Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hanaczów, kresowa wieś w powiecie przemyślańskim (przed wojną w województwie tarnopolskim II RP), w latach 1943?1944 stała się schronieniem dla około 3 tys. Polaków i Żydów, ratujących się przed niemieckim terrorem i napaściami ukraińskich nacjonalistów. Byli wśród nich uciekinierzy z Wołynia, gdzie UPA dokonywała krwawych rzezi. Wieś ochraniał miejscowy oddział AK oraz grupa żydowskich partyzantów. Odparli oni dwa napady oddziałów UPA wspieranych przez ukraińską policję pomocniczą. W kwietniu 1944 roku część mieszkańców ewakuowała się Przemyślan. Ci, którzy pozostali, 2 maja padli ofiarą niemieckiej pacyfikacji. Hanaczów przestał istnieć.
Damian K. Markowski, opierając się na relacjach świadków, stworzył przejmującą opowieść o wsi i jej bohaterskich mieszkańcach, którzy próbowali za wszelką cenę przetrwać krwawą pożogę. To także historia ratowania Żydów przed Holokaustem i polsko-żydowskiego braterstwa broni w obronie Hanaczowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 311
Jeszcze jeden strzał, choć mdleją ręce. Jeszcze jeden. I jeszcze jedna seria z pistoletu maszynowego w ciemność buchającą iskierkami wystrzałów. To strzelali tamci. Oni. Byli w przewadze. Na każdy strzał samoobrony odpowiadali seriami broni maszynowej. Natarcie upowców na wieś wchodziło w decydującą fazę. Byli już blisko. Najdalej wysunięte grupy szturmowe podchodziły w pobliże murowanego kościoła, otoczonego kamiennym murem, zamienionym w mur obronny. Drzwi kościoła, wielokrotnie wzmocnione, przypominały raczej bramę małej twierdzy. Rozpięte w oknach siatki zabezpieczyć miały przed wrzuceniem do wnętrza granatów. Z głębi świątyni dobiegały urywane głosy modlitw, wypowiadanych przez setki ust. Głównie kobiet i dzieci, bo mężczyźni w większości byli już na linii. Trwożnie spoglądano na stos haków i bosaków, za pomocą których przewidywano ostatnią obronę, kiedy już skończy się amunicja.
Walka była bezpardonowa, bo ani jedni, ani drudzy nie brali jeńców. Obrońcy wytężali siły, wypatrywali w łunach płonących gospodarstw cieni napastników. Oczy łzawiły od kłębów dymu ze wzniecanych pożarów. Daremne były próby ich ugaszenia, kiedy cztery ciężkie karabiny maszynowe UPA, ulokowane na okolicznych wzniesieniach, co chwila wzniecały kolejne, siekąc ogniem zapalających kul po zabudowaniach. Przeraźliwy, nieludzki ryk niósł się z ogarniętych pożarem obór i stodół, gdzie żywcem płonęły zwierzęta domowe. Przerażające krzyki mordowanych ludzi dobiegały z tych domów, które zostały już zdobyte przez banderowców.
Był chłodny kwietniowy poranek 1944 roku. Dobiegał końca kolejny napad ukraińskich nacjonalistów na bazę samoobrony w Hanaczowie. Wśród obrońców byli najlepsi synowie Armii Krajowej z powiatu przemyślańskiego i waleczni potomkowie króla Dawida. Do niedawna jeszcze sąsiedzi, koledzy ze szkolnych ław. Bronili swoich najbliższych, bronili Hanaczowa, ale bronili także samych siebie. Świadomość, że w razie porażki spotka ich straszliwa śmierć, wpływała mobilizująco i nie pozwalała się poddać. Walczyli na śmierć i życie. Jeden za drugiego. Oddawali życie za towarzyszy broni. Za wolność. Ale najpierw i przede wszystkim za życie.
Było coś brutalnego w tej desperackiej obronie wioski, zagubionej w dolinie pod Lwowem, w ciemną, kwietniową noc, w gęstwinie mroku upiornie rozświetlanego blaskiem rzucanym przez płomienie trawiące ludzkie siedziby i dobytek. W tańcu cieni ludzkich i nieludzkich, tysiącach wystrzałów, eksplozjach granatów, urywanych modlitwach wychodzących z ust ściśniętych grozą. Coś, co przywodzi na myśl obrazki z dziejów wojen o ogień, kiedy człowiek stawał przeciwko człowiekowi z maczugą i pałką w ręku, by zabić w imię przetrwania. Teraz szło również o przetrwanie. Ale i o ziemię, która była wspólną ojczyzną, która wychowała jednych i drugich, którą jedni chcieli nazywać inaczej, a drudzy inaczej.
Ale wydarzenia, o których mowa, miały miejsce w połowie XX wieku, w Europie. Kiedy od dawna już ludzkość dysponowała znacznie bardziej zaawansowanymi metodami eksterminacji. Po jednej stronie barykady stanęli Polacy i Żydzi, połączeni niedolą i groźbą fizycznej zagłady. Po drugiej znaleźli się członkowie ukraińskiego nacjonalistycznego podziemia, mający nadzieję na budowę niepodległego państwa, na zasadzie: Ukraina dla Ukraińców. Bez Polaków, bez Żydów, po prostu bez innych. Idea nacjonalizmu, prowadząca narody, jeden po drugim, na skraj grobu.
Hanaczów stał się ostoją dla tych, którzy chcieli wówczas przetrwać. Bazą samoobrony i skupiskiem polskiej ludności w powiecie Przemyślany, a jednocześnie jednym z największych ośrodków pomocy dla Żydów ocalałych z Zagłady na okupowanych ziemiach przedwojennej Polski. Co trzeba podkreślić ‒ stał się takim ośrodkiem oddolnie, w wyniku decyzji najlepszych i najbardziej odpowiedzialnych jednostek wiejskiej społeczności.
Polacy i Żydzi. Historia splotła księgi ich życia nierozerwalnie, w sposób tak zaskakujący, jak tylko zaskoczyć mogą jej zmienne nurty i zrządzenia losu. Zapewne żaden spośród bohaterów tej książki nie mógł przed wojną w najśmielszych snach przewidzieć, co przyniosą mu tragiczne lata czterdzieste. I że niepozorna, zagubiona pośród wzgórz Podola miejscowość na zawsze wejdzie do historii stosunków Polaków i Żydów, jako miejsce ich braterstwa broni i jako przesłanie płynące z ich wspólnego losu w czasach ostatecznych. Choć nawet do tej pory wiedzą o tym tylko wybrani.
Książka, która trafiła do rąk szanownego Czytelnika, jest historią o ludziach niezwykłych. O tych, co bez względu na kolejne przeciwności losu starali się przeżyć ‒ za wszelką cenę i mimo wszystko ‒ uciekając z getta, sprzed luf plutonów egzekucyjnych, z pogromów, z płonących synagog. I o tych, co w czasie Zagłady i ludobójstwa potrafili wznieść się ponad własne potrzeby i życie swoje, a nawet ponad bezpieczeństwo swoich najbliższych, by udzielić pomocy nieznanym potrzebującym. To historia polsko-żydowskiego braterstwa broni, zrodzonego w dobie okupacji niemieckiej, podczas Zagłady i później ‒ gdy Polacy i Żydzi stanęli razem do walki przeciwko ukraińskim nacjonalistom.
Kiedyś było inaczej. Złości tyle nie było między ludźmi. I jeden drugiego słuchał. Żenili my się z Ukraińcami, oni brali nasze dziewczyny. Z Żydów się, panie, ktoś pośmiał czasem, ale złego nie było. Żeby krzywdę robić. Kiedyś był inny świat.
