Pałac w Moczarowiskach - Jacek Skowroński, Maria Ulatowska - ebook + książka

Pałac w Moczarowiskach ebook

Jacek Skowroński, Maria Ulatowska

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zapraszamy do Pałacu w Moczarowiskach, najdziwniejszego na świecie miejsca, gdzie wszystko może się wydarzyć.

W żyrandolach płoną świece, słychać szelest sukien, stary kamerdyner pilnuje dawnych rytuałów. Tuż za bramą znika sygnał telefonu, Internet nie działa, a o elektryczności lepiej zapomnieć. Otoczony lasami Pałac, chociaż mieści się tu hotel, nie przyjmuje zwyczajnych gości. Nie wystarczy móc zapłacić za pobyt; arystokratyczne pochodzenie i koligacje też nie są przepustką, gdyż właściciel majątku, hrabia Sęp-Moczarowski, wpuszcza tylko wybranych.

Jakim więc cudem znalazła się tutaj Magda, nieciekawa, przynajmniej we własnym mniemaniu, szara myszka, której u progu błyskotliwej naukowej kariery ziemia usuwa się spod nóg? Jak trafił do Pałacu Julian, zawodowy oszust, prawdziwy wirtuoz swej sztuki? Którędy wślizgnął się do parku ktoś, kto wygląda jak łobuziak, i czemu hrabia pozwolił mu zostać? Czy tych dziwnych gości coś łączy?

Takie i inne pytania zadaje sobie Leokadia, bogata dama, która nie wierzy w przypadki. Jeszcze nieświadoma, że pobyt w Pałacu całkowicie odmieni nie tylko jej życie.

Każdy dzień w Moczarowiskach niesie kolejne niespodzianki…

Myśleliśmy o tej książce, spacerując alejkami wokół pewnego pałacu, urzeczeni widokami, wsłuchani w szepty drzew. Wiekowe wnętrza, obrazy i rzeźby uparcie milczały, nie chcąc wspominać o niezwykłych wydarzeniach, jakich były świadkami. My nie musimy zachować dyskrecji, dlatego postanowiliśmy opowiedzieć Wam tę historię.

Maria Ulatowska i Jacek Skowroński

Maria Ulatowska (cykl o Sosnówce, "Domek nad morzem", "Kamienica przy Kruczej", "Całkiem nowe życie" i kilka innych powieści) oraz Jacek Skowroński ("Był sobie złodziej", "Mucha", "Zabić, zniknąć, zapomnieć"), laureat Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie Kryminalne, w 2014 roku połączyli siły, tworząc autorski duet - doszli bowiem do wniosku, że pisanie w duecie jest o wiele lepsze niż solo, zamierzają to robić do końca świata i ze trzydzieści lat dłużej.

Dotychczas wydali razem dziewięć książek.

Prywatnie, poza pisaniem, najbardziej lubią podróże po świecie, zwiedzili już cztery kontynenty, a przed nimi jeszcze wiele egzotycznych zakątków, które z całą pewnością odwiedzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Oceny
4,1 (73 oceny)
29
27
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka481976

Dobrze spędzony czas

:)
00
iwona10302

Dobrze spędzony czas

wspaniała powieść, warta uwagi
00

Popularność




 

 

Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2020

 

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

 

Zdjęcie na okładce

© Elzbieta Sekowska/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8069-710-2

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Tym, co nas ukształtowało

– książkom, księgarniom, bibliotekom…

 

Gdybym miał jedenaście kapeluszy,

pierwszy schowałbym w szafie, żeby się nie kurzył (…).

Ósmy przerobiłbym na nastrojowy abażurek.

W dziewiątym hodowałbym jeża lub coś z zoologii w ogóle.

Konstanty Ildefons Gałczyński,

Gdybym miał jedenaście kapeluszy

A nasz hrabia po prostu te kapelusze miał…

 

Miejsce akcji:

MOCZAROWISKA,włości rodziny Sęp-Moczarowskich, położone na obrzeżu Niziny Południowowielkopolskiej. Zespół pałacowo-parkowy obejmuje trzydzieści hektarów. Przez park przepływa wąski odcinek rzeki Kalisi, tworzący Ciemny Staw, ukształtowany na polecenie pierwszego właściciela posiadłości. Moczary na północnej granicy włości powstały już bez ingerencji żadnego z właścicieli. Można powiedzieć, że były tu pierwsze.

Nieopodal jest stary dworek, niegdyś siedziba administratora, oraz czworaki dla pałacowej służby. Po przebudowie urządzono tam urokliwe apartamenty dla gości. Jednak najwystawniejsze pokoje znajdują się we wczesnobarokowym pałacu.

Właściciel posiadłości mieszka w sąsiadującym z pałacem zameczku, który do dziś zachował formę wieży obronnej.

W czasie drugiej wojny światowej pałac w Moczarowiskach został zajęty przez Niemców na wojskowy szpital. Po reformie rolnej w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku dobra przejęło państwo, a w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym Ministerstwo Kultury i Sztuki powierzyło je Muzeum Narodowemu na składnicę zbiorów, przy której otwarto niewielką salę ekspozycyjną. Majątek powoli zaczął popadać w ruinę, Muzeum Narodowe bowiem nie miało funduszy na konserwację zabytku. Państwo zawarło więc umowę ze spadkobiercami, oddając im posiadłość w wieczystą dzierżawę pod warunkiem utrzymania całości w dobrym stanie. Od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku w Moczarowiskach prowadzony jest wysokiej klasy hotel. W roku dwa tysiące piątym właściciele ostatecznie zakończyli batalię o prawne odzyskanie majątku i podjęli decyzję o zmianie oferty hotelowej na „pobyty dziewiętnastowieczne”. Odnowiono stajnie, gdzie oprócz koni goście mają do dyspozycji powozy i karoce z minionej epoki. Jest też wypożyczalnia dawnych strojów, a garderobiany pomaga dobrać nawet peruki. Restauracja serwuje potrawy staropolskie, a także współczesną kuchnię polską, według gustu i ochoty gościa.

Pobyty trzeba rezerwować z długim wyprzedzeniem. Pałac, pokoje gościnne i sale konferencyjne czasami są wykorzystywane przez firmy lub na zjazdy partyjne. W takich przypadkach ochrona dokłada starań, aby pałacowi goście nie przeszkadzali konferującym i vice versa. Oczywiście niełatwo zapanować nad wszelkimi ludzkimi zachowaniami, mimo że goście z własnej woli trafiają w dziewiętnastowieczne realia, ale arystokratyczne geny właściciela pozwalają rozplątać wszystkie zawirowania.

Przynajmniej te, w których hrabia osobiście nie macza palców…

 

Najważniejsze osoby dramatu:

IGNACY SĘP-MOCZAROWSKI–hrabia, właściciel pałacu, umiarkowany ekscentryk, a ten stan powiększa się z wiekiem. Niektórych wręcz dziwi, lecz hrabia Ignacy nic sobie z tego nie robi. Od niedawna wdowiec. Małżonka, hrabina Władysława Eleonora z domu Hrobicz. Jedyny syn obojga Sęp-Moczarowskich, Waldemar Olaf, kilka lat temu zginął wraz z żoną Genowefą w tragicznym wypadku samochodowym. Władysława Eleonora zmarła na zawał serca kilka dni po wypadku syna. Od jej odejścia hrabia Ignacy pozostaje w stanie bezżennym. Portret hrabiny zdobi ścianę w sali kominkowej.

