Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brutalnie szczera opowieść o relacji między umierającą matką a dorosłą córką.
Ilekroć z nią rozmawiam, myślę, że coś się zmieni, zauważam to dopiero, gdy się rozłączam, a potem zawsze zostaje we mnie poczucie czegoś nierozwiązanego.
Sigrid pochodzi z niewielkiej miejscowości w zachodniej Norwegii, ale od kilku lat mieszka wraz z dziećmi i partnerem w Oslo, gdzie pracuje jako lekarka. Rzadko wraca do rodzinnego domu, w którym została jedynie matka – Anne. Relacja obu kobiet nie jest łatwa; nierozwiązane sprawy, niewypowiedziane słowa, tłumiony od lat żal i pretensje. Gdy Anne słyszy diagnozę: nieuleczalna choroba, jej czas zaczyna rozpaczliwie się kurczyć. Cała rodzina musi się zmierzyć z nowym doświadczeniem, jednak to Sigrid słyszy od matki prośbę: „Pomóż mi umrzeć”.
Ostatni raz to dialog między matką a córką, choć więcej w nim milczenia niż słów. To też zapis rozczarowań i tęsknot, które się pojawiają, gdy wszystko się kończy.
W swojej szóstej powieści, Helga Flatland, jedna z najważniejszych współczesnych norweskich pisarek, tworzy znakomity psychologiczny portret rodziny i po raz kolejny stawia pytanie o wartość łączących nas relacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ, Testament, przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiowska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka
Pośrodku życia bywa że śmierć przychodzi:
bierze miarę z człowieka. O tej wizycie
zapomina się, życie trwa. Lecz garnitur
szyje się cichcem.
Tomas Tranströmer, tłum. Leonard Neuger
1
Przecinam jej szyję jednym uderzeniem siekiery. Głowę wrzucam do jednego wiadra, a ciało do drugiego, przez chwilę słyszę jeszcze, jak pazury drapią o plastik, a potem zapada cisza. Wchodzę do obórki i biorę następną, idę, tuląc ją do piersi, czuję drżenie i bicie serca pod piórami, szepcę do niej cicho, a potem odwracam ją głową w dół i przytrzymuję za nogi, czekając, aż się uspokoi. Kładę szybko na pieńku, rozciągam jej szyję, uderzam mocno w głowę obuchem, a potem płynnym ruchem odwracam siekierę w powietrzu i zadaję kolejny cios, tym razem odrąbując łepek.
Zapomniałam zamknąć drzwi obory, jedna z kur uciekła, stoi teraz na podwórzu i na mnie patrzy. Wydaje się zrozpaczona, może trochę zdezorientowana, jakby nie dowierzała temu, czego się właśnie stała świadkinią, żal mi jej, zastanawiam się, czy nie zapędzić jej z powrotem do środka i nie zostawić na koniec, choć może w ten sposób tylko będzie się bała dłużej niż to konieczne. Gustav by mnie wyśmiał, powiedział, że przypisuję im emocje, których w rzeczywistości nie mają, że przenoszę na nie swoje własne uczucia.
– Chodź, staruszko – szepcę i kucam, bolą mnie kolana, boli całe ciało, muszę zadzwonić do Sigrid, sięgam po karmę, którą mam w kieszeni, próbuję ją zwabić, a ona przekrzywia łepek na lewo, potem na prawo.
Ja nawet nie lubię kur, moje już dawno przestały się nieść, trzymałam je tylko ze względów sentymentalnych – a także po to, by zachować iluzję, że coś się tu dzieje, w gospodarstwie muszą być przecież zwierzęta, tak powiedział Viljar, gdy był tu ostatnim razem. A ja się z nim w sumie zgodziłam, ale karmienie pięciu starych i niedających jaj kur dla wnuków przyjeżdżających w odwiedziny cztery razy do roku zrobiło się bezsensowne.
Staruszka nie może się już w końcu oprzeć pokusie, podchodzi i zaczyna jeść mi z ręki. Gładzę ją po piórach i pozwalam wydziobać karmę do końca, po czym ją zabijam.
2
– Sigrid? Dzwoniła twoja matka – mówi Aslak, gdy staję w progu. Leży na kanapie odwrócony do mnie plecami. Podnosi mój telefon w demonstracyjnym geście, ale na mnie nie patrzy. – Chyba chodzi o coś z kurami.
– Jak to „chyba”? – pytam, zdejmując buty i kurtkę.
– Nie no, na pewno chodzi o coś z kurami, ale nie załapałem, o co konkretnie.
– No to prawie wszystko jasne. – Opadam na fotel obok niego, nie mam siły powiedzieć nic więcej.
Aslak śmieje się krótko, odwraca się i na mnie zerka.
– Tak to już bywa, jak się zapomina telefonu. Wyglądasz na zmęczoną – dodaje, co odbieram jako wyraz uznania.
Jestem zmęczona. Tak zmęczona, że każde słowo, każdy ruch i każda myśl stanowią dla mnie wysiłek.
– Ale dziś już piątek – stwierdza Aslak, jakby podsumowując moje myśli, uśmiecha się i klepie mnie po udzie. – Viljar chce na obiad tortille z farszem, ale nie myśl, że to moja wina, on chyba nabrał takich piątkowych przyzwyczajeń w przedszkolu. Nie wiesz, czy Mia będzie na obiedzie?
Mia jest u swojego ojca i oczywiście nie przyjdzie. Aslak jest tak pełen nadziei, a ja nie mam siły mu tłumaczyć, że nie odzywała się już od kilku dni.
– Nie przebierzesz się? – pytam zamiast tego, wskazując skinieniem głowy jego robocze spodnie. – Przecież mamy piątek.
Odwlekam rozmowę z mamą, idę na górę do Viljara, który siedzi w namiocie rozstawionym w pokoju, z iPadem na kolanach.
– Cześć, Viljar. – Wtykam głowę do namiotu i całuję go w policzek. Do warg przylepiają mi się mokre, słone okruszki i dostrzegam, że mały ma pomarańczową buzię i ręce. – O rany, dostałeś chrupki serowe przed obiadem?!
