Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nic w życiu nie dzieje się bez powodu. Utrata pracy, może domu, tajemniczy grób w ogrodzie, skryty pomiędzy krzakami porzeczek, nowi ludzie, starzy wrogowie, nowe kłopoty, stara tajemnica, skarb… a w końcu - nowe życie ze starą miłością. Co jeszcze może nas w życiu spotkać? Wszystko.
Olka, lekko zakręcona artystka, której historię poznaliśmy w książce I po cholerę mi to było!, pomaga przyjaciółce Lukrecji w okiełznaniu dużego sadu i ogrodu. Podczas tych prac natrafiają na tajemnicze szczątki, których historia prowadzi do skarbu i zaskakujących odkryć, a one na zawsze zmienią postrzeganie zacnego dziadka Michała… Te wydarzenia wyznaczają oś intrygi, w którą zostaną wplątani mieszkańcy spokojnej do tej pory wsi – policjant, ksiądz, zastępca wójta... A owieczka z barankiem? Te, jak gdyby nigdy nic, żyją sobie spokojnie w kuchni pod stołem…
Patron medialny: portal dlalejdis.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Wcale nie tak dawno temu w krainie, której mieszkańcy lubią czekoladę, rządził zły król. Brzmi jak bajka? Niestety, to nie bajka.
Jestem Ola. Kiedyś byłam nauczycielką sztuki w miejskim gimnazjum. Ale ileż można wytrzymać w szkole, no i wkurzyłam się trochę na księdza katechetę. Weszłam mu w drogę, kiedy nie spodobało mi się, jak traktował jedną z naszych koleżanek. Wywołałam konflikt, nie chciałam… jednak nie czułam się z tym najlepiej. Poszłam na zasłużony (zdaniem lekarza) urlop dla poratowania zdrowia. Żeby do końca nie zwariować, postanowiłam wyremontować mój ogród za domem i tak mi się to spodobało, że do szkoły już nie wróciłam.
I dobrze. Bo wierzcie mi… złorzeczenie: „obyś cudze dzieci uczył”, jest jednym z paskudniejszych. Szczególnie w dzisiejszych czasach i w obecnych szkołach.
Tak więc postanowiłam, że zachowam resztki równowagi psychicznej, i rzuciłam się w wir nowego życia. Od roku remontuję miejskie podwórka z ekipą, która odnawiała moje własne. Ale to zupełnie inna historia.
Kiedy weszłam na podwórko i z przeraźliwym skrzypnięciem zamknęłam za sobą furtkę, zobaczyłam Lukrecję siedzącą na klocku drewna, który od dziesiątków lat był miejscem kaźni dla podwórkowego drobiu. Wbita w niego siekiera uwierała ją w plecy. Zastanawiała się pewnie, co dalej robić.
— Hej, Lucia! Coś taka zamyślona? — przywitałam ją pytaniem, choć domyślałam się, co ją trapi. Parę dni temu pochowała swoją ciocię Florę, którą się opiekowała przez ostatnie miesiące jej życia.
— Cześć, Ola — przerzuciła spojrzenie z domu na moją skromną osobę. Westchnęła, wstała powoli, chwytając się za plecy. — Starość to się Panu Bogu nie udała. Ależ mnie plecy bolą.
— Nie ma na to rady?
— A jest, owszem. Tylko gdzieś się to rude stworzenie schowało. — Lucia rozglądała się po podwórku. — Kici, kici…
— Po co ci kot? — nie rozumiałam jej nagłego zainteresowania rudym potworem, który często leżał rozciągnięty na parapecie kuchennego okna i wygrzewał się we wschodzącym słońcu, czekając, aż dostanie coś do jedzenia. Lukrecja nie lubiła kocura i zawsze przeganiała go z drogi. To ona tak go ochrzciła.
— Wy, mieszczuchy, to jednak o medycynie naturalnej pojęcia nie macie — skierowała się do domu. — Skóra z kota na plecach to najlepszy sposób na korzonki. Nie wiedziałaś? — zaśmiała się demonicznie. — A z tego rudzielca to pewnie starczyłoby jeszcze i na twoje plecy.
— No, wiesz! — oburzyłam się.
— A wiem, wiem — westchnęła. — Nie mam niestety nikogo, kto by mi zdjął z niego skórę — pokiwała głową szczerze zmartwiona i spojrzała na siekierę. — Chodź na kawę.
Przykleisz mi plaster rozgrzewający. Sama nie dosięgnę.
Lukrecja jest bibliotekarką w gminnej bibliotece. A właściwie jej kierowniczką. Kieruje biblioteką i jeszcze dwoma bibliotekarkami. I świetnie sobie radzą. Dobrze wyposażona biblioteka jest miejscem spotkań mieszkańców, ale zdecydowanie płci słabej (słabej?… zabawne!) i dzieci, które przychodzą tam nie tylko po książki. Panie organizują dzieciom wycieczki, zajęcia artystyczne i bawią się z nimi. Lucia jest z nich najstarsza. Zostało jej jeszcze pięć lat do emerytury, na którą z utęsknieniem czeka. Mówi, że ma jeszcze mnóstwo planów na życie i musi ze wszystkim zdążyć. Jak ja jej tego zazdroszczę.
— I co, Lucia? Już wiesz, co zrobisz z tym gmaszyskiem? — spytałam, bo wiem, że to ją strasznie męczyło.
Mieszkała wraz z ciotką Florą w starym budynku, który kiedyś służył jako szkoła, ale od ponad dwudziestu lat już nią nie jest. Z zewnątrz wygląda ponuro, ale monumentalnie. Zbudowano go z dobrze wypalonej czerwonej cegły, od frontu wstawiono wielkie dwuskrzydłowe drzwi, a wysokie okna wykończono łukami. Dzięki temu nadal prezentuje się okazale, ale tylko nieliczni mogą to dostrzec, bo ukryty jest wśród porastających ogródek rozłożystych drzew iglastych.
Dach z szarej dachówki wygląda wciąż bardzo solidnie, a spatynowane miedziane rynny, zakończone rzygaczami w postaci smoczych łbów z rogami (a może to diabły?), dodają domowi majestatu. Niestety, smoczyska plują deszczówką bezpośrednio pod drzewa i prawie ich nie widać.
— Nie wiem. Rozmawiałam z dziewczętami, ale… one już się zadomowiły w rodzinnym gnieździe i gdzie ja teraz mam się im wciskać? A poza tym wiesz… babcia na miejscu nie ma lekkiego życia — pokiwała głową na znak, że wie, co mówi.
Obie jej córki, wraz z dziećmi i mężami, mieszkały w domu zbudowanym przez jej zmarłego tragicznie męża. Magda zajmowała dół, Ewa górę. Lukrecja zamieszkała z ciocią, kiedy ta zaczęła wymagać stałej opieki. Staruszka nie miała innej rodziny i siostrzenica musiała zmienić swoje życie, dopasowując je do potrzeb ciotki.
— Masz jakieś prawa do tego domu?
— Jestem tu zameldowana, ale budynek jest w zasobach gminnych, nie jest moją własnością. Ciocia była głównym najemcą. Kiedy się tu wprowadzałam, obiecano mi wykup tej starej szkoły. Ówczesny wójt chciał mi to nawet ułatwić i rozłożyć płatności na raty, ale wiesz… wtedy jeszcze o tym nie myślałam — postawiła na stole przede mną kubek z kawą.
— Nikt mnie stąd nie wygania. Jednak z drugiej strony… zobacz, w jakim stanie jest ten dom. Na gwałt trzeba go remontować.
— A nie powinna tego zrobić gmina? — ciekawiło mnie.
Bo skoro nie była to jej własność i płaciła czynsz?
— Powinna. Pewnie, że powinna. I co z tego? Jeszcze kiedy ciocia żyła, zwróciłyśmy się z wnioskiem do urzędu.
— I co?
— I nic. Pechowo trafiłyśmy — rozłożyła ręce. — Akurat toczyła się kampania wyborcza i władze walczyły z wiatrakami. Wiesz, z elektrowniami wiatrowymi. Jedni byli za, inni przeciw, bo wiatraki miały stać nie na ich polu i nic by z tego nie mieli. Jeszcze innym nie podobał się krajobraz ze śmigłami w tle. Nasza polska zawiść. Ja nie mam, to ty też nie będziesz miał — tłumaczyła. — Aż strach było wchodzić w ten wir.