Mój rozmówca pamiętał tamten świat. Inny świat. Bywa, że podkoloryzowany we wspomnieniach tych, którzy są już na ostatniej prostej życia. Trudno, aby było inaczej. Byli wtedy młodzi, nawet dziećmi. Chyba rzadko kiedy ktoś źle pamięta swoje dzieciństwo? Zaskakujące, jak dobrze ludzie „stamtąd” pamiętali skrawki tamtego świata. Elementy codzienności, bez których nie mógłby on istnieć. Małe, a wielkie sprawy nadające rytm i koloryt każdego dnia, tworzące w szerszej perspektywie mozaikę barwnego współżycia trzech narodów i kultur. Na jednej ziemi. Aż do Kainowego grzechu, popełnionego właśnie w imię tego, by mieć tę ziemię na własność.
Wracam myślami kilka lat wstecz. Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Obecnie Ukraina Zachodnia, dawniej najdalej wysunięty skrawek województwa tarnopolskiego. Słońce chyli się ku zachodowi. Ciepłym, brązowiejącym blaskiem rozpala jeszcze ostatkiem sił szerokie pola ciągnące się po łagodnych, kopulastych wzgórzach. Jakieś dwa kilometry dalej, już po drugiej stronie doliny, ciemny kontur zieleni ostro rysuje linię liściastego lasu. U stóp wzniesienia białe ściany dawnego kościoła wyróżniają się z wszechobecnego złota zbóż i wypłowiałych traw.
Grupa młodych ludzi z trudem przedziera się przez gęstwinę. Jestem jednym z nich. Cierniste krzewy, gęsto porosłe dawny wiejski cmentarz nieprzyjemnie drapią odsłonięte ramiona, raniąc dłonie do krwi. Z ciemnej zieleni raz po raz wyłaniają się krzyże na chylących się ku upadkowi pomnikach nagrobnych. Na nich trudne do odczytania, zatarte litery pisane alfabetem łacińskim. Niektóre tablice są przewrócone. Nie były w stanie przeciwstawić się nieubłaganemu upływowi czasu, a może i złej woli kogoś, komu przeszkadzały. Zza drzew rosnących na skraju dawno opuszczonego i zapomnianego cmentarza ukazuje się bryła białej świątyni i kilkanaście ubogich gospodarstw. Znacznie bliżej, zaledwie kilkanaście metrów od skraju lasu, uwagę zwraca niewielki, ale czytelny pagórek, wyraźnie wyrastający ponad pola uprawne. Tylko osoby znające historię tego miejsca wiedzą, że to zbiorowa mogiła mieszkańców nieistniejącego już Hanaczowa oraz jego obrońców: Polaków i Żydów. Jedna z trzech takich mogił na przestrzeni zaledwie kilkudziesięciu metrów.
Miejsce to kryje historię niezwykłą, przedziwną. Dzieje wielu ludzi splotły się w tym miejscu i jakimś niewidocznym a nierozerwalnym węzłem złączyły ich aż do tej niepokojącej granicy, gdzie życie spotyka się ze śmiercią i przechodzi do historii. Jako obraz z przeszłości, element odwiecznego i nieubłaganego przemijania, ulotne wspomnienie.
Jakże inaczej wyglądały kiedyś te strony. Wcale niedawno, bo ledwie 85 lat wcześniej. Hanaczów, Anno Domini 1931. Duża, ludna wieś, jakich niegdyś w Galicji Wschodniej było setki. Sielski krajobraz z białą dominantą wiejskiego kościoła i zabudowań klasztornych, długi, łagodny wąwóz obramowany zieloną ścianą drzew. Ubogie, choć zadbane domy.
Na kilka lat przed wybuchem wojny Hanaczów liczył 430 gospodarstw i niespełna 2100 mieszkańców, z tego ponad 1800 Polaków, 200 Ukraińców i 100 Żydów. Wieś miała niemal wyłącznie polski charakter w odróżnieniu od większości sąsiednich miejscowości. W miejscowości działała straż pożarna, ćwiczył oddział „Strzelca”, funkcjonowała szkoła.
Tak, w odróżnieniu od większości tamtych ziem, Hanaczów był niemal czysto polski. W 1939 roku we wsi byli już właściwie sami Polacy. Wielu z tych, co do tej pory podawało się za Ukraińców, wystąpiło z cerkwi i przystało do rzymskiego katolicyzmu. Były trzy–cztery rodziny żydowskie, duże, wielopokoleniowe. I jeszcze kilka mieszanych, polsko-ukraińskich. Inaczej było w sąsiedniej Hanaczówce. Jej domy przylegały do ostatnich zabudowań Hanaczowa. Tam było wszystko wymieszane. Polacy i Ukraińcy. Jakże interesujący świat wyłania się zawsze z opowieści ludzi pamiętających tamtą inność, tak dziś nieosiągalną, że wydaje się ona aż nazbyt bajkowa. Świat harmonijny, barwny, zdobny kilkoma językami i wyznaniami, bogaty różnorodnością swoich mieszkańców.
Idylla. Podobnie zapamiętał swoją wioskę Kazimierz Węgrzyn: Hanaczów tonął w sadach, ogrodach i kwiatach. Był piękną, czysto polską wioską, o urzekającym krajobrazie, położoną 28 kilometrów na południowy wschód od Lwowa, u podnóża od strony północnej pasma niewysokich gór zwanych Gołogórami. Pokrywały je lasy liściaste. Podszycie leśne było bogate w maliny. […]
Przez Hanaczów przepływały dwa potoki, a gdy wliczyć pola hanaczowskie, to trzy. Jeden płynął od strony Hanaczówki, z południa, którego źródło było we wspomnianych Gołogórach. Nad tym potokiem był młyn Kaczora, w mocno z Hanaczowem powiązanej Hanaczówce, gdy chodzi o jej mieszkańców narodowości polskiej, bo w tej wiosce mieszkali również Ukraińcy.
I to współistnienie, obecne w lepszej czy gorszej formie, odkąd pamiętano. Polski Hanaczów oddzielał od ukraińskiej Hanaczówki tylko przydrożny krzyż na rozstaju dróg. Wspólne święto Jordan w Przemyślanach, błogosławieństwa kapłanów obu obrządków, barwne kramy wyznawców wiary Mojżesza zamknięte w niedziele. Wspólne wesela. Dzieci o krwi tak zmieszanej, jak tylko różny może być owoc miłości Polki i Ukraińca, Ukrainki i Polaka, Żydówki i Ukraińca… i tak dalej. Polacy, Ukraińcy, Żydzi. Spleceni ze sobą setką i tysiącem rozmaitych spraw, tych większych i mniejszych, codziennych, podstawowych, regulujących wszystkie aspekty ludzkiego współżycia. Połączeni setką i tysiącem różnych koligacji, żyjący – no właśnie – ze sobą, czy jednak obok siebie?
Dzieci nie widziały różnic, ale i polskie, i ukraińskie, i żydowskie, miały własne święta, nie religijne, nie państwowe, ale dziecięce właśnie. Swoje. Podglądanie pracy drogomistrza w granatowym mundurze, który niestrudzenie usiłował wyrównać swym walcem niemożliwie dziurawe drogi powiatu. Odwiedziny u sąsiadów różnych wyznań i narodowości podczas ich świąt, co zwykle wiązało się z poczęstunkiem tradycyjnymi potrawami. Witanie śmiechem handlarza słodyczy z Przemyślan, pana Hirszfelda, który dobrotliwie traktował swoich małych „klientów”.
W pobliskich Przemyślanach w żydowskiej rodzinie inteligentów i muzyków na świat przyszedł Leopold Kleinman. Mały Poldek zapamiętał na zawsze perlisty dźwięk starej maszyny do szycia typu Singer, obsługiwanej przez żydowskiego sąsiada. Pamiętał pierwsze miłości, przygody, przyjaciółki i przyjaciół ze szkolnej ławy, lekcje muzyki u pani Hawronowej, Ukrainki. I smaczne jabłka z księżego sadu zrywane z ferajną z wielonarodowej, koedukacyjnej szkoły powszechnej. I muzykę.
