Ostatni raz - Helga Flatland - ebook + książka

Ostatni raz ebook

Helga Flatland

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Brutalnie szczera opowieść o relacji między umierającą matką a dorosłą córką.

Ilekroć z nią rozmawiam, myślę, że coś się zmieni, zauważam to dopiero, gdy się rozłączam, a potem zawsze zostaje we mnie poczucie czegoś nierozwiązanego.

Sigrid pochodzi z niewielkiej miejscowości w zachodniej Norwegii, ale od kilku lat mieszka wraz z dziećmi i partnerem w Oslo, gdzie pracuje jako lekarka. Rzadko wraca do rodzinnego domu, w którym została jedynie matka – Anne. Relacja obu kobiet nie jest łatwa; nierozwiązane sprawy, niewypowiedziane słowa, tłumiony od lat żal i pretensje. Gdy Anne słyszy diagnozę: nieuleczalna choroba, jej czas zaczyna rozpaczliwie się kurczyć. Cała rodzina musi się zmierzyć z nowym doświadczeniem, jednak to Sigrid słyszy od matki prośbę: „Pomóż mi umrzeć”.

Ostatni raz to dialog między matką a córką, choć więcej w nim milczenia niż słów. To też zapis rozczarowań i tęsknot, które się pojawiają, gdy wszystko się kończy.

W swojej szóstej powieści, Helga Flatland, jedna z najważniejszych współczesnych norweskich pisarek, tworzy znakomity psychologiczny portret rodziny i po raz kolejny stawia pytanie o wartość łączących nas relacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 320

Oceny
4,4 (65 ocen)
36
22
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MayaTheBeast

Nie oderwiesz się od lektury

Głęboka, przejmująca. Jedna z lepszych książek, jakie czytałam.
00
S3nszin

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, pełna trudnych emocji, niewypowiedzianych słów
00
Anndr

Dobrze spędzony czas

Tak dużo emocji, tak mało mądrości. Smutna lektura.
00
thalinka

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna! Wielopłaszczyznowa, opisy tych samych wydarzeń z różnych perspektyw. Opowiada o chorobie nowotworowej, ale bez epatowania cierpieniem, bez patosu, tak po prostu po ludzku...
00
darekzredy

Nie oderwiesz się od lektury

jeśli ktoś lubi książki o relacjach w rodzinie to 10 ba 10
00



Ty­tuł ory­gi­na­łu: Et liv for­bi
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ro­li­na Droz­dow­ska, 2022 © Hel­ga Fla­tland First pu­bli­shed by H. Asche­ho­ug & Co. (W. Ny­ga­ard) AS, 2021 Pu­bli­shed in agre­ement with Oslo Li­te­ra­ry Agen­cy
This trans­la­tion has been pu­bli­shed with the fi­nan­cial sup­port of NOR­LA
Re­dak­tor­ka ini­cju­jąca: Pau­li­na Sur­niak
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: We­ro­ni­ka Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzy­na Ko­ńczal
Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska
Ko­rek­ta: Da­ria Ko­zier­ska, Anna Zien­tekKa­ta­rzy­na Dra­gan
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny wnętrza: Ma­te­usz Cze­ka­ła
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficz­ny lay­outu se­rii i okład­ki : Ula Pągow­ska
Gra­fi­ka na okład­ce: © Ma­sha Mi­na­eva | Shut­ter­stock
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-44-1
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

W SE­RII DZIEŁ PI­SA­RZY SKAN­DY­NAW­SKICHUKA­ZA­ŁY SIĘ DO­TYCH­CZAS:

Ka­rin SMIR­NOFF, Po­je­cha­łam do bra­ta na po­łud­nie, prze­ło­ży­ła Aga­ta Te­pe­rek

Nina WÄHÄ, Te­sta­ment, prze­ło­ży­ła Ju­sty­na Cze­chow­ska

Kjell WESTÖ, Nie­bo w ko­lo­rze siar­ki, prze­ło­ży­ła Ka­ta­rzy­na Tu­by­le­wicz

Roy JACOB­SEN, Tyl­ko mat­ka, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Knut HAM­SUN, Sza­ra­dy, prze­ło­ży­ła Ma­ria Go­łębiow­ska-Bi­jak

Lau­ra LIN­D­STEDT, One­iron, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, Oczy z Ri­ge­la, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Stig DAGER­MAN, Po­pa­rzo­ne dziec­ko, prze­ło­ży­ła Ju­sty­na Cze­chow­ska

Au­ður Ava OLA­FS­DÓT­TIR, Bli­zna, prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Jo­nas T. BENGTS­SON, Ży­cie Sus, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Roy JACOB­SEN, Bia­łe mo­rze, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Ka­ren BLI­XEN, Po­że­gna­nie z Afry­ką, prze­ło­ży­li Jó­zef Gie­bu­łto­wicz i Ja­dwi­ga Pi­ąt­kow­ska

Carl Fro­de TIL­LER, Po­cząt­ki, prze­ło­ży­ła Ka­ta­rzy­na Tun­kiel

Hel­ga FLA­TLAND, Wspó­łcze­sna ro­dzi­na, prze­ło­ży­ła Ka­ro­li­na Droz­dow­ska

Roy JACOB­SEN, Nie­wi­dzial­ni, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Po­środ­ku ży­cia bywa że śmie­rć przy­cho­dzi:

bie­rze mia­rę z czło­wie­ka. O tej wi­zy­cie

za­po­mi­na się, ży­cie trwa. Lecz gar­ni­tur

szy­je się cich­cem.

To­mas Trans­trömer, tłum. Le­onard Neu­ger

1

Prze­ci­nam jej szy­ję jed­nym ude­rze­niem sie­kie­ry. Gło­wę wrzu­cam do jed­ne­go wia­dra, a cia­ło do dru­gie­go, przez chwi­lę sły­szę jesz­cze, jak pa­zu­ry dra­pią o pla­stik, a po­tem za­pa­da ci­sza. Wcho­dzę do obór­ki i bio­rę na­stęp­ną, idę, tu­ląc ją do pier­si, czu­ję drże­nie i bi­cie ser­ca pod pió­ra­mi, szep­cę do niej ci­cho, a po­tem od­wra­cam ją gło­wą w dół i przy­trzy­mu­ję za nogi, cze­ka­jąc, aż się uspo­koi. Kła­dę szyb­ko na pie­ńku, roz­ci­ągam jej szy­ję, ude­rzam moc­no w gło­wę obu­chem, a po­tem płyn­nym ru­chem od­wra­cam sie­kie­rę w po­wie­trzu i za­da­ję ko­lej­ny cios, tym ra­zem od­rąbu­jąc łe­pek.

Za­po­mnia­łam za­mknąć drzwi obo­ry, jed­na z kur ucie­kła, stoi te­raz na po­dwó­rzu i na mnie pa­trzy. Wy­da­je się zroz­pa­czo­na, może tro­chę zdez­o­rien­to­wa­na, jak­by nie do­wie­rza­ła temu, cze­go się wła­śnie sta­ła świad­ki­nią, żal mi jej, za­sta­na­wiam się, czy nie za­pędzić jej z po­wro­tem do środ­ka i nie zo­sta­wić na ko­niec, choć może w ten spo­sób tyl­ko będzie się bała dłu­żej niż to ko­niecz­ne. Gu­stav by mnie wy­śmiał, po­wie­dział, że przy­pi­su­ję im emo­cje, któ­rych w rze­czy­wi­sto­ści nie mają, że prze­no­szę na nie swo­je wła­sne uczu­cia.

– Cho­dź, sta­rusz­ko – szep­cę i ku­cam, bolą mnie ko­la­na, boli całe cia­ło, mu­szę za­dzwo­nić do Si­grid, si­ęgam po kar­mę, któ­rą mam w kie­sze­ni, pró­bu­ję ją zwa­bić, a ona prze­krzy­wia łe­pek na lewo, po­tem na pra­wo.

Ja na­wet nie lu­bię kur, moje już daw­no prze­sta­ły się nie­ść, trzy­ma­łam je tyl­ko ze względów sen­ty­men­tal­nych – a ta­kże po to, by za­cho­wać ilu­zję, że coś się tu dzie­je, w go­spo­dar­stwie mu­szą być prze­cież zwie­rzęta, tak po­wie­dział Vil­jar, gdy był tu ostat­nim ra­zem. A ja się z nim w su­mie zgo­dzi­łam, ale kar­mie­nie pi­ęciu sta­rych i nie­da­jących jaj kur dla wnu­ków przy­je­żdża­jących w od­wie­dzi­ny czte­ry razy do roku zro­bi­ło się bez­sen­sow­ne.

Sta­rusz­ka nie może się już w ko­ńcu oprzeć po­ku­sie, pod­cho­dzi i za­czy­na jeść mi z ręki. Gła­dzę ją po pió­rach i po­zwa­lam wy­dzio­bać kar­mę do ko­ńca, po czym ją za­bi­jam.

2

– Si­grid? Dzwo­ni­ła two­ja mat­ka – mówi Aslak, gdy sta­ję w pro­gu. Leży na ka­na­pie od­wró­co­ny do mnie ple­ca­mi. Pod­no­si mój te­le­fon w de­mon­stra­cyj­nym ge­ście, ale na mnie nie pa­trzy. – Chy­ba cho­dzi o coś z ku­ra­mi.

– Jak to „chy­ba”? – py­tam, zdej­mu­jąc buty i kurt­kę.