Viljar kiwa głową, nie odrywa wzroku od świnki Peppy. Aslak dał mu całą paczkę chrupek, to chyba coś w rodzaju kompensacji czy może demonstracji, ale już nawet nie próbuję zrozumieć, co chce osiągnąć. Podejrzewam, że sam nie wie. Ostrożnie odbieram paczkę chrupek Viljarowi, który na szczęście nie protestuje.
– Jeszcze jeden odcinek i koniec – mówię, gdy Peppa i reszta jej rodzinki wybuchają tym idiotycznym śmiechem, którym kończy się każdy odcinek, zawsze z jakimś prorodzinnym morałem. Viljar wprawnymi ruchami przewija listę odtwarzania.
Biorę prysznic, dwukrotnie myję włosy, namydlam się antybakteryjnym mydłem przyniesionym z gabinetu, szoruję całe ciało, pod paznokciami też, ale nie jestem wystarczająco czysta, mam na skórze i we włosach bakterie przyniesione przez pacjentów z mokrym kaszlem, ropiejącymi ranami, swędzącym kroczem i ciężką od grzechów duszą. W niektóre dni mam wrażenie, że wciągają mnie w swoje problemy, nie potrafię się ustawić na właściwej pozycji, a oni biorą po prostu to, czego chcą, i wychodzą. W takich wypadkach nie umiem im odmawiać, wystawiam zwolnienia i recepty, kieruję na rezonanse, tomografie i do kardiologa – z pikującym poczuciem własnej wartości i nasilającym się lękiem.
Wracam na dół i stwierdzam, że Aslak zasnął na kanapie, dławię w sobie chęć, by go obudzić, zacząć krzyczeć, że jeśli ktoś ma zasypiać na kanapie, to chyba ja. Pozwalam mu spać, nie mam sumienia, by się uskarżać, nie mam siły na kolejną kłótnię w sytuacji, w której i tak nie umiałabym powiedzieć, czego naprawdę chcę i co naprawdę myślę. Na kolejną dyskusję, która przede wszystkim uświadomiłaby mi, że sama nie wiem, czego naprawdę chcę i co naprawdę myślę. Aslak leży z rękoma pod głową, zauważam, że ma na szyi złoty łańcuszek, który dostał na konfirmację, ten sam, który przestał nosić po naszej przeprowadzce do Oslo.
Na kuchennym blacie stoją torby z zakupami, mleko, śmietana i mielone mięso, opakowania są wilgotne. Zastanawiam się, o której właściwie Aslak wrócił do domu i jak długo leżał na kanapie, podczas gdy Viljar siedział na górze, przekraczając swój limit czasu przed ekranem – którego to pojęcia, swoją drogą, Aslak nie używa i nie akceptuje. Gdy stoję nad patelnią i smażę mielone, wchodzi do kuchni i obejmuje mnie, stojąc za moimi plecami, całuje w kark. To rzadka chwila czułości z jego strony, odwracam się i na chwilę przytulam do niego, z nosem wtulonym w jego lewą pachę. Tęsknię za jego zapachem w chwilach, gdy wracał do domu po całym dniu dźwigania i przenoszenia ciężkich drewnianych bali, zapachem świadczącym o sile i niosącym w sobie prymitywne poczucie bezpieczeństwa. Po przeprowadzce do Oslo Aslak otworzył warsztat stolarski, teraz pachnie więc tylko nieznacznie olejem do drewna i płynem do płukania.
To ja chciałam wyjechać, ja chciałam tu zamieszkać, ja pragnęłam tego życia.
Aslak tuli mnie przez chwilę, przyciska do siebie, po czym wzdycha i mnie puszcza, zaczyna nakrywać do stołu. Próbuję już drugi raz zadzwonić do Mii, modlę się w duchu, by odebrała, nie mogę zostawiać na jej komórce kolejnych nieodebranych połączeń, bo to by wzbudziło jej podejrzliwość, dwa nieodebrane połączenia nadal mogą znaczyć, że po prostu chcę z nią pogadać. Wcześniej miałam w zwyczaju dzwonić aż do skutku, dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że może to być odbierane jako niepokojące lub natarczywe, może pojęłam to dopiero, gdy Mia się na mnie zezłościła. Skoro nie odbieram, to chyba oczywiste, że jestem zajęta, nikt nie dzwoni pięć razy z rzędu, chyba że dzieje się jakaś katastrofa, czemu musisz być taka upierdliwa?
Mia oczywiście znów nie odbiera, wyobrażam sobie, że siedzi w kuchni Jensa i Zadie, rozluźniona i uśmiechnięta, że gotują we trójkę obiad, swobodnie gawędząc ze sobą po angielsku, co Mia uważa za niesamowicie rozwijające i potrzebne, bo przecież ma w przyszłym roku wyjechać do Londynu na studia. Duszę w sobie chęć, by zostawić agresywną wiadomość na poczcie głosowej, by wywrzeszczeć, jakie to niesprawiedliwe, że Jens, który nagle dorósł w wieku czterdziestu pięciu lat, dostał ot tak gotową, odchowaną, pełnosprawną i uprzejmą córkę, po latach pracy i miłości zainwestowanej w nią przeze mnie i Aslaka – a zwłaszcza po piekle lat ostatnich, niezliczonych rundach buntu i pretensji, kłótni i mojego kompletnego oszołomienia myślami czy krzykami stojącej przede mną, zupełnie obcej mi istoty. Skąd to się bierze, myślałam sobie, to nie przypomina moich własnych destrukcyjnych zachowań, mojej własnej wściekłości, nie przypomina mnie. Mia była w czasie tych konfrontacji taka opanowana, pewna zadawanych ciosów, czasem tak perfidna i lodowata, że musiałam potem sięgać po jej zdjęcia z dzieciństwa, by przypominać sobie, że nadal ją kocham. To Jens, próbowałam wielokrotnie tłumaczyć sobie i Aslakowi, to jego wpływ, jego geny albo jego nieobecność.
Ale Jensa też to nie przypominało. Bo on ma osobowość unikającą, nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji, kieruje się wyłącznie impulsami. Poznałam go jako dziewiętnastolatka, gdy przyjechał do wsi jako lekarz stażysta – pociągał mnie w nim sam fakt, że przybył z daleka, był kimś innym, kimś nowym, alternatywą dla wszystkiego, co małe, zużyte i ciasne. Ale pociągał też tym, że był oszałamiający, przekraczał granice, potrafił przejrzeć człowieka na wylot. Wydaje mi się, że na mnie czekałaś, Sigrid, powiedział przy czwartym piwie tamtego wieczora, gdy się poznaliśmy. Dopiero później sobie uświadomiłam, że był wtedy już pewnie naćpany różnymi opiatami, ale nie miało to żadnego znaczenia, nie było już we mnie oporu, zostałam wessana i przyssana. Wydawało mi się, że po skończonych praktykach został we wsi dla mnie, że planowaliśmy coś razem, nigdy o tym nie rozmawiając: wspólne życie i wspólną przyszłość. Nie rozumiałam, jaki jest bezładny i mętny – nie pojmowałam tego, co po wszystkim wielokrotnie sobie mówiłam: że to człowiek kruchy, uzależniony od poczucia krzywdy, potrzebujący ciągłego wspomagania w formie poklasku, podziwu i narkotyków, by w ogóle utrzymać się na powierzchni. Potrafił bez żenady cytować podziękowania zachwyconych nim pacjentów albo wychwalać siebie i swoje cechy czy umiejętności w sposób tak ostentacyjny, że odczytywałam to opacznie jako wyraz zdrowego poczucia własnej wartości – i rzecz jasna we wszystko wierzyłam. To było takie nowe i niezwykłe dać się pochłonąć innemu człowiekowi, nie mieć go nigdy dość, nie być w stanie wystarczająco się do niego zbliżyć. Uczucie tęsknoty za Jensem potrafiło rozpalić się we mnie w dowolnym momencie, zdarzało się, że tęskniłam za nim i za jego bliskością w chwilach, gdy nie mogliśmy być już ze sobą bliżej, gdy naszych ciał nie dzielił od siebie ani milimetr powietrza.
Kiedy byłam w piątym miesiącu ciąży z Mią, wszczęto przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne. Jeden z jego kolegów zauważył, że Jens wypisywał recepty na duże ilości leków o działaniu uzależniającym, a mój ukochany w ciągu kilku zaledwie dni stwierdził, że potrzebna mu zmiana otoczenia. Nigdy nie powiedziałam nikomu, że to ja zawiozłam go na lotnisko Flesland i to ja wsadziłam go w samolot odlatujący do Bangladeszu, gdzie postanowił działać w organizacji charytatywnej. Ja: ciężarna, wściekła i zakochana.
Mia oddzwania dopiero po tym, jak zjedliśmy tortille, a ja odśpiewałam Viljarowi obowiązkowe kołysanki. Siedzimy z Aslakiem na kanapie i oglądamy film. Dawno już przestałam protestować przeciwko spędzaniu weekendów przed telewizorem. Na samym początku, po rozstaniu z Jensem, próbowałam mniej lub bardziej nieświadomie wcisnąć Aslaka we wzorce i procedury mojego poprzedniego związku. Nie pamiętam, byśmy z Jensem kiedykolwiek siedzieli przed telewizorem przez te lata, które spędziliśmy razem, pamiętam tylko rozmowy, seks, tęsknotę, kłótnie i godzenie się – to wszystko w nieustannym, destrukcyjnym cyklu. Musiały nam się zdarzać też spokojniejsze dni, ale ja pamiętam nas tak, jakbyśmy byli w ciągłym ruchu. Spokój i milczenie Aslaka wymuszają inne formy, inne schematy, inne życie. A gdyby Jens nie wrócił do Oslo rok temu, dokonując inwazji na mnie i na Mię, nie spędzałabym teraz kolejnego wieczora na gorączkowym porównywaniu go z Aslakiem.
– Mio, moja Mio – mówię do telefonu, siląc się na lekkość i wesołość.
– Hej, widziałam, że dzwoniłaś... – rzuca Mia.
– Tak, fajnie byłoby wiedzieć, czy przyjdziesz na obiad.
Siedzę na kanapie, skubiąc nitkę sprutego szwu jednej z poduszek, Aslak siada tu każdego dnia po pracy w tych swoich roboczych spodniach i wyciera materiał. Pauzujemy film.
– Rozumiem, ale jak się nie odzywam, to chyba jasne, że nie przyjdę – mówi Mia, a ja próbuję nasłuchiwać Jensa w tle, podsłuchać jakieś dźwięki, rozmowy, coś, co zdradzi, czym się teraz zajmują. Mam nadzieję, że oglądają telewizję.
– No ale mimo wszystko byłoby miło, gdybyś dawała znać. Prawie w ogóle się już nie widujemy.
Zbliżam się do granicy, którą wyznaczyłam sobie samej, przysięgając, że nie będę narażać moich własnych dzieci na przykrości, powodować u nich wyrzutów sumienia ani poczucia, że są mi coś winne.
– Widziałyśmy się dwa dni temu, mamo – wzdycha Mia, ton jej głosu świadczy bardziej o rezygnacji niż o wyrzutach sumienia.
– Zostaniesz tam na cały weekend? – pytam.
– Nie wiem, możliwe, że tata i Zadie pójdą jutro wieczorem na imprezę, to wtedy przenocuję w domu. – To, że „dom” jest dla niej nadal u mnie i Aslaka, przyćmiewa fakt, że zaczęła nazywać Jensa tatą. Aż nie mam już chęci pytać, na jaką też imprezę wybierają się być może z Zadie.
– To fajnie. W takim razie widzimy się jutro – rzucam, widząc kątem oka, jak Aslak się prostuje.
– No tak, może. A w ogóle dzwoniła dziś babcia, ale nie zdążyłam odebrać. A teraz ona nie odbiera, jak próbuję oddzwonić.
– Do nas też dzwoniła, ale to nic pilnego, tata mówił, że chodzi o coś z kurami.
Aslak zaczyna się wiercić. Następuje krótka pauza.
– Okej, to widzimy się jutro albo w niedzielę – mówi w końcu Mia. – Na razie.
– Na razie – odpowiadam.
Aslak patrzy na mnie, gdy odkładam telefon.
– Na pewno przyjdzie jutro – mówię do niego, próbuję się uśmiechać, przypomina mi się nagle Mia jako niemowlak leżący na klatce piersiowej Aslaka i jak on jej dmuchał delikatnie na główkę, próbując ją w ten sposób uspokoić.
Nie ma nic dziwnego w tym, że mama dzwoniła do Mii, często ze sobą rozmawiają przez telefon, na pewno częściej niż ze mną. Ale fakt, że mama próbowała się kontaktować z nami obiema równocześnie, budzi we mnie jakiś niepokój, choć może to tylko moje wymysły. Niewykluczone, że spinam się za każdym razem, gdy mama do mnie dzwoni, ale ulga na wieść, że nie dzieje się nic poważnego, zaciera potem wspomnienie o niepokoju. Tak czy inaczej, mała szansa, że mama chciałaby rozmawiać ze mną o kurach. Próbuję do niej zadzwonić, gdy już leżę w łóżku, ale nie odbiera. Jak zawsze sprawdzam przed snem Facebooka, by zobaczyć, ile minęło czasu od ostatniego logowania mamy, Mii i Magnusa. Mama była aktywna dziewiętnaście minut temu, mogę więc odetchnąć z ulgą. Zauważam też, że Jens logował się na swój profil przed czterema minutami.
Leżę, słuchając równego oddechu Aslaka i odległych dźwięków miasta, do których nie umiem się przyzwyczaić, nadal mi przeszkadzają, choć protestuję, gdy Aslak się na nie skarży, twierdząc, że latem nie da się spać przy otwartych oknach. Bzdury, to jedna z najspokojniejszych dzielnic w Oslo, powiedziałam w któreś z pierwszych wakacji, otwierając okno wychodzące na ogród, jak się chce mieszkać w mieście, to ciszej już być nie może. To ty chciałaś tu mieszkać, odparł Aslak i zamknął okno.
Faktycznie, to ja chciałam się przenieść do Oslo, bo właśnie skończyłam praktyki, skończyłam proces kształcenia i nagle poczułam gwałtowną potrzebę skończenia ze wszystkim, co było wcześniej: z wsią, uczuciami do Jensa, z tatą i namolną samotnością mamy. Aslak i Mia musieli dostosować się do moich planów, jak on sam to ujął kilka lat później, nie ze złością ani oskarżeniem w głosie, po prostu stwierdzając fakt. Nie mogę żyć w wiecznym długu wdzięczności, wykrzyczałam mu wtedy, choć on przecież nigdy nie próbował ode mnie tego długu egzekwować. Ale w ostatnim roku czułam, że każdego dnia czegoś ode mnie wymaga, chce zapłaty w formie zobowiązania, że nigdy nie będę mogła od niego odejść. W najgorszych chwilach szaleję z zazdrości, myśląc o Mii – o jej buncie i wolności, oderwaniu się od Aslaka – skręcając się jednocześnie z wyrzutów sumienia.
Mia dostała pracę w firmie producenckiej, jednocześnie robi dodatkowe kursy, by móc zdawać na studia, po raz pierwszy zarabia własne pieniądze – i właśnie to nagłe poczucie finansowej wolności wzmogło jej dążenia do niezależności. Przychodzi do domu dopiero w niedzielę rano, z wczorajszym makijażem rozmazanym pod oczami, ubrana w pożyczone spodnie od dresu, zbyt duże i niemodne, by mogły należeć do jakiejś koleżanki. Siada przy kuchennym stole i nakłada sobie bekon, który usmażyłam dla Viljara i Aslaka. Muszę gryźć się w język, by nie wypalić, że nie przygotowałam dla niej śniadania.
Ale to super, że masz taką dorosłą córkę, pewnie jesteście dla siebie koleżankami, słyszę nieraz. A ja zawsze potwierdzam, jasne, że to super, tak, właściwie to się ze sobą przyjaźnimy, no oczywiście. Tylko że ja w żadnym razie nie chcę być przyjaciółką Mii. Nie mam na przykład potrzeby wiedzieć, gdzie spędziła tę noc, pod warunkiem że sama jest zadowolona. Mia ze swojej strony wciąż próbuje wybadać, gdzie przebiega między nami granica, dzieląc się ze mną czasem nieprzyjemnie intymnymi szczegółami swojej nowo odkrytej i wciąż eksplorowanej dorosłości. W innych tygodniach jest znów całkiem milcząca i niedostępna. Mnie będzie można powiedzieć wszystko, myślałam sobie, gdy Mia była dzieckiem, taką właśnie matką chcę być, ale potem w praktyce okazało się, że istnieją pewne granice, również te oddzielające mnie od córki.
Mia wygląda teraz na zadowoloną, jest podobna do Jensa, tylko do Jensa, śmieje się na szczęście z jednego z licznych żartów Aslaka. Biedak za bardzo się stara, mam nadzieję, że zdoła nad sobą zapanować. W ostatnich miesiącach wielokrotnie byłam świadkinią sytuacji, w których Aslak był taki szczęśliwy i podekscytowany kontaktem, chwilową uwagą, którą łaskawie obdarzała go Mia, że przekraczał granice niewyczuwalne dla nikogo poza nią samą, a ona potrafiła w takich sytuacjach odpłacić kąśliwym komentarzem, w najgorszym razie wtrącając, niby przypadkiem, jakąś uwagę na temat Jensa.
Gdy Mia dorastała, to Aslak przeprowadzał z nią większość rozmów i odpowiadał na większość pytań dotyczących Jensa. Nie możesz z nią rozmawiać w ten sposób, wytknął mi, gdy Mia miała sześć lat i chciała uwzględnić Jensa na rysunku mającym przedstawiać jej rodzinę. Zapytała o kolor jego włosów, a ja wzruszyłam ramionami, powiedziałam, żeby sama zdecydowała. Mia była rzecz jasna zdezorientowana, spojrzała na Aslaka. On ma takie same włosy jak ja, odparł jej wtedy. I takie same oczy, dodał, nie patrząc na mnie. Przecież ona nie musi znać wszystkich szczegółów, powiedziałam mu potem. Sama się prędzej czy później dowie tego, co ją interesuje, a ja nie mam zamiaru jej tego utrudniać, odparł Aslak. Obrana przez niego strategia sprawdzała się doskonale aż do dnia, gdy Jens wrócił do Oslo, pojawił się po prostu, stawiając zarówno mnie, jak i Aslaka w nowym świetle, dając Mii coś, z czym mogła nas porównywać.
Zmiana jest niejasna i nieuchwytna, nie znajduję sposobów, by o niej mówić, nie mam też odwagi ryzykować, że pchnę Mię dalej w stronę Jensa, więc oboje z Aslakiem chodzimy wokół niej na palcach. Zupełnie od tego wariuję, kłębi się we mnie tysiąc uwag i upomnień: żeby ściszyła muzykę, posprzątała łazienkę, tak jak obiecała, żeby mówiła, czy przyjdzie na obiad, nie wrzucała kolorowych skarpetek razem z białymi rzeczami do prania, nie wybaczała mu, nie ubóstwiała go, nie zatracała się w nim.
Ostatni rok stanowił ponadto nieprzyjemny przedsmak tego, jak będzie wyglądać nasze życie po jej wyprowadzce. Ilekroć o tym myślę, czuję nadchodzące duszności – po pierwsze Mia będzie tak daleko, a po drugie będę musiała wreszcie dostrzec, kim jesteśmy z Aslakiem, kiedy jej z nami nie ma.
– Udało ci się pogadać z babcią? – pyta Mia, gdy Aslak i ja sprzątamy ze stołu. Siedzi na ławie z podkulonymi nogami.
– Nie, zadzwonię do niej później, ale nie musisz się martwić – odpowiadam.
– No tak – rzuca Mia. – Ale wiesz, jestem taką osobą, że nie umiem się nie martwić.
– Acha, jesteś taką osobą?! – mówię ze śmiechem.
– Daj spokój – odpowiada Mia. – Wiesz, o co mi chodzi.
Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, o tej zastanawiającej potrzebie odczuwanej przez nią i całe jej pokolenie, potrzebie, by na każdym kroku podkreślać swoje cechy czy elementy osobowości. Jestem osobą bardzo empatyczną, powiedziała mi dziewczyna, która przyszła do mojego gabinetu ze złamaną ręką, a ja kiwałam głową i ją badałam, nie bardzo rozumiejąc, jaki to ma z czymkolwiek związek. No tak, to musi być dla ciebie trudne, rzuciłam, nieco niepewnie. A skąd, odparła dziewczyna lekko, chodzi po prostu o to, że wszystko strasznie biorę do siebie, jeśli pani rozumie. Rozumiem, odparłam, i posłałam ją na prześwietlenie.
To trochę niefajnie mówić, jak ludzie mają cię postrzegać, próbowałam wyjaśnić Mii. Bez najmniejszego skutku. Chyba już nieprzyjemniej jest wtedy, gdy ludzie cię niewłaściwie postrzegają, odparła, wzruszając ramionami, i może ma zresztą rację.
Poniedziałek przynosi taką normalizację, że prawie zaczynam płakać w metrze jadącym do Ellingsrud. Jesienne ciemności jednoczą pasażerów wagonu w sposób, którego nigdy nie odczuwam w jasne letnie poranki, siedzimy w przyjaznym milczeniu, może z sympatii do siebie nawzajem, a może przez uznanie dla innych, którzy wstali o szóstej, by zdążyć do pracy, rzucając wyzwanie ponurym listopadowym ciemnościom i bezśnieżnemu zimnu. Zawsze jestem członkinią tej wspólnoty, wzdrygam się i chucham na dłonie, lubię ten miesiąc najbardziej ze wszystkich. Żadnych wielkich wydarzeń, żadnych świąt, żadnych stanów wyjątkowych, tylko spokojna ciemność, niewzruszenie pożerająca coraz większe części dni.
Czterdziestominutowa podróż metrem do pracy stała się dla mnie najjaśniejszym punktem dnia, przyjemnym stanem zawieszenia, w którym nie muszę wchodzić w interakcje z roszczeniowymi pacjentami i ich najbliższymi. Wysiadając z metra, dzwonię do mamy, już trzeci raz bez skutku, i po raz pierwszy od piątku dopuszczam do siebie mój zwyczajowy o nią niepokój, noszę w sobie to uczucie, tak stałe i niezmienne, że mogłoby równie dobrze być bolącą częścią ciała – czasami daje się je zagłuszyć, ale zawsze tam jest.
Poświęcam niepotrzebnie dużo czasu pierwszym pacjentom, jak zwykle siedzę za długo z Ingrid. Ingrid ma dziewięćdziesiąt lat, zawsze przynosi ze sobą dropsy, którymi częstuje pacjentów w poczekalni i personel recepcji – i zawsze przed wyjściem gładzi mnie po policzku, jak jakaś uniwersalna babcia. Jej obecność niesie w sobie taką pociechę i łagodność, że chciałabym ją tu zatrzymać, wyprzeć myśl o reszcie dnia. A potem mam zawsze wyrzuty sumienia względem innych pacjentów, bo przecież nie powinnam nikogo faworyzować, i w ten sposób przeznaczam zbyt dużo czasu na badanie ginekologiczne czy pacjenta przedłużającego prawo jazdy.
Gdy mam wstać, by zaprosić do gabinetu Fridę siedzącą w poczekalni już od półtorej godziny – jak to ma w zwyczaju – mama w końcu oddzwania. Chcę odebrać, ale w tej samej chwili Frida otwiera drzwi i zagląda do środka. Odrzucam połączenie.
– Frido, musisz zaczekać, aż cię zaproszę. Rozmawiałyśmy już o tym, prawda? – Silę się na ton wychowawczy, który nie byłby jednocześnie protekcjonalny, to cel nieosiągalny, zwłaszcza gdy Frida zachowuje się jak zniecierpliwiony dzieciak.
– Ale jestem umówiona na dziesięć po, a poprzedni pacjent wyszedł już dawno temu – odpowiada.
– Możesz wrócić do poczekalni i na mnie zaczekać? – pytam, ale Frida tkwi nadal w progu, jakby się wahała. – Mówię poważnie – dodaję, po czym odwracam się do komputera i przełykam ślinę.
– Chyba zaraz będę rodzić – oświadcza Frida.
– Nie, nie będziesz – mówię do ekranu, zaciskam zęby, a ona w końcu wychodzi i zamyka za sobą drzwi.
Siedzę przez kilka minut, wpatrując się w jej kartę, ale jej nie czytając, po czym idę do poczekalni i zapraszam Fridę do środka. Zaczyna płakać, zanim jeszcze przejdziemy przez próg, ale ja się do tego już przyzwyczaiłam, jej łzy nie wyprowadzają mnie z równowagi i wiem, że jeśli dam jej choć skrawek nadziei na troskę przekraczającą zakres moich obowiązków zawodowych, ona zje mnie na śniadanie.
Podczas jednego z naszych pierwszych spotkań przytuliłam ją, nie wiedziałam, jak sobie poradzić z jej desperacją i strachem – a także spojrzeniem, które nawet po wielu latach przerzucania jej z miejsca na miejsce w systemie, w którym nie ma przestrzeni dla kogoś takiego jak ona, świadczyło o głębokiej ufności, była w nim nadzieja, że wreszcie spotkała kogoś, kto jej pomoże. Tak, pomogę ci, odpowiadałam jej w duchu, z autentyczym przekonaniem, że tak będzie. I wciąż zdarzają mi się dni, kiedy wierzę, że sama moja obecność i fakt, że wyznaczam jej – przynajmniej teraz – jasne granice, naprawdę jej jakoś pomaga.
Gdy pojawiła się u mnie za pierwszym razem, nie wzbudziła mojej sympatii. Była namolna, jęcząca, znała na pamięć swoją kartę choroby stanowiącą długą listę pobytów w szpitalu, odbytych i przerwanych cykli leczenia w przychodniach psychiatrycznych, recept, prób aktywizacji zawodowej podjętych przez Urząd Pracy i Opieki Społecznej i zastanawiająco wielu zmian lekarza pierwszego kontaktu. Frida leczy się u mnie od siedmiu lat.
– No już... Jak się czujesz? – pytam, gdy pacjentka zajmuje miejsce, i jak zawsze podaję jej paczkę chusteczek higienicznych.
– Chyba zaraz urodzę – powtarza Frida. – Bardzo proszę.
Zaczyna szlochać, pochyla się w przód, brzuch opada jej na uda, a ona splata dłonie na potylicy i kołysze się w przód i tył.
– Jeszcze nie rodzisz, to dopiero dwudziesty piąty tydzień – mówię. – Ale minęłyśmy już półmetek, Frido, dasz sobie radę.
Przeklinam się w duchu za użycie liczby mnogiej, wciąż robię podstawowe błędy, kierowana zapałem niesienia pomocy, zapewnienia jej poczucia wspólnoty, choć przecież chodzi o to, by Frida pojęła, że może liczyć tylko na siebie, że nikt nie przyjdzie jej uratować. A przynajmniej nikt poza mną – na myśl, że oprócz mnie ona nie ma nikogo, ogarnia mnie panika.
– Nie, nie dam rady, chcę się tego pozbyć – krzyczy Frida z twarzą zwróconą do podłogi. – To mnie zjada od środka.
Niepokojąco wiele z jej myśli przypomina te, które snułam, sama będąc w ciąży z Mią. Pamiętam, że strach i samotność manifestowały się jako absurdalne uczucia i wyobrażenia o byciu pożeraną. Napisałam w karcie, że myśli Fridy świadczą o zaburzeniu, oscylują na granicy psychozy.
– Nic cię nie zjada, rośnie w tobie zdrowe i piękne dziecko – mówię i natychmiast dociera do mnie, że wybrałam niewłaściwe słowa, że to właśnie ten rosnący organizm wzbudza taki niepokój, dobrze to pamiętam, ale nie mam dziś energii ani czasu, by próbować do niej dotrzeć inną, właściwszą drogą, po przyjęciu trojga pacjentów jestem już spóźniona o pół godziny. – Może zmierzymy ciśnienie, a potem cię zbadam?
Frida się poddaje, prostuje, podwija rękaw. Jej chude przedramię poorane jest bliznami, pocięte wzdłuż i wszerz. Nie skomentowałam tych blizn za pierwszym razem, gdy je zobaczyłam, pamiętam jej oczekiwanie, gdy podwinęła rękaw, a potem rozczarowanie moim brakiem reakcji. Na to wspomnienie nadal czuję wyrzuty sumienia, mogłam po prostu dać jej tę małą satysfakcję, myślałam sobie potem, gdy zdążyłam ją już poznać i polubić.
Często łapię się na tym, że się w niej przeglądam, rozpoznaję u niej wiele własnych skłonności, tylko że muszę się kontrolować, nie mogę ich dopuścić do głosu. Nie mogę się napatrzeć, jak przekracza wszystkie bariery, nie mieści się w skalach, rozhamowana w swoich relacjach ze światem.
Stoję przy kuchennym blacie w pokoju socjalnym i jem na lunch jogurt, mam poczucie, że pójdzie mi szybciej, jeśli nie będę siadać, poza tym smartwatch, który dostałam od Aslaka na Gwiazdkę, już enty raz informuje, że daleko mi do celu wyznaczonego jako mój optymalny „czas na nogach”. Dwójka lekarzy, z którymi dzielę przychodnię, siedzi nad posiłkiem z telefonami, choć dawno już postanowiliśmy, że lunch będzie przerwą od komórek, oazą spokoju w środku dnia, że będziemy przez te pół godziny ze sobą rozmawiać, aktualizować wiedzę, wymieniać się doświadczeniami i dawać upust ewentualnym frustracjom.
Biorę resztkę jogurtu ze sobą do gabinetu i dzwonię do mamy. Odbiera od razu.
– W końcu – mówi.
– Też się cieszę, że cię słyszę – odpowiadam.
– Próbowałam się z tobą skontaktować przez cały weekend – wyrzuca mi.
– Wcale nie, tak się składa, że zadzwoniłaś do mnie raz. Było raczej odwrotnie, to ja wydzwaniałam jak najęta.
Mama milknie na parę sekund, słyszę w tle czajnik, wyobrażam sobie kuchnię w domu, mamę w żółtym włóczkowym swetrze, zielony kubek do herbaty.
– W każdym razie żadne z was nie odebrało, jak dzwoniłam – mówi. – Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to nie jakiś spisek.
Śmieje się krótko.
– Nie musisz się obawiać, nie rozmawiałam z Magnusem od kilku tygodni – odpowiadam. – A coś się stało?
– Nie, w sumie chodziło o tę sprawę z kurami, mówiłam to Aslakowi, chciałam się z wami skonsultować, zanim je zarżnę, Viljar tak się nimi interesuje i...
Mama trzyma kury, odkąd tata zaczął chorować i musieli ubić krowy i owce. Uparła się, że w gospodarstwie muszą być zwierzęta, i ściągnęła sobie skądś dwanaście kur. Pamiętam widok bezgłowych ptaków biegających po podwórzu, gdy mama zarżnęła tamtą pierwszą partię. Zaprosiła na to wydarzenie swoich uczniów z klasy, w której uczyła przyrody, by mogli odebrać lekcję o wiecznym kręgu życia, zobaczyć, że filety drobiowe, które jedzą na obiad, nie biorą się ze sklepowej lodówki. Te filety nie biorą się też z tych twoich starych i żylastych kur, powiedział Magnus, ale mama nadal organizowała takie pokazy dla swoich uczniów, aż w końcu paru rodziców wysłało skargę do dyrektora, pisząc o straumatyzowanych dzieciach.
Viljar, z tego, co wiem, nigdy nie interesował się jakoś szczególnie kurami. Wręcz przeciwnie, wykazuje dość wyraźne i niepokojące oznaki ogólnej ornitofobii, której przyczyn nie miałam nawet siły próbować ustalić. Deklaracja mamy, że myśli o Viljarze, musi być z jej strony próbą wywołania u mnie wyrzutów sumienia.
– To miło, że wzięłaś nas pod uwagę – mówię tylko. – Ale zrób z kurami to, co sama uznasz za stosowne.
– I tak już za późno – rzuca mama. – Zarżnęłam je w czwartek.
3
– Nie rozumiem. Skoro zarżnęłaś je w czwartek, to czemu tak ci zależało, żeby się do nas dodzwonić w piątek? – pyta Sigrid.
Przelewam gotującą się wodę do balii ustawionej na kuchennym blacie, nie wiem, jak dalej ciągnąć tę rozmowę, nie powinnam była zbaczać na temat kur, tylko przejść prosto do rzeczy, tak jak planowałam w piątek, ale przez cały weekend miałam przed oczami tylko Sigrid, przytłaczała mnie myśl, że będę się jej jeszcze bardziej narzucać ze sobą i swoimi sprawami.
– Nie, chodziło mi o piątek. Zarżnęłam je w piątek – mówię. – Ale nie mówmy już o tym. Co u was?
– Wszystko w porządku, ale jestem teraz w pracy, więc jeśli to nic pilnego, to może zdzwońmy się lepiej po południu. – W jej głosie słyszę lekkie wahanie, pewnie nie chce się zobowiązywać.
Ilekroć z nią rozmawiam, myślę, że coś się zmieni, zauważam to dopiero, gdy się rozłączam, a potem zawsze zostaje we mnie poczucie czegoś nierozwiązanego. Często jestem sfrustrowana jeszcze wiele dni po naszych telefonach, przez te wszystkie oskarżenia ukryte w tonie jej głosu i pauzach, tej krótkiej sekundzie milczenia następującej przed jej każdą odpowiedzią, jakby próbowała dać mi czas na powiedzenie czegoś jeszcze.
– Tak, jasne – rzucam. – Pogadajmy po południu.
Wynoszę balię przed dom, w piątek zdążyłam tylko z grubsza oskubać i wypatroszyć kury, po czym musiałam się poddać i schować niedoczyszczone truchła do zamrażarki. Potem dowlekłam się do sofy, gdzie przeleżałam kilka godzin, zupełnie wyczerpana. Kury leżą w stodole, w zamrażarce wypełnionej częściowo dziczyzną, której nie dałam rady zjeść, a do jej wyrzucenia też nie byłam się w stanie zmusić, po tym jak się w końcu poddałam i umieściłam Gustava w domu opieki.
Nie jestem też w stanie wyobrazić sobie, że zjadam którąś z kur, ale takie przerabianie zwierząt na jedzenie wydaje się przynajmniej mieć jakiś sens, bez dodatkowego zachodu czy zostawiania zbędnego śladu węglowego. Wyjmuję z zamrażarki jeden z bezgłowych trupków, próbuję omijać wzrokiem nalepki na paczkach z mięsem, nie patrzeć na krzywe litery stawiane przez Gustava, polędwica z łosia 2009, to ostatni rok, w którym polował, choć koledzy musieli go niemal zanieść na stanowisko. Uczcili jego zapał, oddając mu polędwicę z ustrzelonego łosia, czego wstydził się nawet bardziej niż swoich wcześniejszych nalegań, by go na to polowanie zabrali. Rok później siedział już na wózku.
Dokładnie oczyszczam zamrożone kury, moje palce sztywnieją z zimna w żółtych rękawicach do zmywania, ale nie mam zamiaru się poddać, muszę się z tym uporać, zanim znów zadzwoni Sigrid. Mam poczucie, że nim jej o wszystkim powiem, muszę załatwić inne sprawy, powinnam też odwiedzić Gustava, wywiązać się z pozostałych obowiązków.
Gustav siedzi, jak zawsze, przy oknie wychodzącym na północ, zwróconym ku gospodarstwu i ku mnie. Włosy ma siwe, prawie białe, nadal gęste, co kontrastuje z jego wychudzonym ciałem. Czasami zaskoczona uświadamiam sobie, jak on naprawdę wygląda, że nie przypomina człowieka z moich myśli i wspomnień.
– Cześć – mówię, pochylam się i go przytulam. – Dziś też cię nie ogolili, co? – pytam i muskam palcem szczecinę na jego policzku.
Podnosi wzrok i na mnie patrzy, zaczyna się śmiać, nadal ma zaskakująco zdrowe zęby, białe i mocne. Zawsze bardzo o nie dbał, uważał, że o człowieku dużo można się dowiedzieć z dbałości o higienę jamy ustnej. Każdego poranka i wieczora przestrzegał surowych procedur szczotkowania, po czym używał jeszcze nici dentystycznej. Nawet gdy zapomniał, jak się odkręca wodę pod prysznicem, nadal sam mył sobie zęby.
Odblokowuję hamulec wózka i wiozę go do jego pokoju, nie mam siły siedzieć na widoku, obserwowana przez opiekunów i innych pacjentów. Chyba teraz się na nich mówi mieszkańcy, powiedział Magnus, gdy był tu ostatnim razem. Siedzieliśmy przy stole w rogu, cała trójka: on, Sigrid i ja, rozmawiając ze sobą, zupełnie pomijając Gustava, tak jak zawsze, gdy oni tu przyjeżdżają, nie potrafimy znaleźć drogi komunikacji, która by go uwzględniała. Nie umiem wtedy rozmawiać z Gustavem tak, jak gdy jesteśmy tylko we dwoje, i domyślam się, że Sigrid i Magnus nie potrafią albo nie chcą próbować odtwarzać komunikacji – albo milczenia – ze swoim otępiałym ojcem w sytuacjach, gdy mnie tam nie ma. Czemu mam ich nazywać mieszkańcami, spytałam. Przecież mieszkają tu tylko dlatego, że są chorzy, a chorzy ludzie poddawani leczeniu to przecież definicja słowa „pacjenci”. Sigrid kiwnęła głową, ale sama wielokrotnie słyszałam, jak nazywa swoich pacjentów klientami albo sięga po inny termin mający wynieść ich na jakieś wyższe piętro równouprawnienia. Zapytałam ją, czemu jakikolwiek pacjent miałby pragnąć zrównania ze swoim lekarzem, ja przynajmniej poczułabym się w takiej sytuacji poważnie zaniepokojona, oświadczyłam ostatnim razem, gdy wynikła taka rozmowa, chodzi przecież o to, że do lekarza przychodzi się po pomoc. A to wymaga pewnej hierarchii. Sigrid nic na to nie powiedziała, posłała tylko Magnusowi swoje zwyczajowe porozumiewawcze spojrzenie, zrezygnowane, niemal błagalne, jakby prosiła go o potwierdzenie swoich słów, jakbym ją krytykowała, atakowała albo obrażała w tej rozmowie, we wszystkich naszych rozmowach.
Tak czy inaczej, nie jestem już teraz taka pewna swoich własnych argumentów. Nazywanie się pacjentką nadal stanowi pasywne i bezpieczne wyzbycie się odpowiedzialności, lecz to również rola, z którą nie umiem się zidentyfikować, niewykluczone więc, że będę w przyszłości czuła się klientką, kimś w rodzaju uczestniczki procesu, mającej nad nim jakąś kontrolę.
Inni mieszkańcy są z reguły dużo starsi od Gustava i wiele razy zdarzało mi się myśleć, że jego demencja postępuje szybciej, bo ma wokół siebie tylko zmizerniałych i kalekich ludzi, w których się może przeglądać. Za każdym razem, gdy idę przez parking, zbliżając się do drzwi wejściowych aktualnego i ostatniego domu Gustava, zalewa mnie fala myśli o tym, jak on się musi strasznie tu czuć.
Dzisiaj jest mi trochę łatwiej, daję nawet radę gawędzić z nim w drodze do pokoju i uśmiechnąć się do pielęgniarza, którego zazwyczaj unikam, bo nie znoszę potępienia, które wyczytuję z jego oczu. Gdy jesteśmy już z Gustavem sami, mogę się rozluźnić. Zdejmuję sweter, stawiam wózek tuż przy zagłówku łóżka, na którym się kładę, opieram głowę na jego poduszce, wdycham jego zapach. Nabieram powietrza głęboko do płuc, wypuszczam je powoli, wyciągam rękę i znów gładzę go po policzku, sięgam po jego dłoń i ją ściskam, nie potrafię już dłużej powstrzymywać łez. Płaczę po raz pierwszy od czwartku. Nagle robi mi się tak strasznie żal Gustava, nie mogę wytrzymać myśli, jak on bardzo cierpi.
– To dlatego, że cały dzień zajmowałam się kurami – mówię, patrząc na niego, próbuję się zaśmiać, ocierając łzy rękawem jego bluzy. – Wiem, że ty nigdy tego nie rozumiałeś, ale ja je naprawdę pokochałam.
Cofa dłoń, ale nie ma w tym ruchu żadnej agresji. Znów ujmuję jego rękę. Kładę ją sobie ostrożnie na piersi, na T-shircie, przykrywam ją moją własną dłonią. Odchylam głowę w tył, leżę tak i prawie już zasypiam, gdy on nagle mocno ściska moją pierś. Odwracam głowę i patrzę na niego z uśmiechem. Siadam na łóżku, opieram się pokusie poprowadzenia jego dłoni po innych częściach mojego ciała, pamiętam jego dziką wściekłość, gdy w pewną niedzielę parę lat temu usiadłam mu na kolanach. I jego reakcje w tych niezliczonych razach, gdy dotykałam go w sposób, na który nie ma już miejsca w naszym życiu. Czasem udaje mi się myśleć, że to dlatego, że mój dotyk, moje ciało w kontakcie z jego ciałem budzi w nim wspomnienia, podniecenie, któremu on nie może dać ujścia – albo że uszkodzone połączenia nerwowe w jego mózgu mylą pożądanie z wściekłością. Ale z reguły sposób, w jaki Gustav mnie odpycha i się ode mnie odwraca, przypomina mi po prostu, jak bardzo on mnie obwinia, może nawet czuje do mnie odrazę, bo zrezygnowałam z walki o niego i go tu umieściłam. Minęło wiele czasu, odkąd odważyłam się narazić na kolejne odrzucenie, ale dziś nie mogę się już powstrzymać, ściskam jego dłoń zaciśniętą na mojej piersi, potrzebuję jego bliskości, która pod wieloma względami jest teraz mniej skomplikowana niż wtedy, gdy był jeszcze zdrowy.
Zastanawiam się, czy nie poćwiczyć rozmowy z Sigrid, ale oddalam od siebie tę myśl. Choć sama Sigrid i inni lekarze utrzymują, że Gustav nas już nie pamięta, ja dostrzegam w nim czasem coś innego, jakiś ruch albo spojrzenie niepasujące do choroby – a ponieważ nikt tak naprawdę nie wie, co on rozumie, a czego nie, postanowiłam zakładać, że trafia do niego więcej, niż nam się wydaje.