 

WŁADYSŁAW MOCZAROWSKI –wnuk właściciela, nie używa przydomka „Sęp”, bowiem uważa go bowiem za ośmieszający. Po śmierci rodziców zamieszkał we Wrocławiu wraz z dziadkami ze strony matki. Skończył tam studia (ekonomię) i podjął pracę w korporacji, będącej własnością jednego z kuzynów. Młodzieniec o wielkich planach związanych z pałacem, o czym hrabia nie ma pojęcia. Do czasu…

 

ONUFRY – dobiegający setki kamerdyner, od zawsze służący rodzinie, pielęgnujący z upodobaniem niepowtarzalny styl wysławiania się. Miałby wiele do opowiedzenia o dziejach pałacu i związanych z nim osób…

 

IZYDOR – postać na tyle istotna, iż zasługuje na umieszczenie w tym wykazie. Przewodniczący sfory psów, kotów i innych zwierzy pałacowych. Wita i zatwierdza wszystkich gości. Ten, kto nie uzyska jego akceptacji, długo w pałacu nie pozostaje, bez względu na okres rezerwacji pobytu.

 

NIKA – uciekinierka skądś, gdzie jej nie chciano. Jest starsza, niż na to wygląda, drobna, zwinna i czupurna. Przypadkiem wzięta za chłopca, czyni wszystko, by jej tajemnica zbyt prędko nie wyszła na jaw…

 

PAWEŁ – syn aktualnego zarządcy. Wszędobylski, bystry, wie prawie o wszystkim, co dzieje się w pałacu i jego otoczeniu. Oraz poza otoczeniem…

 

PIOTRUŚ – raczej osobistość niż osoba. Niedorosły jeszcze dzik o trzech nogach, dający wszakże sobie radę nie bez pomocy wyżej przedstawionego chłopca.

 

MAGDA JABŁOŃSKA – młody naukowiec o niezwyk­łym umyśle. Życiowe perypetie strącają ją z obranego kursu na skraj przepaści. Jedynym ratunkiem jest ktoś, kto z pozoru najmniej się do tego nadaje…

 

LEOKADIA SANDROW – gwoli ścisłości: Chmura-Maj-Sandrow, była bowiem trzy razy zamężna i zachowała wszystkie nazwiska małżonków, uznając to za nobilitujące. Dla wygody na ogół używa jednak ostatniego członu swego złożonego nazwiska, w zasadzie honorując w ten sposób męża, z którym najdłużej pozostawała w związku. Wielbicielka Agathy Christie, używająca przez pewien czas pseudonimu Jane, na cześć jednej z bohaterek swojej idolki literackiej.

 

JULIAN MARIA JAGODZIŃSKI – miłośnik życia na cudzy koszt. Amant, cynik, którego główną zasadą jest brak zasad. Jednak na widok pewnych bursztynowych oczu okazuje cechy charakteru, o jakie sam siebie nie podejrzewał…

 

FELIKS – genialny haker, kryjący się przed prawem w podziemiach pałacu. Lecz nieobojętny na rozgrywające się w Moczarowiskach wydarzenia…

 

LEŚNICZY BRONISŁAW BOGUTA – pracownik Lasów Państwowych, zamieszkujący służbową leśniczówkę, znajdującą się niedaleko gruntów pałacowych.

 

MARIANNA – dawna pałacowa podkuchenna. Słuch wszelki po niej zaginął, gdy zaszła w niechcianą ciążę. Co nie znaczy, że potencjalni ojcowie mogli odetchnąć z ulgą…

 

PAŁAC W MOCZAROWISKACH – nie jest on wprawdzie osobą sensu stricto, lecz przecież stare budowle mają w sobie wiele z żywych istot. I z pewnością duszę. Ktoś mógłby powiedzieć, że coś takiego nie może istnieć naprawdę w naszych czasach, a w dodatku gościć aż tak nietuzinkowe postaci ludzkie. I miałby zapewne rację.

Gdyby nie to, że my też tam gościliśmy…

A ponieważ spersonifikowaliśmy nasz Pałac, piszemy o nim dużą literą. Tak jak i o Zameczku, stanowiącym integralną część Pałacu.

 

Rozdział 1

Pan hrabia raczył dzwonić? – zapytał odziany w nieskazitelną liberię Onufry.

– Istotnie, raczyłem… – przyznał z westchnieniem jego chlebodawca.

Już dawno poniechał prób nakłonienia służącego, by zwracał się do niego ludzkim językiem. Przynajmniej gdy byli sami, bo przy gościach to nawet pasowało, nadawało Pałacowi swoisty koloryt. Onufry już parę lat temu przekroczył dziewięćdziesiątkę, lecz uparcie nie przyjmował owego faktu do wiadomości. Słabo widział, ledwie dawał radę utrzymać w ręku tacę z kieliszkiem wina, lecz mieszkał w Pałacu od zawsze. Nawet w okresie, gdy prawowity właściciel przebywał z rodziną na przymusowej emigracji, bez wyraźniejszych widoków na powrót do włości. Sprawował wtedy funkcję dozorcy. A co widział i słyszał, przekazywał korespondencyjnie hrabiostwu. Za owe listy, pomijając ich składnię i gramatykę, niejeden ze współczesnych historyków sprzedałby duszę diabłu. Hrabia zachował wszystkie, trzymał je w tajnym schowku, i właśnie się zastanawiał, czy nie nadeszła pora, by coś sensownego z nimi zrobić.

– Czy Władek już przyjechał?

– Panicz jeszcze się nie objawił w swej postaci – zakomunikował słabym głosem Onufry, nie omieszkawszy popisać się szczególnie pojmowaną sztuką krasomówczą. – Czy mam dawać baczenie u bramy?

– Wystarczy przez okno. – Hrabia machnął ręką.

Zaraz jednak przypomniał sobie o krótkowzroczności Onufrego. Sługa gotów anonsować przyjazd wnuka, dostrzegłszy jakikolwiek ruch na podjeździe. Parę dni temu, widząc czarnego barana Feliksa, skubiącego spokojnie wiosenną trawkę, uroczyście oznajmił przybycie jego ekscelencji biskupa Gładysza. Niby każdemu wolno się pomylić, sęk w tym, że duchowny od paru lat nie odwiedzał Pałacu z tej prostej przyczyny, że był już nieboszczykiem. Czcigodnym, ale uroczyście pochowanym. Onufry jednakże przejawiał żenujące zaniki pamięci co do wydarzeń niedawnych, te odległe zaś przechowywał w doskonałym stanie i umiał przywołać z podziwu godnymi szczegółami. To ponoć charakterystyczne dla zaawansowanej sklerozy. Gotów teraz co pięć minut ogłaszać przybycie Władka, jak bodaj kot pogoni wróble na drodze.