– Nie no, na pew­no cho­dzi o coś z ku­ra­mi, ale nie za­ła­pa­łem, o co kon­kret­nie.

– No to pra­wie wszyst­ko ja­sne. – Opa­dam na fo­tel obok nie­go, nie mam siły po­wie­dzieć nic wi­ęcej.

Aslak śmie­je się krót­ko, od­wra­ca się i na mnie zer­ka.

– Tak to już bywa, jak się za­po­mi­na te­le­fo­nu. Wy­glądasz na zmęczo­ną – do­da­je, co od­bie­ram jako wy­raz uzna­nia.

Je­stem zmęczo­na. Tak zmęczo­na, że ka­żde sło­wo, ka­żdy ruch i ka­żda myśl sta­no­wią dla mnie wy­si­łek.

– Ale dziś już pi­ątek – stwier­dza Aslak, jak­by pod­su­mo­wu­jąc moje my­śli, uśmie­cha się i kle­pie mnie po udzie. – Vil­jar chce na obiad tor­til­le z far­szem, ale nie myśl, że to moja wina, on chy­ba na­brał ta­kich pi­ąt­ko­wych przy­zwy­cza­jeń w przed­szko­lu. Nie wiesz, czy Mia będzie na obie­dzie?

Mia jest u swo­je­go ojca i oczy­wi­ście nie przyj­dzie. Aslak jest tak pe­łen na­dziei, a ja nie mam siły mu tłu­ma­czyć, że nie od­zy­wa­ła się już od kil­ku dni.

– Nie prze­bie­rzesz się? – py­tam za­miast tego, wska­zu­jąc ski­nie­niem gło­wy jego ro­bo­cze spodnie. – Prze­cież mamy pi­ątek.

Od­wle­kam roz­mo­wę z mamą, idę na górę do Vil­ja­ra, któ­ry sie­dzi w na­mio­cie roz­sta­wio­nym w po­ko­ju, z iPa­dem na ko­la­nach.

– Cze­ść, Vil­jar. – Wty­kam gło­wę do na­mio­tu i ca­łu­ję go w po­li­czek. Do warg przy­le­pia­ją mi się mo­kre, sło­ne okrusz­ki i do­strze­gam, że mały ma po­ma­ra­ńczo­wą bu­zię i ręce. – O rany, do­sta­łeś chrup­ki se­ro­we przed obia­dem?!

Vil­jar kiwa gło­wą, nie od­ry­wa wzro­ku od świn­ki Pep­py. Aslak dał mu całą pacz­kę chru­pek, to chy­ba coś w ro­dza­ju kom­pen­sa­cji czy może de­mon­stra­cji, ale już na­wet nie pró­bu­ję zro­zu­mieć, co chce osi­ągnąć. Po­dej­rze­wam, że sam nie wie. Ostro­żnie od­bie­ram pacz­kę chru­pek Vil­ja­ro­wi, któ­ry na szczęście nie pro­te­stu­je.

– Jesz­cze je­den od­ci­nek i ko­niec – mó­wię, gdy Pep­pa i resz­ta jej ro­dzin­ki wy­bu­cha­ją tym idio­tycz­nym śmie­chem, któ­rym ko­ńczy się ka­żdy od­ci­nek, za­wsze z ja­ki­mś pro­ro­dzin­nym mo­ra­łem. Vil­jar wpraw­ny­mi ru­cha­mi prze­wi­ja li­stę od­twa­rza­nia.

Bio­rę prysz­nic, dwu­krot­nie myję wło­sy, na­my­dlam się an­ty­bak­te­ryj­nym my­dłem przy­nie­sio­nym z ga­bi­ne­tu, szo­ru­ję całe cia­ło, pod pa­znok­cia­mi też, ale nie je­stem wy­star­cza­jąco czy­sta, mam na skó­rze i we wło­sach bak­te­rie przy­nie­sio­ne przez pa­cjen­tów z mo­krym kasz­lem, ro­pie­jący­mi ra­na­mi, swędzącym kro­czem i ci­ężką od grze­chów du­szą. W nie­któ­re dni mam wra­że­nie, że wci­ąga­ją mnie w swo­je pro­ble­my, nie po­tra­fię się usta­wić na wła­ści­wej po­zy­cji, a oni bio­rą po pro­stu to, cze­go chcą, i wy­cho­dzą. W ta­kich wy­pad­kach nie umiem im od­ma­wiać, wy­sta­wiam zwol­nie­nia i re­cep­ty, kie­ru­ję na re­zo­nan­se, to­mo­gra­fie i do kar­dio­lo­ga – z pi­ku­jącym po­czu­ciem wła­snej war­to­ści i na­si­la­jącym się lękiem.

Wra­cam na dół i stwier­dzam, że Aslak za­snął na ka­na­pie, dła­wię w so­bie chęć, by go obu­dzić, za­cząć krzy­czeć, że je­śli ktoś ma za­sy­piać na ka­na­pie, to chy­ba ja. Po­zwa­lam mu spać, nie mam su­mie­nia, by się uska­rżać, nie mam siły na ko­lej­ną kłót­nię w sy­tu­acji, w któ­rej i tak nie umia­ła­bym po­wie­dzieć, cze­go na­praw­dę chcę i co na­praw­dę my­ślę. Na ko­lej­ną dys­ku­sję, któ­ra przede wszyst­kim uświa­do­mi­ła­by mi, że sama nie wiem, cze­go na­praw­dę chcę i co na­praw­dę my­ślę. Aslak leży z ręko­ma pod gło­wą, za­uwa­żam, że ma na szyi zło­ty ła­ńcu­szek, któ­ry do­stał na kon­fir­ma­cję, ten sam, któ­ry prze­stał no­sić po na­szej prze­pro­wadz­ce do Oslo.

Na ku­chen­nym bla­cie sto­ją tor­by z za­ku­pa­mi, mle­ko, śmie­ta­na i mie­lo­ne mi­ęso, opa­ko­wa­nia są wil­got­ne. Za­sta­na­wiam się, o któ­rej wła­ści­wie Aslak wró­cił do domu i jak dłu­go le­żał na ka­na­pie, pod­czas gdy Vil­jar sie­dział na gó­rze, prze­kra­cza­jąc swój li­mit cza­su przed ekra­nem – któ­re­go to po­jęcia, swo­ją dro­gą, Aslak nie uży­wa i nie ak­cep­tu­je. Gdy sto­ję nad pa­tel­nią i sma­żę mie­lo­ne, wcho­dzi do kuch­ni i obej­mu­je mnie, sto­jąc za mo­imi ple­ca­mi, ca­łu­je w kark. To rzad­ka chwi­la czu­ło­ści z jego stro­ny, od­wra­cam się i na chwi­lę przy­tu­lam do nie­go, z no­sem wtu­lo­nym w jego lewą pa­chę. Tęsk­nię za jego za­pa­chem w chwi­lach, gdy wra­cał do domu po ca­łym dniu dźwi­ga­nia i prze­no­sze­nia ci­ężkich drew­nia­nych bali, za­pa­chem świad­czącym o sile i nio­sącym w so­bie pry­mi­tyw­ne po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Po prze­pro­wadz­ce do Oslo Aslak otwo­rzył warsz­tat sto­lar­ski, te­raz pach­nie więc tyl­ko nie­znacz­nie ole­jem do drew­na i pły­nem do płu­ka­nia.

To ja chcia­łam wy­je­chać, ja chcia­łam tu za­miesz­kać, ja pra­gnęłam tego ży­cia.

Aslak tuli mnie przez chwi­lę, przy­ci­ska do sie­bie, po czym wzdy­cha i mnie pusz­cza, za­czy­na na­kry­wać do sto­łu. Pró­bu­ję już dru­gi raz za­dzwo­nić do Mii, mo­dlę się w du­chu, by ode­bra­ła, nie mogę zo­sta­wiać na jej ko­mór­ce ko­lej­nych nie­ode­bra­nych po­łączeń, bo to by wzbu­dzi­ło jej po­dejrz­li­wo­ść, dwa nie­ode­bra­ne po­łącze­nia na­dal mogą zna­czyć, że po pro­stu chcę z nią po­ga­dać. Wcze­śniej mia­łam w zwy­cza­ju dzwo­nić aż do skut­ku, dużo cza­su za­jęło mi zro­zu­mie­nie, że może to być od­bie­ra­ne jako nie­po­ko­jące lub na­tar­czy­we, może po­jęłam to do­pie­ro, gdy Mia się na mnie ze­zło­ści­ła. Sko­ro nie od­bie­ram, to chy­ba oczy­wi­ste, że je­stem za­jęta, nikt nie dzwo­ni pięć razy z rzędu, chy­ba że dzie­je się ja­kaś ka­ta­stro­fa, cze­mu mu­sisz być taka upier­dli­wa?