— A teraz? Są przecież nowe władze. Próbowałaś?
— Jakoś jeszcze nie miałam czasu — popijała kawę małymi łyczkami. — A może odwagi.
— Odwagi? Co tu ma do rzeczy odwaga?
Lucia patrzyła w okno, jak biegające po podwórku kury drapały pazurami w piachu, wskakiwały na klocek i w nosie, a raczej w dziobie miały tkwiącą w nim siekierę. Kiedyś trzymała te kury głównie dla cioci, która uznawała rosół tylko z własnych kokoszek. Teraz rozlazły się po okolicy, drapały na podwórku, w ogródku i wszędzie, gdzie udało im się przeleźć.
Jednak tak się już do nich przyzwyczaiła, że nie wyobraża sobie podwórka bez nich.
— Nie wiem. Ale te nowe władze nie budzą we mnie zaufania. I nie wiem czemu. Coś mi się nie podoba — zerknęła na mnie. — A zobacz tylko, ile tu trzeba zrobić.
— Tak właściwie to ja jeszcze całości nie widziałam — przypomniałam jej.
— No tak, nie pokazywałam ci, bo ciocia zajmowała część domu — wstała od stołu. — Chodź, sama się przekonaj.
Kumpluję się z Lukrecją od nie tak dawna. Poznałyśmy się na babskim spotkaniu, na którym specjalistka od sprzedaży bezpośredniej próbowała sprzedać nam drogie kosmetyki.
Znalazłam się tam przypadkiem, miałam robić tłum. Prezenterka miała „gadane”… i do tego kremowała nas, pudrowała i malowała. Z makijażem zrobionym przez nią wyglądałam jak panienka spod latarni. Koszmar. Tylko jedna Lucia powiedziała mi to prosto w twarz, a właściwie prosto w lustro.
Pani się obraziła, pozbierała manatki i tyle było z interesu.
Jakoś tak… bardzo wrażliwa na krytykę była. Zresztą kosmetyki miała niemiłosiernie drogie. Ale z Lukrecją zaczęłyśmy się umawiać na zakupy i takie tam łażenie po mieście.
— O cholera! — nie wytrzymałam. Lucia otworzyła drzwi do niezagospodarowanej jeszcze klasy, która okazała się wielkim pomieszczeniem z wysokimi łukowatymi oknami i wyjściem do ogrodu zimowego. Olbrzymie drzwi do niego zdobiły stare witraże. Trochę wybrakowane, ale i tak ładne.
Ogród zimowy to mała szklana dobudówka z wyjściem na boisko szkolne, dochodzące aż do zarośniętego krzakami porzeczek ogrodu.
— Robi wrażenie, co? — zaśmiała się. — A zobacz to — i wskazała przepiękny piec kaflowy. Kafle koloru butelkowej zieleni ze żłobionymi wzorami składały się na wysoki piec zakończony ozdobnym gzymsem. Ciemna zieleń nie straciła ani odrobiny intensywności, a piękne szkliwo na kaflach lśniło, jakby dopiero co było polerowane.
— Cudo! Taki… pałacowy — dotykałam kafli, były gładkie, błyszczące i szkliste. — To pewnie ręczna robota. Nie widziałam takiego pieca — wciąż go głaskałam. — Działa jeszcze?
— Pojęcia nie mam. Ale podobno kiedyś nieźle grzał.
— Pewnie tak, skoro ogrzewał całą klasę… — rozglądałam się po pomieszczeniu. — Masz na to jakiś pomysł?
— Olka, pomysł? Najpierw muszę pomyśleć o łazience, remoncie kuchni, obejrzeć strych. Nie wiem, jak wygląda więźba dachowa. Ta szkoła ma przecież ze sto lat.
— Ale całość jest warta zachodu — westchnęłam. Mieć taką chatę na własność, poprzerabiać, uporządkować obejście… wybić kury. Zazdrościłam jej, zawsze chciałam mieszkać na wsi.
Oprócz auli szkolnej były jeszcze pomieszczenia mieszkalne. W końcu kiedyś rezydował tu z rodziną kierownik szkoły i nauczyciel w jednej osobie — dziadek Lukrecji. Do jego mieszkania wchodziło się od podwórza, bezpośrednio do kuchni, z kuchni do pokoju, a z niego do drugiego, gdzie mieszkała ciocia Flora. Teraz miała tam być sypialnia Lukrecji. Drugie drzwi z kuchni prowadziły na korytarz. Z korytarza wchodziło się do łazienki, auli i do jeszcze jednej klasy, jednak znacznie mniejszej. Wszędzie były piece, tylko u siebie Lucia z pieca zrobiła kominek z wkładem. Wykorzystała jednak kafle na obłożenie kominka. Wyszło tak… „piecowato”, ale ciekawie.
— Wielki ten dom — przyznałam. — Co tu będziesz sama robiła?
— Jeszcze nie wiem. Zresztą nie jestem sama. Najpierw muszę się pozbyć tej rudej paskudy, potem będę się martwić o resztę.
Zastanawiałam się długo, za co Lucia nie lubi tego rudego kota. Nie jest uciążliwy, leży na parapecie i zadowala się byle czym. Pewnie i pożytek z niego jakiś jest, w końcu to kot, więc istnieje prawdopodobieństwo, że łapie myszy. Jeśli nie lubi kotów, to nie musi go przecież ściskać ani całować. Na szczęście ani jej to w głowie, zresztą całowanie kota może źle się skończyć z powodu różnych chorób. Dla człowieka, rzecz jasna. Chociaż przy Lucinym podejściu do rudzielca to nie wiadomo, kto by bardziej ucierpiał. Może nawet kot?
*
Lukrecja i ciocia Flora, która niedawno zmarła, mieszkały w tym domu od ponad pięciu lat. Od zawsze wszyscy nazywali Florę Panią Ja. Była nauczycielką, jak jej ojciec, i jak on mieszkała w tej szkole. Nie miała swojej rodziny, nigdy nie wyszła za mąż. Kochała dzieci ponad wszystko i nie znosiła, kiedy działa się im krzywda. „Chodź, ja cię przytulę”, mówiła, ja dam ci jabłko”, „ja się pobawię z tobą”. Po prostu Pani Ja.
Nawet na klepsydrze Lukrecja kazała napisać „kochana ciocia i Pani Ja”. Panienka w drukarni nie mogła zrozumieć, o co klientce chodzi. Musiała jej to napisać. No, ale cóż… Pani Ja była znana tylko w swojej wsi i kilku sąsiednich.
Tydzień temu pochowała ciocię Florę i Panią Ja. Na pogrzebie była cała wieś i mnóstwo ludzi z okolic. Kochali ją tak, jak ona ich kochała. Lukrecji został teraz do remontu wielki dom, który nie był jej własnością. Postanowiła ponowić próbę i zwróciła się do władz gminnych z prośbą o remont starej szkoły. Napisała uprzejme pismo z uzasadnieniem niezbędnych zabiegów remontowych i zawiozła je do urzędu. Nie musiała długo czekać na reakcję. Biblioteka gminna znajduje się nieopodal urzędu gminy i już wkrótce nastąpiły niespodziewane odwiedziny.
W drzwiach wypożyczalni stanął sam wójt gminy ze swoim zastępcą. Lukrecja zdziwiła się, bo nigdy nie przychodził do biblioteki. Pomyślała nawet, że może wreszcie zaczął coś czytać. „Ale ile tych książek chcą, że przyszli we dwóch?” — przemknęło jej przez myśl. Siedziała za biurkiem z kartami czytelników, a oni stanęli nad nią. Dwóch facetów, jeden mały i chudy, drugi wielki z groźną miną… można się wystraszyć. No i była tam zupełnie sama. A oni zawsze chodzili we dwóch.
— Pani Lukrecjo — wójt zaczął dość poważnie. — Czytałem pani wniosek o remont domu, w którym pani mieszka.
— Ten dom jest dla pani za duży — nie czekając na to, aż szef weźmie oddech na drugą część wypowiedzi, zastępca już go wyręczył.
— Jak to za duży? Nie rozumiem — zrobiła wielkie oczy.
Z nerwów poderwała się na równe nogi. „Jak za duży? — pomyślała. — Wójt sam mieszka w domu, w którym mogłoby się mieścić jeszcze gminne przedszkole, a stara szkoła, w której od zawsze mieszkała jedna rodzina, jest nagle dla mnie za duża?”
— Nie musi pani mieszkać w tym domu — kontynuował wójt.
— A gdzie?
— Przecież ma pani własny dom — zastępca nie pozwalał mu chyba samodzielnie się wypowiadać. — Może pani w nim mieszkać — patrzył groźnie spod siwej grzywy na kierowniczkę biblioteki.
— Ale co to ma do rzeczy? Od lat mieszkam w tym budynku, a mój dom rodzinny zamieszkują moje dzieci. Dla mnie nie ma tam już miejsca. A poza tym jestem zameldowana w tej starej szkole i po śmierci cioci to ja miałam być głównym najemcą. Tak mi obiecano — zakomunikowała dość odważnie, choć gardło ściskało jej się ze strachu.
— To się zobaczy — słowa wójta zabrzmiały jak groźba.
Panowie poszli i został tylko niesmak i niepokój. Lukrecja zaczęła nerwowo przekładać karty biblioteczne. „O co im chodzi? — zaniepokoiła się. — Jeśli nie mają środków na remont, to wystarczyło powiedzieć. Głupia nie jestem… zrozumiałabym”.
*
— Rany, Lucia. Co się stało? — zobaczyłam ją zapłakaną na kanapie. — Dlaczego płaczesz?
— Przeczytaj — podsunęła mi pismo pod nos. Siedziała na kanapie z twarzą ukrytą w dłoniach. Sama pewnie nie rozumiała, co się stało.
— Rozwiązuję z panią umowę o pracę zawartą… Lucia! Co to jest? — nerwowo czytałam pismo. Do spokojnej emerytury zostało jej przecież tylko pięć lat… i to niecałe.
Wkrótce weszłaby w okres ochronny i żaden kaprys władz nie mógłby jej ruszyć. Mogłaby spokojnie pracować do emerytury, robiąc to, co uwielbiała. Choć nie była nauczycielką, to naprawdę niewiele różniła się od dziadka i cioci Flory. Kochała dzieci i one o tym doskonale wiedziały. Stąd brało się to powodzenie zajęć bibliotecznych.
— Przyczyną wypowiedzenia umowy o pracę jest… utrata zaufania? — aż usiadłam z wrażenia. — Ja pierniczę! Co tu jest grane?
— Wylali mnie — pociągała nosem. — Utracili do mnie zaufanie… Jakby je kiedyś mieli — zaśmiała się gorzko. — Od kiedy tu nastali, nie podobało im się, że tyle dzieciaków przychodzi do nas, że rodzice zaglądają i pytają o swoje pociechy. W czym ja im zawiniłam?
— Może nie chodzi o bibliotekę? — zastanawiałam się głośno.
— Może. Wczoraj byli u mnie w związku z moim wnioskiem o remont domu — zawiesiła głos. — Sugerowali, że ten dom jest dla mnie za duży.
— Myślisz, że chodzi o dom? — zaniepokoiłam się.
— Nie wiem. Wójt ma wielką posiadłość. Po co mu taki stary budynek?
— A zastępca? — drążyłam.
— No tak. Może on ma ochotę na mój dom? — spojrzała na mnie i chwilę nic nie mówiła, jakby się zastanawiała. Potem pokiwała głową, potakując chyba swoim myślom. — Choćby się wściekli, to go nie dostaną. Za nic! Będę walczyć! — zaczęła chodzić wielkimi krokami po pokoju. Od kominka do okna i z powrotem. Wymachiwała pismem i powoli wracała do siebie. Z kroku na krok stawała się tą Lukrecją, która tak łatwo się nie poddaje. Nagle stanęła. — Tylko co ja zrobię bez pracy? Kto mnie teraz zatrudni? Gdzie ja znajdę pracę, mając tyle lat? Wszędzie tylko młodzi i ładni.
— Co ty gadasz, kobieto? — zaprzeczyłam. — Z twoim doświadczeniem i osiągnięciami? A nasza miejska biblioteka?
Można by spróbować. Znam szefową — mówiłam gorączkowo, ale tak naprawdę nie miałam pojęcia, jak mogłabym jej pomóc. Czułam się trochę winna, bo to przecież ja namawiałam ją na ten remont… i żeby wystąpić z wnioskiem do gminy. Cholera! Po diabła wciąż próbuję wszystkim dokoła pomagać? Kto mi każe?
— Mam trzy miesiące, żeby coś wymyślić. Jakiś pomysł na nowe życie — znów usiadła na kanapie.
— Mówiłaś już dziewczynom?
— Nie. Najpierw chciałam się wypłakać i nabrać dystansu — wstała i poszła do kuchni zaparzyć kawę. — Potem im powiem. Jeszcze mam czas.
Siadłyśmy na drewnianych ławach przy długim stole w kuchni, gdzie spokojnie mogłaby się najeść bardzo, ale to bardzo wielodzietna rodzina. Kawa u Luci zawsze smakowała jakoś inaczej. Nie wiem dlaczego. Może to kwestia wody, może klimatu jej domu. Może jednego i drugiego.
— Wiesz, Ola? Nigdy mi nawet nie przeszło przez myśl, że mogłabym w życiu robić coś innego — kiwała głową nad kubkiem w różyczki. — Ale teraz chyba zacznę myśleć.
— Co chciałabyś robić? — przyglądałam się jej opuchniętej od płaczu twarzy i zaraz pomyślałam o swoim „nowym” życiu.
— Pracować z dziećmi w bibliotece — powiedziała bez zastanowienia. — Nie pytaj głupio, jeszcze nie wiem — wzruszyła ramionami. — Przecież nie miałam niczego w zanadrzu. Lubię książki i dzieci.
— To napisz książkę. I nawet może być dla dzieci — palnęłam bez zastanowienia. Mam przyjaciela, który pisze, i całkiem nieźle mu się powodzi.
— Kiedyś chciałam. Dawno temu, ale nie myślałam o pisaniu dla dzieci — jakby się rozmarzyła. Zapatrzyła się w okno, gdzie na parapecie od strony podwórza leżał pręgowany, rudy potwór i wygrzewał się w słońcu.
— Serio? To na co czekałaś?
— Nie wiedziałam, o czym mam pisać. Do tego trzeba dorosnąć. Nie wystarczy tylko mieć czas. Trzeba jeszcze wiedzieć coś niecoś o życiu, no i wtedy dziewczynki były jeszcze małe i potrzebowały rodziców, a miały tylko mnie — westchnęła. — Kiedy zginął Krzysztof, musiałam radzić sobie sama. Ciocia Flora bardzo mi wtedy pomagała. Finansowo też. To dzięki niej Magda i Ewa pokończyły studia… sama nie dałabym rady. Potem to już ciocia wymagała zabiegów i mojej stałej obecności i znów nie miałam czasu ani głowy do pisania — mówiła o tym wszystkim bez większych emocji, jakby tłumaczyła się sama przed sobą z nieodrobionego zadania. Ale tu się akurat z nią zgadzałam. Żeby pisać, trzeba mieć o czym. Co o życiu może wiedzieć młoda kobieta? No, może coś tam wie, może nie mam racji.
Lukrecja podniosła się z ławy, podeszła do lodówki i wyjęła z niej resztkę pasztetu. Rozsmarowała ją na kromce chleba, pokroiła w kostkę i wyszła na podwórko. Wsypała te kawałki do miski stojącej obok żółtych kaloszy w czarne grochy.
— Tylko niech ci się nie zdaje, że możesz się czuć bezpiecznie — usłyszałam, jak mówi do kota. Wróciła do kawy, masując ręką plecy.
— Plaster nie pomógł? — zatroszczyłam się.
— Wiem, co by pomogło — spojrzała przez okno na klocek z siekierą. — Ale jeszcze spróbuję masażu. Na razie kocisko ma odroczony wyrok. Podtuczę go, żeby miał ładniejsze futro — zaśmiała się.
Nie mówiła poważnie. Przynajmniej… taką miałam nadzieję. Nie lubiła kocura, ale mieszkał tutaj od lat. Jego dzieci wałęsało się po wsi bez liku… no, raczej jego, bo skąd wzięłoby się aż tyle pręgowanych rudzielców?
— I co z tym zrobisz? — ruchem głowy wskazałam na pismo.
— Niewiele mogę, ale mam siedem dni na odwołanie się do sądu pracy — wydęła policzki i prychnęła. — Nie wiem, czy to coś pomoże.
— Ale spróbujesz? — patrzyłam na jej minę, pod którą — byłam pewna — krył się już jakiś pomysł.
— A owszem — bawiła się pismem, a w jej oczach zobaczyłam błysk czegoś nieokreślonego, jakby buntu. — Nie omieszkam.
*
Pod koniec tygodnia Lukrecja już się nieco uspokoiła.
Jak zwykle w niedzielę zaprosiła swoje córki z rodzinami na rosół z kury. To już była tradycja. Uwielbiali maminy rosół.
Z mnóstwem warzyw, z czosnkiem, z przypalaną na ogniu cebulą i natką pietruszki. Koniecznie z lubczykiem, którego wielki pióropusz rósł za chlewikami. Dawno już nie było tam inwentarza, ale kiedyś dziadek, a potem Pani Ja, karmili dwie świnki, które zawsze kończyły żywot w okolicach świąt.
Wszyscy z rozrzewnieniem wspominali śliskie od tłuszczu klamki, kiedy poproszony do domu rzeźnik przerabiał mięso na szynki, kiełbasy, kaszanki, salcesony, wątrobianki i kręcił się od pomieszczenia do pomieszczenia, chrzcząc tłuszczem z dłoni każdą klamkę. Niektóre wyroby lądowały w słoikach, inne wędrowały do wędzarni na stryszku, skąd rozchodził się boski zapach wędzonych wędlin. Było z tym masę roboty… le członkowie rodziny zgodnie twierdzili, że warto było.
Tęsknili za tymi czasami, jednak chętnych do codziennego karmienia wieprzków jakoś nie było. Chlewik stał opustoszały, obok niego pomieszczenie gospodarcze, gdzie Lukrecja przechowywała wszystko, co nie mieściło się już w domu.
No i kurnik. Pełen gdaczących, dobrze wykarmionych kur.
Z tego Lukrecja nie chciała rezygnować. Świeże jaja każdego dnia… i ten rytuał ich zbierania. Zawsze z przyjemnością wkładała żółte kalosze w czarne grochy i maszerowała karmić ten gdaczący inwentarz. Potem szła z koszyczkiem, wybierała jajka z gniazd i układała je ostrożnie w tekturowych, wytłaczanych pojemnikach. Kiedy dziewczyny zaglądały do mamy, zawsze na odchodne dostawały pudełka z jajkami.
— Mamo… i co teraz zrobisz? — Ewa, która już usłyszała ostatnie wieści, martwiła się razem z nią. Spoglądała na matkę znad talerza z rosołem. — Masz jakiś pomysł?
— Póki co mam do wykorzystania urlop. A tak w ogóle nie muszę już iść do pracy, bo dostałam wypowiedzenie bez konieczności świadczenia pracy — wyrecytowała jednym tchem, nalewając z parującego garnka złocistą zupę. — A potem mogę jeszcze pochorować. Zawsze byłam zdrowa jak rzepa, to chyba najwyższy czas.
— Co ma znaczyć to nieświadczenie pracy, mamo? — Maciej, mąż Ewy, nie do końca rozumiał intencje pracodawcy… albo raczej „pracobiorcy”.
— To znaczy, że boją się, że im książki zjem — zaśmiała się ze ściśniętym gardłem. W tym samym momencie zreflektowała się, bo uświadomiła sobie obecność wnuków przy stole, ale pomyślała, że na szczęście nie rozumieją jeszcze, o czym mówi. — Nie muszę już pracować — westchnęła. — Nie wiem, czego się boją. Może, że będę rozmawiać z ludźmi i opowiem im o tym, co chcą mi zrobić. Może boją się jakiegoś protestu? Nie mam zielonego pojęcia.
— Mamuś, coś sobie znajdziesz. — Magda zawsze była optymistką. Zresztą Ewa też nie demonizowała sprawy. — Jesteś świetna i ludzie o tym wiedzą.
— A nawet jeśli nie… — odezwał się Andrzej znad talerza rosołu, sięgając po miseczkę z siekaną natką pietruszki — to zawsze może się mama zająć naszymi dziećmi. — Dosypał tyle natki, że rosół zrobił się zielony, zupełnie jak szczawiowa. — Po diabła mamy szukać niani, wozić do niej dzieci i płacić obcej kobiecie, kiedy ty, mamo, możesz to robić. My będziemy spokojni i zapłacimy ci jak opiekunce za zajmowanie się Kasią i Kacprem — mówił to jak coś oczywistego.
— Będziesz miała kasy prawie tyle co w bibliotece — spojrzał na współbiesiadników, których lekko zatkało. — No co? I tak komuś trzeba zapłacić. Dlaczego nie mamie?
— O matko! Czemu ja tego nie wymyśliłam? — Magda patrzyła na Andrzeja, a potem na matkę, wyraźnie zmieszana.
— Bo od tego masz mnie — zaśmiał się jej mąż i poczochrał ją po krótkiej fryzurce, czego nie znosiła.
„No, jasne!" — pomyślała Lukrecja i ciężko westchnęła.
— A tego właśnie chciałam uniknąć”. Wciąż jeszcze nie czuła się babcią na emeryturze, nie chciała siedzieć zamknięta w domu i niańczyć wnuki. Mogła przecież tyle jeszcze zrobić! Ale miło jej się zrobiło, że dzieci chciały jej pomóc.
Trochę się uspokoiła. „Da Bóg… a raczej moje dzieci, to nie umrę z głodu pod płotem” — uśmiechnęła się do swoich myśli.
*
Siedziałyśmy nad kubkami z kawą i zastanawiałyśmy się, co dalej. Lucia oddała już sprawę swojego zwolnienia do sądu pracy i czekała na datę rozprawy. Niespecjalnie wyobrażała sobie powrót do biblioteki, bo wójt pewnie już nie dałby jej spokoju. Więc zażądała odszkodowania. Za straty moralne, bezpodstawne zwolnienie i utratę zarobków. Bo przecież niczego nie mogli jej zarzucić. Co to w ogóle znaczy „utrata zaufania”? Że co? Dopisywała coś w książkach? Zmieniała im zakończenia na gorsze? Czy może szerzyła złowrogą propagandę wśród dzieci?
— Ja wiem, o co im chodzi, Olka — stała na środku kuchni, mrużąc oczy.
— No, o co? — zaciekawiłam się, w jaki sposób nadwyrężyła zaufanie władz.
— Jesienią, kiedy toczyła się kampania wyborcza, pomagałam dyrektorowi ośrodka kultury redagować gazetkę. On już nie pracuje, wylali go pierwszego. I jeśli się nie mylę, to powód był taki sam — utrata zaufania. Wiesz, był człowiekiem poprzedniej władzy.
— Czego teraz się bali? — zastanawiałam się głośno. — Przecież nikt nie jest głupi, żeby na urzędującą władzę donosić.
— No, moja droga… wójt stracił do niego zaufanie — Lucia rozłożyła ręce w geście bezradności. — I wystarczy.
Matko kochana, ale co ja im zrobiłam?
— Daj spokój. Już o tym nie myśl, nic ci to nie pomoże, a tylko będziesz się czuła gorzej.
— Wiesz, przez co czuję się gorzej? — zapytała, patrząc mi głęboko w oczy. — Dzieci mi brakuje.
— Ale przecież możesz bawić wnuki — przypomniałam jej.
— Nie o wnuki mi chodzi — żachnęła się. — To znaczy kocham moje wnuki, ale brakuje mi tych szkolnych, które przychodziły do biblioteki po lekcjach — kręciła się bez celu po kuchni, odwracała wzrok, jakby wstydziła się swoich uczuć. — Lubiłam czytać im książki, odrabiać z nimi lekcje, bawić się — westchnęła. — Tego mi brakuje.
— To daj ogłoszenie w sklepie, że tego i tego dnia dzieci mogą przychodzić do ciebie do domu — wydało mi się to takie proste. — Kuchnię masz olbrzymią, stół jak prezydencki… miejsca od cholery. A może jeszcze pomogą ogarnąć ci ten busz za chlewami, bo ogrodem to tego nazywać już się nie godzi. Wierz mi. Diabli wiedzą, czy nie zagnieździły ci się tam wilki albo inne drapieżniki — zaśmiałam się.
Stała z garnuszkiem w ręku i zastanawiała się z trudną do odgadnięcia miną. Sama już nie wiedziałam, o czym myśli.
Nagle palnęła:
— Muszę iść do księdza. I to jak najszybciej.
— No, masz! — zmartwiłam się nieco, bo wcale mnie nie słuchała, a i zamiar rozmowy z osobą duchowną budził we mnie raczej mieszane uczucia. — Idziesz zamówić egzorcyzmy?
— Jak chcesz, to chodź ze mną — kiwnęła ręką zachęcająco. — Wierz mi, ten ksiądz ci się spodoba.
— Wątpię. Każdy działa na mnie jak płachta na byka.
— Ale nie ten — powiedziała pewnie i pociągnęła mnie za rękaw.
Po drodze na plebanię piorun we mnie nie strzelił. Odebrałam to jako znak, że niebiosa już się tak na mnie nie gniewają. Albo na tej zapadłej wsi Stwórca przymknie oko na moje grzechy.
*
Plebania, ukryta w gąszczu tui i innych iglaków, mieściła się nieopodal pięknego zabytkowego kościółka z XV wieku.
Na szczęście nie była tak stara, choć wchodząc tam, pomyślałam, że czas się tu zatrzymał.
— Niech będzie pochwalony… — Lucia witała się już z księdzem w słusznym wieku.
— Oj, Lucia. Na wieki wieków. Dziecko — pogłaskał ją po głowie jak małą dziewczynkę i pocałował w czoło. — Słyszałem już, co ci zrobili. Słyszałem. To nie było w porządku.
Oj, nie było.
— Księże Zygmuncie… to moja przyjaciółka z miasta, Ola. Pomaga mi — wypchnęła mnie przed siebie jak szmacianą lalkę.
— Dzień dobry — podałam mu rękę. W obecności księży zawsze czułam się głupio i nie wiedziałam, jak się zachować.
Chwalić Boga, innych świętych czy po prostu się przywitać.
Zawsze jednak pomagał mi w tym uśmiech. I tym razem zastosowałam tę metodę, i przyszło mi to nad wyraz łatwo.
Dziwne.
— Witaj, dziecko, witaj — uśmiechał się dobrotliwie. — Dobrze, że pomagasz Luci — poklepywał moją dłoń. — Ona jest silna — spojrzał na Lukrecję — ale każdy w którymś momencie potrzebuje wsparcia. Wchodźcie do środka — wykonał zapraszający gest — właśnie parzę ziółka. Napijecie się?
Zrobię wam takich na wzmocnienie.
W kuchni księdza Zygmunta panował porządek, bo i bałaganić nie było specjalnie czym. Wystrój zdecydowanie ascetyczny. „Jak on tu gotuje? — zastanawiałam się — i jak radzi sobie sam?” Czyste ściany o nieokreślonym kolorze i solidne meble, pamiętające jeszcze poprzednią epokę, składały się na intrygującą całość. Nad kuchennym piecem, zwanym potocznie angielką, stały rzędy słoiczków z różnymi ziołami.
Już choćby z tego powodu polubiłam gospodarza. Popijałam osłodzone miodem ziółka i zerkałam przez okno. Na podwórku stały dwa niemal identyczne trabanty. Nie może być! To one jeszcze jeżdżą? I po co mu aż dwa?
— Co tam, Luciu? Jak mogę ci pomóc? — spytał ksiądz Zygmunt i pogłaskał ją po dłoni. — Jak sobie radzisz bez dzieciaczków? Bo z tego, co słyszałem od parafian, to bardzo cię żałują. A dzieci chyba najbardziej.
— No właśnie. Czy może mi ksiądz pomóc przekonać rodziców dzieci, żeby przychodziły do mnie do domu? — zapytała otwarcie. — Kuchnię mam wielką, miejsca dużo i chętnie będę im pomagała w lekcjach u siebie czy raczej w domu Pani Ja.
— Oj, Lucia — westchnął i spojrzał jej w oczy. — Ty zupełnie jak Flora. Bez dzieci nie potrafisz żyć — zaśmiał się życzliwie. — A przekonywać nikogo nie muszę. Wystarczy, że tylko powiem w niedzielę na mszy, że na nie czekasz… to się nie opędzisz, dziecko. Więc się zastanów, czy aby na pewno chcesz.
— Chcę — wypaliła, jakby już wszystko wcześniej miała przemyślane. — Dwa razy w tygodniu dzieci mogą do mnie przychodzić. Będziemy czytać książki, odrabiać lekcje, a Ola nauczy je malować — wskazała na mnie i uśmiechnęła się figlarnie, bo minę miałam bardzo zdziwioną. Omal nie zakrztusiłam się ziołowym naparem. Pewnie miała to już przemyślane. Nie wiedziałam, że znów będę uczyć dzieci. — Bo ona, proszę księdza, jest artystką i kiedyś uczyła sztuki w szkole. — Lucia wyrecytowała cięgiem.
— Dzieci kochane, nawet nie wiecie, ile radości sprawicie tym dzieciaczkom. Ile dobra z tego będzie — cieszył się, jakby sam miał słuchać bajek i malować. — Lucia, załatwione. Tylko zastanów się, które to mają być dni, i daj mi znać jeszcze przed niedzielną mszą.
Wyszłyśmy opite ziółkami i w dziwnie wzniosłym nastroju. Nawet się nie wkurzyłam, że podjęła decyzję za mnie i rozporządziła moim czasem. Czułam, jakbym zrobiła coś fajnego… coś, co mnie samą wprawiło w radosny nastrój.
— Wiesz, Lucia — przystanęłam na moment — nigdy nie sądziłam, że to powiem. Ale fajny jest ten ksiądz. Taki… święty — pokiwałam głową, bo zdawało mi się, że lepiej określić go nie mogłam. — No i lubi zioła.
— Olka, święci po ziemi nie chodzą, ale nasz Zygmuś z całą pewnością pójdzie prosto do nieba. W tej wysłużonej sutannie i ze swoimi trabantami — zaśmiała się perliście.
— A o co chodzi z tymi autami? — spytałam, kiedy wreszcie przestała się śmiać. — Czemu ich tyle stoi? Kolekcjonuje je czy jak?
— Jak… tyle? Dwa mu w zupełności wystarczają. Jeden jest wersją letnią, drugi zimową — tłumaczyła mi to zupełnie poważnie.
— Nie rozumiem — stwierdziłam. Myślałam, że Lukrecja stroi sobie ze mnie żarty.
— Ależ to zupełnie proste — zaczęła. — W jednym ma na stałe zamontowany dość spory wentylator, w drugim wozi grzejnik i podłącza go długim kablem w zakrystii.
— Jaja sobie robisz — nie wierzyłam i aż przystanęłam na moment, patrząc na nią jak na ufoludka. Ona jednak miała jak najbardziej poważną minę.
— Coś ty! Serio mówię — potwierdziła, uderzając zaciśniętą dłonią w pierś. — Kiedy zimą pod kościołem widzisz trabanta na kablu, to z całą pewnością w środku jest nasz proboszcz.
— I nigdy nie chciał innego auta? — nie mogłam się nadziwić. — Przecież są samochody z klimatyzacją i podgrzewanymi siedzeniami… no wiesz, z wszelkimi bajerami.
— Nasz księżulo chętnie prowadziłby życie jak święty Franciszek — bez dóbr doczesnych i boso. Na szczęście parafianie mu nie pozwalają. Kupują mu ładne rzeczy, bo na nie zasługuje. Praktyczne, bo są mu niezbędne… w naszym pojęciu. A on i tak rozdaje je innym, bardziej potrzebującym — zaśmiała się dobrotliwie. — Nie myśl, że nie chcieliśmy mu kupić innego auta — spojrzałam na nią zaciekawiona.
— Nie chce — rozłożyła bezradnie ręce. — Twierdzi, że tymi jedzie na tyle wolno, że zdąży się ze wszystkimi przywitać i do każdego uśmiechnąć. I jedzie na tyle głośno, że kto chce, to też go powita i odda uśmiech. No i wszędzie zdąży na czas.
— To są jeszcze tacy ludzie? — coraz bardziej lubiłam starego księdza.
— Obawiam się, że ten jest ostatnim z ginącego gatunku.
— Lucia zmartwiona pokiwała głową.
Postać księdza Zygmunta i jego serdeczność spowodowały, że do końca dnia myślałam o tym, że ludzie mogą być dobrzy i życzliwi. Przynajmniej niektórzy.
— Przyjedź, Ola, w niedzielę na mszę — nagle zaproponowała.
— Nie chodzę do kościoła. Nie ufam klerowi — pokręciłam głową na znak odmowy, ale nie bardzo ją przyjmowała, czekając chyba na wyjaśnienie. — Lubię czasami pogadać sobie z Bogiem, lecz bez pośredników. Zawsze coś popieprzą… jak w głuchym telefonie.
— Zdecydowanie odmówiłam i zdawało mi się, że dość rzeczowo wyjaśniłam powód.
— Przyjedź. Tylko raz — nie odpuszczała i nalegała z tajemniczym uśmiechem.
No to pojechałam. Myślałam potem o tej mszy przez wiele dni. Tu po raz pierwszy usłyszałam, jak ksiądz dziękuje za datki i mówi, że więcej nie trzeba, bo na ogrzewanie już odłożył.
Myślałam, że się przesłyszałam. Ale jednak… nie. Msza jak msza. Obrządek liturgiczny tradycyjny, w nieco przyspieszonej formie. Ksiądz Zygmunt śpiewał, wierni ledwo nadążali odśpiewywać, ministranci niemal biegali… zabawne. Ale kazanie, choć krótkie, dawało do myślenia. Kilka głów się zwiesiło i już nie podniosło do końca mszy. Ich właściciele szybko wsiedli do swoich wypasionych bryk i odjechali. Już teraz wiem, dlaczego niektórzy muszą tak często tam chodzić.
Ktoś musi im ciągle przypominać, jak żyć, żeby nie krzywdzić innych.
Pierwsze ławki zajmowali miejscowi notable i przedstawiciele władz gminnych. Z wójtem na czele. Tu jednak głowy tak gęsto się nie pochylały. Dziwne. Zapewne niektórzy z nich nawet nie zrozumieli przesłania kazania księdza proboszcza. Straszne.
Przez kilka dni byłam zajęta nowym podwórkiem we Wrocławiu. Z kilkoma ogrodnikami odnawiamy podwórka na Starym Mieście. Zwykle są to tak zwane podwórka-studnie, cztery albo trzy ściany otaczających je budynków i niewiele słońca. Do niedawna nie wierzyłam, że można coś z nich zrobić. Aż zobaczyłam jedno z nich.
Na ścianach budynków malowane niby-okna z okiennicami, latarnie, markizy. Kiedy sama tworzyłam, czasami domalowywałam anioły. Kocham anioły. Do tego dostawione ławeczki, piaskownice, bywa, że jeszcze jakaś wyszperana wśród staroci fontanna. To wszystko uzupełnione dopasowaną do warunków roślinnością. Niewiele roślin chce rosnąć na ciemnym podwórku i wtedy mam więcej roboty, bo rośliny też muszę namalować.
Lubię tę pracę. I lubię swoich kolegów. Jednego z nich kiedyś uczyłam, drugi mnie podrywał. Ale byłam beznadziejnie zakochana w facecie, do którego pisałam e-maile, ale ich nie wysyłałam. Pokręcone, nie? Miłość często jest pokręcona.
Na szczęście mój syn wysłał te wszystkie e-maile Marcinowi.
Okazało się, że miał znacznie więcej rozumu niż ja. Kto by pomyślał? Teraz spokojnie żyję i kocham… i wciąż czekam na decydujący ruch. I na pierścionek z niebieskim oczkiem.
Może kiedyś się doczekam, choć nie zakładam, że będę żyła sto pięćdziesiąt lat. Ani że on tyle dożyje. W coś jednak trzeba wierzyć.
— Ola, jak ci się układa z Marcinem? — spytała Lucia, upychając do worka przejrzane już rzeczy cioci Flory.
Niewiele nadawało się do ponownego włożenia do szafy.
A szafa wprost… bajeczna, garderobiana. I wcale nie trzeba być znawcą, żeby poznać, że to robota z okresu secesji, z końca XIX wieku. Mebel zdobiony jest przepięknymi, wykonanymi z wielkim kunsztem, rzeźbieniami na drzwiach i na koronie, a całość spoczywa na toczonych nogach. W środkowej części ma duże kryształowe lustro. Drzwi szafy ozdabiają piękne secesyjne okucia przy zamkach. Jeden taki mebel zdobi cały pokój.
— Tak sobie. Dobrze… można powiedzieć — przeglądałam się w wielkim lustrze, które dodatkowo jeszcze było umieszczone od środka na drzwiach bocznych, poruszając skrzydłem drzwi. — Straszne, jestem już stara i zmarszczki mi się robią. Do tego mogłabym trochę schudnąć — odwracałam się i oglądałam swój tyłek wciśnięty w dżinsy. — Do cholery! Już nic pozytywnego nie mogę o sobie powiedzieć?
— Jak to nic? — odezwała się Lucia, przyglądając mi się z uśmiechem. — Choćby to, że wzrok masz jeszcze dobry!
— No, wiesz? — trochę mnie to zabolało. Myślałam, że mnie raczej pocieszy. A ona śmiała się, jakby powiedziała superdowcip. Powinnam była pamiętać, że przy Luci lepiej w lustro nie zaglądać.
— Chodź, Olka, do kuchni, mam jeszcze sernik — i poszłyśmy do znajdującej się obok wielkiej wiejskiej kuchni.
— Co zrobisz z tą piękną szafą? Zostawisz w sypialni? — dopytywałam się, bo szafa bardzo mi się podobała i trochę się obawiałam, czy Lucia w szale porządkowania nie pozbędzie się też tego mebla.
— Oszalałaś chyba — spojrzała na mnie z wyrzutem. — Chciałabyś się zobaczyć w lustrze rano? Jak ledwo co wyczołgałaś się spod kołdry i nie możesz się wyprostować, bo cię korzonki bolą? Z czupryną, jakby piorun strzelił w tatarak?
— Lukrecja stała przy blaszce z sernikiem i machając nożem, plastycznie przedstawiała wszystko, o czym mówiła. — Kochana, mogłabym wtedy grać w Planecie małp bez charakteryzacji — powiedziała to niemal jednym tchem. — powiedziała to niemal jednym tchem. — Tak silnego serca to ja chyba jednak nie mam.
— A jeszcze jakby światło zgasło? — snułam wizje.
— Matko kochana! Nawet mnie nie strasz — popatrzyła na szafę przez otwarte na oścież drzwi. — Chyba wyjmę to lustro, zastąpię szybą i będzie fajna biblioteka. O, to świetny pomysł — aż klasnęła w dłonie. — Dobrze, żeś mnie nastraszyła.
— Sama się nastraszyłaś — zwróciłam jej uwagę.
— Ale to ty zaczęłaś z tą starą babą w lustrze — śmiała się.
— Zaraz tam stara! — oburzyłam się, bo jednak liczyłam na gwałtowny sprzeciw albo choćby nieśmiałe zaprzeczenie.
— Tak tylko powiedziałam — dodałam cicho.
Sernik był pyszny. Gotować i piec to Lucia potrafi. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, przy którym spokojnie mogłaby się odbyć Ostatnia Wieczerza, i odpoczywałyśmy po sprzątaniu pokoju Pani Ja. Piękne dechy na podłodze przykrywały dywany i dywaniki. Kiedy je zdjęłyśmy, oczom naszym ukazała się bardzo solidna, chyba dębowa podłoga.
Deski nie były wydeptane, co świadczyło, że musiało to być bardzo twarde drzewo. Pewnie dąb. Szkoda tylko, że były pomalowane na orzechowy kolor. Ale można to zeszlifować i z całą pewnością byłoby warto.
Ze strychu zniosłyśmy wiekowe, kute łóżko z mosiężnymi kulkami, wyszukałyśmy deski pod materac… niektóre musiałyśmy docinać (to dopiero był cyrk) i wymierzyłyśmy wielkość materaca. Teraz tylko trzeba gdzieś taki zdobyć. Ale łóżko… pierwsza klasa.
— Nie będę musiała podnosić się z łóżka, tylko opuszczę nogi i wstanę. — Lukrecja demonstrowała mi to na samej ramie. — Takie łóżko, moja droga, to w sam raz na starość — cmokała z zachwytu.
— Co ty dziś tak z tą starością? Jaka starość? — spojrzałam na nią. — Jeszcze ci się to łóżko przyda do czegoś innego — przewróciłam oczami i na pewno wiedziała, co mam na myśli.
— Kobieto, dawno już zapomniałam, do czego jeszcze może służyć łóżko — westchnęła. — Jestem wdową od siedemnastu lat.
— No, ale chyba nie mniszką?
— A jednak.
— Żarty sobie ze mnie stroisz — nie chciało mi się wierzyć. — I nikt ci się nie nawinął?
— Z byle kim… no wiesz, nie chciałam — wydęła policzki. — A poza tym pamiętaj, że mieszkam na wsi. — Po chwili, machając ręką, dodała: — Chociaż to jeszcze o niczym nie świadczy. Nieraz się słyszało o jakichś seksaferach. A jak już poszłaś rano do sklepu, to dowiedziałaś się wszystkiego. Kto z kim, kiedy i gdzie. I jakie jest zdanie sprzedawcy na ten temat — pokiwała głową z dezaprobatą. — Jakby to kogo obchodziło.
— No to nie mogłaś sobie zafundować jakiegoś sanatorium albo wczasów? — Tak długa abstynencja mądrej i atrakcyjnej kobiety nie mieściła mi się w głowie.
— Może i mogłam — wzruszyła ramionami. — Ale jakoś tak wyszło… Sama nie wiem. Ola — zaczęła tonem ucinającym dalszą dyskusję — nie ma o czym mówić. Widać swoje już przeżyłam.
— Zgłupiałaś? — żachnęłam się na te słowa i z silnym przekonaniem w głosie dodałam: — Najlepsze jeszcze przed nami.
Nie rozumiałam, jak światła kobieta mogła wygłosić taką myśl. „Swoje już przeżyłam?” Co to w ogóle jest? A marzenia? A nadzieja? Wszak nadzieja jest jak roślina, trudna do wyplewienia, jak chwast. Już ci się zdaje, że dałaś jej radę, że już wszystko skończone, a tu roślina wypuszcza nowe pędy.
Nadziei nie da się wyplewić. Gdzie się więc podziała nadzieja Luci? Może jest w tym zarośniętym ogrodzie? Oj, trzeba będzie poszukać.
*
Już drugi tydzień dzieciaki ze wsi przychodziły do domu Lukrecji. Wtorki i czwartki ksiądz Zygmunt ogłosił dniami, a raczej popołudniami, w domu Pani Ja. W pierwszy wtorek z większością dzieci przyszli rodzice. Nie do końca wierzyli, że ktoś chce organizować dzieciom czas tak zupełnie za nic. Ale skoro proboszcz tak powiedział… to musi być prawda.
Wtorki zostały ustalone dniami z książką, czwartki miały być artystyczne. Oczywiście, najpierw odrabianie lekcji.
Jeśli ktoś potrzebował pomocy z zadaniami, przychodził nieco wcześniej niż reszta. Wielka kuchnia Lukrecji pękała w szwach.
— Ola, chyba musimy coś zrobić w tej dużej sali — powiedziała Lukrecja, drapiąc się w głowę i patrząc zatroskanym wzrokiem na tłum dzieci z pędzlami nad dużymi arkuszami kartonu. — Jakiś porządek czy coś… Nie sądziłam, że aż tyle dzieci będzie przychodzić. Więcej niż do biblioteki.
— Magia miejsca — pokiwałam głową, bo myślałam podobnie, choć co chwilę ratowałam jakiś słoiczek z farbami przed upadkiem na podłogę. Wielkie kartony do malowania zajmowały tyle miejsca, że na farby już niewiele go zostało.
— Pewnie masz rację. Skoro ich rodzice jeszcze się tu uczyli i pamiętają ciocię…
Dzieci malowały, więc otworzyłyśmy drzwi klasy. Podłoga ze starym oliwionym parkietem nie wyglądała źle. Piec na razie nie był potrzebny, więc nie musiałyśmy się nim przejmować. Jednak na środku sali piętrzył się stos rupieci. Stare krzesła, duży okrągły stół, zielone ławki szkolne z otworami na kałamarze. Połamana stara tablica i regały na książki, które może da się jeszcze uratować.
— Gdyby tak uporządkować te szafki i powyrzucać rupiecie… dostawić jakieś regały. Zamienić stoły — zmrużyłam oczy, bo już widziałam w wyobraźni, jak zmienia się ta sala.
Zaczęłam w myślach porządkować otoczenie i tworzyć plan pracy. Nie zamierzałam czekać zbyt długo.
*
Po niedzielnym rosole w domu Lukrecji, kiedy córki z dziećmi poszły na podwórko, zięciowie zainteresowali się przedsięwzięciem teściowej. Maciej obejrzał meble i podjął się odnowić okrągły stół i parę krzeseł, ze dwie, trzy ławki szkolne i pozbijać regały. Stwierdził, że takich solidnych półek na książki teraz już się nie kupi, a te idealnie pasują do wystroju sali. Andrzej obiecał zająć się podłogą i werandą, a raczej ogrodem zimowym. Lukrecja podśmiewała się trochę z tej szumnej nazwy, ale tylko wzruszyła ramionami i pomyślała:
„Jak zwał, tak zwał. Niech będzie ogród zimowy”.
Przez następny tydzień każdego popołudnia, czasem do bardzo późna, przez starą szkołę przewalały się tłumy mężczyzn. Nie znaczy to, że samotna dotąd wdowa nagle postanowiła ożywić swoje monotonne życie. To zięciowie poprzyprowadzali z sobą kolegów, ojców dzieci przychodzących na zajęcia i ich wujków. Każdy się na czymś znał. Nawet zdun się znalazł, przejrzał zielony piec i przy okazji jeszcze wszystkie inne piece w domu.
Podłoga została wycyklinowana i zakonserwowana olejem… zupełnie jak poprzednio. Tylko wyglądała inaczej.
Zupełnie inaczej. Klepki starego parkietu podkreślały szlachetność drzewa, z którego zostały zrobione. Szkoda było stawiać na takiej podłodze jakieś meble czy nakrywać ją ochronnymi dywanikami. Była naprawdę piękna. Wspólnie zdecydowali, że dzieci muszą przynosić kapcie, żeby jej nie zadeptać. I dobrze. W kapciach będą się czuły jak w domu.
Stół z kuchni powędrował do sali, a okrągły stół z sali (jeszcze do niedawna rupieć) i kilka krzeseł znalazły miejsce w kuchni. Lukrecji podobała się ta zamiana. Bardzo jej się podobała.
Dawała temu wyraz, głaszcząc okrągły stół i przyglądając się pięknej drewnianej podłodze. Stare ławki odzyskały dawny blask. Wyszlifowane i pomalowane w ten sam sposób nadawały sali charakter. Tam dzieci będą mogły odrabiać lekcje, bez popychania przez inne, kłębiące się teraz przy długim stole. Na półkach poukładała książki i materiały do malowania.
Wszystko znalazło swoje miejsce.
— Popatrzcie, córeńki, nie tylko mnie zależy na dzieciakach — było jej trochę głupio, bo łzy same napływały do oczu. Wdzięczna była wszystkim za pomoc, zwłaszcza swoim dzieciom. I to bardzo. Oznaczało to, że dobrze wychowała córki, że pamiętają, ile ciepła dawała im ciocia Flora i jak dobrze się czuły zostawiane pod jej opieką.
— Mamuś, jesteś wielka. — Ewa uwiesiła się na ramieniu matki. Lubiła się do niej przytulać i nie odmawiała sobie tego nawet teraz, kiedy sama już była mamą i tuliła swoje dziecko.
— Zawsze to wiedziałam. Zresztą… widzisz sama, że inni myślą podobnie.
— Tak sądzisz? — Lukrecja zmarszczyła nos w wyrazie powątpiewania. „Matko kochana, może to jednak się uda? — pomyślała. — Może stara szkoła znów zatętni życiem i gwarem dzieci, może przeniosę tu to, co straciłam razem z ukochaną pracą?” Poczuła radość i nadzieję, że to się może udać.
*
Obudziłam się po szóstej rano. Jak zwykle. Ot, co znaczy siła przyzwyczajenia. Całe lata tak wstawałam i wewnętrzny budzik za diabła nie chce się przestawić na inną godzinę.
A spokojnie mógłby.
Jeśli nie mamy nic do roboty w terenie, to mogę sobie leniwie wypić kawę w łóżku. Jeśli jest zlecenie, to pod domem o wpół do siódmej chłopaki już czekają. Dzisiaj mam luz. Będę malowała obrazy na jedwabiu, ale to nie ucieknie.
Mogę się więc pobyczyć. Dobrze mieć tyle zajęć. Od kiedy rzuciłam szkołę, jedynym moim zmartwieniem jest, czy zdążę się dziś wyrobić. Czy dzień nie będzie znów za krótki i czy w nawale zajęć o czymś nie zapomnę. Dzięki temu nie pamiętam o smutku i nie myślę o moim nieuporządkowanym życiu rodzinnym. Nie zastanawiam się nad tym, czy aby nie dopadła mnie depresja, bo okazuje się, że lekarstwem na wszelkie smutki i durne rozważania nad sensem samotnego życia jest… więcej pracy.
Lubię swoje życie. To nic, że co wieczór kładę się sama do łóżka i rano tak samo się budzę. No, może nie tak samo… bo zasypiam grzecznie na wznak, a budzę się w poprzek łóżka.
I jeszcze nie wyśledziłam, jak to się dzieje. Nie pamiętam, żebym wędrowała przez sen. Siedzę więc sama, oparta o poduszki, piję kawę z kubka w różyczki i czytam. I nic nie muszę. Raz po raz zerkam na swoje odbicie w lustrze w przesuwanych drzwiach szafy i nie dziwię się Luci, że nie chce wielkiego lustra w sypialni. Widok nie zawsze jest budujący.
Dziś rano nieźle się wystraszyłam. Zapomniałam, że wieczorem nałożyłam maseczkę oczyszczającą. Skoro świt siadłam na łóżku i o mało nie dostałam zawału. Z drugiego końca sypialni patrzyła na mnie maszkara z zielonkawą skorupą w miejscu twarzy. Ależ się namęczyłam, zanim ją zmyłam. Ale efekt… super. No, może trochę przesadzam. W tym wieku tylko skalpel mógłby cokolwiek poprawić. Jednak nie chcę mieć naciągniętej i wiecznie zdziwionej twarzy albo sztywnej od botoksu. Uwielbiam się uśmiechać, a z tego, co wiem, po botoksie nie bardzo się da. Po maseczce przynajmniej czułam się lepiej, piękniej, młodziej. Chyba będę nakładać ją co wieczór.
W sypialni mam dwa lustra. Jedno w drzwiach szafy, drugie stojące naprzeciwko okien w niebieskim fragmencie toaletki.
Toaletkę dostałam od cioci Stefy, kuzynki taty. Stary mebel, a raczej jego część, stał w korytarzu jej mieszkania w Poznaniu.
Podobała mi się ta toaletka. Była wtedy pomalowana białą farbą, ale pęki kwiatów wylewające się z kosza nad zakończonym łukiem lustrem i wianuszki traw na drzwiczkach małej szafki u dołu sprawiały, że nie mogłam oderwać od niej oczu. Bardzo chciałam mieć to lustro. Ciocia obiecała, że jak skończę budować dom, to mi je da. I dawała mi je bardzo długo. Nie, żebym długo budowała dom… ale chyba nie mogła się z nim rozstać.
W końcu razu pewnego zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jeśli nadal je chcę, to mam po nie jak najszybciej przyjechać.
Zorganizowałam się błyskawicznie i jeszcze tego samego dnia gnałam z sąsiadem do Poznania. A nuż się ciocia rozmyśli?
Lubię to lustro. Przemalowałam toaletkę na niebiesko, potem przetarłam drobnym papierem ściernym, a tam, gdzie była gruba warstwa białej farby, potarłam mocniej. Wyglądało na trochę stare. Fajne. Ale nie dlatego je lubię. Jest matowe… ze starości. I wyszczupla. Kiedy się w nim przeglądam, wyglądam na młodszą, bo nie widzę wszystkich zmarszczek.
Od razu mam lepszy humor. A jeszcze jak nie włożę okularów? Po prostu… poezja! I mam w nim jakby mniejsze siedzenie. A to dla samopoczucia dojrzałej (to straszne, że już muszę tak o sobie mówić) kobiety jest bardzo ważne.
I tak w zależności od dnia, nasilenia depresji i poziomu odwagi przeglądam się raz w jednym lustrze, raz w drugim.
Niestety, coraz częściej zaglądam w to od cioci… i bez okularów.
— Luciu, dziecko drogie. — Lukrecja usłyszała wołanie od frontu szkoły. Odwróciła się w stronę nawołującego.
— Tu jestem, na podwórku — odkrzyknęła, bo już się domyśliła, do kogo należy ów głos. — Jestem za domem, księże proboszczu.
Na podwórko wpadł ksiądz Zygmunt, jak zwykle biegiem. Zawsze w biegu, choć właściwie nigdzie się nie spieszył. Taką miał naturę, gnało go wszędzie i zawsze, tylko nie w jego pasiece. Tam pojęcie czasu dla niego nie istniało.
Pośpiech… a co to jest? Za plebanią był mały sad. Drzewa już trochę leciwe, ale poprzycinane, wciąż jeszcze obficie owocowały. Szkopuł w tym, że największą frajdę miały robale, bezkarnie obżerające się niepryskanymi owocami, no i oczywiście pszczoły. Ule starego księżula stały w najróżniejszych miejscach. Przy lipowej alejce, w lesie na wrzosowisku, na polach uprawnych. Miód księdza Zygmunta słynął w okolicach z leczniczych właściwości i niektórzy twierdzili, że do każdego słoika miodu dokładał jeszcze wkład w postaci dobrych życzeń i modlitw. Może coś w tym było, bo choć pszczelarzy w okolicach nie brakowało, jego miód najszybciej się kończył.
— Co się stało? — spytała wachlującego się gazetą księdza.
— Ty mi powiedz, co się stało?! — był wyraźnie zaniepokojony. Rozglądał się po podwórku i wzrokiem szukał czegoś do przycupnięcia. Siadł na nieszczęsnym klocku do uśmiercania drobiu i ciężko oddychał.
— Nic księdzu nie jest? Może wody? — Lukrecja trochę się wystraszyła.
— Luciu — sapał jak lokomotywa — ktoś mi powiedział, że wójt był strasznie zły na sesji i źle się o tobie wypowiadał.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami. — Nie chodzę teraz na sesję. Przecież już nie pracuję… więc nie muszę.
— A może powinnaś? — spojrzał na nią i pokiwał głową.
— Jeden z radnych pochwalił twoją inicjatywę opieki nad dziećmi i tak włożył kij w mrowisko. Zrobiło się podobno niezłe zamieszanie.
— Ale przecież ja niczego od gminy nie chcę. Dzieci przychodzą do mnie i to moja, i tylko moja sprawa — niemal tupnęła nogą.
— Widzisz, dziecko, jednak nie wszystkim to się podoba — zmartwił się ksiądz. — Wójt powiedział, że dzieci nie są z tobą bezpieczne.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Ewa Rosolska, 2013
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Beniak-Haremska
ISBN 978-83-7785-336-8
Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracowany na podstawie Owce, barany i gminne szykany, wydanie I, Kraków 2013
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com