Właśnie, muzyka. Poldek wraz z ojcem, bratem i kuzynami grali na weselach, bar micwach, balach policjantów, nauczycieli, uroczystościach… grał skoczną muzykę, ale i doniosłe melodie: Mazurka Dąbrowskiego i Pierwszej Brygady. Grał wszystko. Od dzieciństwa wpajano mu, że klezmer musi umieć zagrać wszystko. Kleinmanowie byli znani w Przemyślanach. Rodzina od pokoleń związana była z muzyką klezmerską. Kapela dziadka Leopolda, Pejsacha Brandweina, koncertowała w całej Galicji, nawet w Wiedniu na dworze cesarskim, w obecności samego najjaśniejszego Franciszka Józefa, pana wielu krain i narodów, w tym narodów zamieszkujących Galicję Wschodnią.
Żydzi stanowili etniczne i kulturalne dopełnienie galicyjskiego krajobrazu. Paweł Wyspiański wspominał ich z ciekawością, przez wzgląd na ich „inność”, ale i koloryt, który dla niego miał wyłącznie pozytywny odcień. Jako fragment większej całości, której na imię było młodość.
Naród rodzimej kultury, inne stroje, obyczaje i wyznanie mojżeszowe. Trudnili się przeważnie handlem, rzemiosłem, rzadziej rolnictwem. Ubiór kobiet mieszczański bluzka i spódnica, trzewiki, chustka na głowie. Dziewczęta chodziły latem bez nakrycia głowy, a mężatki miały głowy ogolone, na które zakładały perukę. Mężczyźni mieli beret (szałamach), kapelusz lub czapkę. Długi płaszcz, chałat (bekesza), białe skarpetki, pantofle skórzane lub buty z cholewami. Głowy golone, koło uszu długie kręcone włosy (pejsy), broda, wąsy.
Potrawy żydowskie inne mięso, ryby, mocno solone, zaprawiane cebulą i pieprzem. W sobotę (szabes) rosół z makaronem (łokszyny), mięso (kura) i ziemniaki. Po obiedzie plecionka (kojtecz) lub okrągłe bułeczki, wódka (szabesbromf). W piątek Żydzi szli do kąpieli, mieli swoją łaźnię (parnię). Kahał to gmina żydowska, a rabin (rebe) pełnił funkcję duchownego i załatwiał wszelkie spory między Żydami, on też sprzedawał tylko drożdże.
Żydzi mieli swoje szkółki (chedery), gdzie dzieci uczono języka hebrajskiego już od czwartego roku życia, Biblii z tłumaczeniem Pisma Świętego, zwanego Talmudem. Święta, wesela, obrzezanie chłopca obchodzono ściśle wg rytuału. Między sobą rozmawiali żargonem żydowskim zniekształconym językiem niemieckim. Korzystali ze szkoły polskiej, a w statystyce podawali narodowość polską.
Wydawać by się mogło, że okolice Przemyślan i samo miasteczko wyjęte zostały żywcem z obrazkowej idylli dawnych Kresów, tak chętnie przedstawianej jako barwna, legendarna kraina opisana przez Sienkiewicza, zamieszkana przez ludzi o porywistych charakterach i szczerych sercach. Ludzi mieszkających ze sobą w zgodzie. Taki pejzaż dawnej Polski Wschodniej jest prawdziwie piękny, pociągający, atrakcyjny, choćby przez pryzmat pysznych, a czasem i pogardliwych myśli Polaków o dzisiejszej biednej i zaniedbanej Ukrainie.
Powiat przemyślański stanowił mozaikę narodowości, wyznań i kultur. Według niepełnych danych z 1939 roku, ostatniego roku pokoju, zamieszkany był (przyjmując kryterium wyznania) przez prawie 49% grekokatolików (w ogromnej większości Ukraińców), ponad 42% stanowili rzymscy katolicy (niemal wyłącznie Polacy), a resztę – około 8% stanowili Żydzi. Grupy te tworzyły barwny konglomerat, pasujące do siebie części układanki dawnej Polski, spuściznę wieloetnicznego dziedzictwa przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.
Dzieci i młodzież – Polacy, Żydzi, Ukraińcy – nie czynili jeszcze między sobą wielkich różnic. Bawili się razem, wspólnie przeżywali przygodę dzieciństwa. Nawet jeśli za kilka lat Adam będzie służył w samoobronie i zginie z ręki Iwana, a Mosze nie przeżyje tragedii przemyślańskiego getta. Kazimierz Mądrzak z pewnym rozrzewnieniem pisał po latach o tym jeszcze dobrym czasie dzieciństwa:
Miasto miało dwie szkoły powszechne, męską i żeńską. Dzieci były bardzo grzeczne i zdyscyplinowane, bo od młodości były przygotowywane do pracy i porządku, dlatego nie robiły głośnych awantur. Nad ich przygotowywaniem do przyszłości czuwali nauczyciele, a zachowaniem starszyzna, i w razie zauważenia niewłaściwego postępowania młodzieży bardzo surowo reagowała i przywoływała do porządku.
Oprócz tych dwóch szkół było prywatne gimnazjum im. Królowej Jadwigi, do którego były przyjmowane dzieci urzędników i bogatych rodziców (nauczycieli, właścicieli ziemskich, Żydów), osób mogących opłacić naukę. Przy gimnazjum istniała orkiestra dęta, prowadzona przez prof. Misiaka. Druga orkiestra została założona przez ks. Piotra Stanoszka, wielkiego przyjaciela młodzieży, który po utworzeniu Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej, męskiej i żeńskiej, zajął się młodzieżą „mieszczuchów”. Młodzież chętnie garnęła się do tych organizacji i do nauki grania na instrumentach mimo braku czasu i pracy fizycznej.
Po sześciu miesiącach nauki pierwszy koncert odbył się na Boże Narodzenie, podczas którego zespół grał w kościele kolędy. Młodzież rodzin biedniejszych, a tych było wielokrotnie więcej, prawie do gimnazjum nie uczęszczała. Zasilała miejscowe warsztaty rzemieślnicze. Wielu zdolnych uczniów przemyślańskich kończyło edukację na siedmiu klasach.
Parkiem miejskim był piękny lasek z terenami zielonymi, sąsiadujący z Przemyślanami, zwany „Brzezinką”. W gorące, letnie dni był wykorzystywany przez młodzież i starszych do odpoczynku. Po leśnych ścieżkach często spacerowali notable miejscy i opowiadali o sprawach miasta. Tam też znajdował się stadion sportowy. Dla rozrywki młodzieży był budynek „Sokoła”, w którym się chętnie gromadziła i wspólnie wesoło się bawiła. Tam też można było obejrzeć, w każdą niedzielę, filmy w kinie objazdowym, bo stałego nie było.
Na scenie koło amatorskie grało jakieś przedstawienie, a do występu przygotowywał najczęściej dyrektor szkoły ‒ K. Pękalski. Najczęściej były to jasełka. W mieście nie było stałej komunikacji. Jedynie miejscowe furmanki mogły do celu zawieźć chętnych, a przejazdom towarzyszyły tumany kurzu (na niektórych ulicach).
Na zabawy i wydarzenia kulturalne chodzili wszyscy, bez różnicy na wiarę i narodowość. „Prawdziwy sztetl przyjaźni” ‒ wspominali wiele lat później ocaleli z Zagłady, trochę idealizując tamten czas. Katolicy chodzili do kościoła i cerkwi. Żydzi, szanując niedziele, wtedy nie handlowali. A część chrześcijańskich kupców nie otwierała sklepów w szabas. Miejskie gimnazjum nieodłącznie było związane z setką śmiesznych, ciepłych wydarzeń, jakich wiele wśród młodzieży wchodzącej w najlepsze lata życia. Życie młodych ludzi upływało na nauce i zabawie, ale w duszach tlił się patriotyzm państwowy, czasem przechodzący w patriotyzm narodowy czy wręcz nacjonalizm. Dopóki jednak nie było w tym szkody dla Żydów i Ukraińców, Przemyślany pozostawały senne, jakby uśpione w stałym, powolnym rytmie odwiecznie i na zawsze wyznaczonych zajęć. Janina Kandefer wspominała: Dulce et decorum est pro patria mori ‒ te i inne sentencje były wszędzie. Do kościoła chodziło się parami. Obowiązkiem uczniów gimnazjum było być na przedstawieniach objazdowego teatru, który przyjeżdżał do Przemyślan raz w miesiącu. Był to Teatr Podolsko-Pokucki Zuzanny Łozińskiej. Po południu wystawiali sztuki dla młodzieży, a wieczorem komedie dla dorosłych. Czasem przyjeżdżał inny teatr, i jeśli miał w swoim repertuarze przedstawienie dla młodzieży, to trzeba było na nim być obecnym.
Pan dyrektor mieszkał we Lwowie, a w dniach nauki u Państwa Kowalczyków, których dom stał naprzeciwko budynku gimnazjum. Czasami przyjeżdżał jego syn i żona. […] Dyrektor był dobrym wychowawcą, wymagającym i opanowanym. Gdy się irytował na uczniów, to przeważnie wymienia nazwy małp. Pomagało to w opanowaniu złości. Wymagał bieżącej wiedzy, więc trzeba było czytać książki i gazety. Lekcje prowadzone przez niego były nie lada przeżyciem w sensie pozytywnym.
Ta idylla to nie była to do końca prawda, choć w oczach dzieci problemy schodziły na plan dalszy. Echa problemów etnicznych rozlegały się i w Hanaczowie, i w pobliskich powiatowych Przemyślanach. Im bliżej było wojny, tym pogarszały się wzajemne relacje. Z miesiąca na miesiąc koledzy z jednej klasy coraz bardziej stawali się Polakami, Żydami, Ukraińcami, a mniej – kolegami, towarzyszami zabaw, dziewczętami i chłopcami. Zaostrzały się podziały etniczne. Zbyt mocno rozbudziła falę nacjonalizmów nadchodząca wojna. Wojna, w której każdy musiał wybrać sobie narodowość. Nawet jeśli nie do końca tego chciał i nie tęsknił za tym „innym światem”.
Wspólny Jordan skończył się w 1936 roku, na długo zanim wybuchła wojna. Proboszcz przemyślańskiej parafii, ksiądz Stanisław Kwiatkowski, jak zwykle dotąd, ruszył na most na Gniłej Lipie, by poświęcić wodę wspólnie z grekokatolickim kapłanem. Zdębiał, gdy zobaczył wśród ukraińskich wiernych transparent z napisem: „Boże, błogosław naród ukraiński”. Oburzony tym faktem, nakrzyczał na księdza z cerkwi i rozgniewany zawrócił polskich uczestników procesji do kościoła, gdzie poświęcił wodę już tylko dla nich. Podobnych sytuacji było więcej. Polacy z niechęcią patrzyli na wszelkie próby podkreślania niezależności i marzeń o swoim państwie ze strony ukraińskich sąsiadów. Ukraińcy, pomni na faktyczną likwidację ich szkolnictwa, z coraz większą wrogością odnosili się do państwa polskiego, postrzegając w nim już niemal otwarcie narzędzie polskiej okupacji. Wielu głęboko zapadła w pamięć pacyfikacja Małopolski Wschodniej, gdy w odpowiedzi na terror ukraińskich nacjonalistów żołnierze Wojska Polskiego stosowali odpowiedzialność zbiorową, ze śmiechem przetrząsając ubogie chłopskie gospodarstwa, nabijając się z dziewcząt, niszcząc ukraińskie symbole. Bolała upokorzona duma. Rugowanie ukraińskości z życia publicznego na terenach, gdzie ludność rusińska stanowiła większość lub znaczny odsetek, pchnęła wielu młodych ludzi w objęcia terrorystów spod znaku OUN.
A jednocześnie polskość pozostawała dla niejednego nie-Polaka marzeniem. I to nieosiągalnym mimo najlepszych chęci niektórych Żydów czy Ukraińców, by stać się jej częścią. Lusia Raubvogel (wówczas jeszcze z domu Gross) z zazdrością patrzyła na swoje polskie koleżanki, gdy w pięknie skrojonych mundurkach szły na zbiórki harcerskich drużyn. Dla niej drzwi do harcerstwa były zamknięte. Była Żydówką, choć kochała Polskę nie mniej niż one. Ile było takich dzieci żydowskich, które gotowe były budować Polskę razem z polskimi dziećmi, ale pozbawiono ich prawa wyboru, spychając na margines życia społecznego, do roli obywateli drugiej kategorii? Niestety. Rzeczpospolita nie była troskliwą i sprawiedliwą matką dla wszystkich swoich dzieci.
Pewnego wieczoru Poldek Kleinman grał na skrzypcach w swoim mieszkaniu. Usłyszał jakiś hałas. Otworzył drzwi. Na progu ujrzał nieznajomego mężczyznę z drągiem w ręku. Chłopiec stał zaskoczony, nie przestając grać. To wyraźnie zbiło z tropu napastnika. Nie odważył się uderzyć dziecka. Poldek długo później płakał przy rodzicach. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mógłby stać się obiektem napaści. Przecież tylko grał. Nikomu nic złego nie zrobił. Tamtego wieczoru faszystowska bojówka przyjechała do Przemyślan na „gościnne występy” aż ze Lwowa. „Poświęcili” swój czas, by zdemolować część żydowskich sklepów w miejscowości odległej o niemal 30 kilometrów od miasta Semper Fidelis. Po ulicach miasteczka rozprzestrzeniał się brzęk tłuczonych szyb i okrzyk: „Precz z Żydami”.
„Akcja” antysemitów spotkała się z potępieniem ze strony miejscowej społeczności. I z niedowierzaniem, że w Przemyślanach dzieją się takie rzeczy. Dotąd jedynie o nich słyszano ‒ o getcie ławkowym na Uniwersytecie Jana Kazimierza, o pobiciach żydowskich studentów. Tutaj – na prowincji – jeszcze tego nie było. Do czasu pamiętnej nocy listopadowej Roku Pańskiego 1938. Do mieszkania Kleinmanów przyszedł listonosz Józef Mikluszka, by przeprosić za to, co się stało. Choć to przecież nie on był sprawcą tej małej „kryształowej nocy”, a ci, którzy w nadchodzącej burzy dziejowej wzniecili prymitywne instynkty rasizmu.
Izydor Karten z pobliskiego Świrza zapisał we wspomnieniach, iż antysemityzm był na galicyjskiej wsi zjawiskiem dość powszechnym. Trochę lepiej było w powiecie przemyślańskim, ponieważ Żydzi na ogół byli bardzo biedni, jak miejscowi chłopi polscy i ukraińscy. Jednym słowem, nie było im czego zazdrościć. Nie można było z taką łatwością szermować absurdalnymi hasłami o handlu w rękach żydowskich, o rzekomych fortunach zbijanych na chrześcijanach i tym podobne.
Szedł zły czas. Jacek Cygan pisał:
Któregoś dnia, kiedy [Leopold Kleinman] szedł do fryzjerni swego ojca, zobaczył przed drzwiami grupkę młodych mężczyzn. Takie same grupy stały przed fryzjernią Fechtera po drugiej stronie ulicy Mickiewicza oraz przed żydowskimi sklepami. Stali w milczeniu i blokowali wejście. Poldek podszedł, powiedział „przepraszam”, chciał się przecisnąć. Patrzyli na niego zimno, po czym bez słowa brutalnie go odepchnęli. To już nie były tylko słowa, ba, słów nie było wcale. Zapamiętał nienawiść, z jaką patrzyli na niego. Pewnej nocy w lipcu, wracając z potańcówki, jaką regularnie urządzała dla młodzieży pani Hawronowa, zobaczył kilku Ukraińców na koniach. Na rękawach mieli opaski w kolorze żółtym i niebieskim. Krzyczeli coś o »niezawisimej Ukrainie«. Kiedy mijali Poldka, jeden pochylił się i warknął: „‒ Budiem riezat’ Żydów i Polaków!”.
Poldek nie znał ani tych, co blokowali sklepy, ani tych na koniach. Jego koledzy i koleżanki, sąsiedzi rodziców, nadal odnosili się do niego i jego rodziny serdecznie i po przyjacielsku, jednak czuł, że coś popsuło się w jego ukochanych Przemyślanach. Miał wrażenie, że ludzie inaczej patrzą na siebie na ulicach […].
Spokojna dotąd, nawet chwilami nudna codzienna egzystencja na galicyjskiej prowincji kończyła się bezpowrotnie. Coś złego, puszczonego raz w ruch, uruchomionego jakąś odległą, zaklętą wajchą, zaczęło zataczać coraz szersze kręgi i docierać nawet do niezmąconego, sennego życia prowincjonalnego miasteczka. Demony uśpione gdzieś w zakamarkach ludzkich dusz zostały obudzone do życia. A ich podszepty, pokusy i żądze już wkrótce przynieść miały straszliwe owoce.
Coraz częściej źle patrzyli na Hanaczów najbardziej radykalni spośród zwolenników samostijnej Ukrainy, ponieważ, poza stolicą powiatu, wieś była magnesem polskości i największym ośrodkiem tej narodowości w powiecie. Ukraińcy żeniący się z hanaczowiankami stawali się Polakami i przechodzili na rzymski katolicyzm. Podobnie było z ukraińskimi żonami hanaczowian. Owoce ich miłości, dzieci, były już dziećmi polskimi. Hanaczów przyciągał polską kulturą, dobrym zorganizowaniem wioski, prężnym rozwojem rolnictwa, ba, nawet poszukiwaniem ropy naftowej. Z zazdrością, a może i zawiścią patrzyli na gospodarstwa sąsiadów okoliczni Ukraińcy z Siedlisk, Stanimierza, Hanaczówki.
Nienawiść wzbierała w ludziach. Dotarła i do Hanaczowa. Kazimierz Węgrzyn wspominał ostatnie miesiące przed wojną:
Pamiętam, jak mówili ludzie starsi, że narasta napięcie między Ukraińcami i Polakami, a przykładem była śmierć męża mojej sąsiadki, siostry Jana Figurskiego („Terpiły”) mieszkającej poza Hanaczowem. Ukraińcy zabili go wyrwanymi z płotu sztachetami.
Dobrze pamiętam znanego we wsi Jasia z Hanaczówki, niskiego wzrostu, który chodził w granatowej czapce rogatywce z orzełkiem, ale nie było sztywna jak strażacka czy kolejarska. Z opowiadania starszych wiem, że na festynie zorganizowanym przez Ukraińców w Hanaczówce, Jasio tańczył z dziewczyną, a obok niego tańczący Ukrainiec zdjął mu czapkę i rzucił pod nogi, mówiąc, że tak należy czynić z „tuju woronu”, tą wroną (orzełkiem). Jasiu odpowiedział podbródkowym, i tak się zaczęło. Interweniowało dwóch policjantów. Ja ich widziałem, będąc na Błoniu, jak jechali na rowerach z karabinami do Hanaczówki, i jak wracali z obandażowanymi głowami. Mówiono, że to kobiety ukraińskie poturbowały ich kamieniami. A policjanci nawet nie oddali strzału ostrzegawczego. Na pomoc Polakom z Hanaczówki szli mężczyźni z naszej wioski.
Przemoc stała się elementem codzienności. Tej samej, która jeszcze niedawno wydawała się niewzruszona, zbliżona do sielanki, taka na zawsze szczęśliwa, choćby i biedna. Świat oszalał. To nie był już tamten wspomniany wcześniej z sentymentem, wyidealizowany, barwny inny świat. A był to dopiero wstęp do prawdziwego szaleństwa.
Sielski na pozór krajobraz spokojnej, sennej miejscowości rozsypał się jak domek z kart, gdy do Galicji zawitała największa z dziejowych burz. Pejzaż tamtego świata zniknął razem z częścią tamtych ludzi. Zniknął dosłownie, jak znika łupina orzecha porwana nurtem rzeki, jak suchy liść wrzucony do gorejącego ognia. Ale – co było najstraszniejsze dla mieszkańców tamtego świata – zniknął nagle. Na co żaden z nich nie był przygotowany.
Najpierw zniknęła Polska. Pożegnała swoich synów w czasie powszechnej mobilizacji. Szli młodzi chłopcy, Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Walczyć i ginąć w wojnie, o której każdy mówił. Ale w istocie nikt nie miał o niej pojęcia. Mówiono o starciach z czasu poprzedniej wojny, której weterani nadal żyli. Czołgu prawie nikt nie widział, samoloty oglądano z ciekawością podczas pokazów we Lwowie. Tamten Wrzesień nie dotknął w szczególny sposób samego Hanaczowa. Ot, kilka razy wysoko nad wsią zabrzęczał samolot. I wszystko. Rzekłbyś: nic szczególnego. Wojna daleka, wojna bezpieczna, wojna, o której tylko można było słuchać w radiu i czytać w gazetach dowożonych z powiatowych Przemyślan. Choć ciekawskie dzieciaki wspinały się na pobliskie wzgórze, by obserwować zeń dymy nad bombardowanym Lwowem.
Wojna dała się natomiast zauważyć w pobliskich Przemyślanach. Po kilku dniach władzę objęli funkcjonariusze Policji Państwowej, ponieważ na prowincji zaczęło robić się niespokojnie. Ukraińska młodzież spotykała się częściej. Pojawiły się – początkowo nieliczne i ukryte – pogróżki wobec Polaków i Żydów, zapowiedzi o „porachunkach”. Gdzieniegdzie widziano nocą uzbrojonych osobników, przemykających od wsi do wsi. Polacy z niepokojem wsłuchiwali się w audycje radiowe. Wiadomości były złe i tylko złe, coraz gorsze. Z rosnącym niepokojem słuchano o szybkim marszu wojsk niemieckich i utracie kolejnych miast i regionów. Niektórzy Ukraińcy nie kryli już nawet uśmiechów. Rozumieli, że polski front się łamie i sprawy przybierają dla Polaków fatalny obrót. Liczyli na Samostijną i wolność, jaką miał przynieść Hitler. Jaka by ona nie była. Byle już bez Polski.
Policjanci starali się patrolować teren, utrzymać bezpieczeństwo, ale było ich za mało, by dotrzeć wszędzie. Nie było już Polakom i Żydom bezpiecznie zapuszczać się do wiosek ukraińskich oddalonych od głównych traktów i większych miejscowości. Do Przemyślan dotarł potok uciekinierów ze środkowej Polski. Przynieśli przerażające wieści o klęskach, o bombardowaniu kolumn uchodźców, o pancernych armiach zakutych w żelazo, którym nie mogli się przeciwstawić polscy ułani i piechurzy. Ewa Piątkowska zapisała w swym pamiętniku pod datą 7 września:
Samochody uciekinierów ciągną sznurem. Chyba cała Polska ucieka. Widocznie władze potraciły głowy. Falangami uciekają młodzi mężczyźni. Któż ma walczyć na froncie?! […] Wśród społeczeństwa Przemyślan słychać pomruk:
‒ Co, mamy karmić dezerterów? Niechęć do uchodźców mężczyzn rośnie, padają słuszne głosy:
‒ Nasi mężowie leją krew za ich miasta, a oni wieją na Rumunię.
Te rzesze uchodźców deprawująco wpływają na życie miasta. Uchodźcy opowiadają fantazje, wzmagają strach i sieją postrach. Wieczorem komunikaty podały, że padły pierwsze strzały obrońców Warszawy. Kto ma bronić Warszawy, skoro rząd ją opuścił?