– Nie, nie musisz dawać baczenia, on sam mnie znajdzie.

– Cóż zatem czynić mi pan hrabia raczy łaskawie nakazać?

Pan hrabia miał szczerą ochotę zatkać uszy i odprawić gdzie pieprz rośnie mumię w liberii, wszakże się powstrzymał. Stary sługa nie zasługiwał na takie potraktowanie. Chciał być przydatny, nic więcej.

– Zajrzyj do kuchni i sprawdź, jak idą przygotowania do obiadu. – Nie było to tak naprawdę konieczne, lecz nic lepszego na poczekaniu nie przyszło hrabiemu do głowy.

Onufry skłonił się dostojnie, a jego pracodawca się wzdrygnął, gdyż miał wrażenie, że słychać chrzęst i trzeszczenie kości, niczym w mechanizmie nienaoliwionego zegara. Hmm… a gdyby tak zatrudnić jeszcze jednego kamerdynera? Onufry był jakby nieodłączną częścią Pałacu, jak nikt inny znał jego sekrety, nawet te, o których sam hrabia nie miał pojęcia… Lecz powoli należało się rozejrzeć za następcą starego sługi, a przynajmniej kimś, kto pomoże mu na co dzień i prawie niezauważenie przejmie obowiązki.

Trzeba by to wszakże uczynić tak, aby starzec nie poczuł się urażony, niepotrzebny i odstawiony na bocznicę. Cóż, zawsze można by powiedzieć, że spodziewany najazd gości wymaga więcej służby. A Onufremu poleci zająć się szkoleniem nowego. Tak, to najlepsze wyjście i trzeba bezzwłocznie się do tego zabrać. Oby tylko stary nie zaraził swego ucznia sposobem wysławiania się…

Ale co nagle, to po diable. Hrabia Ignacy swoim zwyczajem udał się do biblioteki na przedpołudniową lampkę koniaku. Mieszkał nieopodal Pałacu, w Zameczku z wieżą, a mało kto wiedział, nawet spośród służby, że między obydwiema budowlami istniało przejście piwnicznym korytarzem, z którego ich właściciel chętnie korzystał. Cieszyła go świadomość, iż może przemieszczać się niepostrzeżenie. Otworzył ukryte w boazerii drzwi i znalazł się w Pałacu. Pozostało pokonać schody na piętro i długi korytarz. Na miejscu usiadł w fotelu, powiódł zadumanym wzrokiem po księgozbiorze i sięg­nął ręką w stronę pięknie rzeźbionego stolika po czekającą nań porcję trunku. O dziwo, w takich drobnych sprawach Onufry był nadzwyczaj akuratny. Nie zda­rzyło się, by pominął choćby jeden punkt z wieloletniego rytuału… A znał doskonale wszystkie zwyczaje hrabiego.

– Aaaa! Zostaw mnie, ty poczwaro! – Rozpaczliwy kobiecy wrzask rozdarł powietrze.

Do biblioteki wpadła jedna z zatrudnionych w Pałacu dziewcząt, opędzając się miotełką od kurzu przed stworzeniem na pierwszy rzut oka przypominającym skrzyżowanie oposa z lemurem. Na drugi rzut oka, niestety, również. Na trzeci niektórzy dostrzegali w owej istocie cechy jaszczurze, ale to, zdaniem hrabiego, była już spora przesada.

– Uspokójże się, Jadziu – zwrócił się łagodnie do służącej. – Izydor nie chce ci zrobić krzywdy. On cię lubi i demonstruje swoje przywiązanie.

– To niech demonstruje komu innemu. – Dziewczyna usiłowała schować się za rycerską zbroją. – Ja się boję szczurów!

– Izydor jest psem.

– No wiem przecież. – Uspokoiła się nieco, ponieważ przestraszone chrzęstem zbroi stworzenie wycofało się chyłkiem z biblioteki – ale kiedy tak znienacka napadnie na człowieka, to aż ciarki przechodzą.

– Zdradzę ci sposób na niego, jeśli chcesz. Zawsze skuteczny.

– Naprawdę? – Wyszła z kryjówki, uzmysłowiwszy sobie, że trochę przesadziła. Tak naprawdę lubiła wszelkie pałacowe zwierzęta – a było ich całkiem sporo – pod warunkiem że nie rzucały się na nią bez uprzedzenia.

– Należy zjeść ząbek czosnku, działa przez dwanaście kwadransów. Podejrzewam, iż Izydor miał wśród przodków wampira, a przynajmniej nietoperza określanego tym mianem – oznajmił hrabia i pociągnął uczciwy łyk koniaku, po czym kontynuował tonem naukowego wywodu: – Wampir zwyczajny, po łacinie Desmodus rotundus, odżywia się wyłącznie krwią kręgowców. Nacina skórę ofiar swymi bardzo ostrymi zębami i zlizuje spływającą krew. Jego przełyk jest tak wąski, że oprócz krwi nie jest w stanie przełknąć innego pożywienia.

– Pan hrabia to by tylko żartował. – Jadzia wzdryg­nęła się, zasłoniła dłońmi uszy i wybiegła z biblioteki.

Starszy pan pogratulował sobie w myślach rozwiązania problemu, właściwie problemiku, jednego z tych, jakich każdego dnia dostarczało życie w Pałacu. Stoicki spokój, przyprawiony szczyptą makiawelicznego humoru, na ogół sprawdzał się dość dobrze. No, ale jak można bać się Izydora, też coś!

Swoją drogą z tutejszymi psami to była cała historia i niemały ambaras. Nieżyjąca małżonka hrabiego kochała psy i bez trudu zaraziła go tą miłością. Ponadto, wbrew utartym opiniom o snobizmie arystokracji, nie zwracała uwagi na rasy czy rodowody i miała otwarte serce dla bezdomnych, zaniedbanych zwierzaków. Gdy widziała takiego przy drodze, natychmiast kazała zatrzymać się szoferowi, a majątek zyskiwał nowego rezydenta. Uzbierała się z tego spora gromadka przeuroczych wprawdzie, jednak mieszańców.

Wszystkie te znajdy trochę nie pasowały do pałacowych wnętrz, wyszukanych strojów i atmosfery minionego wieku, jakiej łaknęli słono płacący goście. Niemniej jednak hrabia znalazł sposób, by wyśmienicie uporać się z problemem, a wręcz obrócić rzecz na swą korzyść. Całkiem nawet prosty. Nawiązał kontakt z pewną psią fryzjerką i stylistką, która ochoczo przyjęła zlecenie i pojawiła się w Pałacu, wyposażona w niewiarygodną ilość narzędzi tudzież środków upiększających.

Spędziła w majątku całe trzy dni, ale efekt jej zabiegów był wprost oszałamiający. Z kudłatego mopsojamnika uczyniła smukłego przedstawiciela rzadkiej rasy, montrealczyka. Pudla zmieszanego ze spanielem przerobiła na dostojnego caveler paux. Natomiast wyleniały nieco, długonogi kundel z pyszczkiem szopa pracza ­został chartletem mauretańskim o imieniu Izydor, którego mieliśmy już okazję poznać. I tak dalej, i tak dalej. Psy nieistniejących ras prezentowały się jak z szalonego snu surrealisty, co tylko dodawało im splendoru, budząc zachwyty gości. Czworonogom owe zabiegi nie czyniły żadnej krzywdy, zwierzaki były wręcz zachwycone okazywanym im zainteresowaniem.

Jedyny szkopuł, iż ich urodzie należało pomagać dość często, przez co kreatywna psia stylistka nie narzekała na brak pracy. Za to wzrosły rachunki gości, ale w sumie nie aż tak bardzo. Najważniejsze, że wszyscy byli zadowoleni.

Hrabia uśmiechnął się z satysfakcją do własnych myśli, nie dane mu jednak było zaznać świętego spokoju…

– A, tu się pan schował!

Do biblioteki wpłynęła niewiasta w rozpiętej na drucianym rusztowaniu krynolinie. Gorsetu pod suknią nie miała, a to z tego powodu, że ani dawniej, ani tym bardziej współcześnie nie wytwarzano owego narzędzia kobiecych tortur w tak potężnym rozmiarze.

– Księżno – hrabia wstał i ukłonił się dwornie – przed panią niepodobna się ukryć.

Kobieta przyjęła łaskawie jego słowa, nie dostrzegając ich subtelnego sarkazmu. Taka z niej była księżna jak z Izydora szkocki terier, ale cóż, przynajmniej pieniędzmi szastała niczym następczyni tronu. Z dokumentów meldunkowych wynikało, że przybyła nazywa się Zenobia Swiboda.

„To po mężu nieboszczyku – wyjaśniała każdemu, kto skłonny był słuchać – gdyż w istocie ukrywam swe pochodzenie, bo jestem potomkinią ocalałej gałęzi rodu Romanowów. Muszę tak czynić do czasu, aż uporam się z kilkoma wrogami w nieprzychylnych mi kręgach…”. Po tych słowach czyniła stosowną pauzę, mającą rozmówcy uzmysłowić, że sam powinien domyślić się reszty, jeśli ma choć blade pojęcie o skomplikowanych intrygach toczących się w wyższych sferach.

Hrabia nie był pewny, czy aby sama nie uwierzyła w owe banialuki.

Samotna wdowa nie przepuściła najmniejszej okazji czynienia niedwuznacznych awansów panu na Moczarowiskach. Zawoalowanych, przynajmniej w jej mniemaniu. Cóż, byłby wspaniałą partią. Przebolałaby nawet fakt, że zamiast księżną tytułowano by ją „tylko” hrabiną. A gdyby jeszcze staruszek uczynił jej tę uprzejmość i opuścił w miarę szybko nasz padół…

– Aj, niegrzeczny, niegrzeczny. – Pogroziła mu palcem.

Jej rozmówca jedynie uniósł brwi, czekając na dokładniejsze wyjaśnienie. Wszak trudno odnosić się do czegoś, o czym się nie ma pojęcia.

– W nocy ktoś wsunął mi pod drzwi liścik…

Oj, niedobrze, przemknęło mu przez głowę. Kto wie, co jeszcze wymyśli farbowana księżna, skoro coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością? A może któryś z gości uznał, że jednak warto zastawić na nią sidła? Bogata wdowa była łakomym kąskiem niezależnie od… nietypowych tu i ówdzie gabarytów.

– Księżno, a cóż było w tym liście, jeśli wolno mi spytać?

– Przecież hrabia wie lepiej ode mnie.

Obwiniony zakaszlał jedynie, wiedząc doskonale, że wszelkie zaprzeczenia zdadzą się psu na budę. Zenobia Swiboda widziała, co widzieć chciała, słyszała, co słyszeć pragnęła, i nie przyjmowała do wiadomości, że ktoś może nie cenić jej wybitnych walorów. Prawdziwy autor liściku je zauważył i docenił (jeśli ów liścik nie został przez nią wymyślony). A przynajmniej jeden walor, jakim zawsze było, jest i będzie bogactwo.

– Rumienię się na samą myśl o pańskim liściku… – Posłała mu zalotne, bynajmniej niespłoszone spojrzenie. – I zawsze na noc przekręcam klucz w drzwiach. No, chyba że czasem zapomnę…

Po tym oświadczeniu, niewątpliwie z góry przygotowanym, wypłynęła z biblioteki, szeleszcząc krynolinami.

Pan hrabia z ulgą opadł na fotel. Na szczęście miał w kieliszku jeszcze trochę koniaku. Na powrót pogrążył się w zadumie, czekając przyjazdu ukochanego wnuka. Jego krew. Władek niezwykle przypominał wyglądem swego dziadka z czasów młodości.

Ignacy Sęp-Moczarowski był niewysokim mężczyzną, szczupłym i trzymającym się prosto mimo sędziwego wieku, który coraz częściej mu o sobie przypominał przeróżnymi dolegliwościami. Każda z osobna dałaby się łatwo zbagatelizować, lecz gdy odzywały się jednocześnie, hrabia czuł się jak pewien męczennik z obrazu w sali kominkowej, spętany łańcuchami i porzucony w jakichś mrocznych lochach. Nie poddawał się, o nie, było to obce jego naturze i zasadom, zgodnie z którymi otaczającą rzeczywistość należy kształtować wedle własnych upodobań, zamiast godzić się z wyrokami losu. Zaskakiwać, rzucać wyzwania temu, co ogólnie przyjęte, i zawsze być o krok dalej niż przeciwnik czas, umiejący podążać wyłącznie w jedną stronę.

Na dodatek w górnej połowie klepsydry wciąż jakby szybciej ubywało ziarenek piasku. Hrabia starał się o tym nie myśleć, wszak otrzymał od losu więcej, niż potrafiłby skonsumować pułk wojska. Może i nie zapisał się w historii jak wielu znamienitych magnatów, ale też nie przehulał majątku w kasynach czy na kobiety. Choć okazji w jego długim i nawet burzliwym życiu nie brakowało… Niemniej jednak zyskał opinię ekscentryka, łagodnie rzecz ujmując, na jaką zapracował sobie po śmierci małżonki.

Metodycznie i wręcz planowo dopieszczał ów wizerunek, nawet trochę na przekór sobie. Wszakże z upływem czasu uchodzenie za… powiedzmy, nieco zbzikowanego człowieka starej daty zaczęło go coraz mocniej bawić i wciągać. Zamieniło się w rodzaj terapii, aplikowanej sobie z niezłym skutkiem, chroniącej go przed poczuciem opuszczenia i wyobcowania w dzisiejszym świecie, który z trudem udawało mu się zrozumieć. Owa terapia trzymała go przy życiu, inaczej pogrążyłby się w marazmie, za całą rozrywkę mając rozpamiętywanie czasów świetności rodu, a także wieczorną partyjkę warcabów z Onufrym. Musiałby się przy tym bardzo starać, aby czasem pozwolić wygrać staremu słudze…

– Zaprawdę powiadam, nadeszła chwila prawdy. – Za plecami hrabiego rozległ się złowieszczo brzmiący głos.

W polu widzenia pana na Moczarowiskach pojawił się osobnik z opadającymi na ramiona siwymi włosami i brodą do pasa. Odziany był w czarny mnisi habit przepasany grubym sznurem. Opierał się na krzywym sękatym kosturze.

– Cecylianie, przypominam ci, że na wczoraj zapowiadałeś apokalipsę. A w zeszłym tygodniu ogólnoświatowy potop. Że o wcześniejszych wizjach nie wspomnę. Nie sądzisz, że stajesz się przez to mało wiarygodny?

– Czyż nie jest apokalipsą to, co się wokół dzieje?! – Cecylian spiorunował hrabiego wzrokiem. – I ty, nieszczęsny grzeszniku, przykładasz do tego rękę, więc bacz, aby nie została ucięta!

– Mógłbyś ciszej? Księżna twierdzi, że od twojego głosu dostaje migreny.

– Wybrała ciernistą drogę grzechu zamiast oczyszczenia duszy, by móc paść się na wiecznie zielonych łąkach Pańskich – odparł z naciskiem Cecylian.

– No, paść się w zasadzie nie musi… – mruknął do siebie hrabia.

Z Cecylianem to była osobliwa historia. Pojawił się kilka lat wcześniej w majątku. Nikt nie wiedział, jaką drogą, bo stróż zarzekał się, że nikogo podobnego przez bramę nie wpuszczał. Należało mu wierzyć, gdyż wbrew temu, co pomyślałby sobie postronny obserwator, otoczenie Pałacu było sumiennie, acz dyskretnie monitorowane. Musiało tak być, ponieważ spokój i bezpieczeństwo szacownych, a w każdym razie bogatych rezydentów ogromnie leżało na sercu hrabiemu. Tym bardziej że przywołanie dziewiętnastowiecznych realiów życia wymagało palenia w kominkach, posługiwania się świecami i kagankami oraz lampami naftowymi. Przymykano jednak oko, gdy goście używali latarek, ponieważ ze względów praktycznych pewne odstępstwa były po prostu nieuniknione.

W takich warunkach z łatwością mogło dojść do zaprószenia ognia, aż dziw, że wszystkie dawne budowle nie spłonęły w swoim czasie. Tak więc w pałacu znajdowała się sprytnie zamaskowana instalacja elektryczna, nawet alarmy i dyskretnie poukrywane zraszacze.

Monitoringiem oraz paroma innymi ciekawymi rzeczami zajmował się pewien młody człowiek w doskonale wyposażonej i jeszcze lepiej ukrytej kanciapie. Był prawdziwym geniuszem komputerowym, przez co narobił sobie dosyć poważnych kłopotów, i teraz przyczaił się w Moczarowiskach. Tu zaś oddawał nieocenione usługi hrabiemu.

A co do Cecyliana, ów samozwańczy mesjasz pojawił się znikąd, początkowo pomieszkiwał w stajni, zadowalając się miską strawy, i jakoś tak… nikt nie miał serca pozbyć się go definitywnie. Nie wiadomo kiedy stał się niejako częścią krajobrazu, wrósł w otoczenie i dodawał mu swoistego kolorytu niczym rycerskie zbroje lub marmurowe rzeźby w labiryncie pałacowych korytarzy.

Prawda, bywał uciążliwy, lecz gości nawet bawiły jego szaleństwa. Ponadto miał, ujawniane od czasu do czasu, zdolności z różnych, czasem odległych dziedzin. Znał się na ziołach, uprawiał chińską gimnastykę zen, doskonale grał w karty, a w szopie za stajnią stworzył instalację do wytwarzania nalewek homeopatycznych, która hrabiemu dziwnie się kojarzyła z bimbrownią. Był też iluzjonistą, tak dobrym, że jego sztuczki niekiedy aż budziły lęk…

– Oczyszczę jej duszę, czy tego chce, czy nie! – Cecylian uniósł w górę palec wskazujący.

– Czyją duszę, księżnej? – przestraszył się hrabia. – Ani się waż.

– Za późno. – Jego rozmówca ruszył do wyjścia.

– Stójże i powiedz, co masz na myśli?!

– Dostała wiadomość, że ma być gotowa, aby otworzyć na oścież drzwi Panu.

– Zaraz… – Moczarowskiemu coś zaświtało w głowie – to ty jej wsunąłeś ten liścik pod drzwiami?

– Aegroto dum anima est, spes esse dicitur1 – odrzekł Cecylian i opuścił bibliotekę.

Hrabia jęknął w duchu. Boże, trzyma u siebie zgraję wariatów! Tylko patrzeć, kiedy on także popadnie w obłęd. Lecz nikt mu nie kazał ich przygarniać, sam przecież tego chciał…

Zaczęło się przed blisko dziesięciu laty. Wydawać by się mogło, że świeżo upieczony wdowiec z majątkiem w postaci ogromnego Pałacu, nazwiskiem oraz herbem rodowym powinien bez trudu ułożyć sobie resztę życia. Ileż możliwości, pokus i niespełnionych dotychczas pragnień mógłby teraz zrealizować, wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę.

Tak to przynajmniej wyglądało z zewnątrz. Otworzyć się, wyjść do ludzi i świata. Czyż nie brzmi to fascynująco? Tyle że dla hrabiego czas stanął w miejscu już wcześ­niej, przed odejściem żony, choć trudno byłoby okreś­lić moment, kiedy oferta pędzącego do przodu życia przestała go interesować. Gdy czasami zastanawiał się nad tym, sięgając w głąb pamięci, najbardziej tęsknił za dawno minioną epoką, jemu samemu znaną z ulotnych wspomnień i opowieści bliskich. Uwidocznioną na pałacowych obrazach, zdobiących główne pomieszczenia, korytarze i apartamenty gości.

Hrabia spędził w Moczarowiskach krótki przedwojenny i trudny wojenny czas, potem nadeszła tułaczka z dosyć szczęśliwym, jak na panoszący się socjalizm, finałem.

Na szczęście Muzeum Narodowe nie dopuściło do rozparcelowania dzieł sztuki, całkowitego zdewastowania Pałacu i zniszczenia księgozbioru. Chodziły słuchy, że lubiło się tu bawić paru dygnitarzy partyjnych, może nie miłośników historii, ale dobrego alkoholu i mieszanego towarzystwa na pewno, więc przez pewien czas to miejsce było niejako pod ich ochroną. Wysokie ogrodzenie i strażnicy bronili dostępu ciekawskim, zapewniając spokój łaknącej wytchnienia nowej elicie społecznej… Ale kto by tam wiedział, jak to wyglądało naprawdę. Owszem, Onufry wszystko wiedział i nawet częściowo opisał w zachowanych przez jego pracodawcę listach. Ich adresat już kilkakrotnie obiecywał sobie, że koniecznie musi coś z nimi zrobić.

Już przed pół wiekiem, kiedy zmuszeni byli zamienić odzyskany majątek po części w hotel, a po części w muzeum, gdyż inaczej prędko zabrakłoby środków na utrzymanie okazałej posiadłości, hrabia czynił wiele, aby w pałacowych wnętrzach panował klimat dawnej siedziby arystokracji. Taki pomysł był raczej niemożliwy do wykonania w schyłkowym okresie minionego ustroju. Hrabia Ignacy nigdy jednak nie porzucił swojego planu, lecz do jego rzetelnej realizacji przystąpił krok po kroczku dopiero po śmierci swej żony. Rzecz polegała na tym, iż w całym pałacu umownie cofnięto wówczas zegary, a wraz z nimi dostosowano tempo i styl życia, o ile było to możliwe, do warunków epoki romantyzmu, pozytywizmu i Młodej Polski.

Oczywiście, mimo że w ogłoszeniach oferowano „pobyty dziewiętnastowieczne”, nie dało się ściśle utrzymać realiów, dlatego znawcy i historycy wytykali gospodarzowi mieszanie stylów w umeblowaniu i strojach dla gości, jednakże ci ostatni byli oczarowani pobytem. I powracali, choć ceny za dobę w Pałacu w Moczarowiskach zaskakiwały nawet urodzonych utracjuszy.

Bogatych snobów zdumiewały mniej, gdyż ci uznawali szastanie pieniędzmi za coś wynoszącego ich ponad przeciętność. Durnie. Ale pożyteczni, bez nich całe przedsięwzięcie stałoby się studnią bez dna, fanaberią starego arystokraty i biznesową porażką. A owi zachwyceni durnie z lubością płacili za brak telewizji i dostępu do internetu, a także brak jacuzzi, sauny, gabinetu chińskiego masażu i tym podobnych współczes­nych atrakcji.

Hrabia darzył swoich gości pewnym sentymentem, ponieważ nieodmiennie dostarczali mu porcji niebanalnej rozrywki. A to chwaląc się zmyślonymi koneksjami rodzinnymi, co przyjmował bez mrugnięcia okiem, obserwując z politowaniem, jak pysznią się niczym malowane pawie; a to udając, że nic im nie sprawia większej rozkoszy niż spacer w pełnym słońcu, płeć nadobna oczywiście w gorsetach i długich sukniach, brzydsza połowa zaś obowiązkowo we frakach. Tak, we frakach! W samym środku dnia!

Dziwna jest ludzka natura, zmieniająca nam pogląd na oczywiste uciążliwości, o ile tylko trzeba słono za nie zapłacić. Ciekawe, że gdyby ktoś zaproponował bywalcom Moczarowisk udanie się na plażę w kombinezonach narciarskich, ci pukaliby się w głowy, uznając taki pomysł za wariactwo, a tu bez zmrużenia oka płacili za możliwość robienia czegoś równie idiotycznego, rozkoszując się świadomością, iż owa „przyjemność” dostępna jest jedynie wybranym.

Hrabia nikogo nie oszukiwał, bynajmniej. Wszak jego goście sami chcieli dziewiętnastowiecznej atmo­sfery. A jeśli komuś nie robi różnicy, że płaci za kurz na przyniesionej z piwnicy butelce wina, w istocie wytwarzanego przez Onufrego w szopie za pałacową stajnią, to czemuż bronić mu tej przyjemności? Wszak to nie on wymyślił, że opakowanie częstokroć bywa ważniejsze od zawartości.

Tak sobie żył hrabia Ignacy, dbając o włości, dzięki pomysłowi stworzenia luksusowego hotelu, w którym czas cofnął się co najmniej o stulecie. I tak zamierzał odejść, gdy będzie jego pora. A komuż dane jest przewidzieć wszelkie zrządzenia losu…

Śmierć syna i synowej w wypadku samochodowym omal go nie pokonała. Był gotów odejść z tego świata. Najlepiej w iście hrabiowskim stylu. Testament, w którym przekazywał wszystko bez wyjątku wnukowi, został spisany i potwierdzony przez świadków. Wystarczyło teraz naładować jeden z dwóch pistoletów, wiszących na ścianie w sali kominkowej, przystawić go do skroni i nacisnąć spust. Rodzinna legenda głosiła, że dziad Ignacego, Wilhelm Sęp-Moczarowski, użył owej broni w pojedynku o rękę babki, Amelii z domu Sobolewskiej. Nadzwyczaj stosowne narzędzie popełnienia samobójstwa. Wręcz stylowe, co nie bez znaczenia, gdy chodzi o potomka szlachetnego rodu.

Uratowało go owo coś, co dziedziczy się wraz z błękitną krwią; co wyssał z mlekiem matki. Hrabia miał swój honor i poczucie obowiązku, a samobójstwo uważał za czyn niegodny, po prostu tchórzliwy. No i był wnuk, więc ich ród nie zginie, Pałac nie popadnie w ruinę; to, co rozpoczął, miało być kontynuowane! Dzięki ukochanemu wnukowi Ignacy wydobył się z odmętów czarnych myśli. Zrozumiał, że jeszcze nie nadeszła jego pora. Władek był zbyt młody, by przejąć majątek i odpowiednio nim zarządzać, należało go do tego umiejętnie przygotować, powoli cedując na niego kolejne obowiązki.

W tym momencie z zewnątrz dobiegł potrójny dźwięk klaksonu. Hrabia poderwał się z fotela prawie jak młodzik, na takie fanaberie bowiem pozwalał sobie jedynie jego wnuk Władysław. Było to pogwałcenie obowiązujących reguł i zakłócało dziewiętnastowieczną atmosferę w Moczarowiskach, ale dziadek nieodmiennie dawał się rozbroić pogodnym uśmiechom i emanującej z młodzieńca radości życia. Sam nabierał przy wnuku rześkości, prostował plecy i dziarsko maszerował pałacowymi korytarzami. A nawet przy lampce szlachetnego trunku dawał się wciągać w dyskusje polityczne oraz inne rozmowy, wypełnione wspomnieniami z własnej bujnej młodości…

Zresztą znowu część winy za wybryki niesfornego „panicza” hrabia Ignacy brał na siebie, gdyż sam podarował chłopakowi na urodziny sportowe porsche w kolorze reed green. Czyli podgniłej zieleni, w opinii hrabiego. Na ogół zresztą wnuk respektował panujące w Moczarowiskach zwyczaje, chyba że pojawiał się z nową sympatią, jak staroświecko dziadek określał kolejne „narzeczone” Władysława. A jak świat światem chłopcy zawsze starają się zaimponować dziewczętom. On sam w młodości zwracał uwagę płci nadobnej, dosiadając ognistego rumaka. W tym względzie nic się nie zmieniło, tylko teraz rumak miał cztery koła i w pięć sekund rozpędzał się do setki.

Hrabia udał się piwnicznym przejściem do własnych apartamentów, bacząc, czy nikt nie widział, jak otworzyły się ukryte w boazerii drzwi. Na miejscu specjalnym dzwonkiem przywołał garderobianego. Zatrudniał go dla własnej wygody, ponieważ pomoc Onufrego oznaczała, że już wstając z łóżka, musiałby się ubierać do kolacji, a i tak nie byłoby gwarancji, że zdąży. Ponadto ów pracownik służył radą i pomocą gościom, nieobeznanym, co zrozumiałe, ze strojami z epoki. A że pracodawca nazywał go garderobianym? Cóż, wszak Pałac był w zasadzie jednym wielkim teatrem.

Panicz Władysław doskonale znał zwyczaje dziadka, wiedział, że ten ceni dobre maniery i pierwszy nie wyjdzie mu naprzeciw. Zapewne staruszek właśnie się przebiera. Młody Moczarowski rzucił kluczyki stajennemu, będącemu zarazem szoferem, by ten odprowadził samochód do wozowni, gdzie stały również pojazdy gości oraz dwa, będące wciąż na chodzie, powozy konne. Następnie Władysław poprowadził aktualną wybrankę serca w stronę Zameczku.

– Rany, ty chyba nie zalewałeś – nabożnym szeptem syknęło onieśmielone dziewczę. – Myślałam, że pożyczyłeś samochód od kogoś i opowiadasz bajeczki, żeby mnie… no wiesz.

Młodzieniec obrzucił ją znaczącym, przeciągłym spojrzeniem. Znali się raptem tydzień. Zagadnął Ewę na wrocławskim rynku, popatrzył jej głęboko w oczy i… Nie mogłaby już nawet powtórzyć, co mówił, pamiętała tylko, że jedli lody, łazili, chyba trzymał ją za rękę, a potem ze zdumieniem spostrzegła, że jest już wieczór.

Choć nawet tego nie pamiętała, musiała zostawić mu numer telefonu, bo wczoraj zadzwonił i zaproponował przejażdżkę do miejsca, które na pewno jej się spodoba. Zgodziła się, choć przecież nie powinna. Nie tak od razu. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że mogłaby tak postąpić. Ale Władysław miał w sobie to coś, czego widać brakowało młodym ludziom. Nie umiałaby tego nazwać. Teraz zaś stał i patrzył na nią w sposób nieco buńczuczny, prawie wyzywający. Poczuła, że mimo niezaprzeczalnego uroku miał w sobie coś, czego można się przestraszyć… To wrażenie trwało jedynie przez chwilę, bo gdy tylko rozciągnął usta w uśmiechu, znów stał się kimś na kształt księcia z bajki, gotowego sypać płatki róż pod jej stopy.

– Kim ty właściwie jesteś?

– Już prawie hrabią, Władysław Moczarowski. – Skłonił się, składając pocałunek na jej dłoni. – Jedyny dziedzic Pałacu w Moczarowiskach i całego majątku starego hrabiego Ignacego Sęp-Moczarowskiego, którego niebawem poznasz.

Poczuła dreszcz. To chyba nie działo się naprawdę… Ale w tej właśnie chwili pojęła, że oddałaby duszę diab­łu, aby jednak okazało się prawdą. Co i tak nie stanowiło nawet połowy sukcesu, ot, ledwie jego namiastkę. Nie była naiwna, wiedziała, że niełatwo spotkać księcia z bajki. A jeszcze trudniej utrzymać go przy sobie… Lecz jeśli istniał na to sposób, ona go znajdzie. A wtedy… dopiero śmierć ich rozłączy!

Chłopak przyglądał się fali uczuć widocznej w oczach i twarzy dziewczyny.

– Oddałbym fortunę za twoje myśli.

– A ja za twoje.

– Więc dobraliśmy się jak w korcu maku.

Weszli na szerokie, wyłożone dywanem schody. Zauważyła, że jej towarzysz niesie spore okrągłe pudełko obwiązane szeroką wstążką. Jakim cudem dotąd tego nie dostrzegła?! Naprawdę w obecności Władysława coś dziwnego działo się z jej głową…

– Co tam niesiesz? Chyba nie tort?

– O nie – roześmiał się wesoło – to prezent dla dziadka.

– Jaki?

– Cierpliwości. – Mrugnął i zrobił tajemniczą minę. – Wytrzymasz jeszcze trochę?

– Wytrzymam wszystko – odparła.

Przeszli przez krótki korytarz wyłożony dębową boazerią. Dziewczyna zauważyła wetknięte w uchwyty pochodnie; żadnych kinkietów ani lamp u sufitu nie było. Dziwne. Nie zadawała jednak pytań, zbyt przejęta zbliżającym się spotkaniem z właścicielem tego wszystkiego. Wyjęła z kieszeni telefon, żeby sprawdzić go­dzinę.

– Nie fatyguj się, nie zadziała.

– Jak to? – Postukała palcem w wygasły ekranik. – Chyba się rozładował, skąd wiedziałeś?

– Nic mu nie jest. Po prostu tutaj nie działają telefony, a komputery odmawiają współpracy; o internecie można tylko pomarzyć.

– Nie rozumiem, żartujesz sobie, prawda?

– Nic podobnego. Nie używa się też elektryczności. A ciepłą wodę do mycia przynoszą w dzbanach służący.

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy, lecz zaraz wybuchnęła śmiechem.

– Wiedziałam, że żartujesz.

Młody Moczarowski wzruszył ramionami i energicznie zapukał w masywne dwuskrzydłowe drzwi. Nie czekając na pozwolenie, nacisnął klamkę i swobodnie wszedł do środka. Widać było, że czuje się tu jak u siebie.

Ewie zaś wydawało się, że stoi w prawdziwie królewskiej komnacie. Przystanęła w progu, jakby obawiając się go przekroczyć, i chłonęła widok, atmosferę, a nawet zapachy tak odmienne od tych, do których była przyzwyczajona. Meble lśniły od polerowania, fantazyjne zdobienia przyciągały wzrok równie mocno jak ustawione na blatach i półkach bibeloty z porcelany oraz srebra. Stare obrazy w złoconych ramach zdobiły ściany, w wysokich łukowatych oknach wisiały ciężkie zasłony.

Nie mogła zauważyć więcej, gdyż jej uwagę przykuł starszy mężczyzna, stojący obok wysokiego lustra. Kompletnie nie znała się na dawnych ubiorach, uznała więc, że miał na sobie rozpięty z przodu, luźny i dłuższy z tyłu, aksamitny kaftan z naszytymi złotymi haftami i metalowymi guzikami oraz stojącym kołnierzykiem. Kaftan ów, czego oczywiście nie wiedziała, nazywano dawniej habitem. Pod spodem błyszczała bogato haftowana kamizelka. Spodnie, nieco bufiaste, do kolan, również uszyto z aksamitu. Zwały się pludry.

Hrabia prezentował się naprawdę znakomicie. Nieco teatralnie wprawdzie, ale nie jak przebieraniec, którego z miejsca rozpoznaje się po sztywności postawy i ruchów. Dziewczyna mimowolnie poszukała szabli u boku tego człowieka, ale z pewnym rozczarowaniem jej nie dostrzegła.

Ignacy Sęp-Moczarowski szeroko rozłożył ręce.

– Witaj, chłopcze, stęskniłem się za tobą. Nudno tu bez ciebie, a tak rzadko przyjeżdżasz.

Padli sobie w objęcia, lekceważąc wszelkie reguły etykiety. Tak witają się ludzie naprawdę mocno ze sobą związani.

– Dziadku, przecież byłem dwa tygodnie temu.

– Co? No może, widać pamięć już mi nie dopisuje…

– A na nudę nie narzekaj – Władek odstąpił krok i z wyraźnym podziwem przyjrzał się postaci dziadka – już ty się postarałeś, aby w Pałacu tętniło życie. Musisz się opędzać od adoratorek, przyznaj. Kto aktualnie wziął cię na cel? Jakaś markiza albo księżna czy tym razem tylko gwiazda filmowa?

Hrabia tylko chrząknął znacząco, potwierdzając tym samym, że owszem, wnuk trafił nawet dość celnie. Władek wskazał na okrągłe pudło, które, wchodząc, postawił na stoliku o sarnich nóżkach.

– Mam coś do twojej kolekcji, dziadku.

Podeszli do stolika. Hrabia wyjął z pudełka słomkowy kapelusz i cmoknął z zachwytem.

– Oryginalna panama!

– Owszem, sprowadzona prosto z Montecristi w Ekwa­dorze.

– Poznaję! Taka sama była przyczyną małego skandalu, kiedy król Edward VII pojawił się na wyścigach konnych Glorious Goodwood w Sussex ubrany w lniany garnitur i słomkowy kapelusz.

– Jesteś, dziadku, prawdziwym koneserem i skarbnicą anegdot z życia wyższych sfer.

– Coś tam się człowiekowi obiło o uszy… – przyznał skromnie hrabia. Dopiero wtedy dostrzegł tkwiącą w progu dziewczynę. – Co widzę, przyjechałeś z gościem i pozwalasz, by stał na korytarzu?! Gdzie twoje maniery?

Naprawdę mu się to nie spodobało. Tak się nie traktuje kobiet, choćby pochodziły z niższej sfery. I choćby się miało na widoku kogoś bardziej odpowiedniego dla wnuka…

– Przepraszam – młody człowiek ruszył do drzwi, aby naprawić nietakt – po prostu chciałem dać trochę czasu Ewie, żeby się oswoiła ze wszystkim. Sam wiesz, że komuś, kto cię nie zna, możesz się wydać nieco onieśmielający.

Ewa przyjęła za dobrą monetę jego wyjaśnienie, bo istotnie potrzebowała chwili, żeby opanować natłok wrażeń. Była smukłą brunetką o przyciągających uwagę niebieskich oczach. Nieśmiałych i szczerych, ale też bystrych, co nie każdy od razu dostrzegał. A ona nie usiłowała za wszelką cenę manifestować swej inteligencji. Czuła nawet pewną satysfakcję, mogąc czasem utrzeć nosa ludziom, którzy błędnie ją ocenili…

Prowadzona w stronę hrabiego, czuła się dość niezręcznie w dżinsowej kurtce i takich samych spodniach. No, ale skoro Władek również przyjechał tu w normalnych ciuchach, wprawdzie markowych, ale nie formalnych, to widać nie popełniła strasznej gafy. Tym bardziej że o niczym jej nie uprzedził.

– Witaj, młoda damo. – Hrabia podał jej rękę i uśmiechnął się ciepło. Nie było powodu, aby traktować przybyłą oschle czy wyniośle. „Narzeczone” wnuka pojawiały się i odchodziły niczym pory roku. A nawet częściej. – Mam nadzieję, że będziesz się tutaj dobrze czuła.

– Jestem tego pewna – oznajmiła. Nie planowała dłuższego pobytu, ale w zaistniałych okolicznościach…

Tymczasem hrabia odezwał się poważnym tonem do wnuka:

– Mój drogi, nadeszła pora, abym porozmawiał z tobą o paru istotnych kwestiach dotyczących przyszłości majątku.

Ewa rozglądała się wciąż, niby to w ciągłym oszołomieniu, ale czujnie nastawiła uszu.

– To chyba nic pilnego? – zaśmiał się młody człowiek. – Jesteś w takiej formie, że tylko pozazdrościć.

– O pewnych sprawach należy rozmawiać zawczasu.

– Tak?

Aczkolwiek nie przy obcych, dodał w myślach hrabia.

– Odłożymy to do stosowniejszej pory. Teraz idźcie do Pałacu, twój apartament, jak zawsze, czeka przygotowany. Onufry wskaże pokój młodej damie.

Wychodząc, Ewa zastanawiała się nad różnicą między apartamentem a pokojem. Może nie ma żadnej, a może starszy pan celowo tak się wyraził? W każdym razie bajka trwała nadal i jej głowa w tym, by za prędko się nie skończyła. Niemniej jednak dziewczyna nie była tak mało rozgarnięta, by nie rozumieć, że ładne oczy to za mało, by usidlić szlachetnego rycerza…

Jakiś czas później hrabia udał się tajnym przejściem do Pałacu. Czasami wolał unikać spotkania z gośćmi i właśnie teraz był w takim nastroju. Wszedł na piętro, na szczęście nie natknąwszy się na nikogo po drodze. Zapukał do apartamentu wnuka. Odpowiedzi nie było. Wszedł więc, choć w zasadzie nie powinien. Ale pal licho konwenanse, Władek mało sobie z nich robił, więc i on mógł nie zwracać na nie uwagi. Od razu dostrzegł młodych na balkonie. Siedzieli tyłem do niego, pogrążeni w rozmowie. Zbliżył się ku otwartym na oścież drzwiom balkonowym i już miał się odezwać, gdy usłyszał słowa wnuka…

– Stary tetryk nie pożyje długo, ja ci to mówię – stwierdził Władek.

– I co wtedy…? – spytała ostrożnie Ewa.

– A co ma być? Pałac jest wart fortunę, ty wiesz, co tu można urządzić?! Nie jakiś tam idiotyczny hotel dla świrów, tylko kasyno, baseny, pokoje z luksusowym nowoczesnym wyposażeniem i co tylko wpadnie do głowy! – odparł chłopak pełnym entuzjazmu i rozmarzenia głosem. – A to wszystko moje, rozumiesz?

– Ale twój dziadek darzy Pałac i te wszystkie dzieła sztuki takim szacunkiem…

– Więc pochowamy go w rodzinnej krypcie z właściwym szacunkiem! Im prędzej, tym lepiej…

Ignacy Sęp-Moczarowski wycofał się ostrożnie z apartamentu i cicho przymknął drzwi. Przez długą chwilę stał jak skamieniały. Może naprawdę nadeszła jego pora? A może Władek tylko tak mówił, udając przed dziewczyną kogoś, kim wcale nie był? Mógłby aż tak się mylić co do wnuka…? Tak czy inaczej, nadeszła pora, by podjąć poważne decyzje.

Przemyślane, bo hrabia nie lubił zdawać się w żadnej kwestii na przypadek. Lecz przypadek ma to do siebie, że wszystkich obdziela swymi względami po równo, nie czyniąc wyjątku dla arystokratów. Tym razem miał się objawić, i to niebawem, w postaci nieoczekiwanych gości, którzy wcześniej nawet nie słyszeli o Moczarowiskach…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Dopóki chory oddycha, jest nadzieja (łac.).