Mia oczy­wi­ście znów nie od­bie­ra, wy­obra­żam so­bie, że sie­dzi w kuch­ni Jen­sa i Za­die, roz­lu­źnio­na i uśmiech­ni­ęta, że go­tu­ją we trój­kę obiad, swo­bod­nie ga­wędząc ze sobą po an­giel­sku, co Mia uwa­ża za nie­sa­mo­wi­cie roz­wi­ja­jące i po­trzeb­ne, bo prze­cież ma w przy­szłym roku wy­je­chać do Lon­dy­nu na stu­dia. Du­szę w so­bie chęć, by zo­sta­wić agre­syw­ną wia­do­mo­ść na po­czcie gło­so­wej, by wy­wrzesz­czeć, ja­kie to nie­spra­wie­dli­we, że Jens, któ­ry na­gle do­ró­sł w wie­ku czter­dzie­stu pi­ęciu lat, do­stał ot tak go­to­wą, od­cho­wa­ną, pe­łno­spraw­ną i uprzej­mą cór­kę, po la­tach pra­cy i mi­ło­ści za­in­we­sto­wa­nej w nią prze­ze mnie i Asla­ka – a zwłasz­cza po pie­kle lat ostat­nich, nie­zli­czo­nych run­dach bun­tu i pre­ten­sji, kłót­ni i mo­je­go kom­plet­ne­go oszo­ło­mie­nia my­śla­mi czy krzy­ka­mi sto­jącej przede mną, zu­pe­łnie ob­cej mi isto­ty. Skąd to się bie­rze, my­śla­łam so­bie, to nie przy­po­mi­na mo­ich wła­snych de­struk­cyj­nych za­cho­wań, mo­jej wła­snej wście­kło­ści, nie przy­po­mi­na mnie. Mia była w cza­sie tych kon­fron­ta­cji taka opa­no­wa­na, pew­na za­da­wa­nych cio­sów, cza­sem tak per­fid­na i lo­do­wa­ta, że mu­sia­łam po­tem si­ęgać po jej zdjęcia z dzie­ci­ństwa, by przy­po­mi­nać so­bie, że na­dal ją ko­cham. To Jens, pró­bo­wa­łam wie­lo­krot­nie tłu­ma­czyć so­bie i Asla­ko­wi, to jego wpływ, jego geny albo jego nie­obec­no­ść.

Ale Jen­sa też to nie przy­po­mi­na­ło. Bo on ma oso­bo­wo­ść uni­ka­jącą, nie jest w sta­nie pod­jąć żad­nej de­cy­zji, kie­ru­je się wy­łącz­nie im­pul­sa­mi. Po­zna­łam go jako dzie­wi­ęt­na­sto­lat­ka, gdy przy­je­chał do wsi jako le­karz sta­ży­sta – po­ci­ągał mnie w nim sam fakt, że przy­był z da­le­ka, był kimś in­nym, kimś no­wym, al­ter­na­ty­wą dla wszyst­kie­go, co małe, zu­ży­te i cia­sne. Ale po­ci­ągał też tym, że był osza­ła­mia­jący, prze­kra­czał gra­ni­ce, po­tra­fił przej­rzeć czło­wie­ka na wy­lot. Wy­da­je mi się, że na mnie cze­ka­łaś, Si­grid, po­wie­dział przy czwar­tym pi­wie tam­te­go wie­czo­ra, gdy się po­zna­li­śmy. Do­pie­ro pó­źniej so­bie uświa­do­mi­łam, że był wte­dy już pew­nie na­ćpa­ny ró­żny­mi opia­ta­mi, ale nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia, nie było już we mnie opo­ru, zo­sta­łam we­ssa­na i przy­ssa­na. Wy­da­wa­ło mi się, że po sko­ńczo­nych prak­ty­kach zo­stał we wsi dla mnie, że pla­no­wa­li­śmy coś ra­zem, ni­g­dy o tym nie roz­ma­wia­jąc: wspól­ne ży­cie i wspól­ną przy­szło­ść. Nie ro­zu­mia­łam, jaki jest bez­ład­ny i męt­ny – nie poj­mo­wa­łam tego, co po wszyst­kim wie­lo­krot­nie so­bie mó­wi­łam: że to czło­wiek kru­chy, uza­le­żnio­ny od po­czu­cia krzyw­dy, po­trze­bu­jący ci­ągłe­go wspo­ma­ga­nia w for­mie po­kla­sku, po­dzi­wu i nar­ko­ty­ków, by w ogó­le utrzy­mać się na po­wierzch­ni. Po­tra­fił bez że­na­dy cy­to­wać po­dzi­ęko­wa­nia za­chwy­co­nych nim pa­cjen­tów albo wy­chwa­lać sie­bie i swo­je ce­chy czy umie­jęt­no­ści w spo­sób tak osten­ta­cyj­ny, że od­czy­ty­wa­łam to opacz­nie jako wy­raz zdro­we­go po­czu­cia wła­snej war­to­ści – i rzecz ja­sna we wszyst­ko wie­rzy­łam. To było ta­kie nowe i nie­zwy­kłe dać się po­chło­nąć in­ne­mu czło­wie­ko­wi, nie mieć go ni­g­dy dość, nie być w sta­nie wy­star­cza­jąco się do nie­go zbli­żyć. Uczu­cie tęsk­no­ty za Jen­sem po­tra­fi­ło roz­pa­lić się we mnie w do­wol­nym mo­men­cie, zda­rza­ło się, że tęsk­ni­łam za nim i za jego bli­sko­ścią w chwi­lach, gdy nie mo­gli­śmy być już ze sobą bli­żej, gdy na­szych ciał nie dzie­lił od sie­bie ani mi­li­metr po­wie­trza.

Kie­dy by­łam w pi­ątym mie­si­ącu ci­ąży z Mią, wsz­częto prze­ciw­ko nie­mu po­stępo­wa­nie dys­cy­pli­nar­ne. Je­den z jego ko­le­gów za­uwa­żył, że Jens wy­pi­sy­wał re­cep­ty na duże ilo­ści le­ków o dzia­ła­niu uza­le­żnia­jącym, a mój uko­cha­ny w ci­ągu kil­ku za­le­d­wie dni stwier­dził, że po­trzeb­na mu zmia­na oto­cze­nia. Ni­g­dy nie po­wie­dzia­łam ni­ko­mu, że to ja za­wio­złam go na lot­ni­sko Fle­sland i to ja wsa­dzi­łam go w sa­mo­lot od­la­tu­jący do Ban­gla­de­szu, gdzie po­sta­no­wił dzia­łać w or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej. Ja: ci­ężar­na, wście­kła i za­ko­cha­na.

Mia od­dzwa­nia do­pie­ro po tym, jak zje­dli­śmy tor­til­le, a ja odśpie­wa­łam Vil­ja­ro­wi obo­wi­ąz­ko­we ko­ły­san­ki. Sie­dzi­my z Asla­kiem na ka­na­pie i ogląda­my film. Daw­no już prze­sta­łam pro­te­sto­wać prze­ciw­ko spędza­niu week­en­dów przed te­le­wi­zo­rem. Na sa­mym po­cząt­ku, po roz­sta­niu z Jen­sem, pró­bo­wa­łam mniej lub bar­dziej nie­świa­do­mie wci­snąć Asla­ka we wzor­ce i pro­ce­du­ry mo­je­go po­przed­nie­go zwi­ąz­ku. Nie pa­mi­ętam, by­śmy z Jen­sem kie­dy­kol­wiek sie­dzie­li przed te­le­wi­zo­rem przez te lata, któ­re spędzi­li­śmy ra­zem, pa­mi­ętam tyl­ko roz­mo­wy, seks, tęsk­no­tę, kłót­nie i go­dze­nie się – to wszyst­ko w nie­ustan­nym, de­struk­cyj­nym cy­klu. Mu­sia­ły nam się zda­rzać też spo­koj­niej­sze dni, ale ja pa­mi­ętam nas tak, jak­by­śmy byli w ci­ągłym ru­chu. Spo­kój i mil­cze­nie Asla­ka wy­mu­sza­ją inne for­my, inne sche­ma­ty, inne ży­cie. A gdy­by Jens nie wró­cił do Oslo rok temu, do­ko­nu­jąc in­wa­zji na mnie i na Mię, nie spędza­ła­bym te­raz ko­lej­ne­go wie­czo­ra na go­rącz­ko­wym po­rów­ny­wa­niu go z Asla­kiem.

– Mio, moja Mio – mó­wię do te­le­fo­nu, si­ląc się na lek­ko­ść i we­so­ło­ść.

– Hej, wi­dzia­łam, że dzwo­ni­łaś... – rzu­ca Mia.

– Tak, faj­nie by­ło­by wie­dzieć, czy przyj­dziesz na obiad.

Sie­dzę na ka­na­pie, sku­bi­ąc nit­kę spru­te­go szwu jed­nej z po­du­szek, Aslak sia­da tu ka­żde­go dnia po pra­cy w tych swo­ich ro­bo­czych spodniach i wy­cie­ra ma­te­riał. Pau­zu­je­my film.

– Ro­zu­miem, ale jak się nie od­zy­wam, to chy­ba ja­sne, że nie przyj­dę – mówi Mia, a ja pró­bu­ję na­słu­chi­wać Jen­sa w tle, pod­słu­chać ja­kieś dźwi­ęki, roz­mo­wy, coś, co zdra­dzi, czym się te­raz zaj­mu­ją. Mam na­dzie­ję, że ogląda­ją te­le­wi­zję.

– No ale mimo wszyst­ko by­ło­by miło, gdy­byś da­wa­ła znać. Pra­wie w ogó­le się już nie wi­du­je­my.

Zbli­żam się do gra­ni­cy, któ­rą wy­zna­czy­łam so­bie sa­mej, przy­si­ęga­jąc, że nie będę na­ra­żać mo­ich wła­snych dzie­ci na przy­kro­ści, po­wo­do­wać u nich wy­rzu­tów su­mie­nia ani po­czu­cia, że są mi coś win­ne.

– Wi­dzia­ły­śmy się dwa dni temu, mamo – wzdy­cha Mia, ton jej gło­su świad­czy bar­dziej o re­zy­gna­cji niż o wy­rzu­tach su­mie­nia.

– Zo­sta­niesz tam na cały week­end? – py­tam.

– Nie wiem, mo­żli­we, że tata i Za­die pój­dą ju­tro wie­czo­rem na im­pre­zę, to wte­dy prze­no­cu­ję w domu. – To, że „dom” jest dla niej na­dal u mnie i Asla­ka, przy­ćmie­wa fakt, że za­częła na­zy­wać Jen­sa tatą. Aż nie mam już chęci py­tać, na jaką też im­pre­zę wy­bie­ra­ją się być może z Za­die.

– To faj­nie. W ta­kim ra­zie wi­dzi­my się ju­tro – rzu­cam, wi­dząc kątem oka, jak Aslak się pro­stu­je.

– No tak, może. A w ogó­le dzwo­ni­ła dziś bab­cia, ale nie zdąży­łam ode­brać. A te­raz ona nie od­bie­ra, jak pró­bu­ję od­dzwo­nić.

– Do nas też dzwo­ni­ła, ale to nic pil­ne­go, tata mó­wił, że cho­dzi o coś z ku­ra­mi.

Aslak za­czy­na się wier­cić. Na­stępu­je krót­ka pau­za.

– Okej, to wi­dzi­my się ju­tro albo w nie­dzie­lę – mówi w ko­ńcu Mia. – Na ra­zie.

– Na ra­zie – od­po­wia­dam.

Aslak pa­trzy na mnie, gdy od­kła­dam te­le­fon.

– Na pew­no przyj­dzie ju­tro – mó­wię do nie­go, pró­bu­ję się uśmie­chać, przy­po­mi­na mi się na­gle Mia jako nie­mow­lak le­żący na klat­ce pier­sio­wej Asla­ka i jak on jej dmu­chał de­li­kat­nie na głów­kę, pró­bu­jąc ją w ten spo­sób uspo­ko­ić.

Nie ma nic dziw­ne­go w tym, że mama dzwo­ni­ła do Mii, często ze sobą roz­ma­wia­ją przez te­le­fon, na pew­no częściej niż ze mną. Ale fakt, że mama pró­bo­wa­ła się kon­tak­to­wać z nami obie­ma rów­no­cze­śnie, bu­dzi we mnie ja­kiś nie­po­kój, choć może to tyl­ko moje wy­my­sły. Nie­wy­klu­czo­ne, że spi­nam się za ka­żdym ra­zem, gdy mama do mnie dzwo­ni, ale ulga na wie­ść, że nie dzie­je się nic po­wa­żne­go, za­cie­ra po­tem wspo­mnie­nie o nie­po­ko­ju. Tak czy ina­czej, mała szan­sa, że mama chcia­ła­by roz­ma­wiać ze mną o ku­rach. Pró­bu­ję do niej za­dzwo­nić, gdy już leżę w łó­żku, ale nie od­bie­ra. Jak za­wsze spraw­dzam przed snem Fa­ce­bo­oka, by zo­ba­czyć, ile mi­nęło cza­su od ostat­nie­go lo­go­wa­nia mamy, Mii i Ma­gnu­sa. Mama była ak­tyw­na dzie­wi­ęt­na­ście mi­nut temu, mogę więc ode­tchnąć z ulgą. Za­uwa­żam też, że Jens lo­go­wał się na swój pro­fil przed czte­re­ma mi­nu­ta­mi.

Leżę, słu­cha­jąc rów­ne­go od­de­chu Asla­ka i od­le­głych dźwi­ęków mia­sta, do któ­rych nie umiem się przy­zwy­cza­ić, na­dal mi prze­szka­dza­ją, choć pro­te­stu­ję, gdy Aslak się na nie ska­rży, twier­dząc, że la­tem nie da się spać przy otwar­tych oknach. Bzdu­ry, to jed­na z naj­spo­koj­niej­szych dziel­nic w Oslo, po­wie­dzia­łam w któ­reś z pierw­szych wa­ka­cji, otwie­ra­jąc okno wy­cho­dzące na ogród, jak się chce miesz­kać w mie­ście, to ci­szej już być nie może. To ty chcia­łaś tu miesz­kać, od­pa­rł Aslak i za­mknął okno.

Fak­tycz­nie, to ja chcia­łam się prze­nie­ść do Oslo, bo wła­śnie sko­ńczy­łam prak­ty­ki, sko­ńczy­łam pro­ces kszta­łce­nia i na­gle po­czu­łam gwa­łtow­ną po­trze­bę sko­ńcze­nia ze wszyst­kim, co było wcze­śniej: z wsią, uczu­cia­mi do Jen­sa, z tatą i na­mol­ną sa­mot­no­ścią mamy. Aslak i Mia mu­sie­li do­sto­so­wać się do mo­ich pla­nów, jak on sam to ujął kil­ka lat pó­źniej, nie ze zło­ścią ani oska­rże­niem w gło­sie, po pro­stu stwier­dza­jąc fakt. Nie mogę żyć w wiecz­nym dłu­gu wdzi­ęcz­no­ści, wy­krzy­cza­łam mu wte­dy, choć on prze­cież ni­g­dy nie pró­bo­wał ode mnie tego dłu­gu eg­ze­kwo­wać. Ale w ostat­nim roku czu­łam, że ka­żde­go dnia cze­goś ode mnie wy­ma­ga, chce za­pła­ty w for­mie zo­bo­wi­ąza­nia, że ni­g­dy nie będę mo­gła od nie­go ode­jść. W naj­gor­szych chwi­lach sza­le­ję z za­zdro­ści, my­śląc o Mii – o jej bun­cie i wol­no­ści, ode­rwa­niu się od Asla­ka – skręca­jąc się jed­no­cze­śnie z wy­rzu­tów su­mie­nia.

Mia do­sta­ła pra­cę w fir­mie pro­du­cenc­kiej, jed­no­cze­śnie robi do­dat­ko­we kur­sy, by móc zda­wać na stu­dia, po raz pierw­szy za­ra­bia wła­sne pie­ni­ądze – i wła­śnie to na­głe po­czu­cie fi­nan­so­wej wol­no­ści wzmo­gło jej dąże­nia do nie­za­le­żno­ści. Przy­cho­dzi do domu do­pie­ro w nie­dzie­lę rano, z wczo­raj­szym ma­ki­ja­żem roz­ma­za­nym pod ocza­mi, ubra­na w po­ży­czo­ne spodnie od dre­su, zbyt duże i nie­mod­ne, by mo­gły na­le­żeć do ja­kie­jś ko­le­żan­ki. Sia­da przy ku­chen­nym sto­le i na­kła­da so­bie be­kon, któ­ry usma­ży­łam dla Vil­ja­ra i Asla­ka. Mu­szę gry­źć się w język, by nie wy­pa­lić, że nie przy­go­to­wa­łam dla niej śnia­da­nia.

Ale to su­per, że masz taką do­ro­słą cór­kę, pew­nie je­ste­ście dla sie­bie ko­le­żan­ka­mi, sły­szę nie­raz. A ja za­wsze po­twier­dzam, ja­sne, że to su­per, tak, wła­ści­wie to się ze sobą przy­ja­źni­my, no oczy­wi­ście. Tyl­ko że ja w żad­nym ra­zie nie chcę być przy­ja­ció­łką Mii. Nie mam na przy­kład po­trze­by wie­dzieć, gdzie spędzi­ła tę noc, pod wa­run­kiem że sama jest za­do­wo­lo­na. Mia ze swo­jej stro­ny wci­ąż pró­bu­je wy­ba­dać, gdzie prze­bie­ga mi­ędzy nami gra­ni­ca, dzie­ląc się ze mną cza­sem nie­przy­jem­nie in­tym­ny­mi szcze­gó­ła­mi swo­jej nowo od­kry­tej i wci­ąż eks­plo­ro­wa­nej do­ro­sło­ści. W in­nych ty­go­dniach jest znów ca­łkiem mil­cząca i nie­do­stęp­na. Mnie będzie mo­żna po­wie­dzieć wszyst­ko, my­śla­łam so­bie, gdy Mia była dziec­kiem, taką wła­śnie mat­ką chcę być, ale po­tem w prak­ty­ce oka­za­ło się, że ist­nie­ją pew­ne gra­ni­ce, rów­nież te od­dzie­la­jące mnie od cór­ki.

Mia wy­gląda te­raz na za­do­wo­lo­ną, jest po­dob­na do Jen­sa, tyl­ko do Jen­sa, śmie­je się na szczęście z jed­ne­go z licz­nych żar­tów Asla­ka. Bie­dak za bar­dzo się sta­ra, mam na­dzie­ję, że zdo­ła nad sobą za­pa­no­wać. W ostat­nich mie­si­ącach wie­lo­krot­nie by­łam świad­ki­nią sy­tu­acji, w któ­rych Aslak był taki szczęśli­wy i pod­eks­cy­to­wa­ny kon­tak­tem, chwi­lo­wą uwa­gą, któ­rą ła­ska­wie ob­da­rza­ła go Mia, że prze­kra­czał gra­ni­ce nie­wy­czu­wal­ne dla ni­ko­go poza nią samą, a ona po­tra­fi­ła w ta­kich sy­tu­acjach od­pła­cić kąśli­wym ko­men­ta­rzem, w naj­gor­szym ra­zie wtrąca­jąc, niby przy­pad­kiem, ja­kąś uwa­gę na te­mat Jen­sa.

Gdy Mia do­ra­sta­ła, to Aslak prze­pro­wa­dzał z nią wi­ęk­szo­ść roz­mów i od­po­wia­dał na wi­ęk­szo­ść py­tań do­ty­czących Jen­sa. Nie mo­żesz z nią roz­ma­wiać w ten spo­sób, wy­tknął mi, gdy Mia mia­ła sze­ść lat i chcia­ła uwzględ­nić Jen­sa na ry­sun­ku ma­jącym przed­sta­wiać jej ro­dzi­nę. Za­py­ta­ła o ko­lor jego wło­sów, a ja wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, po­wie­dzia­łam, żeby sama zde­cy­do­wa­ła. Mia była rzecz ja­sna zdez­o­rien­to­wa­na, spoj­rza­ła na Asla­ka. On ma ta­kie same wło­sy jak ja, od­pa­rł jej wte­dy. I ta­kie same oczy, do­dał, nie pa­trząc na mnie. Prze­cież ona nie musi znać wszyst­kich szcze­gó­łów, po­wie­dzia­łam mu po­tem. Sama się prędzej czy pó­źniej do­wie tego, co ją in­te­re­su­je, a ja nie mam za­mia­ru jej tego utrud­niać, od­pa­rł Aslak. Ob­ra­na przez nie­go stra­te­gia spraw­dza­ła się do­sko­na­le aż do dnia, gdy Jens wró­cił do Oslo, po­ja­wił się po pro­stu, sta­wia­jąc za­rów­no mnie, jak i Asla­ka w no­wym świe­tle, da­jąc Mii coś, z czym mo­gła nas po­rów­ny­wać.

Zmia­na jest nie­ja­sna i nie­uchwyt­na, nie znaj­du­ję spo­so­bów, by o niej mó­wić, nie mam też od­wa­gi ry­zy­ko­wać, że pchnę Mię da­lej w stro­nę Jen­sa, więc obo­je z Asla­kiem cho­dzi­my wo­kół niej na pal­cach. Zu­pe­łnie od tego wa­riu­ję, kłębi się we mnie ty­si­ąc uwag i upo­mnień: żeby ści­szy­ła mu­zy­kę, po­sprząta­ła ła­zien­kę, tak jak obie­ca­ła, żeby mó­wi­ła, czy przyj­dzie na obiad, nie wrzu­ca­ła ko­lo­ro­wych skar­pe­tek ra­zem z bia­ły­mi rze­cza­mi do pra­nia, nie wy­ba­cza­ła mu, nie ubó­stwia­ła go, nie za­tra­ca­ła się w nim.

Ostat­ni rok sta­no­wił po­nad­to nie­przy­jem­ny przed­smak tego, jak będzie wy­glądać na­sze ży­cie po jej wy­pro­wadz­ce. Ile­kroć o tym my­ślę, czu­ję nad­cho­dzące dusz­no­ści – po pierw­sze Mia będzie tak da­le­ko, a po dru­gie będę mu­sia­ła wresz­cie do­strzec, kim je­ste­śmy z Asla­kiem, kie­dy jej z nami nie ma.

– Uda­ło ci się po­ga­dać z bab­cią? – pyta Mia, gdy Aslak i ja sprząta­my ze sto­łu. Sie­dzi na ła­wie z pod­ku­lo­ny­mi no­ga­mi.

– Nie, za­dzwo­nię do niej pó­źniej, ale nie mu­sisz się mar­twić – od­po­wia­dam.

– No tak – rzu­ca Mia. – Ale wiesz, je­stem taką oso­bą, że nie umiem się nie mar­twić.

– Acha, je­steś taką oso­bą?! – mó­wię ze śmie­chem.

– Daj spo­kój – od­po­wia­da Mia. – Wiesz, o co mi cho­dzi.

Wie­lo­krot­nie o tym roz­ma­wia­li­śmy, o tej za­sta­na­wia­jącej po­trze­bie od­czu­wa­nej przez nią i całe jej po­ko­le­nie, po­trze­bie, by na ka­żdym kro­ku pod­kre­ślać swo­je ce­chy czy ele­men­ty oso­bo­wo­ści. Je­stem oso­bą bar­dzo em­pa­tycz­ną, po­wie­dzia­ła mi dziew­czy­na, któ­ra przy­szła do mo­je­go ga­bi­ne­tu ze zła­ma­ną ręką, a ja ki­wa­łam gło­wą i ją ba­da­łam, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, jaki to ma z czym­kol­wiek zwi­ązek. No tak, to musi być dla cie­bie trud­ne, rzu­ci­łam, nie­co nie­pew­nie. A skąd, od­pa­rła dziew­czy­na lek­ko, cho­dzi po pro­stu o to, że wszyst­ko strasz­nie bio­rę do sie­bie, je­śli pani ro­zu­mie. Ro­zu­miem, od­pa­rłam, i po­sła­łam ją na prze­świe­tle­nie.

To tro­chę nie­faj­nie mó­wić, jak lu­dzie mają cię po­strze­gać, pró­bo­wa­łam wy­ja­śnić Mii. Bez naj­mniej­sze­go skut­ku. Chy­ba już nie­przy­jem­niej jest wte­dy, gdy lu­dzie cię nie­wła­ści­wie po­strze­ga­ją, od­pa­rła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, i może ma zresz­tą ra­cję.

Po­nie­dzia­łek przy­no­si taką nor­ma­li­za­cję, że pra­wie za­czy­nam pła­kać w me­trze ja­dącym do El­ling­srud. Je­sien­ne ciem­no­ści jed­no­czą pa­sa­że­rów wa­go­nu w spo­sób, któ­re­go ni­g­dy nie od­czu­wam w ja­sne let­nie po­ran­ki, sie­dzi­my w przy­ja­znym mil­cze­niu, może z sym­pa­tii do sie­bie na­wza­jem, a może przez uzna­nie dla in­nych, któ­rzy wsta­li o szó­stej, by zdążyć do pra­cy, rzu­ca­jąc wy­zwa­nie po­nu­rym li­sto­pa­do­wym ciem­no­ściom i bez­śnie­żne­mu zim­nu. Za­wsze je­stem człon­ki­nią tej wspól­no­ty, wzdry­gam się i chu­cham na dło­nie, lu­bię ten mie­si­ąc naj­bar­dziej ze wszyst­kich. Żad­nych wiel­kich wy­da­rzeń, żad­nych świ­ąt, żad­nych sta­nów wy­jąt­ko­wych, tyl­ko spo­koj­na ciem­no­ść, nie­wzru­sze­nie po­że­ra­jąca co­raz wi­ęk­sze części dni.

Czter­dzie­sto­mi­nu­to­wa pod­róż me­trem do pra­cy sta­ła się dla mnie naj­ja­śniej­szym punk­tem dnia, przy­jem­nym sta­nem za­wie­sze­nia, w któ­rym nie mu­szę wcho­dzić w in­te­rak­cje z rosz­cze­nio­wy­mi pa­cjen­ta­mi i ich naj­bli­ższy­mi. Wy­sia­da­jąc z me­tra, dzwo­nię do mamy, już trze­ci raz bez skut­ku, i po raz pierw­szy od pi­ąt­ku do­pusz­czam do sie­bie mój zwy­cza­jo­wy o nią nie­po­kój, no­szę w so­bie to uczu­cie, tak sta­łe i nie­zmien­ne, że mo­gło­by rów­nie do­brze być bo­lącą częścią cia­ła – cza­sa­mi daje się je za­głu­szyć, ale za­wsze tam jest.

Po­świ­ęcam nie­po­trzeb­nie dużo cza­su pierw­szym pa­cjen­tom, jak zwy­kle sie­dzę za dłu­go z In­grid. In­grid ma dzie­wi­ęćdzie­si­ąt lat, za­wsze przy­no­si ze sobą drop­sy, któ­ry­mi częstu­je pa­cjen­tów w po­cze­kal­ni i per­so­nel re­cep­cji – i za­wsze przed wy­jściem gła­dzi mnie po po­licz­ku, jak ja­kaś uni­wer­sal­na bab­cia. Jej obec­no­ść nie­sie w so­bie taką po­cie­chę i ła­god­no­ść, że chcia­ła­bym ją tu za­trzy­mać, wy­przeć myśl o resz­cie dnia. A po­tem mam za­wsze wy­rzu­ty su­mie­nia względem in­nych pa­cjen­tów, bo prze­cież nie po­win­nam ni­ko­go fa­wo­ry­zo­wać, i w ten spo­sób prze­zna­czam zbyt dużo cza­su na ba­da­nie gi­ne­ko­lo­gicz­ne czy pa­cjen­ta przedłu­ża­jące­go pra­wo jaz­dy.

Gdy mam wstać, by za­pro­sić do ga­bi­ne­tu Fri­dę sie­dzącą w po­cze­kal­ni już od pó­łto­rej go­dzi­ny – jak to ma w zwy­cza­ju – mama w ko­ńcu od­dzwa­nia. Chcę ode­brać, ale w tej sa­mej chwi­li Fri­da otwie­ra drzwi i za­gląda do środ­ka. Od­rzu­cam po­łącze­nie.

– Fri­do, mu­sisz za­cze­kać, aż cię za­pro­szę. Roz­ma­wia­ły­śmy już o tym, praw­da? – Silę się na ton wy­cho­waw­czy, któ­ry nie by­łby jed­no­cze­śnie pro­tek­cjo­nal­ny, to cel nie­osi­ągal­ny, zwłasz­cza gdy Fri­da za­cho­wu­je się jak znie­cier­pli­wio­ny dzie­ciak.

– Ale je­stem umó­wio­na na dzie­si­ęć po, a po­przed­ni pa­cjent wy­sze­dł już daw­no temu – od­po­wia­da.

– Mo­żesz wró­cić do po­cze­kal­ni i na mnie za­cze­kać? – py­tam, ale Fri­da tkwi na­dal w pro­gu, jak­by się wa­ha­ła. – Mó­wię po­wa­żnie – do­da­ję, po czym od­wra­cam się do kom­pu­te­ra i prze­ły­kam śli­nę.

– Chy­ba za­raz będę ro­dzić – oświad­cza Fri­da.

– Nie, nie będziesz – mó­wię do ekra­nu, za­ci­skam zęby, a ona w ko­ńcu wy­cho­dzi i za­my­ka za sobą drzwi.

Sie­dzę przez kil­ka mi­nut, wpa­tru­jąc się w jej kar­tę, ale jej nie czy­ta­jąc, po czym idę do po­cze­kal­ni i za­pra­szam Fri­dę do środ­ka. Za­czy­na pła­kać, za­nim jesz­cze przej­dzie­my przez próg, ale ja się do tego już przy­zwy­cza­iłam, jej łzy nie wy­pro­wa­dza­ją mnie z rów­no­wa­gi i wiem, że je­śli dam jej choć skra­wek na­dziei na tro­skę prze­kra­cza­jącą za­kres mo­ich obo­wi­ąz­ków za­wo­do­wych, ona zje mnie na śnia­da­nie.

Pod­czas jed­ne­go z na­szych pierw­szych spo­tkań przy­tu­li­łam ją, nie wie­dzia­łam, jak so­bie po­ra­dzić z jej de­spe­ra­cją i stra­chem – a ta­kże spoj­rze­niem, któ­re na­wet po wie­lu la­tach prze­rzu­ca­nia jej z miej­sca na miej­sce w sys­te­mie, w któ­rym nie ma prze­strze­ni dla ko­goś ta­kie­go jak ona, świad­czy­ło o głębo­kiej uf­no­ści, była w nim na­dzie­ja, że wresz­cie spo­tka­ła ko­goś, kto jej po­mo­że. Tak, po­mo­gę ci, od­po­wia­da­łam jej w du­chu, z au­ten­ty­czym prze­ko­na­niem, że tak będzie. I wci­ąż zda­rza­ją mi się dni, kie­dy wie­rzę, że sama moja obec­no­ść i fakt, że wy­zna­czam jej – przy­naj­mniej te­raz – ja­sne gra­ni­ce, na­praw­dę jej ja­koś po­ma­ga.

Gdy po­ja­wi­ła się u mnie za pierw­szym ra­zem, nie wzbu­dzi­ła mo­jej sym­pa­tii. Była na­mol­na, jęcząca, zna­ła na pa­mi­ęć swo­ją kar­tę cho­ro­by sta­no­wi­ącą dłu­gą li­stę po­by­tów w szpi­ta­lu, od­by­tych i prze­rwa­nych cy­kli le­cze­nia w przy­chod­niach psy­chia­trycz­nych, re­cept, prób ak­ty­wi­za­cji za­wo­do­wej pod­jętych przez Urząd Pra­cy i Opie­ki Spo­łecz­nej i za­sta­na­wia­jąco wie­lu zmian le­ka­rza pierw­sze­go kon­tak­tu. Fri­da le­czy się u mnie od sied­miu lat.

– No już... Jak się czu­jesz? – py­tam, gdy pa­cjent­ka zaj­mu­je miej­sce, i jak za­wsze po­da­ję jej pacz­kę chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych.

– Chy­ba za­raz uro­dzę – po­wta­rza Fri­da. – Bar­dzo pro­szę.

Za­czy­na szlo­chać, po­chy­la się w przód, brzuch opa­da jej na uda, a ona spla­ta dło­nie na po­ty­li­cy i ko­ły­sze się w przód i tył.

– Jesz­cze nie ro­dzisz, to do­pie­ro dwu­dzie­sty pi­ąty ty­dzień – mó­wię. – Ale mi­nęły­śmy już pó­łme­tek, Fri­do, dasz so­bie radę.

Prze­kli­nam się w du­chu za uży­cie licz­by mno­giej, wci­ąż ro­bię pod­sta­wo­we błędy, kie­ro­wa­na za­pa­łem nie­sie­nia po­mo­cy, za­pew­nie­nia jej po­czu­cia wspól­no­ty, choć prze­cież cho­dzi o to, by Fri­da po­jęła, że może li­czyć tyl­ko na sie­bie, że nikt nie przyj­dzie jej ura­to­wać. A przy­naj­mniej nikt poza mną – na myśl, że oprócz mnie ona nie ma ni­ko­go, ogar­nia mnie pa­ni­ka.

– Nie, nie dam rady, chcę się tego po­zbyć – krzy­czy Fri­da z twa­rzą zwró­co­ną do podło­gi. – To mnie zja­da od środ­ka.

Nie­po­ko­jąco wie­le z jej my­śli przy­po­mi­na te, któ­re snu­łam, sama będąc w ci­ąży z Mią. Pa­mi­ętam, że strach i sa­mot­no­ść ma­ni­fe­sto­wa­ły się jako ab­sur­dal­ne uczu­cia i wy­obra­że­nia o by­ciu po­że­ra­ną. Na­pi­sa­łam w kar­cie, że my­śli Fri­dy świad­czą o za­bu­rze­niu, oscy­lu­ją na gra­ni­cy psy­cho­zy.

– Nic cię nie zja­da, ro­śnie w to­bie zdro­we i pi­ęk­ne dziec­ko – mó­wię i na­tych­miast do­cie­ra do mnie, że wy­bra­łam nie­wła­ści­we sło­wa, że to wła­śnie ten ro­snący or­ga­nizm wzbu­dza taki nie­po­kój, do­brze to pa­mi­ętam, ale nie mam dziś ener­gii ani cza­su, by pró­bo­wać do niej do­trzeć inną, wła­ściw­szą dro­gą, po przy­jęciu troj­ga pa­cjen­tów je­stem już spó­źnio­na o pół go­dzi­ny. – Może zmie­rzy­my ci­śnie­nie, a po­tem cię zba­dam?

Fri­da się pod­da­je, pro­stu­je, pod­wi­ja rękaw. Jej chu­de przed­ra­mię po­ora­ne jest bli­zna­mi, po­ci­ęte wzdłuż i wszerz. Nie sko­men­to­wa­łam tych blizn za pierw­szym ra­zem, gdy je zo­ba­czy­łam, pa­mi­ętam jej ocze­ki­wa­nie, gdy pod­wi­nęła rękaw, a po­tem roz­cza­ro­wa­nie moim bra­kiem re­ak­cji. Na to wspo­mnie­nie na­dal czu­ję wy­rzu­ty su­mie­nia, mo­głam po pro­stu dać jej tę małą sa­tys­fak­cję, my­śla­łam so­bie po­tem, gdy zdąży­łam ją już po­znać i po­lu­bić.

Często ła­pię się na tym, że się w niej prze­glądam, roz­po­zna­ję u niej wie­le wła­snych skłon­no­ści, tyl­ko że mu­szę się kon­tro­lo­wać, nie mogę ich do­pu­ścić do gło­su. Nie mogę się na­pa­trzeć, jak prze­kra­cza wszyst­kie ba­rie­ry, nie mie­ści się w ska­lach, roz­ha­mo­wa­na w swo­ich re­la­cjach ze świa­tem.

Sto­ję przy ku­chen­nym bla­cie w po­ko­ju so­cjal­nym i jem na lunch jo­gurt, mam po­czu­cie, że pój­dzie mi szyb­ciej, je­śli nie będę sia­dać, poza tym smar­twatch, któ­ry do­sta­łam od Asla­ka na Gwiazd­kę, już enty raz in­for­mu­je, że da­le­ko mi do celu wy­zna­czo­ne­go jako mój opty­mal­ny „czas na no­gach”. Dwój­ka le­ka­rzy, z któ­ry­mi dzie­lę przy­chod­nię, sie­dzi nad po­si­łkiem z te­le­fo­na­mi, choć daw­no już po­sta­no­wi­li­śmy, że lunch będzie prze­rwą od ko­mó­rek, oazą spo­ko­ju w środ­ku dnia, że będzie­my przez te pół go­dzi­ny ze sobą roz­ma­wiać, ak­tu­ali­zo­wać wie­dzę, wy­mie­niać się do­świad­cze­nia­mi i da­wać upust ewen­tu­al­nym fru­stra­cjom.

Bio­rę reszt­kę jo­gur­tu ze sobą do ga­bi­ne­tu i dzwo­nię do mamy. Od­bie­ra od razu.

– W ko­ńcu – mówi.

– Też się cie­szę, że cię sły­szę – od­po­wia­dam.

– Pró­bo­wa­łam się z tobą skon­tak­to­wać przez cały week­end – wy­rzu­ca mi.

– Wca­le nie, tak się skła­da, że za­dzwo­ni­łaś do mnie raz. Było ra­czej od­wrot­nie, to ja wy­dzwa­nia­łam jak najęta.

Mama milk­nie na parę se­kund, sły­szę w tle czaj­nik, wy­obra­żam so­bie kuch­nię w domu, mamę w żó­łtym włócz­ko­wym swe­trze, zie­lo­ny ku­bek do her­ba­ty.

– W ka­żdym ra­zie żad­ne z was nie ode­bra­ło, jak dzwo­ni­łam – mówi. – Za­częłam się na­wet za­sta­na­wiać, czy to nie ja­kiś spi­sek.

Śmie­je się krót­ko.

– Nie mu­sisz się oba­wiać, nie roz­ma­wia­łam z Ma­gnu­sem od kil­ku ty­go­dni – od­po­wia­dam. – A coś się sta­ło?

– Nie, w su­mie cho­dzi­ło o tę spra­wę z ku­ra­mi, mó­wi­łam to Asla­ko­wi, chcia­łam się z wami skon­sul­to­wać, za­nim je za­rżnę, Vil­jar tak się nimi in­te­re­su­je i...

Mama trzy­ma kury, od­kąd tata za­czął cho­ro­wać i mu­sie­li ubić kro­wy i owce. Upa­rła się, że w go­spo­dar­stwie mu­szą być zwie­rzęta, i ści­ągnęła so­bie skądś dwa­na­ście kur. Pa­mi­ętam wi­dok bez­gło­wych pta­ków bie­ga­jących po po­dwó­rzu, gdy mama za­rżnęła tam­tą pierw­szą par­tię. Za­pro­si­ła na to wy­da­rze­nie swo­ich uczniów z kla­sy, w któ­rej uczy­ła przy­ro­dy, by mo­gli ode­brać lek­cję o wiecz­nym kręgu ży­cia, zo­ba­czyć, że fi­le­ty dro­bio­we, któ­re je­dzą na obiad, nie bio­rą się ze skle­po­wej lo­dów­ki. Te fi­le­ty nie bio­rą się też z tych two­ich sta­rych i ży­la­stych kur, po­wie­dział Ma­gnus, ale mama na­dal or­ga­ni­zo­wa­ła ta­kie po­ka­zy dla swo­ich uczniów, aż w ko­ńcu paru ro­dzi­ców wy­sła­ło skar­gę do dy­rek­to­ra, pi­sząc o strau­ma­ty­zo­wa­nych dzie­ciach.

Vil­jar, z tego, co wiem, ni­g­dy nie in­te­re­so­wał się ja­koś szcze­gól­nie ku­ra­mi. Wręcz prze­ciw­nie, wy­ka­zu­je dość wy­ra­źne i nie­po­ko­jące ozna­ki ogól­nej or­ni­to­fo­bii, któ­rej przy­czyn nie mia­łam na­wet siły pró­bo­wać usta­lić. De­kla­ra­cja mamy, że my­śli o Vil­ja­rze, musi być z jej stro­ny pró­bą wy­wo­ła­nia u mnie wy­rzu­tów su­mie­nia.

– To miło, że wzi­ęłaś nas pod uwa­gę – mó­wię tyl­ko. – Ale zrób z ku­ra­mi to, co sama uznasz za sto­sow­ne.

– I tak już za pó­źno – rzu­ca mama. – Za­rżnęłam je w czwar­tek.

3

– Nie ro­zu­miem. Sko­ro za­rżnęłaś je w czwar­tek, to cze­mu tak ci za­le­ża­ło, żeby się do nas do­dzwo­nić w pi­ątek? – pyta Si­grid.

Prze­le­wam go­tu­jącą się wodę do ba­lii usta­wio­nej na ku­chen­nym bla­cie, nie wiem, jak da­lej ci­ągnąć tę roz­mo­wę, nie po­win­nam była zba­czać na te­mat kur, tyl­ko prze­jść pro­sto do rze­czy, tak jak pla­no­wa­łam w pi­ątek, ale przez cały week­end mia­łam przed ocza­mi tyl­ko Si­grid, przy­tła­cza­ła mnie myśl, że będę się jej jesz­cze bar­dziej na­rzu­cać ze sobą i swo­imi spra­wa­mi.

– Nie, cho­dzi­ło mi o pi­ątek. Za­rżnęłam je w pi­ątek – mó­wię. – Ale nie mów­my już o tym. Co u was?

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, ale je­stem te­raz w pra­cy, więc je­śli to nic pil­ne­go, to może zdzwo­ńmy się le­piej po po­łud­niu. – W jej gło­sie sły­szę lek­kie wa­ha­nie, pew­nie nie chce się zo­bo­wi­ązy­wać.

Ile­kroć z nią roz­ma­wiam, my­ślę, że coś się zmie­ni, za­uwa­żam to do­pie­ro, gdy się roz­łączam, a po­tem za­wsze zo­sta­je we mnie po­czu­cie cze­goś nie­roz­wi­ąza­ne­go. Często je­stem sfru­stro­wa­na jesz­cze wie­le dni po na­szych te­le­fo­nach, przez te wszyst­kie oska­rże­nia ukry­te w to­nie jej gło­su i pau­zach, tej krót­kiej se­kun­dzie mil­cze­nia na­stępu­jącej przed jej ka­żdą od­po­wie­dzią, jak­by pró­bo­wa­ła dać mi czas na po­wie­dze­nie cze­goś jesz­cze.

– Tak, ja­sne – rzu­cam. – Po­ga­daj­my po po­łud­niu.

Wy­no­szę ba­lię przed dom, w pi­ątek zdąży­łam tyl­ko z grub­sza osku­bać i wy­pa­tro­szyć kury, po czym mu­sia­łam się pod­dać i scho­wać nie­do­czysz­czo­ne tru­chła do za­mra­żar­ki. Po­tem do­wle­kłam się do sofy, gdzie prze­le­ża­łam kil­ka go­dzin, zu­pe­łnie wy­czer­pa­na. Kury leżą w sto­do­le, w za­mra­żar­ce wy­pe­łnio­nej częścio­wo dzi­czy­zną, któ­rej nie da­łam rady zje­ść, a do jej wy­rzu­ce­nia też nie by­łam się w sta­nie zmu­sić, po tym jak się w ko­ńcu pod­da­łam i umie­ści­łam Gu­sta­va w domu opie­ki.

Nie je­stem też w sta­nie wy­obra­zić so­bie, że zja­dam któ­rąś z kur, ale ta­kie prze­ra­bia­nie zwie­rząt na je­dze­nie wy­da­je się przy­naj­mniej mieć ja­kiś sens, bez do­dat­ko­we­go za­cho­du czy zo­sta­wia­nia zbęd­ne­go śla­du węglo­we­go. Wyj­mu­ję z za­mra­żar­ki je­den z bez­gło­wych trup­ków, pró­bu­ję omi­jać wzro­kiem na­lep­ki na pacz­kach z mi­ęsem, nie pa­trzeć na krzy­we li­te­ry sta­wia­ne przez Gu­sta­va, po­lędwi­ca z ło­sia 2009, to ostat­ni rok, w któ­rym po­lo­wał, choć ko­le­dzy mu­sie­li go nie­mal za­nie­ść na sta­no­wi­sko. Uczci­li jego za­pał, od­da­jąc mu po­lędwi­cę z ustrze­lo­ne­go ło­sia, cze­go wsty­dził się na­wet bar­dziej niż swo­ich wcze­śniej­szych na­le­gań, by go na to po­lo­wa­nie za­bra­li. Rok pó­źniej sie­dział już na wóz­ku.

Do­kład­nie oczysz­czam za­mro­żo­ne kury, moje pal­ce sztyw­nie­ją z zim­na w żó­łtych ręka­wi­cach do zmy­wa­nia, ale nie mam za­mia­ru się pod­dać, mu­szę się z tym upo­rać, za­nim znów za­dzwo­ni Si­grid. Mam po­czu­cie, że nim jej o wszyst­kim po­wiem, mu­szę za­ła­twić inne spra­wy, po­win­nam też od­wie­dzić Gu­sta­va, wy­wi­ązać się z po­zo­sta­łych obo­wi­ąz­ków.

Gu­stav sie­dzi, jak za­wsze, przy oknie wy­cho­dzącym na pó­łnoc, zwró­co­nym ku go­spo­dar­stwu i ku mnie. Wło­sy ma siwe, pra­wie bia­łe, na­dal gęste, co kon­tra­stu­je z jego wy­chu­dzo­nym cia­łem. Cza­sa­mi za­sko­czo­na uświa­da­miam so­bie, jak on na­praw­dę wy­gląda, że nie przy­po­mi­na czło­wie­ka z mo­ich my­śli i wspo­mnień.

– Cze­ść – mó­wię, po­chy­lam się i go przy­tu­lam. – Dziś też cię nie ogo­li­li, co? – py­tam i mu­skam pal­cem szcze­ci­nę na jego po­licz­ku.

Pod­no­si wzrok i na mnie pa­trzy, za­czy­na się śmiać, na­dal ma za­ska­ku­jąco zdro­we zęby, bia­łe i moc­ne. Za­wsze bar­dzo o nie dbał, uwa­żał, że o czło­wie­ku dużo mo­żna się do­wie­dzieć z dba­ło­ści o hi­gie­nę jamy ust­nej. Ka­żde­go po­ran­ka i wie­czo­ra prze­strze­gał su­ro­wych pro­ce­dur szczot­ko­wa­nia, po czym uży­wał jesz­cze nici den­ty­stycz­nej. Na­wet gdy za­po­mniał, jak się od­kręca wodę pod prysz­ni­cem, na­dal sam mył so­bie zęby.

Od­blo­ko­wu­ję ha­mu­lec wóz­ka i wio­zę go do jego po­ko­ju, nie mam siły sie­dzieć na wi­do­ku, ob­ser­wo­wa­na przez opie­ku­nów i in­nych pa­cjen­tów. Chy­ba te­raz się na nich mówi miesz­ka­ńcy, po­wie­dział Ma­gnus, gdy był tu ostat­nim ra­zem. Sie­dzie­li­śmy przy sto­le w rogu, cała trój­ka: on, Si­grid i ja, roz­ma­wia­jąc ze sobą, zu­pe­łnie po­mi­ja­jąc Gu­sta­va, tak jak za­wsze, gdy oni tu przy­je­żdża­ją, nie po­tra­fi­my zna­le­źć dro­gi ko­mu­ni­ka­cji, któ­ra by go uwzględ­nia­ła. Nie umiem wte­dy roz­ma­wiać z Gu­sta­vem tak, jak gdy je­ste­śmy tyl­ko we dwo­je, i do­my­ślam się, że Si­grid i Ma­gnus nie po­tra­fią albo nie chcą pró­bo­wać od­twa­rzać ko­mu­ni­ka­cji – albo mil­cze­nia – ze swo­im otępia­łym oj­cem w sy­tu­acjach, gdy mnie tam nie ma. Cze­mu mam ich na­zy­wać miesz­ka­ńca­mi, spy­ta­łam. Prze­cież miesz­ka­ją tu tyl­ko dla­te­go, że są cho­rzy, a cho­rzy lu­dzie pod­da­wa­ni le­cze­niu to prze­cież de­fi­ni­cja sło­wa „pa­cjen­ci”. Si­grid kiw­nęła gło­wą, ale sama wie­lo­krot­nie sły­sza­łam, jak na­zy­wa swo­ich pa­cjen­tów klien­ta­mi albo si­ęga po inny ter­min ma­jący wy­nie­ść ich na ja­kieś wy­ższe pi­ętro rów­no­upraw­nie­nia. Za­py­ta­łam ją, cze­mu ja­ki­kol­wiek pa­cjent mia­łby pra­gnąć zrów­na­nia ze swo­im le­ka­rzem, ja przy­naj­mniej po­czu­ła­bym się w ta­kiej sy­tu­acji po­wa­żnie za­nie­po­ko­jo­na, oświad­czy­łam ostat­nim ra­zem, gdy wy­ni­kła taka roz­mo­wa, cho­dzi prze­cież o to, że do le­ka­rza przy­cho­dzi się po po­moc. A to wy­ma­ga pew­nej hie­rar­chii. Si­grid nic na to nie po­wie­dzia­ła, po­sła­ła tyl­ko Ma­gnu­so­wi swo­je zwy­cza­jo­we po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, zre­zy­gno­wa­ne, nie­mal bła­gal­ne, jak­by pro­si­ła go o po­twier­dze­nie swo­ich słów, jak­bym ją kry­ty­ko­wa­ła, ata­ko­wa­ła albo ob­ra­ża­ła w tej roz­mo­wie, we wszyst­kich na­szych roz­mo­wach.

Tak czy ina­czej, nie je­stem już te­raz taka pew­na swo­ich wła­snych ar­gu­men­tów. Na­zy­wa­nie się pa­cjent­ką na­dal sta­no­wi pa­syw­ne i bez­piecz­ne wy­zby­cie się od­po­wie­dzial­no­ści, lecz to rów­nież rola, z któ­rą nie umiem się zi­den­ty­fi­ko­wać, nie­wy­klu­czo­ne więc, że będę w przy­szło­ści czu­ła się klientką, kimś w ro­dza­ju uczest­nicz­ki pro­ce­su, ma­jącej nad nim ja­kąś kon­tro­lę.

Inni miesz­ka­ńcy są z re­gu­ły dużo star­si od Gu­sta­va i wie­le razy zda­rza­ło mi się my­śleć, że jego de­men­cja po­stępu­je szyb­ciej, bo ma wo­kół sie­bie tyl­ko zmi­zer­nia­łych i ka­le­kich lu­dzi, w któ­rych się może prze­glądać. Za ka­żdym ra­zem, gdy idę przez par­king, zbli­ża­jąc się do drzwi we­jścio­wych ak­tu­al­ne­go i ostat­nie­go domu Gu­sta­va, za­le­wa mnie fala my­śli o tym, jak on się musi strasz­nie tu czuć.

Dzi­siaj jest mi tro­chę ła­twiej, daję na­wet radę ga­wędzić z nim w dro­dze do po­ko­ju i uśmiech­nąć się do pie­lęgnia­rza, któ­re­go za­zwy­czaj uni­kam, bo nie zno­szę po­tępie­nia, któ­re wy­czy­tu­ję z jego oczu. Gdy je­ste­śmy już z Gu­sta­vem sami, mogę się roz­lu­źnić. Zdej­mu­ję swe­ter, sta­wiam wó­zek tuż przy za­głów­ku łó­żka, na któ­rym się kła­dę, opie­ram gło­wę na jego po­dusz­ce, wdy­cham jego za­pach. Na­bie­ram po­wie­trza głębo­ko do płuc, wy­pusz­czam je po­wo­li, wy­ci­ągam rękę i znów gła­dzę go po po­licz­ku, si­ęgam po jego dłoń i ją ści­skam, nie po­tra­fię już dłu­żej po­wstrzy­my­wać łez. Pła­czę po raz pierw­szy od czwart­ku. Na­gle robi mi się tak strasz­nie żal Gu­sta­va, nie mogę wy­trzy­mać my­śli, jak on bar­dzo cier­pi.

– To dla­te­go, że cały dzień zaj­mo­wa­łam się ku­ra­mi – mó­wię, pa­trząc na nie­go, pró­bu­ję się za­śmiać, ocie­ra­jąc łzy ręka­wem jego blu­zy. – Wiem, że ty ni­g­dy tego nie ro­zu­mia­łeś, ale ja je na­praw­dę po­ko­cha­łam.

Cofa dłoń, ale nie ma w tym ru­chu żad­nej agre­sji. Znów uj­mu­ję jego rękę. Kła­dę ją so­bie ostro­żnie na pier­si, na T-shir­cie, przy­kry­wam ją moją wła­sną dło­nią. Od­chy­lam gło­wę w tył, leżę tak i pra­wie już za­sy­piam, gdy on na­gle moc­no ści­ska moją pie­rś. Od­wra­cam gło­wę i pa­trzę na nie­go z uśmie­chem. Sia­dam na łó­żku, opie­ram się po­ku­sie po­pro­wa­dze­nia jego dło­ni po in­nych częściach mo­je­go cia­ła, pa­mi­ętam jego dzi­ką wście­kło­ść, gdy w pew­ną nie­dzie­lę parę lat temu usia­dłam mu na ko­la­nach. I jego re­ak­cje w tych nie­zli­czo­nych ra­zach, gdy do­ty­ka­łam go w spo­sób, na któ­ry nie ma już miej­sca w na­szym ży­ciu. Cza­sem uda­je mi się my­śleć, że to dla­te­go, że mój do­tyk, moje cia­ło w kon­tak­cie z jego cia­łem bu­dzi w nim wspo­mnie­nia, pod­nie­ce­nie, któ­re­mu on nie może dać ujścia – albo że uszko­dzo­ne po­łącze­nia ner­wo­we w jego mó­zgu mylą po­żąda­nie z wście­kło­ścią. Ale z re­gu­ły spo­sób, w jaki Gu­stav mnie od­py­cha i się ode mnie od­wra­ca, przy­po­mi­na mi po pro­stu, jak bar­dzo on mnie ob­wi­nia, może na­wet czu­je do mnie od­ra­zę, bo zre­zy­gno­wa­łam z wal­ki o nie­go i go tu umie­ści­łam. Mi­nęło wie­le cza­su, od­kąd od­wa­ży­łam się na­ra­zić na ko­lej­ne od­rzu­ce­nie, ale dziś nie mogę się już po­wstrzy­mać, ści­skam jego dłoń za­ci­śni­ętą na mo­jej pier­si, po­trze­bu­ję jego bli­sko­ści, któ­ra pod wie­lo­ma względa­mi jest te­raz mniej skom­pli­ko­wa­na niż wte­dy, gdy był jesz­cze zdro­wy.

Za­sta­na­wiam się, czy nie po­ćwi­czyć roz­mo­wy z Si­grid, ale od­da­lam od sie­bie tę myśl. Choć sama Si­grid i inni le­ka­rze utrzy­mu­ją, że Gu­stav nas już nie pa­mi­ęta, ja do­strze­gam w nim cza­sem coś in­ne­go, ja­kiś ruch albo spoj­rze­nie nie­pa­su­jące do cho­ro­by – a po­nie­waż nikt tak na­praw­dę nie wie, co on ro­zu­mie, a cze­go nie, po­sta­no­wi­łam za­kła­dać, że tra­fia do nie­go wi­ęcej, niż nam się wy­da­je.