Zbiegowie i pojedynczy żołnierze z rozbitych oddziałów, wycofujący się ku granicy rumuńskiej, coraz częściej „znikali” bez śladu, by już nie powrócić. W pobliżu dróg grasowały bandy złożone częściowo z członków OUN, wyczekujących na sygnał do rozpoczęcia walki o „samostijną” Ukrainę, przy boku Hitlera, a inne rekrutowały się ze zwolenników Związku Sowieckiego. W drugiej dekadzie września doszło jednak do ich pacyfikacji przez spontanicznie zebraną grupę wojskowych i policjantów. Świadek tych wydarzeń, Józef Wyspiański, wspominał:
Wielokrotnie widzieliśmy duże zgrupowania wojskowych i pojedynczych żołnierzy idących w stronę miasta. Kilkakrotnie młodzi Ukraińcy z Krosienka kryli się w przydrożnych krzakach i na polach ziemniaczanych, obserwując przechodzących żołnierzy. Jeśli wycofująca się grupa żołnierzy była nieliczna lub złożona tylko z kilku żołnierzy, Ukraińcy wychodzili wówczas z ukrycia i strasząc ich, zabierali broń i amunicję. Widocznie rozbrojeni żołnierze powiadomili policję w Przemyślanach.
Mieszkałem w pobliżu tych wydarzeń i dobrze je widziałem. Obserwowałem również reakcję policji i wojska. Kilkunastu uzbrojonych policjantów i żołnierzy chyłkiem podeszło rowami przy szosie do miejsca, gdzie zaczaili się Ukraińcy. Następnie na sygnał wyskoczyli z rowu i z okrzykiem: Huraa! [i] pobiegli w stronę Ukraińców ukrytych w ziemniaczanych łętach. Zaskoczeni amatorzy kradzionej broni zaczęli uciekać w stronę lasu, a policjanci otworzyli ogień z broni ręcznej. Zastrzelono wtenczas siedmiu Ukraińców z Krosienka.
I nadszedł ów dzień – 17 września. Od rana było jakoś inaczej. Ci, co go zapamiętali, wspominali, jak czuli wtedy coś dziwnego, tak jak kilka tygodni wcześniej tuż przed wybuchem wojny. I w Hanaczowie, i w Przemyślanach gruchnęła wieść o przekroczeniu granicy wschodniej przez wojska sowieckie, o ciężkich walkach z Niemcami pod Warszawą, o nieustannym odwrocie pobitej armii. Wysoko na niebie pojawiły się chmary samolotów z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Nikt do nich nie strzelał. Nikt z nimi nie walczył. Nie było już komu. Małe grupki wojska z oddziałów rezerwowych i zapasowych oddziałów pospiesznie zmierzały na południe, ku granicy węgierskiej.
Mnożyły się trwożne wiadomości o napadach ukraińskich bojówek na polskich żołnierzy i cywilów, o pierwszych samosądach na „polskich panach”, o mordowaniu Polaków. Powtarzano plotki o torturach, jakim bojówkarze mieli poddawać schwytanych urzędników i policjantów. Lasy na południe od Przemyślan owiane zostały złą sławą. Przejeżdżający przez nie ginęli bez śladu. Policja nie odważyła się już zapuszczać daleko od miasteczka. Bandy miały dużo broni i rosły w siłę. Potrzeba było wojska, aby przywrócić porządek na terenach wiejskich, a wojska już właściwie nie było. Było gdzie indziej.
Byli za to uchodźcy. Więcej ich było i więcej. Coraz liczniejsi. Rzekłbyś: okruchy klęski, rozsypane trybiki tego wymarzonego mocarstwa, którym przecież Druga Rzeczpospolita nigdy nie była, a właśnie na oczach wszystkich chyliła się ku upadkowi. Jakże szybkiemu. Jak bardzo sromotnemu. Bez szans na łaskę ze strony zwycięzców, wszak jeszcze kilka tygodni wcześniej ufna była we własną siłę i w zawarte sojusze. Uciekinierzy prosili o wodę, ciepłe posiłki, cokolwiek. Wyczerpani, bez nadziei, bez wiedzy, że sąsiednie miejscowości, zamieszkane przez Ukraińców, nie potraktują ich tak życzliwie.
Polacy nie chcieli uwierzyć, że na ich oczach właśnie rozpada się Polska. Ta wymarzona, wywalczona, tak przecież niedawno zwycięska… Najwięksi optymiści trzymali się jeszcze nadziei, jaką był pomruk dział od zachodu. Lwów się bronił. Audycje radiowe przynosiły pesymistyczne wieści, ale nadal wierzono, że uda się doczekać pomocy ze strony zachodnich sojuszników. Wierzono już chyba nawet wbrew nadziei i zdrowemu rozsądkowi. Z okolicznych wzgórz wypatrywano dymów nad Lwowem, niezmiennych od pierwszych dni września, bo pożary trawiły miasto pozbawione osłony myśliwców. Ze wzgórza „Piaski” pewnego razu ktoś ostrzelał hanaczowian z karabinu.
Wkroczenie Sowietów nieliczni polscy hanaczowianie potraktowali wręcz jako sukces… Wojska Polskiego. Wszyscy mieszkańcy dobrze słyszeli trwającą już od przeszło tygodnia głuchą kanonadę dochodzącą od Lwowa. Miasto nadal walczyło. Ale ani w Hanaczowie, ani w Przemyślanach nikt nie mógł wiedzieć, że Lwów broni się ostatkiem sił, całkowicie okrążony, a jego obrońcy walczą z wojskami obu najeźdźców. Nie wiedzieli też, że walczyli z całkowitą świadomością klęski, ponieważ idąca na odsiecz miastu Armia „Małopolska” generała Kazimierza Sosnkowskiego wykrwawiła się na przedpolach miasta, bezskutecznie próbując, mimo ogromnych strat, przerwać niemiecki pierścień otaczający stolicę Małopolski Wschodniej.
Wreszcie nadeszli Sowieci. Już pierwsze godziny nowych rządów pokazały ich charakter. Był 20 września 1939 roku, kiedy około godziny szesnastej do Przemyślan wjechały czołgi z gwiazdami na pancerzach. O tym, co działo się dalej, wspominał policjant Aleksander Szymel:
Na rozkaz komisarza Policji Państwowej Zygmunta Meyera ustawiliśmy się wszyscy policjanci w dwuszeregu na ulicy Sokoła […] vis-à-vis lokalu posterunku i komendy powiatowej PP. Czołgi podjechały i otoczyły nas kołem, wymierzając w nas działka i broń maszynową. Następnie podszedł do nas politruk i przemówił dość grzecznie po polsku, oświadczając, że przychodzi jako przyjaciel, broń jednak z pewnych względów musimy złożyć i ostrzegł, że jeżeli ktoś posiada przy sobie broń jakąkolwiek lub amunicję, to winien ją natychmiast złożyć, w przeciwnym razie będzie rozstrzelany. Po otrzymaniu odpowiedzi, że broń jest złożona na posterunku, ów politruk oświadczył, że chce jeszcze rozmawiać z komendantem powiatowym PP – komisarzem Meyerem – reszta się może rozejść, gdzie kto chce.
W godzinę czasu, po rosyjsku, dowiedziałem się, że komisarza Meyera natychmiast aresztowano, a w chwilę później zostałem i ja aresztowany pod zarzutem zabójstwa tegoż politruka, który do nas przemawiał i pod zarzutem brania czynnego udziału w pacyfikacji i spaleniu dwóch zbuntowanych miejscowości w woj. tarnopolskim, tj. Błotni i Narajowa.
Dla Szymela rozpoczęła się czekistowska karuzela. W piwnicy dotychczasowej komendy policji na przemian maltretowano go i mamiono wizją stanowiska wojewódzkiego komendanta milicji w zamian za podjęcie współpracy z NKWD. Jako alternatywę podawano rozstrzelanie. Ostatecznie sowiecki sąd w trybie przyspieszonym skazał go na śmierć. Wyroku jednak nie wykonano, a odłożono w czasie. Dzięki temu przeżył, w przeciwieństwie do setek innych funkcjonariuszy Policji Państwowej, wymordowanych przez czerwonoarmistów i enkawudzistów od razu po złożeniu broni.
Mniejszości nie zapomniały o krzywdach doznanych przez Polaków, a wielu ich członków uczyniło sporo, by przypodobać się nowej władzy. Demonstracyjnie obnoszono się z nienawiścią do upadłej Polski, z pogardą do polskich sąsiadów, będących nadal w szoku po katastrofie. Jeszcze raz wspomina Kazimierz Węgrzyn:
Po kilku dniach od wejścia bolszewików, mieszkaniec Hanaczowa, Dmytro Hans, Ukrainiec z Siedlisk, ożeniony z hanaczowianką, szedł przez wieś z zawieszonym na szyi dużym bębnem i bębnił. Ludzie wychodzili na drogę, a on przekazywał wiadomość, że Stalin wydaje ucztę dla dzieci. Miały brać ze sobą talerze i inne naczynia i udać się do szkoły. Nie pamiętam takiej uczty, więc chyba na niej nie byłem. Był to początek indoktrynacji dzieci i młodzieży, co było komunistyczną metodą ogłupiania ludzi od przedszkola do wyższej uczelni.
Przypomina mi się duży plakat, na którym uśmiechnięci wodzowie, Stalin i Hitler, podają sobie ręce. W naszej wiosce, w roku 1938, a może w 1939, podjęto poszukiwanie ropy naftowej. Trwały wiercenia w głąb ziemi. Wieża wiertnicza miała ok. 30 m wysokości. Po wkroczeniu bolszewików hanaczowscy Żydzi zawiesili na wieży ogromny portret Stalina i przyozdobili kwiatami. Zorganizowali również zabawę taneczną jako wyraz radości z upadku Państwa Polskiego. Wieść niosła, że ktoś przez otwarte okno wrzucił do sali tanecznej gliniany dzban napełniony fekaliami, który się rozbił.
Ale poza tym Żydzi hanaczowscy pozostali przyjaźni polskim sąsiadom. Nie przyłożyli ręki do aresztowań, które nastąpiły kilka tygodni później. Może zapamiętali, że miejscowi Polacy traktowali ich na równi ze sobą. Również Leopold Kleinman nie pamiętał, by Żydzi z Przemyślan witali czerwonoarmistów. Miasteczko miało być wolne od wydarzeń tak powszechnych na zajmowanych przez Sowietów województwach wschodnich, zamieszkanych przeważnie przez mniejszości narodowe. A przynajmniej na pewno nie witała najeźdźców inteligencja, w dużym stopniu spolonizowana i identyfikująca się jako część polskiej społeczności, wiernej państwu.
Jeden z polskich mieszkańców Przemyślan zapamiętał jednak inaczej dzień końca Polski w tym mieście. Wyraźnie nie chciał o tym mówić. Ale wspominał z pewnością o żydowskich młodzieńcach, a nawet kobietach, którzy mieli rzucać się na szyję „oswobodzicielom”. Opowiadał o tym, jak całowali brudne, zakurzone pancerze czołgów, wręczali naręcza kwiatów skośnookim „zdobywcom”, częstowali wódką. Kto miał rację? Kogo mniej zawiodła pamięć?
Inny świadek historii, Mieczysław Twardochleb, tak zapamiętał dzień „wyzwolenia”:
Tragiczny to był dzień dla wielu Polaków, mieszkańców Przemyślan. Zaraz po wkroczeniu pierwszych oddziałów tych wojsk, kilkudziesięciu ochotników ukraińskich i żydowskich zgłosiło się do milicji. Część z nich od nowej władzy sowieckiej otrzymało karabiny i amunicję oraz czerwone opaski, które zaraz założyli sobie na ramiona, jedni na prawe, inni na lewe. Z pośród siebie wybrali komendanta i przedstawili go radzieckiemu oficerowi. Ten wybór zatwierdził i coś mu tam zlecił. To działo się na głównej ulicy miasta, przy budynku sądu grodzkiego. Inne sceny odbywały się przy budynku policji, gdzie podjechały sowieckie czołgi i gdzie rozbrajano polskich policjantów.
Lusia Gross wspominała szczerze: Reakcja Żydów na napad Niemiec na Polskę była paraliżująca, ale ponieważ są oni z natury optymistami, nie wierzyli, że Polska będzie się bronić tylko dwa tygodnie. […] Mój ojciec mając 42 lata, dostał powołanie i natychmiast wyjechał na front, bo posiadał kategorię A. Postawa Żydów na fakt wejścia wojsk radzieckich na Kresy była pozytywna. Cieszyliśmy się, że mamy szczęście nie być okupowanym przez Niemców, jakkolwiek wiedzieliśmy, że Sowieci wprowadzą swoje prawa i ograniczenia.
Ośmieleni faktycznym brakiem władzy w regionie ukraińscy nacjonaliści, nienasyceni wrześniowymi napadami na wojskowych i cywilnych uciekinierów, próbowali zorganizować w Przemyślanach pogrom „polskich panów”. Do tragedii nie doszło. Uratował „panów” prawy syn narodu ukraińskiego. W świetle pamiętnika młodej mieszkanki miasta sytuacja była następująca:
W nocy, z Krosienka, szły tłumy chłopów ukraińskich uzbrojonych w karabiny, siekiery, kosy i drągi. Zdążali do Przemyślan, by mordować i grabić polskich panów i Żydów. Naprzeciw tłumu wyszedł Ukrainiec dr Sachno i wytłumaczył chłopom, aby odstąpili od zamiaru. Po długiej perswazji dr Sachno uspokoił chłopów i zawrócił ich do swych siedzib.
Przemyślanom przyszło jeszcze dwa lata poczekać na pierwsze pogromy.
Nadzieje na sprawiedliwość społeczną i równość dla wszystkich rozwiały się tak szybko, jak się pojawiły. A przynajmniej ta sprawiedliwość była dość specyficznie rozumiana przez zwycięzców. Przedstawiciele nowych władz szybko zaprowadzili swoje porządki. Mienie Polaków – jako „panów” i „obszarników” – poddano mniej lub bardziej sformalizowanemu rabunkowi. O tym, co stało się z dworkiem szlacheckim między Hanaczowem a Przemyślanami, wspominał po latach jego mieszkaniec, Antoni Marcinkowski:
Najpierw stali [miejscowi Ukraińcy – D.K.M.] przy płocie i tylko patrzyli. Ale jak jeden ruski oficer powiedział im, że to jest ich, ruszyli gromadą na nasz dom i zaczęli wyprowadzać ze stajni krowy, konie, wszystko! A potem nie krępując się naszą obecnością, bo my cały czas byliśmy w domu – mama, ojciec, brat Wojtek i ja, zaczęli jeden przez drugiego grabić! Wynosili meble, zegary, obrazy, nawet zastawy stołowe, do ostatniego widelca. Znali nas, mówili codziennie „dzień dobry”, przychodzili po pomoc, gdy zachorowało im dziecko, a teraz patrzyli na nas jakbyśmy byli powietrzem. Jeden duży gdański kredens zaklinował się w drzwiach. Pół kredensu było na dworze, reszta w salonie. To wyrwali futrynę i wyszli! My wtedy schowaliśmy się u jednego Ukraińca, bardzo porządnego człowieka, który u nas pracował. Zabrał nas, bo bał się o nasze życie.
Na Polaków mieszkających poza zwartymi skupiskami ludności polskiej padł blady strach. Pamiętano dobrze o coraz śmielszych zapowiedziach „policzenia się” za „polską okupację”. Mniejszym złem było zatem oddanie dorobku życia. W najlepszym wypadku „wyrównanie rachunków” przybrało charakter rabunków. Janina Kandefer tak zapamiętała ostatni dzień Państwa Polskiego pod Przemyślanami:
Od świtu z okolicznych wsi nadciągali ludzie z workami, z motykami, widłami i siekierami. Stałam w domu, na balkonie. W pobliżu naszego domu stał dwór, zajmowany przez rodziców mojego szwagra. Na szczęście byli oni w tym czasie we Lwowie. Widziałam, jak ludzie wynosili ze dworu różne przedmioty: lustra, krzesła i inne meble. […] Modliłam się, by nie przyszła kolej na nasz dom. Około godz. 11 przed południem przez most […] nadjechał sowiecki czołg. Otoczył go zaraz tłum Żydów, zaczęli witać żołnierzy, całować czołg.
