Outsider - Frederick Forsyth - ebook

Outsider ebook

Frederick Forsyth

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autobiografia autora Psów wojny, Dnia Szakala, Ikony, Akt Odessy, Pięści Boga i Czwartego protokołu. Filmowe wersje tych książek biły kasowe rekordy popularności.

Frederick Forsyth – podróżnik, jeden z najbogatszych pisarzy wszech czasów, mieszkający na przemian w ekskluzywnej rezydencji pod Londynem i zamku Enniskerry w Irlandii

Szpieg, współpracownik tajnych służb, idol, celebryta

Jego opowiadania mogłyby z powodzeniem służyć jako podręcznik przeprowadzania zbrojnego przewrotu, porwania czy przemytu broni na wielką skalę.

W wieku 19 lat latał supernowoczesnymi odrzutowcami Vampire. Relacjonował wojnę domową w Nigerii, tak jak sam ją widział, a nie tak jak chcieli ją przedstawiać brytyjscy politycy.

Współpracownik MI6, a później również wywiadu rodezyjskiego.

Literat z przypadku. Kiedy szukał odskoczni od zajęć, które wyzwalały zbyt wiele adrenaliny, zaczął pisać Dzień Szakala.

Awanturnik za młodu, ultrakonserwatysta w wieku dojrzałym, bywalec salonów i zdeklarowany przeciwnik Unii Europejskiej.

Niepowtarzalny. Outsider. Frederick Forsyth

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 369

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pioterski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, świetnie się czyta!
00



Wydanie I

 

Tłumaczenie

Hanna Shen

 

Projekt okładki i stron tytułowych

Fahrenheit 451

 

Redakcja i korekta

Mariola Niedbał

 

Projekt graficzny, skład i łamanie wersji do druku

TEKST Projekt

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

Copyright © 2015 by Frederick Forsyth

© Copyright for Polish translation by Hanna Shen

© Copyright for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2024

 

ISBN 9788368123142

 

WydawcaZona Zero, Sp. z o. o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Dla moich synów Stuarta i Shane’a,

z nadzieją, że byłem dobrym ojcem

Wstęp

Wszyscy popełniamy błędy, ale rozpoczęcie trzeciej wojny światowej byłoby dość dużą pomyłką. Do dziś utrzymuję, że to nie była wyłącznie moja wina. Ale wyprzedzam fakty.

W ciągu mojego życia ledwo uciekłem przed gniewem handlarza bronią w Hamburgu, zostałem ostrzelany przez MiG-a podczas wojny domowej w Nigerii i wylądowałem w Gwinei Bissau podczas krwawego zamachu stanu. Aresztowała mnie Stasi, Izraelczycy gościli mnie, IRA spowodowała moją szybką przeprowadzkę z Irlandii do Anglii, no i była jeszcze pewna atrakcyjna czeska agentka tajnej policji – cóż, jej działania były nieco bardziej intymne. A to tylko początek.

Wszystko to widziałem od środka. Jednak przez cały ten czas byłem outsiderem.

Szczerze mówiąc, nigdy nie zamierzałem zostać pisarzem. Długie okresy samotności były najpierw splotem okoliczności, potem preferencją, a w końcu koniecznością.

Przecież pisarze to dziwne istoty, a jeśli próbują na tym zarabiać, tym bardziej. Są ku temu powody.

Po pierwsze, pisarz przeżywa połowę swojego życia we własnej głowie. W tej maleńkiej przestrzeni powstają lub są wymazywane całe światy, a prawdopodobnie i jedno, i drugie. Ludzie rodzą się, pracują, kochają, walczą, umierają i są zastępowani przez kolejnych. Fabuły są wymyślane, rozwijane, poprawiane i ziszczają się lub nie. To zupełnie inny świat niż ten za oknem. U dzieci marzycielstwo jest karcone, u pisarza nieodzowne.

W rezultacie potrzeba długich okresów spokoju i ciszy, często całkowitej ciszy, nawet bez delikatnej muzyki. Samotność jest absolutną koniecznością i pierwszą z przyczyn naszej osobliwości.

Kiedy się nad tym zastanowić, w obliczu likwidacji zawodu latarnika pisanie jest jedyną pracą, którą można wykonywać całkowicie samotnie. Inne zawody wymagają współpracowników. Kapitan samolotu ma swoją załogę, aktor resztę obsady, żołnierz swoich kompanów, pracownik w biurze swoich kolegów zbierających się wokół dystrybutora wody. Tylko pisarz zamyka drzwi, zdejmuje słuchawkę z telefonu, opuszcza żaluzje i samotnie wycofuje się do swojego prywatnego świata. Człowiek jest zwierzęciem stadnym i tak było od czasów plemion zbieracko-łowieckich. Każdy pustelnik jest niezwykły, osobliwy i czasami dziwaczny.

Od czasu do czasu można spotkać pisarza na mieście: jedzącego wystawnie, imprezującego, sympatycznego, towarzyskiego, a nawet radosnego. Proszę uważać, to tylko jedna połowa jego osobowości. Ta druga jest zdystansowana, obserwuje i robi notatki. To jest drugi powód naszej osobliwości – kompulsywny dystans.

Schowany za maską pisarz zawsze obserwuje; nie może się powstrzymać i patrzy, analizuje, notuje w pamięci, przechowuje fragmenty rozmów oraz zachowań wokół siebie do późniejszego wykorzystania. Aktorzy robią to samo z tych samych powodów – do późniejszego wykorzystania. Jednak pisarz ma do dyspozycji tylko słowa, bardziej rygorystyczne niż plan filmowy czy scena, z jej kolorami, ruchami, gestami, mimiką, rekwizytami i muzyką.

Absolutna potrzeba wszechobecnej samotności i trwałego oderwania się od tego, co Malraux nazwał „kondycją ludzką”, wyjaśniają dlaczego pisarz nigdy tak naprawdę nie może w pełni się zaangażować. To wiązałoby się z odsłonięciem całego siebie, konformizmem i posłuszeństwem. A pisarz musi być samotnikiem, zatem zawsze outsiderem.

Jako chłopiec miałem obsesję na punkcie samolotów i chciałem po prostu zostać pilotem. Jednak nawet wtedy chciałem latać jednoosobowymi samolotami, co prawdopodobnie było sygnałem ostrzegawczym, ale nikt tego nie zauważył.

Trzy czynniki złożyły się na to, że później, w coraz bardziej hałaśliwym świecie wymagającym przepychania się przez tłumy, doceniłem ciszę i samotność. Po pierwsze, byłem pierworodnym dzieckiem moich rodziców i pozostałem jedynakiem, a ci zawsze są trochę inni. Moi rodzice mogli mieć więcej dzieci, ale w 1939 roku wybuchła wojna i kiedy się skończyła, dla mojej matki było już za późno.

Tak więc dorastałem w dzieciństwie w dużej mierze sam. Chłopiec sam w swoim pokoju zabaw może wymyślać własne gry i mieć pewność, że gra w nie według jego zasad i dochodzi do pożądanych rezultatów. Przyzwyczaja się do wygrywania i życia na własnych warunkach. Tak zaczyna się upodobanie do samotności.

Drugim powodem mojej izolacji była sama druga wojna światowa. Moje miasto, Ashford, znajdowało się bardzo blisko wybrzeża i kanału La Manche. Zaledwie dwadzieścia dwie mile za tym akwenem znajdowała się okupowana przez nazistów Francja. Przez chwilę potężny Wehrmacht czekał po drugiej stronie tego pasa szarej wody na szansę przekroczenia, inwazji, podboju i zajęcia. Bombowce Luftwaffe przelatywały nad głowami, by napaść na Londyn, a w obawie przed czekającymi na nie myśliwcami Królewskich Sił Powietrznych (RAF) zawracały i zrzucały swoje ładunki gdzieś wokół Kentu. Inne naloty miały na celu zniszczenie wielkiego węzła kolejowego w Ashford, zaledwie 500 metrów od mojego domu rodzinnego.

W rezultacie przez dłuższy okres w czasie wojny wiele dzieci z Ashford pozostało ewakuowanych do odległych rodzin zastępczych. Ja, oprócz krótkiego wyjazdu latem 1940 roku, całą wojnę spędziłem w Ashford, a tam nie było z kim się bawić. Nie żeby mi to przeszkadzało. To nie jest opowieść o tym, jaki byłem biedny i mały. Cisza i samotność nie stały się moją zmorą, ale moimi drogimi i trwałymi przyjaciółmi.

Trzecim czynnikiem była szkoła publiczna (co oznacza oczywiście szkołę prywatną), do której wysłano mnie w wieku trzynastu lat. Obecnie szkoła Tonbridge jest dobrą placówką edukacyjną, uważaną za tolerancyjną, ale wtedy miała złą reputację. Internat, do którego mnie przydzielono, Parkside, był najbardziej brutalny spośród wszystkich, a jego wewnętrzna filozofia sprowadzała się do znęcania i metody kija.

W obliczu takiej sytuacji chłopiec ma tylko trzy możliwości: skapitulować i stać się przymilnym głupcem, walczyć lub wycofać się w jakąś mentalną skorupę niczym żółw. W ten sposób można przetrwać, ale nie jest to przyjemne. Ja przeżyłem.

Pamiętam koncert w grudniu 1955 roku, kiedy opuszczający szkołę musieli wstać i zaśpiewać „Carmen Tonbridgiensis”, hymn Tonbridge. Jeden z wersów brzmi: „Nie mam dostępu do ogrodu, zakurzona droga czeka”. Powtarzałem te słowa, nie śpiewając, świadom, że „ogród” był pozbawionym miłości, klasztornym więzieniem, a „zakurzona droga” była szeroką i nasłonecznioną ścieżką, która miała prowadzić do dobrej zabawy i wielu przygód.

Dlaczego więc w końcu zostałem pisarzem? To był przypadek. Chciałem nie tyle pisać, ile podróżować po świecie. Chciałem zobaczyć wszystko – od śniegów Arktyki po piaski Sahary, od dżungli Azji po równiny Afryki. Nie mając na to własnych środków, zdecydowałem się na pracę, która, jak sądziłem, mi to umożliwi.

Kiedy byłem chłopcem, mój ojciec prenumerował „Daily Express”, wtedy gazetę należącą do lorda Beaverbrooka i redagowaną przez Arthura Christiansena. Obydwaj byli niezwykle dumni z zagranicznych relacji, jakie ukazywały się w gazecie. W porze śniadania stałem u boku ojca i odnotowywałem nagłówki i daty. Singapur, Bejrut, Moskwa. Gdzie były te miejsca? Jakie one były?

Jak zawsze cierpliwy i motywujący, tata zaprowadzał mnie do rodzinnego atlasu i wskazywał te miejsca. A potem do dwudziestoczterotomowej Encyklopedii Collinsa, która opisywała miasta, kraje i ludzi, którzy tam mieszkali. Wtedy obiecałem sobie, że pewnego dnia to wszystko zobaczę. Zostałem korespondentem zagranicznym. I tak się stało. Zobaczyłem to.

Jednak to wciąż jeszcze nie było pisanie, ale podróżowanie. Dopiero w wieku trzydziestu jeden lat, kiedy wróciłem z wojny w Afryce i jak zwykle byłem załamany, bez pracy i bez szans na jakiekolwiek zatrudnienie, wpadłem na pomysł: napiszę powieść, żeby spłacić długi. To był szalony pomysł.

Istnieje kilka sposobów na szybkie zarobienie pieniędzy, ale z tej listy pisanie powieści w kwestii dochodu przynosi znacznie mniej niż napad na bank.

Ja jednak o tym nie wiedziałem, mimo to chyba nie było ze mną tak źle. Ku mojemu całkowitemu zdziwieniu wydawca powiedział, że wydaje się mu, iż potrafię opowiadać historie. Właśnie to robiłem przez ostatnie czterdzieści pięć lat, wciąż podróżując, chociaż już nie po to, by relacjonować zagraniczne wydarzenia, ale aby zbierać materiały do następnej powieści. I to był zdecydowanie moment, gdy samotność i dystans stały się absolutnie konieczne.

W wieku siedemdziesięciu sześciu lat myślę, że nadal jestem po części dziennikarzem, bo zachowałem dwie cechy, które powinien posiadać reporter: niezaspokojoną ciekawość i ostry sceptycyzm. Pokażcie mi dziennikarza, któremu nie zależy na odkryciu przyczyn wydarzeń i który wierzy w to, co mu powiedziano. Byłby to zły dziennikarz.

Dziennikarz nigdy nie powinien przyłączać się do establishmentu, bez względu na to, jak kuszące uwielbienie by mu to przyniosło. Naszym zadaniem jest rozliczanie władzy, a nie przyłączanie się do niej w świecie, który ma coraz większą obsesję na punkcie bożków władzy, pieniędzy i sławy; dziennikarz i pisarz muszą zachować dystans, jak ptak siedzący na poręczy, który obserwuje, zauważa, sonduje, komentuje, ale nigdy się nie przyłącza. Krótko mówiąc, to outsider.

Przez lata odrzucałem sugestie, że powinienem napisać autobiografię. Nadal to robię. To nie jest historia mojego życia i na pewno nie chodzi tu o samousprawiedliwienie. Mam świadomość, że byłem w wielu miejscach i widziałem wiele rzeczy: niektóre zabawne, niektóre makabryczne, niektóre poruszające, a niektóre przerażające.

Życie obdarzyło mnie niezwykłym szczęściem, którego nie potrafię wytłumaczyć. Więcej razy, niż jestem w stanie to zliczyć, szczęśliwy traf wyciągnął mnie z trudnej sytuacji lub zapewnił mi przewagę. W przeciwieństwie do tych, którzy narzekają w niedzielnych wydaniach tabloidów, miałem dwójkę cudownych rodziców i szczęśliwe dzieciństwo na polach w Kent. Udało mi się spełnić moje wcześniejsze ambicje związane z lataniem i podróżowaniem i ten znacznie późniejszy cel – pisanie powieści. To ostatnie przyniosło mi wystarczający sukces materialny, aby żyć wygodnie, a tego właśnie pragnąłem.

Byłem mężem dwóch pięknych kobiet, wychowałem dwóch wspaniałych synów i nadal cieszę się dobrym zdrowiem. Za to wszystko jestem głęboko wdzięczny, chociaż nie jestem do końca pewien czemu lub komu – przeznaczeniu, losowi czy Bogu. Prawdopodobnie powinienem się nad tym zastanowić. W końcu, być może wkrótce, będę musiał się z Nim spotkać.

1. Wyszeptane słowa

Mój ojciec urodził się w 1906 roku jako najstarszy syn często nieobecnego starszego podoficera Królewskiej Marynarki Wojennej w Chatham w hrabstwie Kent i w wieku dwudziestu lat, prosto ze szkoły budownictwa okrętowego w Chatham, stanął oko w oko z gospodarką, która zapewniała jedno miejsce pracy na dziesięciu młodych mężczyzn ubiegających się o zatrudnienie. Pozostałych dziewięciu trafiało do kolejki po zasiłek.

Tata studiował architekturę okrętową, ale w obliczu zbliżającego się wielkiego kryzysu nikt nie chciał, aby budowano statki. Zagrożenie hitlerowskie jeszcze się nie zmaterializowało, a statków handlowych było więcej, niż ktokolwiek potrzebował do przewozu malejącego produktu przemysłowego. Po pięciu latach zarabiania na życie i jedynie dorywczej pracy, zastosował się do popularnej wówczas rady: Jedź na Wschód, młody człowieku. Złożył podanie i zdobył posadę plantatora kauczuku na Malajach.

Dziś taki wybór wydawałby się dziwny – młody człowiek, który nie zna języka malajskiego ani nie zna Orientu, ma się udać na drugi koniec świata i zarządzać wieloma tysiącami akrów plantacji i dużą siłą roboczą Malajów i Chińczyków. Jednak to były czasy imperium, kiedy takie wyzwania były czymś zupełnie normalnym.

Ojciec spakował więc swoje rzeczy, pożegnał się z rodzicami i popłynął statkiem do Singapuru. Nauczył się malajskiego, tajników zarządzania majątkiem oraz produkcji kauczuku i przez pięć lat codziennie pisał listy miłosne do dziewczyny, z którą wcześniej „chodził na spacery”, jak wtedy nazywano randki; a ona pisała do niego. Statek z Wielkiej Brytanii do Singapuru przywoził tygodniową dostawę listów, która cotygodniowym statkiem rzecznym trafiała do posiadłości w Johore.

To życie było samotne i odizolowane, ale ubarwione cotygodniową jazdą motocyklem na południe przez dżunglę, do głównej drogi i do Changi, na miły wieczór w klubie plantatorów. Posiadłość, w której pracował ojciec, składała się z ogromnych połaci drzew kauczukowych rosnących w równoległych rzędach otoczonych dżunglą, w której żyły tygrysy, czarne pantery i budzące ogromny strach hamadriady, czyli kobry królewskie. Nie było tam samochodów, bo droga wiodąca do głównej drogi prowadziła przez dżunglę dziesięć mil i była wąską, krętą linią czerwonego laterytowego żwiru, więc mógł nią jechać tylko motocykl.

Była tam też wioska, w której mieszkali chińscy pracownicy z żonami i rodzinami. I jak w każdej wiosce, było tam kilku rzemieślników – rzeźnik, piekarz, kowal i tym podobnie.

Po czterech latach stało się jasne, że ojciec nie ma tam przyszłości. Rynek kauczuku się załamał. Dozbrajanie w Europie jeszcze się nie rozpoczęło, ale nowe tworzywa sztuczne już miały coraz większy udział w rynku. Plantatorów poproszono o zaakceptowanie dwudziestoprocentowej obniżki wynagrodzenia jako warunku dalszego zatrudnienia. Kawalerowie mieli do wyboru albo sprowadzenie swoich narzeczonych, albo powrót do domu, do Anglii. W 1935 roku tata wahał się, co wybrać, i wtedy coś się wydarzyło.

Pewnej nocy służący zbudził go, bo miał ważną sprawę.

„Tuan1, wiejski cieśla jest na zewnątrz, błaga o spotkanie z tobą”. Zwykle ojciec wstawał o piątej i dokonywał przez dwie godziny obchodu posiadłości. Potem było poranne przyjmowanie wizytujących, podczas którego tata siadał na werandzie i wysłuchiwał wszelkich petycji, skarg i rozstrzygnięć sporów. Ze względu na to, że musiał wstawać tak wcześnie, szedł spać o godzinie 21. Tym razem zbudzono go po 22. Już miał powiedzieć „przyjdźcie rano”, gdy przyszło mu do głowy, że skoro sprawa nie może czekać, to może jest poważna.

„Wprowadźcie go” – powiedział. Służący zaprotestował.

„On nie wejdzie, tuan. Nie jest godzien”.

Ojciec wstał, otworzył moskitierę i wyszedł na werandę. Na zewnątrz była gorąca tropikalna noc, a komary były żarłoczne. W plamie światła przed werandą stał wiejski cieśla, jedyny Japończyk we wsi. Mój ojciec wiedział, że ma żonę i dziecko i że rodzina ta nigdy się z nikim nie spotykała. Mężczyzna skłonił się nisko.

„Chodzi o mojego syna, tuan. Chłopiec jest bardzo chory. Boję się o niego”. Tata poprosił o latarnie i pojechali do wioski. Dziecko miało około dziesięciu lat i bolał je brzuch. Jego udręczona matka przykucnęła w kącie.

Mój ojciec nie był lekarzem ani nawet ratownikiem medycznym, ale obowiązkowy kurs pierwszej pomocy i zbiór podręczników medycznych dały mu wystarczającą wiedzę, aby rozpoznać ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Było ciemno i prawie północ, a szpital w Changi był oddalony o osiemdziesiąt mil. Jednak ojciec wiedział, że jeśli zapalenie wyrostka robaczkowego zmieni się w zapalenie otrzewnej, to chłopak umrze.

Tata kazał przyprowadzić swój motocykl, całkowicie zatankowany. Cieśla użył szerokiej szarfy swojej żony, zwanej obi, aby przywiązać dziecko do tylnego siodełka i do pleców mojego ojca, i tak wyruszyli. Powiedział mi, że to była piekielna podróż, bo w nocy polują drapieżniki. Jadąc po wybojach, po prawie godzinie dotarli do głównej drogi i potem już dalej na południe wybrukowaną trasą.

Kilka godzin później, gdy już prawie wstawał świt, wjechał na dziedziniec szpitala ogólnego w Changi i zaczął krzyczeć, aby ktoś przyszedł i pomógł. Pojawiły się pielęgniarki i odebrały dziecko. Na szczęście wystarczyło, że brytyjski lekarz, który kończył właśnie nocną zmianę, spojrzał na chłopaka, by ten szybko trafił na operację.

Później lekarz dołączył do mojego ojca na tiffin2 w stołówce i powiedział mu, że przybył w samą porę. Wyrostek robaczkowy był już bliski pęknięcia, co prawdopodobnie miałoby śmiertelne skutki. Chłopiec przeżył i wtedy już spał. Lekarz oddał ojcu obi.

Po zatankowaniu tata pojechał z powrotem do swojej posiadłości, aby uspokoić rodziców chłopca, co prawda nieokazujących emocji, ale z podkrążonymi oczami, i aby podgonić trochę z pracą. Dwa tygodnie później rzeczny statek przywiózł paczkę pocztową, zwykłe zapasy żywności i małego Japończyka z nieśmiałym uśmiechem i blizną.

Cztery dni później cieśla pojawił się ponownie, tym razem w ciągu dnia. Czekał w pobliżu bungalowu, kiedy tata wrócił z magazynu kopalnego kauczuku na herbatę. Zaczął mówić, nie odrywając wzroku od ziemi.

„Tuan, mój syn będzie żył. W mojej kulturze, jeśli ktoś jest winien to, co ja jestem winien tobie, to musi ofiarować mu to, co ma najcenniejszego. Ale ja jestem biednym człowiekiem i nie mam nic do zaoferowania poza jednym – radą”.

Potem podniósł wzrok, popatrzył mojemu ojcu w twarz i wyszeptał:

„Opuść Malaje, tuan. Jeśli cenisz swoje życie, opuść Malaje”.

Do końca swoich dni w 1991 roku mój ojciec nie wiedział, czy te słowa zdecydowały o jego decyzji czy tylko utwierdziły jego wybór, ale w następnym roku, w 1936, zamiast wysłać po narzeczoną, zrezygnował i wrócił do domu. W 1941 roku cesarskie siły japońskie najechały Malaje. W 1945 roku ze wszystkich jego rówieśników nawet jeden nie wrócił z obozu do domu.

Japońska inwazja na Malaje to nie było nic spontanicznego. Została szczegółowo zaplanowana, a siły cesarskie przetoczyły się wzdłuż półwyspu, podczas gdy wojska brytyjskie i australijskie obsadziły punkty obronne wzdłuż głównych dróg na południu. Jednak Japończycy nie przyszli tą drogą.

Z plantacji kauczuku powychodziły dziesiątki uśpionych agentów, zrekrutowanych wiele lat wcześniej. Na setkach rowerów Japończycy jechali na południe maleńkimi, nieznanymi ścieżkami w dżungli, prowadzeni przez agentów. Inni przybyli drogą morską, wyskakując z łodzi wzdłuż wybrzeża, i byli prowadzeni mrugającymi latarniami przez swoich rodaków, którzy znali wybrzeże i wszystkie zatoki.

Japończycy wielokrotnie przechytrzyli Brytyjczyków i Australijczyków, gdyż pojawiali się za nimi, i to w sile, i zawsze prowadzeni przez agentów. Wszystko skończyło się w ciągu kilku dni – rzekomo nie do zdobycia forteca Singapur została zajęta od strony lądu wraz z jej potężnymi działami skierowanymi na morze.

Kiedy byłem dzieckiem, ale na tyle dużym, żeby to zrozumieć, ojciec opowiedział mi tę historię i przysięgał, że jest absolutnie prawdziwa, a wydarzyła się prawie siedem lat przed inwazją w grudniu 1941 roku. Nigdy nie był do końca pewien, czy jego wiejski cieśla był jednym z tych agentów, ale wiedział, że gdyby został i gdyby go schwytano, toby umarł.

Może więc tylko kilka słów wyszeptanych przez wdzięcznego cieślę sprawiło, że w ogóle pojawiłem się na tej ziemi. W 1945 roku Japończycy musieli odpowiedzieć za wiele rzeczy, ale czy aby na pewno także za to?

2. Duży słoik talku

Wiosna 1940 roku nie była zbyt relaksującym okresem na wschodzie Kentu. Hitler podbił Europę. W ciągu trzech tygodni opanował Francję. Dania i Norwegia zniknęły, a Belgia, Luksemburg i Holandia zostały połknięte.

Otoczona armia brytyjska we Francji została zepchnięta do morza w pobliżu Dunkierki i Calais i uratowana, bez wyposażenia, dzięki cudowi w postaci małych przybrzeżnych łodzi obsługiwanych przez cywilów, które z angielskiego wybrzeża przepłynęły przez kanał La Manche i wbrew wszystkiemu zabrały z wydm 330 tys. ludzi.

Cała Europa była albo okupowana przez Hitlera, który wprowadzał do urzędów służalcze rządy kolaboracyjne, albo szukała schronienia w neutralności. Brytyjski premier został wyrzucony ze stanowiska i zastąpiony przez Winstona Churchilla, który obiecał, że będziemy walczyć dalej. Ale jak? Wielka Brytania była całkowicie odizolowana i samotna.

Całe hrabstwo Kent spodziewało się inwazji, słynnej operacji „Lew Morski”; podczas ofensywy „Adler” armia niemiecka miała wedrzeć się na plaże, aby najechać, podbić i okupować.

Mój ojciec zgłosił się już na ochotnika do wojska, ale nadal stacjonował w rodzinnym hrabstwie Kent i mieszkał w domu. On i moja matka zdecydowali, że jeśli okupacja nadejdzie, nie będą chcieli tego przeżyć. Wykorzystaliby ostatni galon benzyny w starym Wolseleyu i za pomocą węża zakończyliby życie. Jednak mnie nie chcieli zabrać ze sobą. Z koroną blond loków naziści zaakceptowaliby mnie jako porządnego Aryjczyka i zostałbym wychowany w sierocińcu. A może można było zapewnić mi bezpieczną ewakuację gdzie indziej?

Rozwiązanie przyszło dzięki jednej z klientek sklepu mojej matki z odzieżą. Była ona dyrektorką Instytutu Norland, słynnej szkoły kształcącej nianie, które od dziesięcioleci wychowywały dzieci bogaczy i z rodzin królewskich na całym świecie. Instytut znajdował się w Hothfield, wiosce niedaleko Ashford. Miał się ewakuować do Devon, daleko na południowym zachodzie. Moja mama zapytała więc swoją klientkę: czy zabiorą mnie ze sobą?

Dyrektorka się wahała, ale jej zastępczyni zaproponowała, że szkolące się nianie zawsze będą potrzebowały dzieci, na których mogą się dokształcać, więc dlaczego nie właśnie ten dzieciak? Umowa została zawarta i kiedy pociąg wiozący wszystkich z Instytutu Norland odjechał z Ashford, jechałem z nimi. Był maj 1940 roku – miałem dwadzieścia miesięcy.

Trudno we współczesnym świecie opisać ani nie sposób wytłumaczyć młodemu pokoleniu udręki rodziców wtedy, gdy z Ashford ewakuowano dzieci żegnane przez płaczące matki i kilku ojców, którzy myśleli, że już nigdy nie zobaczą swoich pociech. Tak właśnie było na stacji w Ashford.

Nie pamiętam tych pięciu miesięcy, kiedy byłem w Devon, gdzie podczas zajęć pełne zapału młode nianie eksperymentowały, jak kłaść mnie do łóżka, jak mnie z niego podnosić i jak zmieniać pieluszki. To było zanim pojawiły się pieluchy na rzepy i z chłonnymi wkładami. Wtedy były tylko ręczniki frotte i przypinki.

Wyglądało na to, że ledwo puściłem bąka lub kilka kropel, a już jedna pielucha była zastąpiona nową. W pogotowiu było dużo talku; musiałem mieć najbardziej posypany talkiem zadek w królestwie.

„Nieliczni” wojownicy w swoich spitfire’ach i hurricane’ach wykonali zadanie. 15 września Adolf po prostu zrezygnował. Jego ogromna armia na francuskim wybrzeżu zawróciła, po raz ostatni spojrzała na białe klify za kanałem La Manche, których mimo wszystko nie udało się jej zdobyć, i pomaszerowała na Wschód. Hitler przygotowywał inwazję na Rosję w czerwcu 1941 roku. Barki desantowe kołysały się bezużyteczne przy cumach w pobliżu Boulogne i Calais.

Operacja „Lew Morski” została odwołana.

Nasze samoloty zwiadowcze zauważyły to i przekazały to dalej w raportach. Anglia została uratowana lub przynajmniej uratowana przed dalszymi walkami. Jednak naloty bombowe Luftwaffe na Londyn i południowy wschód nie ustały. Większość ewakuowanych dzieci nadal była trzymana z dala od rodziców, ale z dużo większą szansą na ponowne zjednoczenie pewnego dnia.

Moi rodzice mieli już dość. Posłali po mnie i wróciłem, aby spędzić resztę wojny w domu rodzinnym przy ulicy Elwick w Ashford.

Nic z tego nie pamiętam – ani wyjazdu, ani nieustannej uwagi skoncentrowanej na intymnych częściach mojego ciała w Devon, ani powrotu. Jednak coś musiało zostać w mojej podświadomości. Minęły lata, zanim przestałem odczuwać trwogę za każdym razem, gdy zbliżała się do mnie rozpromieniona młoda dama z dużym słoikiem talku.

3. Marzenie małego chłopca

Lato 1944 roku przyniosło małemu pięcioletniemu chłopcu ze wschodniego Kentu dwa wielkie przeżycia. Nocny warkot niemieckich bombowców, startujących z francuskiego wybrzeża w kierunku Londynu, ustał, gdy Królewskie Siły Powietrzne odzyskały kontrolę nad niebem. Rytmiczne pulsowanie rakiet V-1, zwanych latającymi bombami, będących bezzałogowymi dronami Hitlera wypełnionymi materiałami wybuchowymi, jeszcze się nie rozpoczęło. Jednak w maju wszyscy dorośli byli spięci. Spodziewali się długo oczekiwanej inwazji aliantów na okupowaną Francję. Wtedy pojawił się pewien Teksańczyk i zaparkował swój czołg na trawniku moich rodziców.

W porze śniadania jeszcze go nie było, ale kiedy po południu wróciłem z przedszkola, już się pojawił. Pomyślałem, że czołg, który okazał się Shermanem, był ogromny i niezwykle ekscytujący. Jego gąsienice znajdowały się w połowie na trawniku rodziców, a w połowie na ulicy Elwick. Z naszego płotu zostały drzazgi. Cała sprawa wymagała dalszego zbadania.

By dotrzeć na górę gąsienicy, potrzeba było krzesła z kuchni i sporo wspinaczki, a potem była jeszcze wieża z potężnym działem. Dotarłszy na szczyt wieży, stwierdziłem, że właz jest otwarty, i spojrzałem w dół. W górę spojrzała na mnie jakaś twarz; z dołu dochodziły przytłumione słowa i jakaś głowa zaczęła wspinać się w stronę światła. Kiedy wysoka, chuda postać wyłoniła się ponad metal i górowała nade mną, byłem pewny, że to mus być kowboj. Widziałem ich na filmach na sobotnich porannych pokazach i wszyscy nosili wysokie kapelusze. Teraz patrzyłem na mojego pierwszego Teksańczyka w kapeluszu Stetsona.

Usiadł na wieżyczce, stając ze mną oko w oko, i powiedział: „Hej, dzieciaku”. Odpowiedziałem: „Dzień dobry”. Zdawało się, że mówi przez nos, jak kowboje w filmach. Skinął głową w stronę naszego domu.

To twój dom? Skinąłem głową. – Ojej! Powiedz swojemu tacie, że naprawdę jest mi przykro z powodu płotu.

Sięgnął do górnej kieszeni swojego munduru, wyjął jakiś malutki wafelek, rozpakował i podał mi. Nie wiedziałem, co to było, ale wziąłem, bo niegrzecznością byłoby odmówić. Wyjął kolejny kawałek, włożył go do ust i zaczął żuć. Zrobiłem to samo. Smakowało miętowo, ale w przeciwieństwie do brytyjskiego toffi nie rozpuszczało się w buzi. W ten sposób poznałem, co to jest guma do żucia.

Cała załoga jego czołgu była przekonana, że za kilka dni staną się częścią sił inwazyjnych, które będą próbowały szturmować wał atlantycki Hitlera na potężnie ufortyfikowanym Pas-de-Calais. Wielu z pewnością myślało, że nigdy nie wrócą. Tak naprawdę wszyscy się mylili.

Mój Teksańczyk był częścią ogromnej armii-wabików, którą dowódcy alianccy wysłali do wschodniego Kentu, aby oszukać niemieckie naczelne dowództwo. W tajemnicy planowali inwazję przez Normandię, daleko na południe, z inną armią czającą się pod zamaskowanym płótnem wiele mil od Kentu.

Żołnierze z armii-wabików być może trafili tam później, ale nie na początku operacji D-Day. Myśląc, że to oni będą pierwszą falą uderzeniową i że będą straszliwe ofiary, tysiące z nich tłoczyło się przed drzwiami każdego pubu w Kencie, pijąc tak, jakby odwiedzali ostatnią knajpę w życiu. Tydzień później dostojny głos w radiu oznajmił, że wojska brytyjskie, amerykańskie i kanadyjskie wylądowały w dużej sile na pięciu plażach Normandii i przedzierają się w głąb lądu.

Dwa dni później z ogrodu przed domem rozległ się ogłuszający ryk i sherman odjechał. Mój Teksańczyk zniknął. Skończyła się guma do żucia. Za wskazówką mamy uklęknąłem przy łóżku i modliłem się do Jezusa, aby się nim zaopiekował. Miesiąc później trafiłem do Hawkinge.

Mój ojciec był majorem w armii, ale wcześniej przez dziesięć lat był członkiem ochotniczej straży pożarnej w Ashford. Pomimo jego protestów zaliczono go do grupy „zawodów pod kontrolą”, co oznacza, że nie mógł zostać wysłany za granicę i wziąć udział w walce. Kraj potrzebował każdego strażaka, jakiego miał. Nalegał, że chce pracować, i został mianowany urzędnikiem opieki społecznej podlegającym Ministerstwu Wojny. Miał za zadanie nadzorować warunki życia wszystkich żołnierzy stacjonujących we wschodnim Kencie.

Nie wiem, kiedy spał przez te pięć lat. Moja mama prowadziła rodzinny sklep kuśnierski, tata spędzał dni w mundurze khaki, a noce w wozie strażackim i gasił pożary. Istotne jest to, że miał samochód i ceniony wtedy dodatek na benzynę, bez których nie mógłby wykonywać swojej codziennej pracy. Stąd wyprawa przez Weald of Kent, aby odwiedzić pas myśliwski na trawiastych polach w Hawkinge. Była tam baza dwóch eskadr spitfire’ów.

W tamtych czasach spitfire był nie tylko myśliwcem, ale także symbolem narodowym. Nadal jest. A dla każdego małego chłopca mężczyźni, którzy na nich latali, byli bohaterami przewyższającymi każdego piłkarza lub osobowość show-biznesu. Podczas gdy mój ojciec załatwiał swoje sprawy z dowódcą bazy, ja zostałem przekazany w ręce pilotów.

Zrobili z mojej obecności wielką sprawę, być może myśląc o swoich własnych dzieciach lub młodszych braciach będących daleko. Jeden z nich złapał mnie pod pachami, podniósł wysoko i wrzucił do kokpitu spitfire’a Mk IX. Usiadłem na spadochronie przerażony i oszołomiony. Czułem zapach benzyny, oleju, pajęczyn, skóry, potu i strachu – bo strach też ma zapach. Przyglądałem się elementom sterującym, przyciskowi spustu i innym instrumentom; chwyciłem za drążek sterowniczy. Patrzyłem przed siebie, wzdłuż niekończącej się osłony maskującej wspaniały silnik Merlin Rolls-Royce’a aż po czterołopatowe śmigło, bardzo wyraźne na tle błękitnego nieba Kentu. Na wzór małych chłopców złożyłem wtedy przysięgę.

Większość małych chłopców zobowiązuje się, kim zostaną, gdy dorosną, ale zwykle obietnice wygasają i marzenia umierają. Ja zaprzysięgałem, że pewnego dnia będę jednym z nich. Będę nosił jasnoniebieski mundur z odznaką skrzydeł na klatce piersiowej i będę latał jednomiejscowymi samolotami dla RAF-u. Kiedy wyciągnięto mnie z kokpitu, zdecydowałem, co będę robił.

Chciałem zostać pilotem myśliwca i latać spitfire’em. Nie mogłem przewidzieć lat zniechęceń ze strony szkół i rówieśników oraz kpin i niedowierzania. Kiedy mój ojciec wracał swoim małym sedanem Wolseley z Hawkinge do Ashford, pogrążyłem się w myślach. Miesiąc później skończyłem sześć lat, a moje marzenie nie wygasło.

4. Nauka francuskiego

Przed wojną mój ojciec był filarem klubu Rotary w Ashford. Wraz z odejściem tak wielu ludzi do sił zbrojnych lub do pracy dla wojska, wszystko to zostało na jakiś czas zawieszone. Jednak w 1946 roku wznowiono działalność klubu, a w następnym roku uruchomiono program partnerstwa z naszymi nowo wyzwolonymi sąsiadami we Francji. Ashford, którego nazwa zaczyna się na literę A, było miastem partnerskim z Amiens w Pikardii.

Moi rodzice zostali skontaktowani z francuskim lekarzem, bohaterem wojennego ruchu oporu, doktorem Colinem i jego żoną. Przez całą okupację był on lekarzem przydzielonym setkom kolejarzy mieszkających i pracujących w wielkim węźle kolejowym, na stacjach rozrządowych w Amiens. Mając pozwolenie na własny samochód i swobodne poruszanie się, obserwował wiele rzeczy przydatnych aliantom po drugiej stronie kanału La Manche i mimo że groziło mu wykrycie i egzekucja, przekazywał te informacje ruchowi oporu.

Colinowie przyjechali do nas z wizytą w 1947 roku, a rok później zaprosili moich rodziców do siebie. Jednak sklep był najważniejszy i rodzice nie mogli wziąć wolnego, więc zamiast sami wyjechać, wysłali mnie. Było tak przez następne cztery lata. Przebywałem tam nie tylko na weekendy, ale przez większą część ośmiotygodniowych wakacji szkolnych.

Podobnie jak wiele rodzin francuskiej burżuazji, Colinowie mieli wiejski dom położony z dala od miejskich spalin, ukryty głęboko na wsi Corrèze w Masywie Centralnym w środku Francji. I tak w lipcu 1948 roku, mając dziewięć lat, w krótkich spodniach i szkolnej czapce towarzyszyłem ojcu w przygodzie przeprawy promem przez kanał La Manche. Dopiero będąc po drugiej stronie, patrząc wstecz, po raz pierwszy mogłem zobaczyć wysokie, białe klify Dover, na które armia niemiecka z taką tęsknotą patrzyła osiem lat wcześniej. Doktor Colin spotkał się z nami w Calais, a mój ojciec, różowy ze wstydu, został należycie uściskany i ucałowany w oba policzki. Następnie tata poklepał mnie po głowie i ponownie wsiadł na prom płynący do domu. W tamtych czasach prawdziwi mężczyźni się nie całowali.

Doktor Colin i ja wsiedliśmy do pociągu jadącego do Amiens i po raz pierwszy zobaczyłem drewniane siedzenia w wagonie kolejowym. Lekarz miał bezpłatny bilet na pierwszą klasę, ale wolał podróżować trzecią z ludźmi z klasy robotniczej, dla których pracował.

W Amiens ponownie spotkałem madame Colin i czwórkę ich dzieci, które miały albo po dwudziestce, albo były nastolatkami. François, wówczas siedemnastoletni, był żywym chłopcem, kilkakrotnie aresztowanym przez gestapo w czasie okupacji, i powodem śnieżnobiałych włosów jego matki. Żadne z nich nie mówiło ani słowa po angielsku, a ja po trzech semestrach w brytyjskiej szkole podstawowej mogłem tylko wydukać bonjour i merci. Przydał się więc język migowy; kiedy dostałem podręcznik do gramatyki, zacząłem rozgryzać, co mówią. Dwa dni później pojechaliśmy do Paryża i Corrèze.

„Zagranica” wydała mi się miejscem bardzo dziwnym, ale jednocześnie fascynującym. Wszystko było inne – język, jedzenie, maniery, zwyczaje i te ogromne francuskie lokomotywy. Dziecko, jeśli chodzi o uczenie się, jest jak bibuła. Potrafi szybko chłonąć informacje. Dziś, sześćdziesiąt pięć lat później, zaskoczony nowym, cyfrowym światem połączonym Internetem, podziwiam dzieci, które dopiero co nauczyły się chodzić, a już potrafią zrobić dwadzieścia rzeczy za pomocą iPhone’a, z którego włączeniem ja mam problem.

Doktor Colin z nami nie pojechał. Musiał pozostać w Amiens i opiekować się swoimi pacjentami. Zatem madame i nastolatki pojechali na południe, aby spędzić na wsi francuskie wakacje, które są świętością, z małym i nieco onieśmielonym angielskim chłopcem. W Ussel przesiedliśmy się do Egletons, a stamtąd wiejskim autobusem dojechaliśmy do bardzo starej wioski Lamazière-Basse. To było jak powrót do średniowiecza.

Dom rodzinny Colinów był duży, stary i zniszczony, z opadającym tynkiem, nieszczelnym dachem i wieloma pokojami, z których jeden na czas wakacji stał się mój i w którym myszy biegały nawet po mnie, gdy spałem. Mieszkająca tam pani była starą nianią rodziny, przeszła już na emeryturę, ale dostała miejsce zamieszkania na resztę swoich dni. O dziwo, była Angielką, ale od dzieciństwa przebywała we Francji.

Dozgonna stara panna Mimi Tunc służyła rodzinie Colinów przez wiele lat i przez całą wojnę pod nosem władz niemieckich uchodziła za Francuzkę, unikając w ten sposób internowania.

Wioska Lamazière-Basse była, jak już powiedziałem, bardzo stara, niemal średniowieczna. Było w niej kilka domów, ale niewiele z nich miało prąd. Większości wystarczały lampy naftowe. Był też jeden lub dwa archaiczne ciągniki, ale nie było kombajnów. Zboża koszono ręcznie i zwożono do domów na wozach ciągniętych przez zaprzęgnięte w jarzmo woły. W południe chłopi na polach odmawiali „Anioł Pański”, niczym postacie z obrazu Millaisa. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety nosili drewniane chodaki.

Był tam kościół wypełniony kobietami i dziećmi, bo mężczyźni dyskutowali o ważnych sprawach życiowych w barze-kawiarni po drugiej stronie placu. Wiejski proboszcz, zawsze nazywany Monsieur l’Abbé, był wobec mnie przyjacielski, ale nieco zdystansowany, przekonany, że jako protestant jestem tragicznie skazany na piekło. W zamku na wzgórzu mieszkała madame de Lamazière, bardzo stara matrona i właścicielka okolicznych ziem. Nie chodziła do kościoła; on przychodził do niej w postaci biednego księdza l’Abbé, który pocił się na wzgórzu w letnim słońcu w drodze do jej prywatnej kaplicy, w której odprawiał mszę. Kolejność w hierarchii była bardzo ścisła i nawet Bóg musiał uznać te różnice.

W miarę jak mój francuski się poprawiał, zaprzyjaźniłem się z wieloma wiejskimi chłopcami, dla których byłem obiektem ogromnej ciekawości. Lato 1948 roku było piekielnie gorące, a magnesem dla nas było codziennie jezioro oddalone o milę od wioski. Tam na wędki z trzciny można było łowić duże zielone żaby, których tylne odnóża oprószone mąką i usmażone na maśle stanowiły doskonałą kolację.

Obiady były zawsze duże i jedzone na zewnątrz: szynka wędzona w dymie z komina, pasztet, chrupiący chleb, masło robione w maselnicy i owoce z drzew. Nauczono mnie kosztować rozwodnione czerwone wino, tak jak robili to inni chłopcy, ale nie dziewczyny. Pewnego upalnego dnia pierwszego lata pobytu u Colinów nad jeziorem widziałem śmierć Benoit.

Kiedy pewnego południa pojawił się na polanie nad brzegiem wody, do której skakało około sześciu chłopaków, był najwyraźniej bardzo pijany. Młodzi z wioski wyszeptali mi, że to Benoit, wiejski pijak. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu rozebrał się do naga i wszedł do jeziora. Śpiewał coś, niesamowicie przy tym fałszując. Myśleliśmy, że gdy zanurzy się do pasa, po prostu ochłonie. Ale on szedł dalej, aż woda dosięgła mu szyi. Potem zaczął płynąć, ale po kilku niezdarnych ruchach jego głowa zniknęła.

Wśród chłopców byłem najsilniejszym pływakiem, więc po pół minuty zasugerowano, że powinienem wypłynąć i go poszukać. Więc to zrobiłem. Dotarłem do miejsca, w którym zniknęła jego głowa, i spojrzałem w dół. Bez maski do nurkowania (wówczas niespotykanej) widziałem bardzo niewiele. Woda miała bursztynowy kolor, były tam kępy chwastów i kilka lilii. Wciąż niewiele widząc, wziąłem głęboki oddech i zanurkowałem.

Około dziesięciu stóp w dół, na dnie, leżała blada plama. Dotarłszy bliżej, mogłem zobaczyć strużkę bąbelków wydobywających się z jego ust. Najwyraźniej nie był to żart. Benoit naprawdę tonął. Kiedy odwróciłem się, by wypłynąć na powierzchnię, ktoś chwycił moją lewą kostkę i przytrzymał ją. Nad głową przez przyćmioną wodę widziałem słońce; powierzchnia znajdowała się dwie stopy dalej, ale uścisk nie słabł. Czując narastającą panikę, odwróciłem się i popłynąłem w dół.

Palec po palcu zdjąłem umierającą rękę z mojej kostki. Oczy Benoit były otwarte; patrzył na mnie, gdy zaczęły mnie boleć płuca. W końcu ręka zeszła z mojej nogi i ruszyłem ku powierzchni. Wyczułem, że jego palce ponownie próbują coś chwycić, ale piąłem się ponownie, odczułem uderzenie w twarz, a następnie wystrzeliłem w górę, w stronę słońca.

Poczułem ten cudowny powiew świeżego powietrza, który rozpoznają wszyscy nurkowie po powrocie na powierzchnię; zacząłem płynąć w kierunku plamy z piasku pod drzewami, gdzie chłopcy z wioski czekali z otwartymi ustami. Opowiedziałem, co widziałem, i jeden z nich pobiegł do wioski. Jednak minęło pół godziny, zanim pojawili się mężczyźni z linami. Jeden rozebrał się do kalesonów i wszedł do jeziora. Inni brodzili do pasa, ale nie dalej.

Tylko mężczyzna w kalesonach potrafił pływać. W końcu odnaleziono obiekt pod wodą i ciało wyciągnięto liną przyczepioną do jego nadgarstka.

Nie było mowy o reanimacji, nawet gdyby ktoś znał tę technikę. Chłopcy zebrali się wokół, ale zostali przepędzeni. Zwłoki były wzdęte i odbarwione, a z kącika ust sączyła się czerwona strużka krwi lub może czerwonego wina. W końcu pojawił się wóz z wołami i zwłoki starego, pijanego Benoit zabrano z powrotem do wioski.

Nie było żadnych formalności typu sekcja zwłok czy dochodzenie. Przypuszczam, że burmistrz wypisał akt zgonu, a Monsier l’Abbé przewodniczył pochówkowi gdzieś na cmentarzu.

Spędziłem w Lamazière-Basse cztery razy szczęśliwe wakacje i kiedy wróciłem stamtąd po raz czwarty, w wieku dwunastu lat, mogłem u Francuzów uchodzić za Francuza. Był to atut, który później wielokrotnie okazał się niezwykle przydatny.

Tego lata w 1948 roku po raz pierwszy zobaczyłem ludzkie zwłoki. I nie był to ostatni raz, lecz jeden z wielu.

5. Nauka niemieckiego

Mój ojciec był niezwykłym człowiekiem. Jego formalna edukacja pochodziła ze szkoły budowy okrętów w Chatham i była ukierunkowana na matematykę, a wiedzę, jaką posiadał ,w dużej mierze zdobył jako samouk. Nie był bogaty, sławny ani utytułowany. Był po prostu sklepikarzem z Ashford. Jednak odznaczał się dobrocią i człowieczeństwem, co widzieli wszyscy, którzy go znali.

Pod koniec wojny, będąc majorem bezpośrednio podlegającym Ministerstwu Wojny, został wezwany bez żadnych wyjaśnień do Londynu. Właściwie to chodziło o pokaz filmu, ale bynajmniej nie z Betty Grable. Razem z setką innych osób siedział w zaciemnionej sali ministerstwa i oglądał pierwsze filmy wykonane przez wojskowy zespół fotograficzny, a przedstawiające żołnierzy brytyjskich wyzwalających obóz koncentracyjny znany jako Bergen-Belsen. To naznaczyło go na zawsze. Dużo później powiedział mi, że po pięciu latach wojny tak naprawdę nie rozumiał, co on i miliony innych ludzi usiłowali pokonać i zniszczyć, dopóki nie zobaczył okropności z Bergen-Belsen. Nie zdawał sobie sprawy, że na tej ziemi można dokonać takiego okrucieństwa.

Mama powiedziała mi, że wrócił do domu i zamiast się przebrać, stał przez dwie godziny w mundurze przed oknem, tyłem do pokoju, nieczuły na jej błagania, żeby powiedział, co się stało. Po prostu patrzył w milczeniu. W końcu oderwał się od swoich myśli, poszedł na górę się przebrać, a przechodząc obok mamy powiedział: „Nie chcę już nigdy żadnego spotkać. Nigdy nie chcę, aby ktoś taki był u mnie w domu”. Miał na myśli Niemców.

To nie trwało długo. Później złagodniał; pojechał do Niemiec, spotkał się i rozmawiał uprzejmie z wieloma Niemcami. Jakim naprawdę był człowiekiem świadczy to, że gdy miałem trzynaście lat, w 1952 roku, zdecydował się wysłać mnie podczas szkolnych wakacji do niemieckiej rodziny. Chciał, żeby jego jedyny syn nauczył się niemieckiego, poznał kraj i ludzi. Kiedy moja zdezorientowana matka zapytała, dlaczego, odpowiedział po prostu: „Bo to nie może się nigdy więcej powtórzyć”.

Jednak latem 1952 roku nie zgodził się na wizytę w ramach wymiany chłopca z Niemiec, choć było mnóstwo takich ofert. To ja miałem pojechać jako pensjonariusz. Istniało wtedy borykające się z trudnościami Towarzystwo Przyjaźni Brytyjsko-Niemieckiej i wydaje mi się, że zorganizowano to za jego pośrednictwem. Wybrana rodzina zajmowała się gospodarstwem rolnym niedaleko Getyngi. Tym razem poleciałem samolotem.

Tata, z czasów, gdy był w wojsku, miał przyjaciela, który tam pozostał i służył w Brytyjskiej Armii Renu w obozie w Osnabrück. Odprowadził mnie na lotnisko Northolt pod Londynem; leciałem starszym typem samolotu DC Dakota nad Francją i Niemcami, by wylądować w tamtejszej bazie brytyjskiej. Ojciec Gilligan, jowialny irlandzki padre, który mieszkał kiedyś u nas w Ashford, czekał tam, żeby mnie odebrać. Zawiózł mnie do Getyngi i przekazał dalej.

Wtedy chłopiec z Anglii w Niemczech to było coś bardzo dziwnego. Stanowiłem tam rzadki egzemplarz. W szkole podstawowej uczyłem się niemieckiego przez trzy lata, więc przynajmniej trochę opanowałem ten język, w przeciwieństwie do mojej pierwszej wizyty we Francji cztery lata wcześniej, kiedy nie mówiłem ani słowa po francusku. Rodzina była bardzo miła i zrobiła wszystko, co w jej mocy, abym czuł się jak w domu. To były spokojne cztery tygodnie, z których pamiętam tylko jedno dość dziwne spotkanie.

Tego roku odbywały się mistrzostwa świata w szybownictwie, i to w miejscowości Oerlinghausen. Wszyscy wybraliśmy się tam na rodzinny wypad. Zainteresowanie mojego gospodarza lataniem wynikało z faktu, że podczas wojny służył w Luftwaffe jako oficer, ale nie jako pilot.

Ogromny obszar łąki był zatłoczony szybowcami z oznaczeniami różnych klubów. Były one rozrzucone po całym polu i czekały na swoją kolej, aby być odholowane w powietrze. Byli też wybitni piloci, wokół których gromadziły się podziwiające ich tłumy. Jeden z nich, wyraźnie bardzo sławny, znajdował się w centrum uwagi. I była to kobieta, chociaż nie miałem pojęcia, kto to jest.

W rzeczywistości była to Hanna Reitsch, pilot testowy Luftwaffe i osobisty pilot Hitlera. Jeśli ją lubił, jego podziw był niczym w porównaniu z uwielbieniem, jakie ona żywiła dla niego.

W kwietniu 1945 roku, gdy armia sowiecka zbliżała się do serca Berlina, a wyczerpany i roztrzęsiony Hitler włóczył się po swoim bunkrze pod Kancelarią Rzeszy, Hanna Reitsch przyleciała do skazanej na zagładę enklawy za sterami fieselera storcha, górnopłatu z wyjątkowo krótkim czasem lądowania i startu. Z niesamowitą umiejętnością wylądowała w alei w zoo w Charlottenburgu, wyłączyła silnik i przeszła przez ostrzał artyleryjski do bunkra.

Ze względu na to, kim była, wpuszczono ją do ostatniego schronu, gdzie kilka dni później Hitler strzelił sobie w łeb. Wprowadzono ją przed jego oblicze. Tam błagała mężczyznę, którego tak bardzo podziwiała, aby pozwolił jej zabrać go z berlińskiej śmiertelnej pułapki do Berghof, jego ufortyfikowanej posiadłości w Berchtesgaden w południowej Bawarii. W otoczeniu ostatnich desperatów SS przekonywała go, że tam opór mógł być kontynuowany.

Hitler podziękował jej, ale odmówił. Był zdecydowany umrzeć i doprowadzić do ruiny całe Niemcy. Wyjaśnił, że nie byli go godni, poza Hanną Reitsch.

Przyjaciel mojego gospodarza, kolejny weteran Luftwaffe, zapewnił nam dostęp do kręgu podziwiającego tego asa wśród pilotów. Promieniowała i uścisnęła dłonie mojego gospodarza, jego żony i ich nastoletnich dzieci. Potem odwróciła się do mnie i wyciągnęła swoją rękę.

Wtedy właśnie mój gospodarz popełnił błąd. „Nasz młody gość” – powiedział. – Er ist ein Engländer.

Jej uśmiech zamarł, a ręka została cofnięta. Pamiętam parę płonących niebieskich oczu i głos podnoszący się z wściekłości. Ein Engländer? – jęknęła i odeszła.

Wyglądało na to, że podobnie jak mój ojciec, ona również nie do końca zapomniała.

Przypisy

1 Tuan – po malajsku pan (przyp. tłum.).

2 Tiffin – określenie dosłownie oznaczające drugie śniadanie lub lunch, pochodzące z brytyjskich Indii.