­szą hi­sto­rię.

Hu­bert za­słu­gi­wał na wię­cej. Na o wiele wię­cej.

Dla­tego wo­la­łam w tej chwili nic nie mó­wić – to wy­da­wało się bar­dziej sen­sowne.

Jezu, kiedy sta­łam się aż taką idiotką?

Je­den z fa­ce­tów – chyba miał na imię Ro­bert – zro­bił mi miej­sce, więc usia­dłam obok niego, do­kład­nie na­prze­ciwko Hu­berta. Czu­łam na so­bie jego spoj­rze­nie, które do­słow­nie mnie spa­lało. Nie za bar­dzo wie­dzia­łam, co mia­łam zro­bić z dłońmi, które nie­bez­piecz­nie drżały, choć mo­gło mi się to je­dy­nie wy­da­wać. Wkrótce jed­nak zo­stał przede mną po­sta­wiony wy­peł­niony po brzegi ku­fel piwa, więc z ulgą go ob­ję­łam.

– Opo­wia­daj, Ci­cha – rzu­cił Kac­per, który sie­dział obok Hu­berta. – Gdzie by­łaś, jak cię nie było?

By­łam w czar­nej dziu­rze – wła­śnie to pra­gnę­łam po­wie­dzieć.

Za­miast tego upi­łam spory łyk al­ko­holu, który miał mi po­móc w ogar­nię­ciu się, i za­czę­łam mó­wić to­tal­nie nic nie­zna­czące rze­czy o swo­jej pracy w War­sza­wie. Choć pa­trzy­łam tylko na Niedź­wie­dzia, mia­łam świa­do­mość, że część to­wa­rzy­stwa mnie słu­chała, część sku­piała swoją uwagę na trwa­ją­cym me­czu, a Hu­bert wpa­try­wał się w ku­fel przed sobą i wy­glą­dał, jakby zu­peł­nie się wy­łą­czył. Wie­dzia­łam jed­nak, że do­ciera do niego każde moje słowo.

– Idę po do­lewkę – ode­zwał się w pew­nym mo­men­cie, nie pa­trząc na ni­kogo. Były to pierw­sze słowa, które wy­po­wie­dział w mo­jej obec­no­ści, a mnie na dźwięk jego głosu szyb­ciej za­biło serce.

Ci­cha, weź się, do kurwy nę­dzy, ogar­nij!

Hu­bert od­szedł od sto­lika, a ja od­pro­wa­dza­łam go wzro­kiem. Nie za­trzy­mał się jed­nak przy ba­rze, tylko mi­nął go i skie­ro­wał się do wyj­ścia, a za­raz po­tem opu­ścił lo­kal.

Wes­tchnę­łam i po chwili zła­pa­łam spoj­rze­nie Niedź­wie­dzia. Wy­glą­dał, jakby chciał coś po­wie­dzieć, jed­nak w ostat­nim mo­men­cie zre­zy­gno­wał. Za­miast tego do­szły mnie słowa osoby sie­dzą­cej obok.

– A gdzie miesz­kasz w sto­licy? – za­py­tał Ro­bert. – Cza­sami po­ja­wiam się tam służ­bowo.

– Na Ocho­cie – od­po­wie­dzia­łam z roz­tar­gnie­niem i znów po­pa­trzy­łam w stronę drzwi wej­ścio­wych, za któ­rymi przed chwilą znik­nął Hu­bert. – Prze­pra­szam – rzu­ci­łam po­śpiesz­nie i, nie za­sta­na­wia­jąc się, po­dą­ży­łam w tam­tym kie­runku.

Z roz­ma­chem wy­szłam z baru, jed­nak za­raz po­tem się za­trzy­ma­łam. Do­strze­głam Hu­berta, sto­ją­cego nie­opo­dal, ty­łem do mnie.

Na ze­wnątrz było o wiele ci­szej niż w środku, wła­ści­wie to nie sły­sza­łam tu­taj ni­czego in­nego prócz wy­pusz­cza­nego przez niego pro­sto w ciem­ność dymu pa­pie­ro­so­wego. Nie wy­glą­dał, jakby był to jego pierw­szy pa­pie­ros w ży­ciu. Kiedy za­czął pa­lić? Tylu no­wych rze­czy o nim nie wie­dzia­łam… Chyba do­piero w tym mo­men­cie tak mocno mnie to ude­rzyło – to, że nie mia­łam po­ję­cia, co się u niego działo. Przez te wszyst­kie lata pra­gnę­łam po­znać do­słow­nie każdy szcze­gół z jego no­wego ży­cia, jed­nak funk­cjo­no­wa­nie w cał­ko­wi­tej nie­wie­dzy wy­da­wało się o wiele prost­sze.

Za­czę­łam pod­cho­dzić co­raz bli­żej. Wie­dzia­łam, że mnie sły­szał. A on wie­dział, że to ja. Sta­nę­łam obok niego i wpa­trzy­łam się w ciem­ność – do­kład­nie tam, gdzie spo­glą­dał Hu­bert. Pa­trze­nie w tym sa­mym kie­runku ni­gdy wcze­śniej nie było dla nas aż tak nie­pewne. Kie­dyś było pro­ste, ni­czym od­dy­cha­nie. A dziś po każ­dym mru­gnię­ciu po­wie­kami po­ja­wiała się co­raz gęst­sza mgła.

– Pa­lisz? – ode­zwa­łam się i w tej sa­mej se­kun­dzie zbesz­ta­łam się w my­ślach. Po­krę­ci­łam głową. – Oczy­wi­ście, że pa­lisz, prze­cież stoję tuż obok cie­bie i to wi­dzę. Nie mam po­ję­cia, dla­czego to po­wie­dzia­łam. Tak wła­ści­wie to nie mam po­ję­cia, co w ogóle po­wie­dzieć. Wy­daje mi się, że każde słowo, które wyj­dzie te­raz z mo­ich ust, bę­dzie nie­wła­ściwe. Dla­tego może naj­le­piej bę­dzie, je­śli się przy­mknę. Prze­pra­szam. – No tak… go­rzej, niż po­wie­dze­nie cze­goś głu­piego, by­łoby tylko wtedy, gdyby uak­tyw­nił się mój sło­wo­tok. Świet­nie. – Prze­pra­szam – wy­szep­ta­łam i przy­mknę­łam oczy.

Może wła­śnie to było naj­od­po­wied­niej­sze słowo – pro­ste i krót­kie „prze­pra­szam”. Ale co ono tak wła­ści­wie zna­czyło? Czy da­wało ja­kie­kol­wiek wy­ja­śnie­nia? Czy spra­wiało, że ból sta­wał się odro­binę mniej­szy? Czy tych kilka li­ter przy­no­siło ja­kąś ulgę?

Po­czu­łam na so­bie jego wzrok i wkrótce od­wa­ży­łam się spoj­rzeć mu pro­sto w oczy.

ROZ­DZIAŁ SZÓ­STY

Hu­bert

Ostatni raz się za­cią­gną­łem i wy­rzu­ci­łem nie­do­pa­łek na be­ton. Cią­gle sta­ra­łem utrwa­lić so­bie w gło­wie fakt, że Ju­styna na­prawdę tu­taj była. Że stała tuż obok. Ciężko było mi w to uwie­rzyć, a jed­nak to wszystko wska­zy­wało na jawę, a nie sen, w któ­rym ko­lejny raz mnie na­wie­dziła.

Wcią­gną­łem głę­boko po­wie­trze w płuca i niech mnie szlag, ale wy­czu­łem jej per­fumy. Na­wet je­śli tylko mi się zda­wało, to w tej chwili nie uzna­wa­łem tego za ja­kiś ob­jaw urazu głowy albo omamy.

W końcu ob­ró­ci­łem się w jej stronę i nie pa­trzy­łem na Ju­stę już tylko ką­tem oka, lecz sku­pi­łem na niej swoją pełną uwagę. Gdy wresz­cie na mnie spoj­rzała, mia­łem wra­że­nie, jakby na­sze po­strze­ga­nie świata skur­czyło się je­dy­nie do na­szych twa­rzy. Ja pa­trzy­łem na nią, ona pa­trzyła na mnie. To były je­dyne istotne w tej chwili ob­razy.

Sta­ra­łem się wy­ła­pać każdy szcze­gół, każdą zmianę w jej wy­glą­dzie. Oczy­wi­ście, że było kilka zmian – prze­cież nie wi­dzia­łem jej od kilku lat. Co ja­kiś czas spraw­dza­łem, czy przy­pad­kiem zde­cy­do­wała się za­ło­żyć pro­fil na Fa­ce­bo­oku. Wtedy oglą­dał­bym każde wrzu­cone przez nią zdję­cie i ana­li­zo­wał po­je­dyn­cze de­tale. Jed­nak tego nie zro­biła.

A te­raz pa­trzy­łem na Ju­stynę. Niby inną, bo odro­binę star­szą, ale cią­gle tę samą, którą za­pa­mię­ta­łem – ma­jącą w oczach ten ma­giczny błysk, który przy­cią­gnął mnie już w pierw­szej chwili, gdy ją po­zna­łem.

Boże, jak ja za tobą tę­sk­ni­łem!

Mia­łem ochotę to wy­krzy­czeć. Chcia­łem wziąć ją w ra­miona i ot tak po­wie­dzieć, że te lata osobno nie miały kom­plet­nie żad­nego zna­cze­nia. Chcia­łem wy­znać, że na nią cze­ka­łem i ni­gdy nie prze­sta­łem jej ko­chać.

Jed­nak coś mnie przed tym po­wstrzy­my­wało.

Nie mia­łem po­ję­cia, dla­czego przy­je­chała. Czemu aku­rat te­raz? Co się zmie­niło? Co wła­ści­wie działo się w jej ży­ciu? Ży­ciu, do któ­rego przez tak długi czas nie mia­łem do­stępu.

– Dzi­siaj przy­je­cha­łaś? – rzu­ci­łem pierw­sze, co przy­szło mi na myśl.

Kiw­nęła głową.

– Kilka go­dzin temu – szep­nęła.

– Za­trzy­ma­łaś się u ro­dzi­ców?

Ko­lejne kiw­nię­cie głową.

– Mama mó­wiła, że już nie miesz­kasz z oj­cem…

Za­śmia­łem się w du­chu, bo naj­wy­raź­niej rze­czy­wi­ście nie do­cie­rały do niej żadne in­for­ma­cje z tego, co działo się w Mi­ło­rzę­bach. Może to i le­piej…

– Prze­pro­wa­dzi­łem się ja­kieś trzy lata temu – oznaj­mi­łem. – Na długo przy­je­cha­łaś?

Nie li­czy­łem na od­po­wiedź: „na za­wsze”, ale gdyby te słowa pa­dły z jej ust, to do­sko­nale wie­dział­bym, co w tej chwili zro­bić.