Represje sowieckiej władzy, powszechnie łączonej przez mieszkańców z Żydami, sprawiły, że relacje między nimi a chrześcijańskimi sąsiadami się popsuły. Mniej ważne było to, że terror po kilku tygodniach nowych rządów dotykał już wszystkich, kogo tylko wszechwładne NKWD uznało za wroga. Życie wypełniało nerwowe oczekiwanie na aresztowanie lub zsyłkę. Luty 1940 roku zapisał się w pamięci mieszkańców Przemyślan jako czas wygnania na stepy, w mroźną, zimową noc.
Wysiedlenia dotknęły wówczas przede wszystkim Polaków. Ale część żydowskich mieszkańców wykorzystała swoje znajomości, by przynajmniej podjąć próbę ratunku chrześcijańskich sąsiadów. Kleinmanowie uratowali w ten sposób – dosłownie już z wagonu – rodzinę miejscowego kowala. Interwencję podjęli na prośbę dziecka, które zapłakane zapukało do nich w nocy. Jakże przewrotny okazał się los – za kilkanaście miesięcy to Żydzi znajdą się w podobnej sytuacji, gdy ich „być albo nie być” będzie zależało od tego, czy ktoś życzliwy uchyli przed nimi drzwi swojego domu.
Deportacje były początkiem końca wielonarodowego powiatu przemyślańskiego. W bydlęcych wagonach jechały na Wschód setki rodzin, których winą było to, że nie pasowały do wzorca klasowego przyjętego przez sowieckich architektów „nowego życia”. Polacy jako „obszarnicy”, ale obok nich także Ukraińcy – wiadomo, wszyscy to „nacjonaliści” – a nawet Żydzi jako „spekulanci”, bo odważyli się nadal handlować mimo faktycznego zamordowania handlu przez sowieckie zarządzenia. Tragedia wywózek dodatkowo rozrywała więzi społeczne, pogłębiła podziały między ludźmi (Polacy zapamiętali nadzwyczaj gorliwego przy aresztowaniach żydowskiego milicjanta o nazwisku Szinel), ale i zrywała najpiękniejsze z uczuć, jaką jest miłość. Jednak pewnej miłości nawet śmierć nie zdołała zniszczyć… Tak pisał o tej dramatycznej historii Jacek Cygan:
Następne dni przyniosły wieść o tragedii. Okazało się, że wśród wywiezionych była rodzina Gonetów. W młodej Gonetównie, ślicznej, inteligentnej pannie, kochał się syn doktora Zimmermana, który był powiatowym lekarzem, tak zwanym fizykiem oraz wielkim polskim patriotą. Młody Józek Zimmerman słynął jako świetny sportowiec. Kiedy dowiedział się, że Gonetówna jest w transporcie, pojechał na nartach za pociągiem. Może liczył, że na następnej stacji będą doczepiane nowe wagony, że zdoła podejść, chociaż pożegnać się z dziewczyną. Nikt nie dowiedział się, czy mu się to udało, bowiem wracając, zamarzł na jednym ze wzgórz okalających Przemyślany. Znaleziono go zasypanego śniegiem.
Historia zatoczyła koło. Pod koniec istnienia Drugiej Rzeczypospolitej ofiarą antysemitów padali Żydzi. Sytuacja zmieniła się diametralnie. Teraz to Polacy stanęli w pierwszym rzędzie prześladowanych. W świetle oficjalnej wykładni systemu musieli zostać częściowo usunięci z nowych „nabytków” terytorialnych komunistycznego imperium jako klasa. W rzeczywistości jednak chodziło również o to, by „zmiękczyć” polski żywioł, pozbawiając go elit. Nieprzypadkowo pod młot NKWD, często w dosłownym tego słowa znaczeniu z uwagi na bestialskie śledztwa, do komunistycznych katowni wędrowali aresztowani nauczyciele, byli legioniści, księża, harcerze. Czekały ich wysokie wyroki więzienia, a co wybitniejszych – strzał w potylicę w cichym korytarzu aresztu lub po prostu w dusznej piwnicy. Nie było nic dziwnego w tym, że do wagonów ładowano później ich rodziny. Oficjalnie – by poddać je „resocjalizacji” na stepach Kazachstanu, na syberyjskim odludziu, w gęstwinie tundry. W praktyce byli już uznani za niemal darmową, niewykwalifikowaną siłę roboczą – niewolników, tragiczną formę nowoczesnego, dwudziestowiecznego jasyru.
W transportach, złożonych z bydlęcych wagonów, „wrogowie ludu” zamarzali całymi rodzinami. Zwłaszcza dzieci i starsi. Strażnicy wyrzucali później na postojach w śnieg małe zawiniątka. To niemowlęta. Starców kładziono pokotem jak kłody drewna. Nie było potrzeby ich chować. Ani czasu, bo transport musiał dotrzeć na czas do miejsca przeznaczenia, gdzie wywiezionych czekało „nowe życie” Bo przecież imperium nie musi troszczyć się o swoich niewolników. W swoim ogromie i wszechpotędze kształtuje milionowe masy, urabia je w żmudnym procesie wychowawczym łamania sumień i dusz, gwałcenia moralności, robotyzacji życia społecznego. Zbyt jest potężne, by pochylać się nad losem niewolnika. Jego los to praca. Koniec końców, jest tylko trybikiem w potężnej machinie, który można bez straty dla państwa natychmiast zastąpić nowym, mniej zużytym. Trybik ma za zadanie pracować. I milczeć. Niewolnicy nie mają uczuć i emocji. A jeśli nawet, to nikogo one nie interesują.
Do dziś nie oszacowano dokładnie, ile transportów z niewolnikami Stalina odprawiono z powiatu przemyślańskiego w dobie pierwszej okupacji sowieckiej. I ile ludzkich istnień pochłonęła koszmarna podróż. Legitymizacja tej zbrodni? Wytyczna systemu, rozkaz, jakich wiele padło w XX wieku w Związku Sowieckim, z serii tych modelujących Europę i Azję na nowo. Pod względem etnicznym, klasowym, religijnym. I upiorna, potężna czerwona gwiazda, wieńcząca kadłub lokomotywy ciągnącej na Wschód tyle żywego nieszczęścia.
Nowe życie. Odmieniając ten zdawałoby się całkiem estetyczny i pozytywnie brzmiący zwrot przez wszystkie przypadki, Sowieci nadali mu zupełnie inny, nieznany wcześniej wydźwięk. Zapisali te zgłoski literą strachu, wypełnili przerażeniem, bojaźnią i służalczością. Służalczością odśrodkową, okazywaną, by nie okazać się niegodnym miana pełnoprawnego obywatela wielkiego Związku Sowieckiego.
Jak wspomniano, deportacje objęły nie tylko Polaków, choć pierwszy ich impet uderzył właśnie w tę grupę narodowościową. Lusia Gross-Raubvogel wspominała długie, bezsenne noce spędzone w ubraniu i przy walizkach. Żydzi przemyślańscy także oczekiwali na wypędzenie. Sowieci nie byli skłonni wybaczyć ich pozycji, majątku (cóż z tego, że zwykle był skromny), poglądów, może i tego, że niektórzy nazbyt wyraźnie wyrażali swoje rozczarowanie ojczyzną „wiecznej szczęśliwości i dobrobytu”. A przecież powinni być wdzięczni za ukrócenie polskiego antysemityzmu, za umożliwienie nauki, kształcenia, za likwidację getta ławkowego na uniwersytecie we Lwowie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki