Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
59 osób interesuje się tą książką
Zła, tak jak i dobra, nie da się zniszczyć…
Kilkunastoletnia druidka Lilas jako jedyna ocalała z masakry wsi w Dzikich Ostępach. Odnaleziona przez Arika, młodego rebelianta, trafia wraz z ukochanym kocurem Loxim do kryjówki walczących o wolność Bojowników. Dziewczyna staje się dla nich ucieleśnieniem marzenia o lepszym życiu, zaś dla żądnego władzy doradcy króla Garlandii – największym koszmarem. Wkrótce bowiem okazuje się, że Lilas jest nie tylko utalentowaną czarodziejką. To właśnie ona ma przynieść uciśnionej ludności opisane w prastarym proroctwie wybawienie. Gdy Lilas odkrywa, z jak potężnego rodu pochodzi, postanawia wyjść naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Od tej pory jej jedynym pragnieniem jest zaprowadzenie pokoju między dwiema zwaśnionymi krainami. Czy jednak uda się jej tego dokonać bez kolejnego przelewu krwi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nikodemowi i Ninie
Słońce leniwie kryło się w konarach najwyższych drzew. Las wydawał się o tej porze wyjątkowo cichy. Jakby wszyscy jego mieszkańcy udali się nagle na poobiednią drzemkę. Tylko delikatny, jeszcze letni wietrzyk poruszał gałęziami, wprawiając liście dębów i leszczyny w powolny ruch, co powodowało miły dla ucha szelest.
Szli w całkowitej ciszy, chciwie wciągając w nozdrza ostatnie letnie zapachy lasu. Wysoki, krzepki mężczyzna z długimi do ramion, splecionymi w niedbały kucyk włosami, czarnymi jeszcze, choć już gęsto poprzetykanymi siwymi pasmami, podpierał się długą, dębową laską, na której wycięto jakieś znaki. Obok niego dreptała szczupła dziewczyna, na oko szesnasto-, może siedemnastoletnia. Oboje odziani w luźne sukmany z surowego płótna, przepasane pnączami powoju, bluszczu i liany nieposiadającej znanej w naszym świecie nazwy, porastającej obficie tę część lasu. Na ramionach nieśli wypchane czymś płócienne torby.
– Mistrzu Oidinie – odezwała się dziewczyna, odgarniając z czoła rdzawo-złoty kosmyk włosów – Azarin chyba już mnie nie lubi.
– Co też ci przyszło do głowy, Lilas?!
– Bo widzisz, kiedy tylko mnie zobaczył, posmutniał. Widziałam to w jego oczach. Podczas całego spotkania unikał mojego wzroku. Poprzednim razem tak nie było.
– Życie czarodzieja-uzdrowiciela nie jest łatwe… Zresztą Azarin się starzeje. Nie ma już tyle siły co dawniej. Jest zmęczony. Nie ma to nic wspólnego z tobą.
– Ale… – nie dawała za wygraną.
– Ech, daj już spokój tym głupstwom – westchnął Oidin.
– Loxi, złaź, łobuzie! – krzyknęła Lilas do pręgowanego kocura, który z mozołem gramolił się na dość grubą, ale zdecydowanie za cienką jak na jego gabaryty gałąź leszczyny.
„Dziękuję, Loxi” – pomyślał druid, zadowolony, że kot przerwał tę niezręczną pogawędkę. Oczywiście, że Oidin zauważył, iż stosunek Azarina do dziewczyny się zmienił. Zastanawiał się nawet, czy ich doroczne spotkania mają jeszcze sens. Było mu żal uzdrowiciela i nie chciał dodatkowo rozdrapywać jego i tak wiecznie gorejących ran. Wiedział, że nawet on, pierwszy spośród Mistrzów, którzy Jedzą Deszcz, nie może biedakowi w żaden sposób pomóc. Nie mógł też wyjawić Lilas prawdy.
– Jeszcze nie czas – mawiał sam do siebie, choć zdawał sobie sprawę, że dziewczyna dorasta i czas wkrótce będzie musiał nadejść. Chwile beztroski nie mogą, niestety, trwać dla niej wiecznie.
Westchnął, spoglądając ukradkiem na roześmianą Lilas, która właśnie szeptała coś do ucha przytulonego do piersi kota. Niech trwają jak najdłużej.
Gdy dotarli do celu, na dworze już prawie całkiem pociemniało. W wiosce panowała wesoła krzątanina. Pomału zbierano się do wieczerzy przy ognisku. Gdzieniegdzie unosiły się radosne, magiczne płomyczki oświetlające osadę. Lilas pobiegła pomagać w przygotowaniach do posiłku. Oidin wziął obydwie torby z ziołami i udał się do swojej chatki na zachodnim skraju wioski. Loxi zwinął się w kłębek przy ognisku.
Tymczasem wokół ognia coraz liczniej gromadzili się odziani w płócienne sukmany mieszkańcy wioski. Siadano na pieńkach z drzew powalonych przez wiatr lub bezpośrednio na trawie. Mężczyźni, kobiety i dzieci podawali sobie maliny, poziomki i orzechy ułożone na wielkich liściach łopianu, których używano jako talerzy. Młodziutki druid, Nakil, nalewał wszystkim po kolei wrzący jeszcze napar ze świeżych liści świętego Dębu Giganta, który zapewniał tym, którzy go pili, długie życie w zdrowiu i dobrej formie.
– Mamo, w moich malinach jest pająk! – krzyknął ciemnowłosy chłopczyk.
– Uważaj, Eliasie, żeby go przypadkiem nie rozgnieść – odrzekła matka i ostrożnie złapała w palce snującą się srebrzystą nić, na której wisiało nieszczęsne stworzenie. Następnie zawiesiła ją między gałązkami jarzębiny, o którą się opierała.
Trzeba bowiem wiedzieć, że mieszkańcy druidzkiej osady wierzą, że wszystko w świecie jest jednością. Jesteśmy wzajemnie ze sobą połączeni, nie wolno więc zabijać ani ludzi, ani zwierząt, gdyż są tym samym. Szczególną czcią darzą drzewa. Wierzą, że cały las stanowi sieć, a podłączone do niej dęby, buki, brzozy i sosny rozmawiają ze sobą. Dlatego też druidzi nigdy nie odważyliby się ściąć żadnego z nich. Wraz z rodzinami mieszkają w chatkach wykonanych z trzciny, która gęsto porasta brzegi jeziora. Wykonują z niej również rozmaite sprzęty domowe. Wykorzystują drewno jedynie z tych drzew, które przewrócił silny wicher. Z nich, a także z kamienia tworzą różnego typu urządzenia, do których produkcji wykorzystują magię.
– Mistrzu Treborze, opowiedz nam historię – poprosiła chudziutka dziewczynka, opierająca swoją jasną główkę o nogi matki.
– Tak, historia na dobranoc! – zawtórował Elias, a ojciec otarł mu rąbkiem szaty czerwoną od malin buzię.
– Historia, historia!!! – zaczęły się nawzajem przekrzykiwać dzieci, licznie zgromadzone wokół ogniska.
– Mistrzu, proszę… – szepnęła cichutko Lilas, podnosząc na siwego Trebora swoje ogromne oczy, które przybrały barwę bezgwiezdnego, nocnego nieba.
– No dobrze…
Starzec podniósł się z trawy i zbliżył do ognia. Rozgarnął rozżarzone drwa. Przez chwilę spoglądał w ciszy na tańczące płomienie, po czym rozpoczął swoją opowieść:
– Dawno, dawno temu boska Garlana, istota ze światła, utkała wszystko, co istnieje, ze świetlistej nici, która była samym blaskiem… – Znów spojrzał w ogień, a wraz z nim zaciekawieni słuchacze. – Najpierw stworzyła gorejącą, złotą kulę, Słońce, jej srebrnego brata, Księżyc, oraz emanujące blaskiem gwiazdy – tu wskazał na niebo – które z czasem zaczęły oświetlać drogę strudzonym podróżnym. Z doskonałą precyzją swej świetlistej dłoni ukształtowała majestatyczne góry, zielone równiny, bystre rzeki, wartkie potoki. Lazur Bezkresnego Oceanu oraz błękit nieba, a także drzewa, krzewy i wszelką roślinność oraz niezliczone gatunki zwierząt i wreszcie człowieka. Całymi dniami i nocami niestrudzenie tkała najmniejsze komórki i łączyła je w bogactwo różnorakich form. A trzeba wiedzieć, że dni i noce Garlany to eony w dziejach stworzonego przez nią świata.
Trebor przerwał, aby zaczerpnąć powietrza.
– I co dalej, mistrzu?
– Co dalej?
– Doskonale wiecie, co dalej. – Stary druid się uśmiechnął. – Przecież opowiadam tę historię prawie co wieczór.
– Mistrzu…
– Mów teraz o zwierzętach.
– I o górach.
– O lasach!
– Kiedy praca dobiegała końca, Garlana odeszła na chwilę od świetlistych krosien, by przyjrzeć się swojemu dziełu. Gdy spojrzała w toń Bezkresnego Oceanu, ujrzała zarówno spienione fale, jak i wszystkie stworzone z jej boskiej wyobraźni skały, morskie rośliny, tętniące życiem rafy pełne bajecznie kolorowych rybek, przepastne głębiny i czające się w nich istoty, mrożące krew w żyłach człowiekowi, ale – jak wszystko inne – miłe swej stwórczyni. Kiedy już sięgnęła wzrokiem do dna, odwróciła swoje boskie spojrzenie w kierunku wyścielonych soczystą zielenią równin, skąpanych w słońcu dolin, wysokich gór i ich pokrytych śniegiem szczytów. Wreszcie zapragnęła przyjrzeć się mieszkańcom swojego świata. Podekscytowana obserwowała ptaki lecące po niebie oraz zwierzęta lądowe krzątające się wokół swego nowo narodzonego potomstwa. Niektóre z nich skakały, inne biegały, a jeszcze inne pełzały. Zachwycona Garlana słuchała ich śpiewu, skrzeku, pomruków i ryku.
W tym momencie dało się słyszeć mruczenie grzejącego się nieopodal ogniska Loxiego, co bardzo rozbawiło małych i dużych mieszkańców wioski. Kocur, mile połechtany tym, że wzbudza powszechne zainteresowanie, przeciągnął się rozkosznie. Ziewnął, rozdziawiając pyszczek tak szeroko, jakby chciał połknąć wszystkich obecnych wraz z całym światem, polizał łapę i, jak gdyby nigdy nic, zaczął czyścić swoje przydługie pazurki.
– Mów dalej, miszczu – jęknął, przecierając zmęczone już oczka, mały, szczerbaty Lian.
– Na dziś już wystarczy. Czas spać.
– To opowiedz jeszcze tylko o smokach, mistrzu – poprosiła piegowata Rian.
Trebor łagodnie pogładził rudą główkę dziewczynki i począł mówić:
– Tam, gdzie upadło najwięcej boskich łez, powstały miejsca ogromnej mocy. Zroszeni łzami Garlany ludzie otrzymali dar posługiwania się magią, który mogli przekazywać następnie swoim potomkom. Powstały też rozmaite istoty, zrodzone z czystej magii: ogromne, budzące grozę, pokryte błyszczącymi pancerzami skrzydlate smoki, które zionęły żywym ogniem, delikatne niczym motyle wróżki leśne czy nieskalanie białe jednorożce i wiele, wiele innych, których nie ma już dziś na świecie.
– Dlaczego Garlana płakała?
– Lilas, zrób smoka!
– Prosimy! Prosimy!
Nawoływania dzieci przywróciły dziewczynę do rzeczywistości. Otrząsnęła się z zasłuchania. Wstała. Otrzepała sukmanę z trawy i opadłych liści, po czym oddaliła się nieco od ogniska. Uniosła w górę dłoń i przesunęła nią powoli, tak jakby trzymała niewidzialny pędzel. Powietrze natychmiast zadrgało i rozżarzyło się do czerwoności, tworząc rysunek świetlistego smoka. Potwór najpierw machnął łuskowatym ogonem, następnie otworzył ogromną paszczę, błysnął zębiskami i, ku uciesze rozwrzeszczanych dzieciaków, wypluł w ich stronę strumień płomieni. Wreszcie machnął błoniastymi skrzydłami, wznosząc się do lotu.
– Wyżej! Wyżej! – wołały rozentuzjazmowane brzdące.
Nagle świetlisty smok zniżył się na wysokość oczu Lilas. Dziewczyna ponownie uniosła dłoń, tym razem wykonując taki gest, jakby szorowała z brudu nieistniejącą szybę, a ognisty potwór rozwiał się na wietrze.
– Czas spać, łobuzy – rzekła najgroźniej, jak tylko potrafiła.
Dzieci bynajmniej nie przestraszyły się dziewczyny, która wcale nie była groźna, ale mimo to posłusznie zaczęły wraz z rodzicami opuszczać polanę, aż pozostała na niej już tylko sama dziewczyna i sędziwa druidka, Irin, która gasiła po kolei magiczne ogniki. Lilas położyła się na wznak na trawie i rozmarzonym wzrokiem patrzyła w gwiazdy, aż usnęła ukołysana ciepłym jeszcze wiatrem. Stara troskliwie otuliła ją podwójną warstwą płótna i zgasiła ostatni płomyczek.
Było tuż przed świtem, kiedy noc wydaje się najczarniejsza. Mistrzowie w absolutnej ciszy zmierzali na świętą polanę. Przechodząc obok Lilas zwiniętej w kłębek zupełnie jak Loxi, Oidin zatrzymał się na moment i z czułością dotknął pleców śpiącej dziewczyny. „Niedługo do nas dołączysz” – pomyślał i ruszył za pozostałymi dwunastoma.
Druidzi usiedli na trawie, krzyżując nogi, tak że prawie stykali się kolanami – jeden obok drugiego, tworząc idealny krąg. Zamknęli oczy, aby zwrócić swą uwagę do wewnątrz. I trwali tak, dopóki promienie wschodzącego słońca nie ogrzały ich zastygłych jakby w półśnie twarzy. Wówczas po kolei podnosili powieki. Ostatni rozpoczynał uroczystą, ale radosną pieśń na powitanie nowego dnia.
– Jesteśmy jednym ze słońcem i gwiazdami. Jesteśmy jednym z wiatrem i deszczem. Jesteśmy jednym z lasem i skałami. Zwierzęta i rośliny są także tym samym… – śpiewali tak, aż na dobre rozgościł się dzień.
Zazwyczaj po odbytym rytuale powracano do codziennych zajęć. Tym razem Oidin poprosił, aby jeszcze chwilę pozostali na swoich miejscach. Zapanowało nerwowe poruszenie.
– Na święto Przesilenia wszystko jest już prawie gotowe – szeptali między sobą druidzi, zdziwieni tą niezapowiedzianą naradą.
– Nie chodzi o Przesilenie. Wiem, że przygotowania idą dobrze… A czasu jest sporo… – odparł zafrasowany nieco Oidin. – Otóż, kochani i kochane, mam pewne obawy… Jak wiecie, szukaliśmy wczoraj z Lilas leczniczych roślin w odległej części lasu i ledwie wyczułem magię otaczającą naszą osadę.
– Co to znaczy, Oidinie?
– Nie wiem tego dokładnie, Irin, ale wygląda na to, że chroniący nas czar słabnie.
– O Świetlista Garlano!
– Jak to możliwe?!
– Jesteś tego pewien, Oidinie?
– Dziś już niczego nie można być pewnym, Liaro, ale wiem jedno: wczoraj magia wokół nas była słaba.
– Wobec tego każdy będzie mógł ot tak sobie wejść do naszej wioski?!
– I na świętą polanę?!
– Dąb Gigant na to nie pozwoli! – krzyczeli wzburzeni druidzi, przekonani, że moc świętego drzewa uchroni ich tajemnice.
– Kochani, sprawa jest rzeczywiście poważna, ale nie traćmy głowy. – Oidin próbował teraz gasić pożar, który przed chwilą sam wzniecił.
– Co możemy wobec tego zrobić?
– Obawiam się, że nic, Euzebionie. Pole ochronne ustanowiono przed wiekami. Nikt z nas dziś nie ma pojęcia, jak rzucić zaklęcie ślepego błądzenia. Nie wiedzieliśmy nawet, że czar może osłabnąć. Do tej pory działał, jak należy, a przecież powstał stulecia temu.
– Może jacyś obcy czarownicy maczali w tym palce?
– Tego nie wiemy, ale niczego nie można w chwili obecnej wykluczyć.
– Niby skąd mieliby się o nas dowiedzieć?
– Przykro mi, Treborze, ale obawiam się, że nie znam, niestety, odpowiedzi na żadne z waszych pytań – odrzekł zasępiony Oidin.
– Cóż zatem nam przyjdzie z tego, że o tym powiedziałeś?
– Chcę po prostu, abyście wiedzieli. Musimy być czujni, drodzy przyjaciele. – Odkrycie słabnącego pola chroniącego wioskę niezwykle zmartwiło Oidina. Miał nadzieję, że może ktoś będzie miał pomysł, jak temu zaradzić, a przynajmniej znajdzie jakieś w miarę sensowne wytłumaczenie tego niepokojącego zjawiska. Najbardziej liczył na wiedzę Irin, która bezpośrednio przed nim przewodziła wiosce. Niestety, staruszka okazała się równie bezradna.
Radzono jeszcze przez jakiś czas. W końcu mistrzowie doszli do porozumienia w sprawie nieinformowania przedwcześnie pozostałych mieszkańców osady o odkryciu Oidina. Przecież nawet on sam nie rozumiał, co się właściwie dzieje. Natura czaru ślepego błądzenia była wszystkim całkowicie obca. Być może zaklęcie stawało się w niektórych okresach mniej wyczuwalne. Może to całkiem normalne przed zbliżającym się Przesileniem i po prostu nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi.
Poza tym kto właściwie miałby zagrażać zapadłej w głębi Dzikich Ostępów wiosce druidów? Mistrzowie wielokrotnie wędrowali do odległych od osady części lasu i jeszcze nigdy nie spotkali ani jednego człowieka. Nikt się nie zapuszczał tak głęboko w knieje. A z wiadomości od druidów goszczących od czasu do czasu w ludzkich siedzibach wynikało, że w ogóle chyba nikt już nie wierzył w istnienie ich magicznej krainy.
Pocieszeni nieco własnymi przemyśleniami mędrcy opuścili świętą polanę, aby zająć się swoimi zwykłymi o tej porze dnia sprawami. Tylko Oidinowi nie udało się odgonić nieprzyjemnych myśli. Pozostał sam na sam z Dębem Gigantem. Usiadł, opierając rozpostarte ramiona o jego chropowaty pień. Przymknął oczy i pogrążył się w medytacji.
Ciepłe promienie wschodzącego słońca obudziły Lilas. Z przymkniętymi jeszcze powiekami odruchowo pomacała wokół siebie. Pręgowanego rudzielca już nie było. „Poranne łowy…”. Westchnęła, otwierając powoli oczy. Ze zdziwieniem odkryła, że leży na gołej trawie nieopodal wygaszonego już całkiem ogniska. Zmęczona wczorajszą długą wędrówką z Oidinem i ponurym wspomnieniem osowiałego Azarina musiała tutaj zasnąć. Odrzuciła okrywający ją materiał.
„To pewnie Irin zadbała, abym nie zmarzła” – pomyślała z czułością.
Poranek był jednak dość chłodny, więc na powrót owinęła się płótnem, po czym pobiegła w stronę jeziora. Szybko odnalazła swój niewielki skrawek plaży, którego trzcina jeszcze całkiem nie zarosła. Nie zważając na przejmujące zimno, zrzuciła swoje skromne odzienie i z pluskiem skoczyła do wody. Intensywne pływanie szybko ją rozgrzało. Obróciła się na plecy i przez dłuższą chwilę dryfowała, poruszana leniwymi falami. Przymknęła oczy, aby nie raziło jej słońce. Promienie zdawały się pieścić twarz.
Nagle dziewczyna obróciła się z powrotem na brzuch i zanurkowała. Wynurzyła się nieopodal miejsca, w którym jezioro łączyło się z wpływającym do niego Leśnym Potokiem. Kątem oka ujrzała Oidina przytulonego do Dębu Giganta. Wyglądało to trochę tak, jakby druid był jednym z korzeni drzewa, wybrzuszającym się na powierzchni ziemi. Nie chcąc przeszkadzać mistrzowi w medytacji, Lilas ponownie zanurzyła się w wodzie.
Wypłynęła dopiero przy brzegu z dużym wodorostem, który wplótł jej się we włosy. Powoli wyszła z wody. Wyprała swoją sukmanę i osuszyła ją za pomocą magii. Następnie stanęła wyprostowana na brzegu, z obliczem zwróconym do słońca, radując się ciepłem na skórze. Stała tak niemalże do całkowitego wyschnięcia. Mogła się wspomóc magicznym talentem, tak jak w przypadku odzieży, ale nie chciała tego robić. Żadne czary nie były w stanie równać się z przyjemnością, jaką dawał dotyk słonecznych promieni na nagiej skórze. To nic, że długie, sięgające niemal do pośladków włosy pozostaną wilgotne przez większość dnia. Lilas wycisnęła je niczym świeżo upraną odzież, następnie gwałtownie odrzuciła głowę na bok, aby pozbyć się nadmiaru wody.
– Brr, ohyda – prychnął Loxi, który sposobem znanym tylko kotom zmaterializował się nagle na maleńkiej plaży.
– Przepraszam – odrzekła przymilnym tonem, najwyraźniej jednak rozbawiona, Lilas, odwracając się w stronę pupila, który, udając wielce urażonego, zlizywał kropelki wody ze swojego błyszczącego futerka.
Dziewczyna pospiesznie się ubrała i ostrożnie, aby znów nie ochlapać kota, przeczesała palcami włosy. Związała je wyłowionym przypadkiem wodorostem i ruszyła w kierunku wioski. Po drodze zerwała trochę poziomek, które w pośpiechu zjadła.
Na niewielkiej polance siedziała już większość dzieciaków, kilka dorastających panien i mała grupka wyrostków. Mistrz Ascedis tłumaczył coś, wymachując na wszystkie strony swoimi kościstymi rękami. Mimo iż Lilas usiadła z samego tyłu prawie bezszelestnie, spóźnienie i tak nie umknęło uwadze nauczyciela. Ascedis chrząknął znacząco i łypnął groźnie na dziewczynę. Loxi, nic sobie z tego nie robiąc, układał się wygodnie do snu we wgłębieniu między skrzyżowanymi nogami młodej druidki.
– Usiądźcie prosto. Zamknijcie oczy. Oddychajcie. Cały czas obserwujcie swój oddech…
– Mistrzu… – odezwał się nieśmiało Elias, unosząc do góry prawą rękę.
– O co znów chodzi, chłopcze? – zapytał nieco zniecierpliwiony nauczyciel.
– Codziennie każesz nam godzinami siedzieć jak pień… Kiedy w końcu będziemy naprawdę czarować?
– Posłuchajcie mnie wszyscy dobrze – zaczął podniesionym tonem Ascedis. Od rana nie miał humoru. Najpierw te rewelacje Oidina, a teraz jeszcze to… Czuł się już zdecydowanie za stary. – Magia to nie zabawa. – Spojrzał surowo w stronę Lilas.
Dziewczyna spłoniła się na wspomnienie wczorajszych popisów przy ognisku.
– Spróchniały grzyb – mruknął Loxi, mrużąc chyba wszystkie trzy powieki naraz.
Lilas, która, co by nie mówić, szanowała Ascedisa, tak jak i wszystkich mistrzów, prychnęła niczym wnerwiona kotka.
– Magia to przede wszystkim koncentracja. Musicie się najpierw nauczyć kontrolować swój umysł. Nie zapanujecie nad talentem, jeśli będziecie stale rozproszeni… Zresztą… – Nauczyciel zastanowił się przez chwilę, po czym zawołał: – Chodź tu, Eliasie. Byle szybko!
Chłopiec stanął obok druida. Ten odszedł kawałek, podniósł niewielki kamyczek, a następnie powrócił do ucznia.
– Skup się i spraw, żeby ten kamyk znalazł się z powrotem dokładnie w miejscu, z którego go wziąłem.
Elias uparcie wpatrywał się w przedmiot. Zaczął nerwowo machać rączką.
– No rusz się wreszcie! – syknął chłopiec z niekrytym wyrzutem, ale kamyk nawet nie drgnął.
– Widzieliście? Zapamiętajcie to sobie… Koncentracja, skupienie, spokój… Siadaj, Eliasie. Kto jeszcze chce spróbować, Kelen?
Wywołany przez nauczyciela chudy jak tyka czternastolatek posłusznie wstał z miejsca. Spojrzał z uwagą na kamyk, a ten nieznacznie przesunął się po dłoni mistrza i upadł na ziemię.
– Nieźle, całkiem nieźle, ale musisz się bardziej skupić. Kto teraz? Lilas?
Dziewczyna właśnie gładziła śpiącego kocura i ledwie spoglądała w stronę Ascedisa. Posłusznie wykonała jednak polecenie. Powietrze zadrgało, a kamień uniósł się w górę. Lilas w dalszym ciągu z czułością głaskała koci grzbiet. Tymczasem lecący kamyk zatrzymał się dokładnie nad miejscem, z którego został wcześniej podniesiony, i łagodnie opadł na ziemię. Nauczyciel tylko machnął ręką i zakończył lekcję.
– Biegnijcie teraz do mistrzyni Liary. Kraina roślin na was czeka.
Sam też zamierzał już odejść. Popatrzył chwilę w stronę rozbrykanej młodzieży pędzącej niczym stado jelonków w kierunku leśnego gąszczu. Oczami wyobraźni przebiegł raz jeszcze przez właśnie skończone zajęcia i niespodziewanie przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Czym prędzej ruszył więc do Oidina.
Ascedis zastał druida pochylającego się nad próchniejącym już stolikiem. Towarzyszyła mu Irin. Oboje pracowali w skupieniu. Cięli na nieco krótsze gigantyczne pędy ususzonej liany, następnie zwijali je w kłębki. Oidin podniósł oczy na widok zbliżającego się gościa.
– Witaj ponownie, przyjacielu.
– Witajcie. Tak sobie właśnie pomyślałem… Ta dziewczyna, twoja podopieczna, jak wielkie zrobiła postępy od czasu, gdy zaczęliśmy ją uczyć korzystać z talentu – zaczął Ascedis.
– Prawda – odrzekł Oidin, uśmiechając się, rad z pochwał pod adresem Lilas. – A pamiętasz, jak o mały włos nie wysadziła w powietrze twojej chaty?
– Tak, niewiele brakowało, a pół wioski poszłoby z dymem.
– To już tak dawno, a zdaje się, że ledwie wczoraj.
– Co tu ukrywać, starzejemy się…
– Tak, ale zapewne nie przyszedłeś do nas, bo ci się zebrało na wspominki? – spytała Irin, przeszywając Ascedisa na wskroś swoimi starymi, lecz niezwykle mądrymi oczami.
– Masz rację. Wiecie, tak sobie pomyślałem… Lilas ma ogromną moc…
– Być może nawet większą niż my wszyscy – przerwał Oidin.
– Od kiedy zaczęły jej się miesięczne krwawienia, moc jeszcze wzrosła – dodała Irin.
– Wygląda na to, że magia dojrzewa wraz z nią.
– Właśnie… Jak mówiłeś dzisiaj o tym słabnącym zaklęciu, Oidinie… – wrócił do tematu Ascedis. – Pomyślałem, że może Lilas… może… mogłaby użyć swojego talentu…
– Jeżeli nawet włada wystarczającą mocą, co jest niewykluczone, skąd miałaby wiedzieć, w jaki sposób rzucić czar ślepego błądzenia? Przecież nikt z nas nie ma najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać.
– Prawda…
– Zresztą może Zekin ma rację i zaklęcie w różnych porach roku bywa bardziej lub mniej wyczuwalne. Poczekajmy do Przesilenia.
– Lilas zostanie wówczas druidką – wtrąciła się Irin.
Oidin potwierdził skinięciem głową.
– Chciałbyś, żeby dołączyła do nas jako czternasta, prawda? – bardziej stwierdził, niż spytał, Ascedis.
– To, czego ja chcę, nie ma najmniejszego znaczenia. Krąg wybierają wszyscy mieszkańcy wioski. W razie czego dysponuję więc zaledwie jednym głosem. Poza tym nie martw się, drogi Ascedisie, Lilas to jeszcze trzpiotka, a mali miłośnicy smoków i koty nie głosują.
Pędzący na karym koniu rycerz nagle opuścił kopię i z impetem zrzucił nacierającego na niego jeźdźca siwka na ziemię. Pojedynek został zakończony. Zwycięzca wstrzymał konia i w triumfalnym geście uniósł kopię. Natychmiast podbiegło kilku giermków, aby pomóc zsiąść swemu panu. Kiedy zdjęto mu hełm, na uzbrojone ramiona opadły niesforne złociste loki, a obecnym ukazała się dziewczęca niemal twarzyczka. Wiecznie zdziwione błękitne oczy pałały teraz radością z wygranej. W międzyczasie odpowiednio zajęto się pobitym, który, gdy tylko zbliżył się do przeciwnika, już z odkrytą głową, podtrzymywany przez dwóch wyrostków, przykląkł na prawe kolano i rzekł, nieszczerze się uśmiechając:
– Zostać powalonym przez ciebie, najjaśniejszy panie, to zaszczyt.
„Pokonałbym cię jednym paluszkiem, z zamkniętymi oczami, dzieciaku” – pomyślał sobie w duchu stary rycerz, który zjadł zęby w prawdziwych bojach, ale że nie mógł, rzecz jasna, tego powiedzieć głośno, rzucił tylko:
– Wszak wszyscy w królestwie wiedzą, że doskonale potykasz się w szrankach.
Mile połechtany tym komplementem Garland rozpromienił się w uśmiechu.
– Racz powstać, hrabio. Zaszczyt to nie mniejszy dla mnie pokonać tak sławnego przeciwnika. Obawiam się jednak, że na turnieju los nie będzie już dla mnie tak łaskawy – dodał pospiesznie młody król.
– Nie bądź taki skromny, panie, to nie ślepy traf, lecz twoje umiejętności zdecydują o zwycięstwie. Teraz wybacz, wasza królewska mość, ale jestem zmuszony powrócić do swoich obowiązków.
– Oczywiście, pozwalam ci się oddalić – rzekł Garland nazbyt teatralnie, co miał w swoim zwyczaju.
„Na mnie też czekają obowiązki” – pomyślał, patrząc jeszcze przez chwilę za odchodzącym wraz ze swoją świtą hrabią Manfredem. I myśl ta sprawiła, że ulotniła się radość z tak pięknego poranka.
Młody król uwielbiał potykać się w szrankach. Sprawowanie władzy natomiast, właściwie już od momentu jej objęcia przed pięcioma laty, śmiertelnie go nużyło. A dziś zapowiadał się wyjątkowo nudny dzień.
W krainach rozciągających się w okolicach Bezkresnego Oceanu od wieków istniał zwyczaj, że kiedy następca bądź następczyni tronu w którymś z królestw zamierzali zawrzeć małżeństwo, ogłaszali tę wiadomość przez swoich heroldów na dworach sąsiednich państw oraz wśród najmożniejszych we własnej ojczyźnie. I jeżeli był tam akurat potomek gotowy do ożenku bądź zamążpójścia, przybywał przedstawić się ogłaszającemu. Niekiedy wizyty takie miały czysto kurtuazyjny charakter, zwłaszcza jeżeli w interesie politycznym żadnej ze stron nie leżało zawarcie związku.
Garland już od dobrych kilku miesięcy zmuszony był uczestniczyć w podobnych spektaklach. Pewnie powinien być bardziej zainteresowany wyborem przyszłej małżonki. Nic nie mógł jednak poradzić na to, że wizyty kolejnych kandydatek coraz bardziej go nudziły.
Sala audiencyjna była największą i najjaśniejszą komnatą w zamku. Mogła spokojnie pomieścić około dwieście osób. Przekraczający jej szmaragdowe wrota miał widok wprost na wykuty ze szczerego srebra tron, stojący na podwyższeniu z rzadko spotykanego, zielonego marmuru. Królewski mebel umieszczono dokładnie w takim miejscu, aby centralnie oświetlały go promienie słoneczne, wpadające przez gigantyczne okno zdobione bajecznie kolorowym witrażem. Dzięki temu tron wraz z zasiadającym na nim władcą zdawały się promienieć tysiącami tęcz. Czy to poddany, czy poseł z obcej krainy odnosili wrażenie, że widzą nie ludzkiego monarchę, ale samego Stworzyciela w swym nieskończonym majestacie.
Garland podpierał swą starannie wygoloną brodę ręką opartą na srebrnym podłokietniku, starając się przybrać minę kogoś niezwykle zainteresowanego rozgrywającymi się na jego oczach wydarzeniami. Po jego prawej stronie, lecz niżej, zasiadał pierwszy królewski doradca, Mafalos, odziany w długą, powłóczystą szatę mieniącą się błękitem. Garland ubrany był w złotą tunikę i tkane srebrzystą nicią szarawary, które prawie zlewały się z tronem. Stroju dopełniał szkarłatny płaszcz obszyty futrem gronostajów i szczerozłota, wysadzana diamentami, szmaragdami, turkusami i rubinami królewska korona, której blask spotęgowany światłem wpadającym przez witrażowe okno doskonale współgrał z jasnymi, starannie utrefionymi włosami młodego monarchy.
Dziś sala wypełniona była przybranymi w odświętne szaty możnymi królestwa i ich rodzinami, które gościły akurat na zamku. Wśród tłumu dworzan dało się zauważyć co najmniej kilkunastu kapłanów w długich, paradnych szatach. Ich ubiór różnił się w zależności od stopnia zajmowanego w religijnej hierarchii. Jednak uwagę najbardziej przykuwały wykwintne suknie dam, które zdawały się prześcigać w przepychu. Królowały szkarłat, błękit i pudrowy róż. Na starannie osłoniętych zgodnie z zaleceniami stróżów moralności szyjach błyszczały mieniące się diamenty i krwawe rubiny. Z niecierpliwością oczekiwano wizyty Dalmakei, księżniczki Niezależnego Archipelagu Wysp Wielorybich. Po kątach powtarzano niesamowite historie o bajecznym wręcz bogactwie książęcego orszaku.
W końcu otwarto na oścież ogromne szmaragdowe wrota. Wówczas dziarskim krokiem wmaszerowali młodzieńcy o charakterystycznej dla wyspiarzy śniadej cerze i kruczoczarnych, prostych włosach opadających na częściowo obnażone ramiona. Ich odzienie przypominało rybackie sieci, misternie oplatane wokół niemal posągowych ciał wyrostków. Nieśli wykonane z egzotycznego drewna skrzynie z darami dla monarchy, w których połyskiwały białe, różowe oraz najrzadziej występujące czarne perły, niektóre wielkości piąstki niemowlęcia, krwawoczerwone korale oraz kunsztownie wykonane naczynia z masy perłowej. Ostatni chłopiec pchał przed sobą niewielką beczułkę wypełnioną słynnym miodem z kwiatów fioletowej akacji – drzewa rosnącego tylko na Wyspach Wielorybich.
Kiedy przed srebrzystym tronem złożono już wszystkie cenne dary, przy tęsknych dźwiękach fletów wbiegły młodziutkie tancerki. Dziewczęta odziane były w prawie przezroczyste, zwiewne, tiulowe sukienki w kolorach szmaragdu, błękitu, bladego różu i pomarańczy. Przypominały małe, barwne rybki zamieszkujące rafę koralową. Smukłe łydki obwiązane miały pnączami wodorostów, na które nawleczono maleńkie perełki. Z tych samych roślin wykonano misterne ozdoby wplecione w ich ciemne włosy. Dziewczęta były bose.
Na końcu orszaku szła sama Dalmakea, ubrana w lazurową, ale mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy suknię, opływającą jej szczupłe ciało, wykonaną z tkaniny imitującej rybie łuski, z długim trenem, niesionym przez pięć mniej więcej sześcioletnich dziewczynek w sukieneczkach z identycznego materiału. W długie do pasa włosy księżniczki wpleciono perły i niewielkie muszelki o fantastycznych kształtach. Czarne, falowane sploty częściowo zakrywały głęboki dekolt sukni, który kończył się tuż nad pełnymi piersiami. Krocząca dumnie Dalmakea przypominała morską boginię, która przed chwilą wyłoniła się z odmętów oceanu.
Przez salę przebiegły pomruki zarówno zachwytu, jak i dezaprobaty. Widok bajecznego orszaku oszołomił tłumnie zgromadzonych gości. Z jednej strony podziwiano przepych dworu i niekwestionowaną urodę księżniczki. Z drugiej oburzano się bezwstydnym erotyzmem, który emanował zarówno z pięknych, młodych służących, jak i samej Dalmakei. Frywolność jej dworu tak bardzo kontrastowała z surowością obyczajów mieszkańców Garlandii.
Młody król, gdy ujrzał ponętną kandydatkę, w pierwszym odruchu przymknął oczy, by następnie nie móc ich już oderwać od rozkosznego widoku.
– Nie zapominaj, najjaśniejszy panie – szepnął mu dyskretnie do ucha Mafalos – że małżeństwo z wyspiarską księżniczką nic dobrego nam nie przyniesie. Handel i bez tego rozwija się wspaniale.
– Jest bardzo piękna – rzekł jakby do siebie rozmarzony Garland.
– Za to bezwstydna jak wszyscy na tych przeklętych wyspach. Zresztą stary Saikan przysłał tu Dalmakeę tylko dlatego, że tak każe obyczaj – ciągnął Mafalos. – Wcale mu nie zależy na zacieśnianiu sojuszu.
– To po co aż taki cyrk?
– Stary drań ma okazję się poobnosić ze swoim bogactwem. Doprawdy żałosne…
Rozmowa ucięła się gwałtownie, w chwili gdy piękna Dalmakea zatrzymała się, zgodnie z etykietą, dziesięć kroków przed podwyższeniem, na którym stał tron. Z gracją skłoniła się królowi.
– Dziękuję, że raczyłeś przyjąć nasze skromne dary, wasza królewska mość. – Wyrecytowawszy tradycyjną formułę, podniosła swoje orzechowe, bystre oczy wprost na onieśmielonego Garlanda, który, zdawało się, zapomniał języka w swojej królewskiej gębie.
Mafalos dyskretnym kuksańcem przywołał oczarowanego monarchę do rzeczywistości.
– Twoja wizyta sprawia nam wielką radość, pani. W podzięce za twą uprzejmość wydajemy dziś w zamku ucztę na twoją cześć. Zechciej wyświadczyć nam tę łaskę i zaszczyć nas swą obecnością.
– Będzie to dla mnie zaszczyt i ogromna przyjemność, wasza miłość.
Po tej wymianie oficjalnych uprzejmości Garland opuścił salę audiencyjną. Po nim wyszli wszyscy pozostali.
Goście siedzieli przy obficie zastawionych stołach. Zajmowali miejsca zgodnie ze swoją pozycją na dworze. Pierwsze należało oczywiście do Garlanda. Księżniczka Dalmakea jako gość honorowy zasiadła po jego prawej stronie. Tuż obok swojej pani rezydujący w Luxgardzie ambasador Wysp Wielorybich. Dalej Mafalos i trzej pozostali królewscy doradcy. Między nimi stateczne matrony z najprzedniejszych garlandzkich domów, następnie możnowładcy wedle starszeństwa i gdzieniegdzie najwyżsi rangą kapłani. Tuż za masywnymi, dębowymi krzesłami stali wierni paziowie obsługujący swoich mocodawców.
Tymczasem wciąż donoszono coraz to nowe dania. Delikatne króliki w potrawce. Indyki nadziewane jabłkami i suszonymi śliwkami. Bażant podawany z kaszą polaną aromatycznym, grzybowym sosem. Świeżo ustrzelony dzik pieczony w całości na rożnie. Rozmaite ryby rzeczne smażone na skwierczącym maśle z dodatkiem soli, grubo zmielonego pieprzu i lubczyku. Ostatnie z dań szczególnie ucieszyło Dalmakeę, gdyż przywiodło jej na myśl ojczystą, wyspiarską kuchnię.
W tle przygrywali najsławniejsi w Luxgardzie, a może i w całej Garlandii, bardowie. Goście starali się prowadzić z pozoru niezobowiązujące konwersacje o kończących się już zbiorach czy najnowszej modzie. W dalszym ciągu zachwycano się darami ofiarowanymi królowi przez Dalmakeę. Im bliżej Garlanda i jego doradców zasiadali biesiadnicy, tym bardziej ważyli każde wypowiadane słowo. Odrobinę swobodniejsze, choć przyciszone, rozmowy dało się słyszeć po przeciwnej stronie stołu.
– Nasz pan chyba się nie ożeni z tą dziwką? – zagadnął jeden z kapłanów.
– Skądże znowu – odpowiedział z właściwą sobie, irytującą manierą baron Rodir.
– Przede wszystkim dla niej nie byłoby to korzystne – wtrącił hrabia Manfred.
– Tak, a niby dlaczego?
– To prawda, że na tych przeklętych Wyspach kobiety mogą być królami? – spytał wielce zdumiony Rodir.
– Tak. Tron dziedziczy najstarszy potomek królewski, niezależnie od płci. Dalmakea to jedyna córka tego chytrego lisa Saikana. Zakład, że jak stary odwali kitę, przejmie po nim władzę?
– Masz przeklętą rację, Manfredzie.
– Dobry Stworzycielu! – westchnął kapłan Jehenis, wznosząc swoje małe oczka do sufitu.
– Dalmakea pewnie wcześniej czy później wyjdzie za mąż za któregoś z możnych wyspiarzy, żeby przedłużyć linię dynastii, ale na pewno nie ma żadnego interesu w szukaniu męża za granicą. Musiałaby być chyba głupia, a nie wygląda. Widzieliście, panowie, jak zuchwale patrzyła w oczy naszego pana, gdy składała tradycyjny ukłon? Ma go gdzieś. Przyjechała odbębnić zwyczajową dyplomatyczną wizytę i tyle.
– Nie ma za złamany grosz wstydu! – perorował Jehenis. – Wyobrażacie sobie, szlachetni panowie, że wchodzi w tym wyuzdanym rybim przebraniu do świątyni w Sanktuarium?
– Najpierwej zamarzłaby na śmierć… – parsknął Manfred, spoglądając na kulącą się z zimna księżniczkę, przyzwyczajoną do gorącego klimatu Wysp.
– Widać niewiele wie o Garlandii. Inaczej by się tak nie ubrała – podchwycił rozbawiony Rodir.
– Mówiłem, ma nas wszystkich gdzieś – odrzekł wesoło Manfred.
– Podobno dawno temu u nas też rządziły kobiety… – wtrąciła się stateczna pani Nodina.
– Prawda, pani, tak w istocie było przed wiekami – rzekł Jehenis, przygryzając wargę. – Na szczęście ten okres barbarzyństwa mamy już dawno za sobą.
Nodina wydęła swoje wydatne wargi w grymasie niezadowolenia. Kapłan już zaczynał coś pospiesznie tłumaczyć, ale musiał przerwać swój coraz bardziej pokrętny wywód, gdyż słynący z błyskotliwego dowcipu Manfred podniósł się niespodziewanie z miejsca i wzniósł srebrny puchar.
– Zdrowie jaśnie pani Dalmakei i wszystkich naszych znamienitych gości, a także miłościwie nam panującego króla Garlanda. Oby Stworzyciel zawsze darzył was swą bezgraniczną łaską.
Podniosły się gromkie wiwaty na cześć panującego i zagranicznych gości, po czym zabrzmiała głośna muzyka zwiastująca ucieszne widowisko. Najpierw przybyli uzbrojeni rycerze, aby dać pokaz najznamienitszego fechtunku. Następnie pojawili się kuglarze prezentujący rozmaite sztuczki. Dwaj młodzi chłopcy odziani w zielone tuniki i rozszerzające się ku dołowi szare spodnie żonglowali płonącymi pochodniami. Ubrany w skóry osiłek prowadził na grubym łańcuchu potężnego brunatnego niedźwiedzia. Olbrzymie zwierzę kroczyło na dwóch łapach, rycząc na zgromadzonych. Co jakiś czas do stołów podbiegał błazen w jaskrawych szatach oraz zabawnej czapeczce z dzwoneczkami i szeptał gościom do uszu jakieś niewybredne żarty, bacząc jednak, by nie urazić co znamienitszych osobistości.
W pewnym momencie tuż przed obliczem króla pojawiła się, nie wiadomo skąd, przygarbiona starowinka. Bez najmniejszego strachu spojrzała w zdumione młodzieńcze oczy Garlanda.
– Ciesz się, panie, póki czas. Wkrótce nastąpi kres…
Na moment zapanowała głucha cisza. Tylko rycerze z gwardii chroniącej panującego natychmiast podbiegli do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stała dziwna babulka. Po swoich groźnych słowach rozpłynęła się ona jednak w powietrzu. Po chwili zapanował niesłychany zgiełk. Przerażone damy podrywały się z miejsc, mężczyźni mimowolnie sięgali do boków, zapominając, że podczas uczt w zamku nie mogli nosić broni. Poprzewracano srebrne misy i nie do końca opróżnione kielichy. Służący pięknej Dalmakei zaczęli w pośpiechu cucić swoją omdlałą panią. Kapłani czynili cztery zwyczajowe skinienia głową, błagając Stworzyciela o zmiłowanie.
Oto samo serce Garlandii ponownie skalała magia!
Gościniec nagle się urywał. Las robił się coraz bardziej gęsty. Bułany Boriego gwałtownie się zatrzymał. Tuż za nim stanęły konie dwóch pozostałych wojowników. Tak było za każdym razem, gdy wkraczali w Dzikie Ostępy. Jeźdźcy też odczuwali niepokój.
– No dalej! – krzyknął Bori, poganiając konia. – Też szczerze nienawidzę tego przeklętego miejsca.
– Po co w ogóle tracimy tutaj czas… – mruknął Jorin.
– Na głowę ci padło? – warknął jadący jako ostatni Moin. – Rozkaz to rozkaz.
– Taa, tylko że od tygodni tłuczemy się po tym przeklętym lesie i co? I nic. Pomyślcie, jeśli was to za bardzo nie zaboli. Przecież gdyby naprawdę żyło tu plemię jakichś potężnych wojów, nie kryliby się w lesie, jak jakieś parszywe gnomy, tylko by nas najechali, złupili i podbili. Proste, nie?!
– Słyszałem, że jakiś parszywy gnom dobrał się ostatnio do twojej kobity…
– Stul pysk, niszczycielski pomiocie!
– Coś do mnie powiedział, tępa pało?! – ryknął Moin, podjeżdżając do Jorina najbliżej, jak na to pozwalały splątane zielska.
– Kłócicie się niczym przekupy na targu. Zamknijcie niewyparzone gęby i w drogę! – rozkazał Bori. – Długo jeszcze będziemy tak sterczeć?!
Zwaśnieni towarzysze pomruczeli coś jeszcze przez chwilę, każdy pod swoim nosem, i posłusznie ruszyli w drogę. Jeśli w ogóle można tak było nazwać tę ścieżynkę, ledwie widoczną między poskręcanymi ze sobą bujnymi krzewami leszczyny, porośniętymi wybujałym bluszczem i dziwnymi lianami. Wojownicy wkrótce musieli zsiąść z koni i torować sobie drogę, ścinając natrętne zielska.
Po kilku godzinach wyczerpującego marszu, kiedy słońce zaczęło już się przechylać w kierunku zachodu, Bori nagle stanął.
– Widzicie tamten buk?
– Drzewo jak drzewo… – odrzekł z głupawą miną Jorin.
– Aleś ty durny!
– Już tu byliśmy… na samym początku!
– Właśnie, kręcimy się w kółko jak przeklęte niedźwiedzie na jarmarku!
– Niech to Niszczyciel!
– Z której części lasu byśmy nie wyruszyli, za każdym razem to samo.
– Zawsze to powtarzam, to przeklęte siedlisko Niszczyciela. Nikt normalny nie powinien się tu zapuszczać. Ale Mafalos nie słucha i ciągle nas tu goni…
– Ten cały Mafalos też jest przeklęty… – dodał Moin.
– Zamknij dziób! A jeśli nas słyszy?
– Niby jak?
– To czarodziej, nie? Z tymi niszczycielskimi psami lepiej nie zaczynać.
– O dobry Stworzycielu, miej nas w opiece… – Bori wykonał cztery skinienia głową.
Od nieoczekiwanego zakończenia nieszczęsnej uczty Mafalos prawie nie opuszczał swojej ponurej pracowni. Mieściła się ona w podziemiach wschodniego skrzydła zamku. Mimo palących się stale pochodni o każdej porze dnia panował tam niepokojący mrok. Wynikało to w dużej mierze z całkowitego braku okien, przez co nie dość, że było tam wiecznie ciemno, to jeszcze panował też straszliwy zaduch. Opary ważonych przez maga rozmaitych mikstur bynajmniej nie poprawiały wątpliwej jakości powietrza. Czarodziejowi to jednak nie przeszkadzało. Dbał tylko, aby gromadzone latami starożytne zwoje i ciężkie, oprawione w delikatną skórę księgi zanadto nie ucierpiały.
Siedział teraz w skupieniu przed jedną z nich. Pradawne rytuały zaginionych ludów zajmowały go już od dawna. Wciąż szukał jakiejś wskazówki i w dalszym ciągu nie mógł odnaleźć tego, na czym najbardziej mu zależało. Targał w złości swą wiecznie poplątaną, przerzedzoną brodę. Pojawienie się „tej przeklętej wiedźmy” – jak w myślach nazywał niespodziewanego gościa królewskiej biesiady – dodatkowo wzmogło jego gorączkowe poszukiwania.
Wobec króla i dworzan zachował maskę obojętności względem ostatnich wydarzeń. Dopilnował oczywiście, aby wszyscy wartownicy pełniący tego dnia służbę zostali przykładnie ukarani. Razem z trzema pozostałymi doradcami monarchy wystosowali naprędce list z przeprosinami do władcy Niezależnego Archipelagu Wysp Wielorybich i złożył go na ręce ambasadora wraz z ubolewaniem z powodu przykrości, której doznała księżniczka. Wyrażono jednocześnie nadzieję, że ten karygodny incydent nie wpłynie na wieloletnią, piękną przyjaźń między państwami. Jeżeli szczwany lis Saikan nie będzie się długo boczył, a nie będzie, bo handel z Garlandią w znacznej mierze przyczyniał się do bogactwa Wysp, to nie ma powodów do zmartwień. Przynajmniej, gdyby zauroczenie tego idioty Garlanda egzotyczną suką w najbliższym czasie nie minęło, szansa na małżeństwo bezpowrotnie przepadła.
W rzeczywistości jednak słowa staruszki poruszyły Mafalosa nawet bardziej niż innych. Nie dość, że w ogóle pojawiła się wbrew królewskiemu dekretowi bezczelnie tuż przed oczami samego monarchy, dworu i zagranicznych gości, demonstrując jawną pogardę dla majestatu, a gwardzistom nawet nie udało się jej osaczyć, to jeszcze wypowiedziana przez nią groźba przywiodła czarodziejowi na myśl przepowiednię sprzed kilku lat.
Nagłe wejście sługi przerwało rozmyślania Mafalosa.
– Wybacz, panie, że przerywam ci pracę, ale Bori, Jorin i Moin właśnie wrócili… A życzyłeś sobie, panie, żeby cię powiadomić, jak tylko się zjawią…
Mafalos tylko machnął ręką, jakby przeganiał natrętną muchę i, nie patrząc nawet w stronę służącego, mruknął:
– Każ im wejść!
I już po chwili stanęli przed nim trzej wojownicy. Wydawali się onieśmieleni, a nawet przestraszeni. Nisko skłonili się czarodziejowi, przez chwilę stali bez słowa z oczami wbitymi w kamienną posadzkę. Po tym jak Mafalos posłał im zniecierpliwione spojrzenie, Bori wreszcie się odezwał:
– Racz wybaczyć swoim pokornym sługom, panie, ale nie mamy dla ciebie dobrych wieści… Wedle twego rozkazu trzy tygodnie temu wyruszyliśmy ponownie do Dzikich Ostępów. Nie spotkaliśmy jednak żadnych wojowników…
– Ten las jest jakiś dziwny – przerwał nieco ośmielony Jorin.
– Tygodniami błąkaliśmy się po jakichś zapomnianych przez Stworzyciela zaroślach i ciągle wychodziliśmy przy jakimś przeklętym starym buku.
– Przy buku, powiadasz? – zapytał Mafalos z dziwnym błyskiem w oku.
– Tak… – wybełkotał Bori, nie mniej zdumiony od swoich towarzyszy, że czarodziej mówi tak spokojnie, zamiast wymyślać im na czym świat stoi, co zwykł czynić za każdym razem, gdy tylko wspomnieli mu o porażce.
Mafalos zaś, jakby zapomniał o ich obecności, skwapliwie przyglądał się jakiejś starej, rozsypującej się niemal w dłoniach mapie, którą uprzednio wydobył spod opasłego tomu spoczywającego przed nim na pulpicie. Po chwili zajrzał do otwartej księgi, jednocześnie wskazując coś na mapie.
– Dobrze się spisaliście. Ruszycie w to samo miejsce, tam, gdzie ten buk, z oddziałem zbrojnych. Dam wam jeszcze kilku magów do pomocy, ale oni nie będą brali udziału w walce… Będą was tylko osłaniać… Użycie magii w tym miejscu byłoby skrajną głupotą. Wyruszycie dokładnie wtedy, gdy wam rozkażę, ani chwili wcześniej, ani później, jasne?
Do reszty zdezorientowany Bori już miał coś odpowiedzieć, ale Mafalos przytknął pospiesznie palec do ust, nakazując mu milczenie.
– Czekajcie na mój znak – wyszeptał czarodziej, a w jego oczach pojawił się złowieszczy błysk.
Arik zsiadł z konia. Nachylił się nad Leśnym Potokiem i chciwie pił orzeźwiającą wodę. Jego wierny towarzysz również korzystał z chwili postoju.
– Pij, Pędziwichrze – powiedział wesoło chłopak, czule poklepując koński grzbiet.
„Zatrzymamy się tu na nocleg” – pomyślał. Niewielka polanka między gęsto rosnącymi drzewami, przecięta rzeczułką, wydawała się idealnym miejscem na obóz. Arik rozsiodłał konia i poszedł szukać drewna na ognisko.
Jeszcze przed zapadnięciem zmroku wszystko było gotowe. Pędziwicher skubał trawę, a chłopiec piekł nad wesoło trzaskającymi płomieniami złowione w potoku ryby.
– Dziwne to wszystko – rzekł Arik, chyba do własnych myśli.
Był w drodze już dobrze ponad tydzień i wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, że Dajlan w ogóle zgodził się na tę szaleńczą wyprawę. Dowódca pewnie zaczął już zauważać, że Arik nie jest w stanie dłużej znosić bezczynności w kryjówce i doszedł do wniosku, że krótkie opuszczenie obozu przewietrzy nieco gorącą głowę chłopaka. A może Dajlan upatrywał w tej dziwnej włóczędze jeszcze jakiegoś celu?
Wszystko zaczęło się od tych niepokojących wizji. Arikowi niemal co noc śnił się ten sam sen. Widział w nim starca, który przeszywał go niemal na wylot swoimi bystrymi, ale zadziwiająco łagodnymi oczami. I za każdym razem w głowie Arika niemal huczały słowa: „Ocal ją”.
Z czasem w snach młodzieńca zaczęły się pojawiać obrazy jakichś nieznanych miejsc. Zawsze były w nich drzewa. Czasami połyskująca tafla jeziora i wpadający do niej wartki strumień. Za każdym razem chłopak budził się doszczętnie zlany potem.
Te sny stały się istną obsesją Arika. Myśl o wyratowaniu z opresji jakiejś tajemniczej damy rozpaliła wyobraźnię młodego wojownika. Obawiał się jedynie, że dowódca nie zezwoli mu na oddalenie się z obozu.
W końcu zdecydował się jednak opowiedzieć Dajlanowi swój sen. Ten zażądał natomiast podzielenia się wizjami z najsilniejszymi magami przebywającymi akurat w kryjówce. Czarodzieje z uwagą wysłuchali opowieści Arika. Wkrótce rozkazano mu podążyć za tajemniczą wizją.
Od chwili gdy młodzieniec zaczął sposobić się do podróży, co noc przychodziły do niego obrazy kolejnych miejsc w Dzikich Ostępach. Zupełnie jakby po kawałku odkrywała się przed Arikiem jakaś czarodziejska mapa.
Nadszedł wreszcie najkrótszy dzień w roku. W wiosce od rana panowało gorączkowe podniecenie. Dzieci nie miały w tym dniu lekcji. Mistrzowie nieprzerwanie medytowali na świętej polanie pod Dębem Gigantem. Prawie wszystko było już gotowe na święto Przesilenia. Trzcinowe chatki udekorowano bluszczem i uplecionymi specjalnie na tę wyjątkową okazję girlandami z opadłych już kolorowych liści okolicznych drzew, splecionych uschniętą trawą i wiecznie zieloną lianą. Podobnie zdobiono świeżo wyprane płócienne szaty. W sposób szczególny dbano o wygląd młodych mieszkańców, którzy mieli przekroczyć dziś próg dorosłości.
– Lilas! Gdzie się podziewasz? – wołały kobiety, które miały się zająć strojem przyszłych druidów.
Dwóch młodzieńców już czekało na swoje odświętne przybranie. Brakowało tylko niesfornej czarodziejki. Po chwili pojawił się jej nieodzowny futrzasty towarzysz. Za nim biegła okutana kilkoma warstwami płótna Lilas, z poplątanymi włosami, które targał wiejący od rana zimny wiatr. Z włosów kapała woda.
– O boska Garlano! – młodziutka jeszcze druidka Betana w geście załamania wzniosła ręce do góry. – Dziewczyno, jak ty wyglądasz?!
Dwie inne druidki poprowadziły młodzieńców do sąsiedniej izby, Betana zaś, wraz z nieco bardziej doświadczoną od niej Gedrą, zajęły się przywracaniem Lilas ludzkiej postaci. Nie bacząc na przejmujący chłód, zrzuciły z dziewczyny wszystkie pomięte łachy. Przed chwilą i tak pływała w lodowatej wodzie! Natarły jej szczupłe ciało aromatycznym olejem. Czarodziejka od razu poczuła przyjemne ciepło rozchodzące się od czubków palców u stóp aż do głowy. Następnie przyoblekły wdzięczną sylwetkę dziewczyny w czystą szatę z grubego, „zimowego” płótna. Talię ścisnęły pnączami liany, w którą wpleciono zasuszone wielobarwne liście Dębu Giganta. Za pomocą magii wysuszyły złociste włosy i długo czesały je drewnianym grzebieniem, po czym z największą czułością wplatały w nie najpiękniejsze dębowe liście, bluszcz i kawałki liany.
Efekt był oszałamiający. Druidki nie kryły zadowolenia na widok zjawiskowo pięknej dziewczyny, zwłaszcza Betana, która w pierwszym momencie zwątpiła, że w ogóle da się przeobrazić tego trzpiota w kobietę. Przybrana przez nie Lilas przypominała leśną nimfę, która raczyła zaszczycić swą obecnością ich skromną osadę. Nawet śpiący w kąciku Loxi otworzył na chwilę swoje przenikliwe, zielone ślepka i mruknął z podziwem:
– Jesteś boska, o pani!
Kiedy Lilas i obydwaj młodzieńcy zakończyli wreszcie swoje estetyczne zabiegi i opuścili chatkę, na dworze zrobił się już wieczór. Magiczne ogniki kołysały się na wietrze. Przy płonących ogniskach zabawa rozkręcała się na dobre. Pito dębowy napar. Przegryzano orzechy i podpłomyki wypiekane ze zmielonych roślin. Tańczono do wygrywanych na piszczałkach i grzechotkach skocznych melodii. Śpiewano wesołe pieśni. Dzieciaki biegały z krzykiem, próbując łapać mieniące się magiczne światełka. Młodzież niekiedy znikała na pewien czas w lesie.
Chwilę przed północą biesiada dobiegła końca. Zgromadzono się wówczas na świętej polanie. Druidzi, z wyjątkiem Oidina, stawali dookoła Dębu Giganta. Pierwszy mistrz wstąpił do kręgu i przywarł całym ciałem do pnia. Konary drzewa zaczęły się kołysać. Osoby dotknięte którąś z gałęzi opuszczały polanę. W ten sposób wybierano tych, którzy mieli czuwać nad śpiącymi dziećmi, podczas gdy reszta uczestniczyła w rytuale. W międzyczasie mistrzowie rozlewali do kubków parujący jeszcze napój z kory i liści Dębu Giganta, suszonych grzybów, sproszkowanego pnącza magicznej liany i któż to może wiedzieć z czego jeszcze…
Lilas spojrzała niepewnie na swoich dwóch towarzyszy, którzy wraz z nią pierwszy raz brali udział w rytuale, i nieśmiało upiła jeden łyk. Młodzieńcy czym prędzej zrobili to samo.
– Do dna – rzekł Oidin, uśmiechając się wesoło do nowicjuszy.
Napój miał dziwny, cierpki smak. Nie przypominał niczego, co dziewczyna kiedykolwiek wcześniej piła. Z każdym łykiem odczuwała jednak coraz milsze ciepło rozchodzące się po całym ciele. W pewnym momencie obraz przed oczami Lilas zaczął się niesamowicie wyostrzać i zacierać jednocześnie. Dąb Gigant, druidzi, polana i ona sama… Wszystko zaczęło się żarzyć niesamowitym blaskiem. Błyszczące kształty łączyły się ze sobą, jakby były splątane świetlistą nicią. Całe otoczenie skojarzyło się jej z tkaniną, która chociaż jest całością, składa się ze splecionych ze sobą nitek. Z tym że nici, które obecnie widziała, były strugami czystego światła, stale pulsującego z różnym natężeniem.
„Najjaśniejszy jest pewnie mistrz Oidin” – przeszło jej przez myśl. Ze zdziwieniem odkryła jednak, że najmocniej błyszczy ona sama. Obraz przesuwający się przed oczami Lilas bez przerwy drgał niczym promienie słońca na falach jeziora. Świetlista siatka na przemian to prostowała się, to zaginała.
W pewnym momencie dziewczyna odczuła dotyk niesamowitego promienia światła. Chociaż była szczerze kochana przez Oidina i wszystkich ludzi w wiosce, pierwszy raz doświadczyła tak bezgranicznej miłości. Nie wiedząc dlaczego, pomyślała o matce, której nigdy nie poznała. Nagle wydawało jej się, że to właśnie ona gładzi ją z czułością po twarzy. Z oczu Lilas trysnął potok łez.
Dziewczyna nie była w stanie zapanować nad płaczem. W ogóle miała problemy z okiełznaniem własnego ciała. Siłą woli musiała zmuszać nogi, aby stawiały kroki. Nie wiedziała, jak długo idzie. Ze zdumieniem odkryła, że w dziwnym świecie, w którym znalazła się po wypiciu magicznej mikstury, czas nie istnieje.
„Byle tylko trafić do jeziora” – zaświtało jej nagle w głowie.
Gdy wreszcie się ocknęła, było już prawie południe. Leżała powyginana w gęstwie trzciny. Czuła dotyk szorstkiego kociego języczka. Loxi czule wylizywał jej twarz. To on musiał obudzić dziewczynę. Lilas z trudem podniosła rękę i pogładziła zjeżone futro rudzielca. Bolało ją całe ciało. Ledwie się podniosła.
„Niełatwo jest być druidką” – pomyślała.
Następnie udała się w stronę wioski.
W miarę jak się zbliżała, czuła coraz większy niepokój. Loxi, wciąż najeżony i uparcie milczący, sunął nisko tuż przy ziemi, jakby tropił nową ofiarę.
– Coś jest nie w porządku – powtarzała bezwiednie Lilas.
Kiedy dotarła do osady, nogi się pod nią ugięły. Zastygła z wyrazem zdziwienia i przejmującej grozy na swej pięknej, dziecięcej jeszcze twarzy. Trzcinowe chatki były doszczętnie zniszczone. Niektóre jeszcze się tliły w dogasającym ogniu. Wszędzie walały się połamane sprzęty oraz… ludzkie wnętrzności i kawałki kończyn. W ziemię wsiąkała krew. Porozcinane, porąbane na części ciała nieszczęsnych mieszkańców porzucono na pastwę dzikich zwierząt. Odrażający odór śmierci unosił się nad niegdysiejszą druidzką osadą.
Zrozpaczona Lilas jak w transie pobiegła na świętą polanę. Po drodze napotkała ciała Irin, Nakila i Liary. Ponieważ były w całości, dziewczyna próbowała je leczyć. Na próżno! Za każdym razem gdy dotykała ich stróżką uzdrowicielskiej magii, nie otrzymywała żadnych sygnałów. Ich życiowa energia już odpłynęła, czar trafiał więc w próżnię. Było za późno…
Pod Dębem Gigantem odnalazła dogorywającego Oidina. Druid próbował jeszcze dociskać krwawiącą ranę na piersi. Z każdą chwilą tracił jednak władzę w ręce, zwłaszcza że w ramieniu, podobnie jak w obydwu łydkach, tkwiły groty strzał. Tylko słabnąca moc utrzymywała go jeszcze przy życiu.
– Mistrzu! Pomogę ci – wrzasnęła w rozpaczy Lilas. Wysłała uzdrawiającą smugę energii wprost w piersi Oidina, ale napotkała opór z jego strony.
– Nie, mój czas się kończy – rzęził druid.
– Mistrzu, nie!
– Zaskoczyli nas przed świtem, zamroczonych magicznym naparem… – Oidinowi było już coraz trudniej mówić. – Weź to… i uciekaj… – Wskazał na sakiewkę przymocowaną do pasa.
Lilas poczuła, że czyjaś dłoń silnie zaciska się na jej ramieniu. Gwałtownie się obróciła i ujrzała młodzieńca mniej więcej w swoim wieku. Chłopak był wysoki. Miał kruczoczarne włosy, niedbale związane w ogonek. Jego szare oczy pałały dziwnym blaskiem. Ze zdumieniem wpatrywał się w bledniejącą coraz bardziej twarz Oidina.
– Niech to Niszczyciel! Rusz się, dziewczyno! Wciąż są blisko!
– Mistrzu!
– Zaufaj mu, dziecko… Idź z nim… Ostatnia druidko… Żegnaj…
Po tych słowach Oidin po raz ostatni na tym świecie zaczerpnął powietrza. Dąb Gigant jakby w geście rozpaczy zakołysał z całej siły nagimi gałęziami. Dzień był, o dziwo, bezwietrzny.
Arik gwizdnięciem przywołał Pędziwichra. Wraz z Lilas w pośpiechu dosiedli konia.
– Loxi! – krzyknęła dziewczyna, a kocur natychmiast znalazł się w jej płóciennej torbie.
– Co, na otchłań Niszczyciela?!
– Tylko on mi pozostał… – wyszeptała Lilas, tuląc torbę.
Podróż upływała im praktycznie w całkowitym milczeniu. Całymi dniami przedzierali się przez gęstwinę Dzikich Ostępów. Wieczorami Arik rozbijał pospiesznie obóz, przynosił drewno, rozpalał ogień. Bezskutecznie próbował wciągnąć Lilas choćby w najbardziej błahą pogawędkę.
– Spędzimy tu dziś noc. Koń musi wypocząć, a i nam przyda się chwila wytchnienia – informował.
Potem pytał z troską:
– Nie jest ci zimno?
Odpowiadała mu cisza.
– Musisz być głodna, nie?
Znów nic.
– Masz jakieś imię? Bo nie wiem, jak mam się do ciebie zwracać…
Nigdy nie uzyskiwał jednak żadnej odpowiedzi. Lilas uparcie milczała. Za dnia jechała przyciśnięta do jego pleców na końskim grzbiecie. Zdawała się tak wiotka i bezwładna, że Arik zastanawiał się, czy nie powinien jej do siebie przywiązywać, żeby przypadkiem nie spadła. Na postojach posłusznie zsiadała z konia i stała w miejscu jak pień drzewa. Kiedy chłopak rozpalił ogień, siadała nieopodal, skulona niczym wystraszone zwierzątko, i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywała się w płomienie. Czasami tylko coś tam mruczała do tego swojego kota, który układał się na jej kolanach. Odmawiała wszelkich posiłków. Nieraz przegryzała jedynie jakiś orzeszek wyciągnięty z płóciennej torby. Gdy wreszcie zasypiała, tuląc się do futrzastego rudzielca, Arik z czułością okrywał ją kocem.
– Przeszła przez otchłań Niszczyciela – mówił w pustą przestrzeń, tłumacząc samemu sobie dziwne zachowanie towarzyszki. Sam nie potrafił się do końca otrząsnąć z tego, co ujrzał w leśnej osadzie, a co dopiera ona! Całe jej życie w jednej chwili rozpadło się na milion kawałków!
Arik już nie raz miał do czynienia z kobietami, które na skutek bitewnych przeżyć traciły rozum. Nie poznawały własnych dzieci… A to nie była nawet bitwa, tylko rzeź! „Oby kiedykolwiek w ogóle odzyskała zmysły” – martwił się chłopak. Zastanawiał się, co z nią pocznie, gdy już dotrą do kryjówki. „Oby nasi magowie zdołali ją uleczyć”.
Pewnego razu, kiedy – jak co wieczór – odpoczywali przy ognisku, Arik piekł na patyku mięso, a Lilas siedziała bez ruchu, oboje poczuli jakiś złowieszczy powiew. Przerażony Pędziwicher stanął dęba. Sierść Loxiego momentalnie się zjeżyła. Między drzewami dało się dostrzec dwa gęstniejące cienie.
Nie wiedząc dlaczego, Arik pomyślał nagle o zabitej dechami wiosce nieopodal Wizardinu, w której się urodził. Przed oczami stanęła mu smutna, wymizerowana twarz matki i ojciec, który kazał mu iść z całkiem obcym mężczyzną… Wtem obraz się rozwiał, a chłopak oczami umysłu zobaczył siebie pochylającego się w rozpaczy nad wykrwawiającym się Leukinem. Chłopak na próżno z całej siły przyciskał dłoń ubroczoną w nieprzestającej płynąć krwi przyjaciela do jego paskudnej rany. Leukin umierał i Arik nie mógł mu już w żaden sposób pomóc…
Młodzieniec poczuł palące łzy na skórze. Za wszelką cenę chciał się pozbyć natrętnych wspomnień. Te jednak nie ustępowały. Im bardziej Arik starał się myśleć o czymś innym, z tym większą mocą straszliwe obrazy nacierały na jego udręczony umysł.
W tej chwili Lilas, podobnie jak Arik, została zaatakowana przerażającą wizją niedawnych zdarzeń w osadzie druidów. Widziała tłumy mężczyzn odzianych w jakieś żelastwo, przeszywających swoimi straszliwymi ostrzami niczego się niespodziewających, na wpół tylko przytomnych po rytuale ludzi z wioski. Wszędzie krew. Przerażające krzyki zarzynanych i dzikie wrzaski oprawców. Mistrz Oidin… śmiertelnie ranny!
W pewnym momencie zobaczyła kulącą się w kącie Betanę. Przerażona dziewczyna osłaniała głowę rękami. Zbliżający się do niej mężczyzna paskudnie się uśmiechał, rozsznurowując spodnie… Wtem do izby wpadł inny, w długiej szacie i wrzasnął:
– Niszczyciel odebrał ci rozum?! Zabij ją natychmiast! – rozkazał. – To plugawa wiedźma. Gdy tylko się do niej zbliżysz, wyssie z ciebie życie, kretynie!
Nagle ujrzała małego Eliasa cofającego się w głąb izby przed nacierającym na niego blaszanym potworem. Mężczyzna wzniósł swój straszliwy, ostry żelazny kij i powoli zbliżał się do chłopca. Malec, jakby w transie, siłą woli uniósł wywróconą w progu skrzynkę i skierował ją w stronę napastnika.
„Mistrz Ascedis byłby dumny z ucznia – pomyślała Lilas – gdyby nie leżał teraz z rozpłatanym brzuchem…”.
Mężczyzna atakujący Eliasa zdążył się usunąć. Skrzynia roztrzaskała się o włos od niego. Z impetem rzucił się na chłopca i rozpłatał mu głowę. Krew obryzgała ściany. Mózg wypłynął na podłogę…
Od chwili ucieczki starała się bronić przed wizją tego, co się stało tamtej nocy, zanim wróciła do wioski… Teraz widziała to niemal tak wyraźnie, jakby tam była. Na przekór wszystkiemu, pod wpływem dręczących ją koszmarów, dziewczyna nagle oprzytomniała. W jej czarnych w nocnym świetle oczach pojawił się złoty blask. Podeszła do Arika, wzięła nóż, który nosił przy pasie, przeciągnęła swoim chudym palcem po ostrzu. Niemal natychmiast ukazały się dwie krople krwi.
– Jedzcie do woli! – krzyknęła w kierunku miejsca, w którym ujrzeli wcześniej niesamowite cienie.
Przerażające zjawy natychmiast przystąpiły do Lilas. Chciwie pochłonęły krew, po czym pokłoniły się nisko dziewczynie.
– Oto jesteśmy. Rozkazuj nam, pani!
– Na razie pozwólcie nam spokojnie wędrować – rzekła czarodziejka.
Mroczne stworzenia zniknęły, a wraz z nimi ponure wizje. Arik spojrzał niepewnie na dziewczynę.
– Dobry Stworzycielu! Co to było?!
– Feariny – odpowiedziała spokojnie Lilas. – Nakil mówił, że spotkał jednego niedługo po swoim pierwszym święcie Przesilenia. – Twarz druidki posmutniała i Arikowi wydawało się, że ponownie się w sobie zamknie, mówiła jednak dalej: – Nakil zgodnie ze zwyczajem musiał spędzić samotną noc w lesie, w miejscu oddalonym od osady. I wtedy do niego przyszedł.
– Co im właściwie zrobiłaś? – pytał młodzieniec, wciąż nie mogąc przestać się dziwić temu, co się właśnie stało. Ta dziewczyna… nie tylko odzyskała mowę, ale w dodatku przed chwilą sama pokonała przerażające zjawy!
– Nakarmiłam je. Były strasznie głodne. Dlatego nas zaatakowały.
– Co?!
– To, co się stało… w mojej wiosce… musiało je wywabić.
– To jakieś… demony czy co? – spytał niepewnie Arik.
– Tak. Mistrz Trebor mówił, że feariny powstały z najciemniejszych ludzkich uczuć. Kiedy na przykład się czegoś boimy i nie potrafimy nad tym zapanować albo czujemy się winni… Wtedy rodzą się feariny.
– One, te… feariny… Naprawdę będą ci służyć?
– Chyba tak. Z tego, co wiem, feariny oddają się we władanie temu, kto z własnej woli da im jeść. Na ogół karmią się naszymi mrocznymi myślami.
To wszystko nie mieściło się Arikowi w głowie. Sam, choć zaprawiony w boju i do tego, bądź co bądź, obdarzony magicznym talentem, w życiu nie byłby w stanie poradzić sobie z demonami, a tej wątłej dziewczynie przyszło to bez najmniejszego trudu! Jaką mocą musi dysponować?!
– Słuchaj – Arik przerwał swoje rozmyślania – to może mi w końcu zdradzisz swoje imię?
– Lilas.
– Ja to Arik. Miło mi – rzekł z uśmiechem młodzieniec, podając dziewczynie dłoń.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Ostatnia druidka
ISBN: 978-83-8313-486-4
© Małgorzata Antuszewicz i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Anna Jakubek
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk