Pamiętam tylko ogień - Musiałowicz Anna - ebook + audiobook + książka

Pamiętam tylko ogień ebook i audiobook

Musiałowicz Anna

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego razu ciotka Konstancja budzi się i orientuje, że wymazało ją ze wszystkich rodzinnych zdjęć. Jakby nigdy nie należała do rodziny. Co kryje się za tym zdarzeniem? Rozwiązanie tajemnicy pomoże jej ustalić Malutka – ukochana siostrzenica. Czy odpowiedź skrywa się w zakamarkach pamięci? A może w dawno wypartych traumach?

Nowa powieść Anny Musiałowicz jest „zwyczajnie niezwykła”: oczarowuje melancholią, prozą życia i tajemnicą, która zmienia wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Zuzanna Galia

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pamiętam tylko ogień

Anna Musiałowicz

Wydawnictwo: Pulp Books

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka

Redaktorka: Marta Sobiecka

Korektorka: Joanna Kłos

Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski

Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski

Projekt i pracowanie ebooka: Katarzyna Rek

Lektorka wersji audio: Zuzanna Galia

ISBN 978-83-974645-4-4

PULPBOOKS SP. Z O.O.

ul. Łagiewnicka 121

91-863 Łódź

www.pulpbooks.pl

ŁÓDŹ 2025

WYDANIE PIERWSZE

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

COPYRIGHT © by Anna Musiałowicz

COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2025

1

Patrzę w lustro i widzę twarz mojej matki. Na stoliku stoi jej zdjęcie oprawione w drewnianą ramkę. Ten portret zrobiłam jej rok temu, jeszcze zanim choroba odcisnęła na niej piętno. Porównuję moje odbicie na tafli srebrnego szkła z jej wizerunkiem za matową szybką. Widzę tę samą linię czoła, może w moim przypadku bardziej wypukłą, z trzema poziomymi zmarszczkami, które niby niewydarzona pięciolinia czekają, aż ktoś zapisze na nich melodię doświadczeń i emocji tych radośniejszych, kiedy człowiek intensywnie jak dziecko potrafił zadziwić się otaczającym światem, zachwycić i otworzyć szerzej oczy, by nie umknęło nic z piękna na zewnątrz. Znajdują się na nim też dwie pionowe zmarszczki, jedna głębsza, druga niemal niewidoczna od ściągania brwi, nie tylko w gniewie, nie tylko w skupieniu, lecz przede wszystkim wtedy, gdy wzrok zaczął się psuć, litery rozmazywały przed oczami, a okulary leżały zbyt daleko, by po nie sięgnąć i bez niepotrzebnego mrużenia oczu przeczytać tekst.

Oczy. Mamy podobny kształt, ja ciut ciemniejszy odcień tęczówki, ale spojrzenie równie nieśmiałe i niespokojne. Powiedziano mi kiedyś, że moje oczy mają kolor wody. Pomyślałam, że może jeśli zestawimy tę barwę z barwą u mojej matki, dostrzeżemy, że są jak oceany: w pierwszym wrażeniu jednakowe, lecz gdy chcieć wniknąć w ich głębię, wpłyniemy w otchłanie zamieszkałe przez zupełnie inne stworzenia, demony raczej, gdzie światło dociera, rozjaśniając smugami jedynie niewielkie fragmenty tego, co jest do ukazania, niknąc w załomach, a im bardziej chcemy się zanurzyć, tym silniej błękit zamienia się w czerń. Kiedy się śmiejemy, robią nam się kurze łapki. Gdy byłam młodsza, uważałam, że są rozkoszne. Dziś wolałabym mieć gładką skórę. Ona pewnie też kiedyś chciała.

Nosy mamy ani ładne, ani brzydkie. Nie dodają nam uroku, ale z pewnością charakteru. Nos mojej matki jest bardziej porowaty, na zdjęciu ciut większy niż mój, ale gdyby porównać jej fotografie z młodości z moimi aktualnymi, zdaje się identyczny.

Usta mamy zupełnie inne. Jej, nienawykłe do uśmiechu, sprawiły, że skóra wokół nich obwisła nieładnie i pociągnęła w dół policzki. U mnie układają się inaczej, nawet w chwilach powagi kąciki lekko się unoszą, nadając mojej twarzy cyniczny wyraz. Mam nadzieję, że zestarzeję się ładniej niż ona.

Tak, w lustrze odbija się twarz mojej matki, tyle że młodsza, naznaczona innymi doświadczeniami, wciąż mniejszą ich liczbą (choć to wcale nie takie pewne), które wyryły na niej adekwatną ilość bruzd i zmarszczek, namalowały ciemne plamy na policzkach, przy uszach i pod górną linią włosów. Wydaje mi się, że obydwie mamy za duże zakola, ale przyzwyczaiłam się do nich. Czasem, by je zatuszować, wyjmuję pędzel z kosmetyczki, sięgam po bronzer i nakładam go na skórę pokrytą włosami delikatnymi jak u niemowlaka. A jednak rosną w tym miejscu, plątając się z włosiem z pędzla podczas nakładania pudru. Życzyłabym sobie, by były gęstsze i ciemniejsze. W ogóle życzyłabym sobie, by moje włosy zgęstniały i były takie jak dwadzieścia lat temu, gdy spływały za ramiona, a miałam ich tyle, że nie sposób było złapać je w garść. „Młodość jest piękna” – powiedziała mi wówczas o dekadę starsza koleżanka. Dziesięć lat – wtedy wydawało się to wiele, było przecież jak połowa mojego życia, ta połowa, która oddzielała dzieciństwo od szalonego etapu dojrzewania, podejmowania pierwszych dorosłych decyzji i odnajdowania swojego celu w życiu. Może niekoniecznie tego ostatniego, bo to się zmieniało wraz z okolicznościami, lecz dekada z perspektywy czasu okazała się ledwie chwilą, odczuwaną jak miesiąc – od wypłaty do wypłaty, od dwójki z przodu do trójki, od trójki do czwórki, od czwórki…

Sięgam do kosmetyczki po pomadkę, szybkim, niedbałym ruchem maluję wargi. Nakładam jasny kolor – nie będzie widać ewentualnych niedoskonałości. Pewnie i tak zliżę ją z ust, nim dojadę na miejsce. Bez znaczenia. Równie dobrze mogłabym oszczędzić sobie tego elementu makijażu. Używam jednak pomadki uparcie, bo zbyt często pierzchną mi wargi, skóra nieestetycznie się łuszczy, a ja przygryzam jej suche fragmenty, czasem tworząc rany. Jeśli mam coś na ustach, spowalniam ten proces.

Jeszcze szybkie spojrzenie w lustro. Lewe oko mam nierówno pomalowane, choć wątpię, by ktoś zanotował ten fakt. Zresztą tam, gdzie jadę, nikogo nie obchodzi mój wygląd, a już na pewno nie to, że ręka mi się omsknęła, gdy rysowałam czarną kreskę na górnej powiece. Zaciskam zęby. Mimo braku znaczenia, braku sensu dbania o to, jak się będę prezentować, pochylam się i koniuszkiem palca staram się ciut rozetrzeć eyeliner. Zahaczam o obficie wytuszowane rzęsy. Sklejają się ze sobą. Sykam z irytacją, biorąc do ręki nożyczki do paznokci i próbując nimi rozdzielić włoski. Grzebyk do rzęs zapodział się lata temu. Nie czułam potrzeby kupienia nowego. Ostatni raz zerkam w lustro, skąd patrzy na mnie młodsza twarz mojej matki. Może wraz z genami dostałam od niej pamięć o wydarzeniach, których świadkiem nigdy nie byłam, a pamiętam je, jakby były moje. A może opowiedziała mi je kiedyś, a ja w wyobraźni nie tyle odtworzyłam, ile stworzyłam je na nowo, nadając biorącym w nich udział ludziom twarze z czarno-białych zdjęć, dodałam im kolory – beż, róż, a czasem i czerwień płonących rumieńców, niektóre wymyśliłam od początku, miłe osoby obdarzyłam szlachetnymi rysami, te niewzbudzające sympatii ostro zakończonymi nosami, niezdrową bladością czy sinymi worami pod małymi świńskimi oczkami, patrzącymi albo z nadmierną zawiścią na otoczenie, albo z podłością, która wyrażała się też w zakrzywieniu ust.

Nadawałam kształty ciałom tych ludzi. Ubierałam ich. Pamiętałam, żeby uczynić ich niższymi, niż chciałabym ich widzieć, byłam bowiem od nich młodsza, a czułam się mniejsza. Mimo moich stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu zdawali się patrzeć na mnie z góry – wiedzący lepiej, rozumiejący więcej, przeżywający bardziej, częściej, intensywniej. Lecz wspomnienia mojej matki nakazywały mi odwzorować ich takich, jakimi powinni być. Nawet mężczyźni potrafili sięgać mi do ramion, wciąż jednak górowali nad swoimi małżonkami, nad współpracownikami, nad towarzyszami męskich rozmów, zabaw czy innych atrakcji niedostępnych płci żeńskiej. Wciąż wyobrażam sobie moich przodków z perspektywy dziecka, którym dawno nie jestem, i żałuję, że mogę ich sobie tylko wymyślić, a nie pamiętać. Że obraz tych ludzi nie pojawia się w moim umyśle tak wyraźnie jak w tej chwili odbicie mojej twarzy w lustrze. Na moment ulegam złudzeniu, że widzę w nim nie siebie, lecz mamę.

Sięgam po klucze – te od domu i od auta – leżące na stole, wrzucam je do torebki, gdzie giną w przepaściach wypełnionych chusteczkami higienicznymi, telefonem komórkowym, portfelem, drobniakami, które się z niego wysypały, okularami, ładowarką do telefonu, prawie nigdy nieużywanym notesem, długopisami, agrafkami, pięcioma pomadkami, pogiętymi wizytówkami i ulotkami, i Bóg wie czym jeszcze, ale choć nie pamiętam co to, na pewno okaże się w jakiejś sytuacji niezastąpione. Zarzucam torebkę na ramię, wkładam buty, prawy dwukrotnie, bo wkładka w nim się podwinęła i musiałam poprawić, i wybiegam na klatkę schodową, głośno trzaskając drzwiami. Chcę zamknąć drzwi na klucz, lecz te znajdują się w torebce, gdzieś na dnie, w labiryncie rzeczy niezbędnych, teraz zupełnie niepotrzebnych. Klnę na bałagan, potrząsając torbą, by się upewnić, że wzięłam klucze ze sobą, a nie leżą cały czas na stole, bo tylko zdawało mi się, że miałam je w rękach. Brzęczą. Przykucam, kładę torbę na posadzce i wyjmuję z niej sam kabel od ładowarki (wtyczka zniknęła w czeluściach), pognieciony notes, w którym znajduję zatyczkę od pomadki, aż w końcu udaje mi się je namacać. Nie wiem, po co w ogóle je tu wrzucałam. Gdy drzwi są już zamknięte na oba zamki, dla pewności naciskam klamkę i wyruszam w dół klatki schodowej, stukając obcasami w lastryko. Czasem, gdy nikt nie widzi, ostrzę o krawędź stopnia noże kuchenne. Ostrzałkę zagubiłam kilka lat temu, tak jak grzebyk do rzęs. I też uznałam, że wcale nie jest niezbędna. Nim dotrę do samochodu, uświadamiam sobie, że znów wrzuciłam klucze do torebki i czeka mnie rytuał ich odnajdowania. Za każdym razem to samo. Bez pomyślunku. Bez refleksji. Jakby mózg odłączał mi się na moment, kiedy zamknę to, co ma zostać zamknięte, a zaoszczędzenie sobie tych kilku chwil zmarnowanych na grzebanie w torebce było ponad moje siły. Ponad zdolność zwykłego trzymania kluczy w dłoni.

Kładę torbę na dach mojej „Biedronki” i rozpoczynam ceremonię poszukiwań. Dobrze, że nie pada. Czerwony opel dzielnie trzyma się na czterech kołach, choć obawiam się, że pewnego dnia podwozie odpadnie, bo gnije. Znajomy od piętnastu lat co roku podbija mi przegląd, ostrzegając, że to ostatni raz, a ja obiecuję, że zrobię z Biedronką porządek. Potem mija miesiąc, drugi, trzeci… aż w końcu mija rok i powtarzamy rytuał zapewnień. Ważne, że pieczątka jest. I hamulce wciąż działają. Widocznie lubię rytuały, nawet jeśli nie są dla mnie dobre.

Gdy w końcu udaje mi się wsiąść do auta, dwa razy się odwracam, by sprawdzić, czy torebka leży na tylnym siedzeniu. Zdarzyło mi się zostawić ją na dachu. Znalazł ją sąsiad, o czym dowiedziałam się, dopiero kiedy zawiadomiłam policję o kradzieży. Facet zostawił kartkę w drzwiach z informacją o tym, gdzie mam jej szukać, jednak nim dotarłam do mieszkania, zdążyłam narobić paniki, jakby co najmniej urwało mi głowę. W tamtym momencie na pewno ją straciłam.

Torebka leży spokojnie na tylnym siedzeniu, a ja wiem, że gdy ruszę, spadnie na podłogę. Mam nadzieję, że zapięłam ją i oszczędzę sobie zbierania jej zawartości spod fotela. Znam siebie jednak na tyle, że nie powinnam się łudzić.

Przekręcam kluczyk w stacyjce, najpierw do połowy, żeby świece się nagrzały, gdy część kontrolek gaśnie, dopełniam uruchamiania silnika. Odpala bez problemu. Może i gnije ta moja Biedronka, ale serducho ma silne. Liczę na to, że uda jej się jeszcze przejść kolejny przegląd. Odtwarzacz płyt uruchamia się automatycznie i z głośników sączy się stare, dobre Aerosmith. Będę śpiewać podczas jazdy, zapominając, że gdy stanę na światłach, moje wycie usłyszą przechodnie. Nim wrzucę wsteczny i wyjadę z parkingu, zerkam w lusterka i macham starszemu panu z psem. Pies wygląda, jakby miał tyle samo lat co jego właściciel. Mam wrażenie, że powinien dawno temu zdechnąć, ale trzyma się życia, by i starszy pan nie odszedł jeszcze z tego świata. A ten ściska go w ramionach z miłością, jakiej może by nie umiał okazać drugiemu człowiekowi, ale pupilowi tak. Pies nie jest już w stanie chodzić samodzielnie, więc staruszek wynosi go na spacery. Wzrusza mnie ten widok. Mieszkam tu ponad dziesięć lat i jeszcze nie zlokalizowałam ich dokładnego adresu. Nawet bloku, którego są lokatorami, nie jestem stuprocentowo pewna. Czasem zamieniamy kilka grzecznościowych słów. Teraz uśmiechają się do mnie – tak, mam wrażenie, że pies swoją mordką się radośnie szczerzy – pan starszy unosi dłoń, wyciągając kciuk do góry. „Jedź bezpiecznie” – zdają się wymawiać jego usta. No to w drogę – wrzucam wsteczny i naciskam pedał gazu.

W zależności od natężenia ruchu droga na Makową zajmuje mi od pięciu do piętnastu minut. Najbardziej nie lubię wyjazdu z osiedla. Szlaban otwiera się automatycznie – nie wiedzą o tym obcy, którzy przez lata zajmowali miejsca zarezerwowane dla mieszkańców, by uniknąć opłaty za parkowanie w centrum, i nie zwracali uwagi na ostrzeżenia o odholowaniu pojazdu, zresztą nigdy nieegzekwowane. Szlaban odgrywa rolę czysto symboliczną, ale działa. Wyjazd jest niefortunny – z lewej strony zwykli parkować klienci pobliskiego sklepu. Zasłaniają widok, a lustro przy drodze, mające poprawić widoczność, zazwyczaj jest zaparowane. Myślę, że stłuczka w tym miejscu to tylko kwestia czasu. Na szczęście nie da się tu rozwinąć dużej prędkości, więc straty nie powinny być znaczne. Raz tylko się wystraszyłam, że może dojść do tragedii, gdy nie zauważyłam motocyklisty mijającego sznur aut stojących przy chodniku. Facet zwyzywał mnie od najgorszych. Nie mam żalu.

Dziś światła są łaskawe, jadę zieloną falą przez centrum i z trudem udaje mi się utrzymywać dozwoloną przepisami prędkość. Ruch jest niewielki, nawet przechodniów widzę ledwie kilku. Steven Tyler w głośnikach deklaruje, że róż jest jego nową obsesją, Biedronka warczy, gdy wciskam gaz. Mam czas, by porozmawiać sama ze sobą, nim dotrę do domu mojej ciotki. Układam plan popołudnia, zakładając, że uda mi się dzisiejszą wizytę odbębnić w miarę szybko, odbywam w głowie rozmowę z szefem, tę, co czeka mnie po urlopie, znajduję odpowiedzi na pytania, których pewnie i tak mi nie zada, ale wolę być na nie przygotowana, sporządzam w pamięci listę zakupów i zastanawiam się, o czym istotnym zapomniałam. Tymczasem miejska zabudowa po obu stronach drogi ustępuje wiejskiej, choć wcale nie opuściłam miasta. Z odnowionej dwupasmówki skręcam w prawo – zapomniałam włączyć migacz – gdzie nie starsze niż dwudziestoletnie budynki bielą się tynkiem. Nawierzchnię ułożono ze zwykłych płyt chodnikowych, pełna jest dziur i innych wypaczeń. Zmniejszam prędkość. Gdy tu wjeżdżam, czasem odnoszę wrażenie, że znalazłam się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Że ktoś przeniósł mnie z tak dobrze mi znanego świata, zostawił miejsce, ale podmienił klocki, poustawiane na nim w mniej lub bardziej nieregularnych rzędach. Wychowałam się kilka przecznic dalej, w niewielkim budynku, który z racji konieczności musiał stać się wielorodzinny, gdzie systematycznie dokładano ściany, by wydzielić mieszkanka dla kolejnych zakładanych rodzin. Najpierw mieszkało tu rodzeństwo, potem kuzynostwo, w pewnym momencie tak odległe, że więzy pokrewieństwa osłabły do tego stopnia, że byle podmuch wiatru mógł zerwać je jak pajęczynę. Jeszcze przed moim urodzeniem ze strychu zrobiono kolejny lokal, już za mojego życia wyrosły pokoje, dobudowywane do najstarszej części budynku, tworząc z niego nieforemną bryłę, wynik działań szalonego architekta. Nawet tynk każdej części, a czasem jego brak, uwidaczniał, że pierwotnie wspólny dom rodziny o nazwisku zanikającym w kolejnych rodzących się pokoleniach stał się zlepkiem pomieszczeń dla ludzi, których DNA wciąż miało ze sobą na tyle zgodności, by odnaleźć wspólne korzenie. Lecz ich losy zdawały się splatać przypadkiem, często wbrew woli, a utrzymywanie relacji było wymuszone przez zbiorowe mieszkanie i nieuregulowany status prawny domu. Nikt nie wiedział, jakiej części jest właścicielem, i każdy czekał, aż ktoś inny weźmie się do sądowego wyprostowania tej kwestii.

Ciotka Konstancja wciąż mieszkała na tej posesji. Miała osobne wejście z tyłu budynku, z drzwiami, które wyglądały, jakby tyle co je zamontowano, w dodatku po łebkach, choć wymieniono je dobre ćwierć wieku temu. Futryna zdawała się wciśnięta między cegły byle jak, pianka poliuretanowa wciąż tworzyła puchate węże, nie sposób było też nie dostrzec szczelin, przez które powietrze dostawało się do niewielkiego wiatrołapu, gdzie stała szafka na buty i wieszak. Ciotka starym zwyczajem zawsze kazała gościom ściągać obuwie. Miała dla nich przygotowane papcie w każdym chyba rozmiarze. Były i góralskie bambosze, i filcowe, i skórzane klapki, były i różowe puchate paputki i drewniaki – można by wymieniać do woli. W szafce znajdowała się kolekcja, której niejeden sklep obuwniczy mógłby pozazdrościć. Kiedyś się zastanawiałam, po co ciotce tyle par papci, bo nie widziałam, by prócz mnie ktoś ją odwiedzał. Potem sobie uświadomiłam, że kolekcja nie zmienia się od lat, że to pamiątka z czasów, kiedy nie mówiono o ciotce, że jest dziwaczką, a w każde imieniny mogła spodziewać się wizyt członków dalszej i bliższej rodziny, spragnionych rozmów, wódki i dobrego ciasta. Osamotnienie ciotki postępowało niezauważenie. Po prostu pewnego dnia okazało się, że nikt oprócz mojej matki nie przyszedł złożyć jej życzeń, a że i tak z roku na rok gości miała coraz mniej, nawet nie upiekła sernika. Przygotowała jedynie kruche ciasteczka, które zjadała potem sama przez tydzień, aż końcu wyschły, przestały jej smakować, więc wyrzuciła je przez okno, by rozdziobały je ptaki. Czasy się zmieniły, ale papcie w szafce pozostały.

Z wiatrołapu przechodziło się do mieszkalnej części budynku – najpierw do skromnej kuchni, całej w pożółkłej bieli. Kiedyś na ścianach wisiały lniane ręczniki, na których ciotka wyszywała hasła w stylu „Gość w dom, Bóg w dom”. Jako dziecko czytałam wszystkie, z zainteresowaniem przyglądając się haftowanym obrazkom dziewczynki z wałkiem w dłoni czy owoców z frunącą nad nimi pszczołą. W kuchni znajdowały się drzwi do pokoju, który służył i jako salon, i jako sypiania, a przy każdym kroku postawionym na drewnianej podłodze brzęczały szyby w witrynowych szafach, pamiętających pewnie dzieciństwo ciotki. Razem z moją mamą wychowała się w innej części tego wielorodzinnego budynku, ale po śmierci mojej babci, która nastąpiła stanowczo zbyt wcześnie, nagle i bezsensownie, gremialnie uznano, że nie potrzebuje dwupokojowego mieszkania z przestronną kuchnią, więc kuzynostwo przeprowadziło ją tutaj, upychając wszystko, co się dało, na dwudziestu kilku metrach kwadratowych. Szafka na buty oczywiście też przeszła ze starego mieszkania. Po tym jak mój ojciec opuścił mamę i mnie, po latach tułaczki po wynajmowanych mieszkaniach, przeprowadziłyśmy się do ciotki. I tak praktycznie spędzałyśmy tu całe dnie. Tłoczyłyśmy się na niewielkim spłachetku przestrzeni, wchodziłyśmy sobie w drogę, irytowałyśmy się nawykami, ale te kilkanaście miesięcy, aż nie wyjechałam na studia, wspominam jako najbarwniejszy i najszczęśliwszy okres w moim życiu.

Nie muszę pukać, gdy wchodzę do ciotki. Drzwi zazwyczaj zamyka tylko na noc, wierząc, że złodzieje za dnia nie kradną. Zresztą ktoś z pozostałych mieszkańców, podobno wciąż rodzina, zawsze kręci się po podwórku i na pewno przypilnuje wejścia. O słodka naiwności! Nie potrafię powiedzieć ciotce wprost, że każdy ma to gdzieś, czy i kto do niej wchodzi. Jeśli kogoś interesuje jej mieszkanie, to tylko po to, by zgarnąć je po jej śmierci. W każdym razie parkuję przed domem, przy zielonym płocie z grubego drutu. Biedronka zdaje się wzdychać, gdy wyłączam silnik. Kluczyki wrzucam do torebki i nim zdaję sobie z tego sprawę, wiem, że znów niepotrzebnie stracę czas, aby je odnaleźć, kiedy będę chciała wracać. Furtka otwiera się ciężko, do połowy, blokuje ją kępa trawy. Z jednego z okien patrzy na mnie twarz dziecka, którego imienia nie potrafię sobie przypomnieć. Zuzia? Zosia? Ciotka mi mówiła, lecz nie czuję się w obowiązku pamiętać każdego, kto się w tej rodzinie narodzi. Na ulicy pewnie przeszłabym obok niego obojętnie, nie rozpoznając matki tego dziecka, a żony mojego kuzyna, o którym wiem tylko tyle, że wyłysiał i za dużo pije. Idę na tył budynku. Drzwi zastaję otwarte, a ciotkę siedzącą przy stole. W dłoni trzyma lupę, którą przytyka raz do oka, raz do leżącej przed nią gazety. Rozwiązuje krzyżówkę. Nie odrywając się od zajęcia, omiata mnie wzrokiem, ruchem głowy wskazuje wejście do pokoju. Wydaje mi się, że mruczę pod nosem „dzień dobry”, ale możliwe, że w milczeniu mijam ciotkę i za jej plecami w samych skarpetkach wkraczam do ciemnego pokoju, pełnego niepotrzebnych mebli i bibelotów o wartości sentymentalnej znacznie przewyższającej tę obiektywną. Podchodzę do okna, rozsuwam ciężkie kotary, własnoręcznie uszyte przez ciotkę z brązowego sztywnego materiału, którego nie potrafię nazwać. Soczyście żółte, niemal pomarańczowe frędzelki, jakimi obszyła dół, tańczą nad podłogą, każdy w swoim rytmie, nieskładnie, czasem plącząc się ze sobą. Gdy byłam dzieckiem, uczyłam się na nich pleść warkoczyki. Dziwię się, że zasłona nie rozpadła się jeszcze ze starości i choć niemodna, wydaje się niezniszczona. Niezniszczalna.

Pokój rozjaśnia się. Promienie słońca oświetlają przeciwległą ścianę, na której wisi obraz w pozłacanej ramie. Przedstawia kobietę w otoczeniu amorków, śpiącą na szezlongu. Od zawsze ten obraz przyciągał mnie do siebie w jakiś osobliwy sposób. Nie mogłam oderwać wzroku od drapowanych tkanin, od dziecięcych skrzydlatych postaci, które zamiast wyglądać uroczo, zdawały mi się nieforemne, zwłaszcza ten jeden cherubinek, najbardziej przerażający, w lewym dolnym rogu. Zawstydzały mnie nagości, niby okryte tiulami, pozostawiającymi jednak całkiem gołe pośladki. Kobieta, której jeden z amorków nakłada wieniec na głowę, wygląda jak moja babcia w czasach młodości. Wydaje mi się, że podobny makijaż i fryzurę nosiło wówczas wiele kobiet, ale kiedy babcia umarła, zastanawiałam się, czy nie została zaklęta w to malowidło. Niby-śpiąca, nibymartwa, leżała w otoczeniu amorków, cherubinków, puttów, zwał jak zwał. Skoro nie widziałam ich na ziemi, obraz musiał przedstawiać ją, jak poszła do nieba. Istniał, nim babcia umarła, więc pewnie był przeklęty. Uważałam, że stał się on przepowiednią śmierci mojej babci, spełnioną w odrażający sposób, ale oddającą jej młode, gładkie rysy, zgrabną kibić i święty spokój, którego tak zawsze pragnęła. Czy właśnie tak wygląda raj? Czy pomiędzy ramami dosłownie przedstawiono wieczny odpoczynek? Obraz odczarowałam sobie, gdy na identyczną reprodukcję natknęłam się na studiach, najpierw gdy szukałam stancji, a potem w domach kilku starszych osób, gdy dorabiałam sobie do stypendium, myjąc okna i wyprowadzając psy. Pamiętam moją pierwszą reakcję, kiedy zobaczyłam obraz na innej niż dotychczas ścianie. Zaniepokoił mnie jeszcze bardziej niż zwykle, gdyż uznałam, że babcia chce mnie śledzić zza grobu. Że pilnuje każdego mojego kroku, obserwuje, niezadowolona z tego, czego jest świadkiem. Że daje mi znaki, bym nigdy nie poczuła się pewnie, że gdzieś tam z góry ocenia surowym okiem moje uczynki i nie może swoim gołodupnym amorkom pochwalić się swoją wnuczką. Błogi uśmiech na jej twarzy wyrażał cynizm, a półprzymknięte oczy – naganę. Nigdy nie wpadłam na to, że może czuwa nade mną i jak anioł stróż strzeże mnie od złego. Po latach, kiedy dostęp do internetu stał się powszechny, postanowiłam sprawdzić historię tego obrazu. Sen o małżeństwie czy Ślubne marzenie, twórca – Hans Zacka – mówiły wyszukiwarki. Złowieszcza magia wizerunku kobiety ulotniła się, gdy z ironią stwierdziłam, że sam tytuł to już horror, a w rysach śniącej zaczęłam dostrzegać twarz nie babci, a ciotki, która o małżeństwie marzyła, ale spełnienia w tym aspekcie nie zaznała.

– Chcesz zupy? – dobiega mnie głos z kuchni.

Ciotka Konstancja zawsze ma zupę, gdyż wychodzi z założenia, że jest nią w stanie obdzielić każdą liczbę gości. Ziemniaków może zabraknąć, mięsa też, ale zupy starczy dla każdego. Tyle tylko, że od dawna nie ma dla kogo. A może dzieciaki od kuzynów czasem tu przychodzą?

– Nie, dziękuję – odpowiadam, ale wiem, że moje słowa trafiają w próżnię. Ciotka już szura krzesłem, stuka garnkiem, słyszę syk zapalanego na kuchence gazu. – Jaka jest?

– Warzywna. Dużo kalafiora. Lubisz.

Lubię. Zastanawiam się przez chwilę, czy spodziewając się mojej wizyty, ugotowała ją z myślą o mnie. Dziwna jest ciotka, nie umie okazywać miłości, a raczej robi to w szorstki sposób, niedostrzegalnymi dla niewtajemniczonych gestami, jak dołożenie tego kalafiora do zupy. Jeśli zaraz ze spiżarki przyniesie słoik z kompotem śliwkowym, to znak, że po swojemu tęskniła za mną i cieszy się z moich odwiedzin. W przeciwnym razie kalafior nic nie znaczy. Zresztą kto ją tam wie…

Zapominam o sztywnej zasłonie, o obrazie i w akompaniamencie szyb drżących w witrynach wracam do kuchni.

– Mogę ci w stołowym podać – mówi.

Ten zagracony pokoik w zależności od okoliczności stawał się stołowym, salonem, sypialnią, gościnnym. Zastanawiam się, z ilu pomieszczeń Konstancja korzystała w młodości i jak wiele z dawnych czasów musiała pomieścić na tej niewielkiej przestrzeni. Trudno mi wyobrazić sobie, że mieszkała tu z moją mamą. A już za zupełnie absurdalne uważam to, że i ja dawno temu się tu z nimi gnieździłam.

– Nie trzeba. Zjem tutaj.

Wydawało mi się, że nie jestem głodna, ale zapach gotowanych warzyw sprawia, że w brzuchu zaczyna mi burczeć, a do ust napływa ślina. Siadam przy stole, zerkam w magazyn z krzyżówkami. Podoba mi się charakter pisma ciotki Konstancji. Stawia równe litery, lekko pochylone w prawo, ich kształtowi bliżej do trójkątów, nawet owale są jakby szpiczaste. Moja matka miała pismo okrągłe, odnosiło się wrażenie, że napisany przez nią tekst składa się z samych bąbelków. Ja bazgrolę jak kura pazurem, nie mogąc zdecydować się na jednolity wygląd znaków. Częściej korzystam z klawiatury niż z długopisu, więc nie mam potrzeby ćwiczenia się w kaligrafii. Zanim ciotka postawi parujący talerz przed moim nosem, zdążę przeczytać kilka haseł w krzyżówce i stwierdzić, że jestem głupia. Mało oczytana – poprawiam siebie, pamiętając, że nieświadomość koduje, gdy sami siebie obrażamy i w najmniej oczekiwanych chwilach potrafi się zemścić, odbierając pewność siebie czy przekonanie o własnej racji. Nie dość oczytana, by rozwiązywać krzyżówki – uszczegóławiam, by nie pozostawić nieświadomości pola do popisu, by nie wzbudziła we mnie niepokoju czy wątpliwości, jeśli nie potrafiłabym zebrać dostatecznej liczby argumentów i uwierzyć we własne słowa, które w innych okolicznościach nie podlegałyby żadnej dyskusji. Ćwiczcie umysł – przypominają mi się zalecenia dawnego profesora z uczelni – rozwiązujcie krzyżówki! A potem odtwarzam w pamięci bzdurną historię, opowiadaną przez niego do znudzenia, jak to w pociągu jakaś kobieta zachwyciła się jego dziadkiem, który w szkole powszechnej ledwo nauczył się pisać i liczyć, ale rozległą wiedzę nabywał właśnie z krzyżówek. Wedle słów profesora kobieta została oczarowana strzemiączkiem – odpowiedzią na pytanie o najmniejszą kość w ciele człowieka. Odruchowo drapię się w ucho.

– Już to zabieram. – Ciotka chwyta magazyn i odkłada go na szafkę kuchenną. Ja, z łyżką w dłoni, zaciągam się zapachem zupy i dmucham, by ostygła. – Byłaś u mamy? – rzuca mimochodem, siadając po przeciwległej stronie stołu.

– Byłam.

– I jak ona się czuje?

Drętwieję. Ciotce znów się coś pomieszało. Jak się czuje? Mama nie żyje od prawie roku, zmarła na raka płuc. Wczoraj byłam na cmentarzu zapalić znicz. Nie wiem, co odpowiedzieć. Milczę. Ciotka patrzy na mnie wyczekująco. Zanurzam łyżkę w zupie, mieszam i znów dmucham.

– No jak jej jest?

Jestem skołowana. Mam jej przypomnieć o chorobie, która zakończyła się śmiercią? Po prawdzie się zastanawiam, czy to już demencja, czy może jakaś forma wyparcia. Z mamą były zawsze bardzo blisko, a ciotka na pogrzebie zachowywała się tak, jakby nic wielkiego się nie stało. Bardziej opłakiwała psa, gdy wpadł pod samochód, niż utratę swojej siostry.

– Nie wiem – odpowiadam w końcu, siorbiąc zupę z łyżeczki. Parzy mi górną wargę.

– Jak nie wiesz? Nie rozmawiasz z nią? – dziwi się, a w jej głosie słychać naganę.

– Nie. – Chcę zmienić temat rozmowy. – Bardzo dobra zupa. Nikt nie gotuje tak jak ciocia.

– Strychniny dodałam.

– Co?!

Ciotka Konstancja zaczyna się śmiać. Przypomina w tej chwili wulkan przed erupcją. Najpierw się trzęsie, potem robi się czerwona, ale nie potrafi powstrzymać wybuchu. Śmieje się głośno, gardłowo. Wygląda obrzydliwie, gdy ślina na zębach gęstnieje i czasem z haustami wydychanego powietrza wydobywa się z ust.

– Na żartach się, malutka, nie znasz? – Ociera łzy z kącików oczu. Bawi ją moja reakcja.

Czuję się skrępowana. Skupiam się na zupie. Nabieram na łyżkę i dmucham, żeby przestygła na tyle, bym mogła zająć usta jedzeniem, nie rozmową. „Dziwaczka”, „zakręcona”, „nienormalna” – przypominają mi się niektóre określenia, jakie w życiu usłyszałam o ciotce. Gdy byłam dzieckiem, kojarzyła mi się z wiosną. Ubierała się i zachowywała zupełnie inaczej niż wszystkie dorosłe kobiety, które dane mi było wówczas poznać. W powłóczystych sukniach, z głową pokrytą długimi lokami – przez większą część życia robiła sobie trwałą – zdawała się tańczyć, zamiast chodzić, śpiewać, zamiast mówić, najprostsze prace wykonywała, jakby tworzyła dzieła sztuki. Jej inność była intrygująca, pełna radości i wolności od oceny postronnych osób. Wszyscy przy ciotce Konstancji zdawali się banalni, nudni, aż irytowali. Ona błyszczała i tylko czekałam, aż pewnego dnia zdejmie bluzkę i zobaczę, że chowa pod nią skrzydła. Gdy zaczęłam dorastać, stopniowo przejmowałam punkt widzenia wszystkich tych, dla których inność okazywała się wadą. Ciotka była dziwaczką i czasem się wstydziłam do niej przyznać.

Konstancja nagle milknie i przygląda mi się badawczo.

– Malutka, co ci?

Zaciskam zęby, by nie syknąć, że dawno przestałam być malutka. I nadal nie wiem, czy zapomniała, że mama nie żyje, że kilkanaście miesięcy temu prosiła, bym zamówiła na jej pogrzeb wiązankę od niej, koniecznie z fiołków (nie było, zamieniłam na irysy). Nie bawi mnie jej poczucie humoru. Ciotka poważnieje.

– Malutka, nie złość się. Stara baba jestem, to i czasem głupoty wygaduję. – Milknie, czekając na moją reakcję. Biorę łyżkę zupy do ust, nawet nie spoglądam na ciocię Konstancję, choć w głębi kiełkuje poczucie winy, że nie powinnam jej tak traktować. Po chwili odzywa się: – Zupa dobra?

– Bardzo dobra – odpowiadam szczerze.

– Cieszę się. Nawet ze strychniną?

Teraz i mi uśmiech wypełza na twarz. Dziwię się swojej poprzedniej reakcji, była przesadzona. Na szczęście nie zepsuła mi apetytu.

– Nawet ze strychniną.

– To jak, byłaś u mamy? – Nagle to pytanie nabiera całkiem innego sensu. Byłam, oczywiście, że byłam. Jej grób to obecnie jedno z miejsc, gdzie mogę ją spotykać. Są jeszcze zdjęcia, numer telefonu zapisany w komórce, parasol zostawiony w przedpokoju i kilka innych rzeczy, które nie pozwoliły jej odejść ostatecznie. Nic się ciotce nie pomieszało.

– Tak.

– Co mówiła?

– Milczała jak grób – odpowiadam i obie wybuchamy gromkim śmiechem.

Ciotka nie wygląda już obrzydliwie, choć rechocze tak, że aż się zgina wpół. Krzywe zęby sprawiają komiczne wrażenie, ale twarz nabiera łagodności. Nie przypomina co prawda wiosny, raczej marzannę po przejściach czy przepływach może.

– Poczekaj jeszcze trochę, pewnie zacznie mówić, a wtedy poznasz tajemnice.

– Jakie tajemnice? – pytam zaciekawiona, bo wydawało mi się, że mama nigdy nic przede mną nie ukrywała. Oprócz choroby oczywiście.

– Takie tam… – Ciocia macha ręką i na chwilę odwraca się do mnie tyłem. – W naszej rodzinie kobiety są wrażliwe. Czasem czują i widzą więcej.

– Jesteśmy czarownicami? – żartuję i puszczam cioci oko.

– To by było za proste. – Teraz ona mruga znacząco.

Mama umarła niecały rok temu na raka, do którego nie przyznała się chyba nikomu, a przynajmniej nie mnie. Owszem, kaszlała, ale łatwo było to zrzucić na wypalane w ilościach hurtowych papierosy, schudła, osłabła, ale cały czas twierdziła, że wszystko z nią dobrze. Nie potrafiłam jej doprosić, by zrobiła sobie choćby podstawowe badania. Po wszystkim – jak można byłoby określić czas, kiedy umierała – okazało się, że u lekarza spędziła dużo więcej czasu, niż mogłabym przypuszczać. Diagnozę miała usłyszeć trzy miesiące przed śmiercią. Przerzuty były już podobno wszędzie. Oczywiście zaproponowano jej leczenie, jakąś chemię czy coś, chyba raczej paliatyw, ale stwierdziła, że te ostatnie tygodnie woli spędzić w domu, nie w szpitalu, i jeszcze się „nażyć”. Nieświadoma tego, co się dzieje z moją mamą, irytowałam się, gdy wpadała bez zapowiedzi i wychodziła późną nocą. Potrafiła przesiedzieć w milczeniu kilka godzin i tylko mnie obserwować. „Chcę się napatrzyć na moją piękną córkę” – odpowiadała spokojnie, nie zważając na to, że na nią burczę. Namówiła mnie na weekend nad morzem – nigdy tam nie była. Spacerowałyśmy w Jarosławcu, przechadzając się opustoszałymi po sezonie uliczkami, a ja zamiast czerpać radość z ostatnich chwil z moją matką, nie odrywałam się od telefonu. Drażniła swą nachalnością, nagłą potrzebą bycia przy mnie bez ustanku, odnosiłam wrażenie, że nie mogę przez nią oddychać. Pewnego dnia nie zadzwoniła rano, a ja poczułam ukłucie w sercu. Potem odebrałam połączenie ze szpitala z wiadomością, że mama nie żyje. O jej chorobie dowiedziałam się na korytarzu na oddziale od ciotki Konstancji, która od momentu diagnozy podobno była informowana przez mamę o wszystkim. Gdy wbiegłam tam, nie do końca wierząc w to, co usłyszałam przez telefon, czekała na mnie. W kilku szorstkich słowach, jakby relacjonowała newsa z gazety, powiedziała mi, co zaszło, i obiecała, że więcej dowiem się w swoim czasie. Wszystkie sprawy, jakie trzeba było wyprostować, zostały wyprostowane, najważniejsze dokumenty leżały w szufladzie w komodzie, czekając na ten dzień. Mama wiedziała, że umiera, ale nie chciała mnie martwić. Nie chciała mnie martwić?! I nagle te wszystkie spotkania, dziwne rozmowy i przytłaczająca czułość, którą mi okazywała przez kilka tygodni, nabrały innego znaczenia. Teraz ja wyrzucałam sobie, że nie poświęciłam jej dość uwagi, że niczego nie zauważyłam. Nie zaczęłam płakać od razu. Gdy minął szok, a pierwsze łzy zaczęły wypływać mi z oczu, ciotka kazała mi się uspokoić, nie okazawszy ani grama współczucia. Wydawała mi się taka bezduszna, gdy mną dyrygowała, nakazując załatwić akt zgonu, potem iść do zakładu pogrzebowego i robić te wszystkie rzeczy, które człowiek robi, gdy nie do końca wierzy, że śmierć przyszła i kogoś zabrała, ale trzeba to formalnie usankcjonować. Początkowo miałam do niej o to żal. O to i jeszcze o to, że wiedziała o chorobie mamy, a nie wspomniała mi ani słowem. Nie pozwoliła się przygotować. „I na co by ci to było?” – zapytała, gdy jej to wygarnęłam w dzień pogrzebu. Próbowałam znaleźć odpowiedź, ale nie potrafiłam ubrać w słowa tego, co czułam. Nie rzuciłabym przecież wszystkiego, nie zyskałabym dla nas czasu, może jedynie ten telefon od szefa odbierałabym rzadziej. Ale czy na pewno? „No widzisz” – stwierdziła oschle, gdy milczałam, a w głowie miałam mętlik. Chciałam wykrzyczeć, że przecież jestem jej córką i powinnam o tym wiedzieć, ale ciotka odeszła, zostawiając mnie z kołowrotkiem myśli. „Nic nie powinnaś, nic nie musisz” – pewnie odpowiedziałaby swoim zwyczajem.

– Nalać ci jeszcze? – Ciotka stoi z chochlą nade mną.

– Nie, dziękuję – mówię i odsuwam od siebie talerz, żeby nie kusiła mnie dokładka.

Żołądek mam pełen, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Konstancja nie namawia, sprząta ze stołu. Ruchy ma zamaszyste, niezgrabne, zupełnie niepodobne do tych z czasów, gdy porównywałam ją do wiosny. Wkłada za dużo energii w prostą czynność. Przypomina mi w tym mamę. Milczymy przez chwilę obydwie. Już mam zapytać, czy potrzebuje czegoś konkretnego ode mnie – w końcu to ona dzwoniła z prośbą, bym przyjechała – czy chce tylko posiedzieć w towarzystwie – na to czas mam ograniczony, a wtedy ciotka podskakuje jak dziecko, stuka się w głowę i stwierdza:

– O mało bym zapomniała!

Znika za wąskimi drzwiami spiżarki, w których ledwo się mieści. Po minucie wraca z dwoma słoikami.

– Chwila cierpliwości, zaraz kompot będzie gotowy. Śliwki wyszły. Wolisz czereśnie czy jabłka? – Nie czeka na odpowiedź, podważa nakrętkę nożem, który zabrała ze zlewu, rozlega się syk. – Czereśnie. Jesteś przecież jak twoja matka.

Na podwórku pies zaczyna szczekać. Słychać go pomimo zamkniętych okien i drzwi.

– To ten od Jakubków – mówi ciotka Konstancja, a ja się zastanawiam, kim są Jakubkowie. – Pamiętasz? – dodaje, jakby słyszała moje pytanie w głowie. – Mąż kuzynki córki siostry twojego dziadka tak się nazywa. W zeszłym roku mieli dziesięciolecie ślubu.

Nie pamiętam. Myślę przez chwilę.

– Czyli kuzynka córki kuzynki mojej mamy to Jakubek? I twojej?

Ciotka zastanawia się.

– Tak, w sumie tak. Pogmatwane to. Mieszkają na drugim piętrze. Chcesz obejrzeć zdjęcia? Wyjaśnię ci to.

Chcę, ale bez wyjaśniania.

Biorę szklankę z kompotem i przy wtórze brzęczących witryn znów wkraczam do dużego pokoju, jak teraz mówi o nim ciotka. Siadam przy stole i bezwiednie wtykam palce w ażurowy, robiony na szydełku obrus.

– Nie rozciągaj. – Ciotka Konstancja wcale na mnie nie patrzy.

Splatam dłonie, by dziury nie kusiły, obserwuję, co się dzieje w kuchni, i czekam. Niecierpliwie. Gdy kawa się zaparzy, a ciastka – podejrzewam, że nie pierwszej świeżości – znajdą się na talerzu, ciotka kładzie wszystko na srebrną tackę i kołysząc biodrami tak, że niemal obija się nimi o futrynę, wkracza do pokoju. Zdecydowanie, aż ciastka przesuwają się na talerzu, prawie z niego spadając, stawia poczęstunek przede mną, zabiera niedopity kompot.

– Jeszcze cukier! – przypomina sobie.

– Nie słodzę. – Nie chcę jej fatygować. Ona też pija kawę gorzką.

– Daj się pochwalić, że mnie stać. – Mruga porozumiewawczo i wyjmuje z szafki nie tylko cukiernicę, ale i tabliczkę czekolady.

Nie odwijając jej z papierka, łamie ją i dopiero wtedy otwiera opakowanie. Wykłada kostki na ciastka, a ja, nie czekając na zachętę, częstuję się. Ciotka Konstancja w tym czasie sięga do kredensu i wyjmuje stare albumy. Każdy owinięty jest lnianym ręcznikiem, żeby się nie kurzył. Mimo to czuć zapach starego papieru, specyficzną woń starego kleju i bez względu na starania ciotki – kurzu. Jest jeszcze pudełko na luźne zdjęcia. Wygląda jak okładka dawnej księgi. W środku znajdują się starannie poukładane fotografie, na których odnajdę odciski palców moich przodków. Patrzę na zegarek. Nie mam tyle czasu, by siedzieć tu z ciotką i oglądać to wszystko. Wykonuję jakiś nerwowy ruch, ona przestaje wyciągać albumy z ręczników.

– Spieszy ci się gdzieś? – pyta.

Zastanawiam się, czy ciotka potrafi czytać w moich myślach i odkryje, gdy skłamię, że tak. Mam w planach na dziś kilka rzeczy, ale nieistotnych, mogłyby poczekać. Czasu nie mam, a raczej szkoda mi go na siedzenie z Konstancją – tak jak kiedyś było mi szkoda na pogawędki z mamą. Niekiedy tracę cierpliwość do niej, do jej powtarzanych w kółko opowieści, i dziś właśnie jest ten dzień, gdy czuję, że zbyt długi pobyt w tym domu wystawi moje nerwy na próbę. Zazwyczaj mogłabym godzinami przeglądać stare zdjęcia i poszukiwać w postaciach uchwyconych w czarno-białych, często pożółkłych kadrach podobieństwa do mojej rodziny. Do mnie, do mamy, do ciotki tylko – uświadamiam sobie, że reszta nie ma znaczenia.

– Tak średnio – odpowiadam. – Jeszcze trochę posiedzę, ale nie mam całego dnia.

Podsuwa mi talerz z ciastkami, biorę jedno do ręki, gryzę kawałek. Maślane, dobre, wbrew moim obawom wcale nie wysuszone.

– To nie będę wyciągać wszystkiego.

Na stole zostają trzy albumy i pudełko. Odchylam się na krześle, a ciotka kładzie przede mną oprawione w płótno tomisko. Kiedyś zapewne było zielone, dziś jest ciemne, wręcz brunatne, a zieleń przebija miejscami, tam, gdzie palce dotykały najmniej.

– Które to lata? – pytam, choć wiem, że pod każdym zdjęciem znajduje się mniej lub bardziej precyzyjna data, a nierzadko też opis.

– To w miarę świeże czasy – mówi ciotka.

– O, komunia mamy.

Otwieram album na chybił trafił i widzę moją matkę w przykrótkiej sukience, trzymającą w rękach świecę, książeczkę i czarny różaniec. Jej fryzury, na której spoczywa chyba mirtowy wianek, nie powstydziłaby się nawet księżniczka Leia. Przewracam strony, by zacząć oglądać od początku. Ciotka stoi za mną, zagląda mi przez ramię. Czuję jej nieświeży oddech i staram się nie skrzywić. Od kiedy ona tak śmierdzi?

– Można by się pomylić – mówi. Skisły odór, gdy wypowiada te słowa, ma w sobie nutę czułości.

– Z czym?

– Na zdjęciach z dzieciństwa wyglądacie identycznie.

– W życiu nie pozwoliłabym zrobić sobie czegoś takiego z włosami! – Udaję, że się oburzam.

Ciotka się śmieje.

– Nie dość, że BYŚ pozwoliła, to pozwoliłaś – akcentuje.

– Ja? Nigdy! – Śmiejemy się obie.

– A pamiętasz, jak… – zaczyna ciotka, a ja przyglądam się pierwszemu ze zdjęć w albumie. Jest prześwietlone.

Za mną rozpoczyna się opowieść o moich różnych dziwnych pomysłach, które wzbogacały matkę o siwe włosy. Oczywiście jedną z nich jest historia, jak chciałam pozbyć się grzywki i obcięłam ją tuż przy nasadzie włosów. Przez pół roku wyglądałam jak strach na wróble, ale potem, gdy włosy zaczęły odrastać, zyskałam całkiem pokaźną kolekcję kolorowych spinek, żebym mogła – tak jak chciałam – mieć odkryte czoło. Mama uważała, że jest za wysokie i brak grzywki odbiera mi urodę, jednak ciotka ofuknęła ją i stwierdziła, że ma mi pozwolić zadecydować. I decydowałam, wyglądając nie mniej fantazyjnie niż moja matka we fryzurze komunijnej. Jak ciotka na co dzień, gdy była młoda i udawała wiosnę. Mówiąc wprost – jak dziwoląg.

Pierwsze zdjęcie jest prześwietlone z prawej strony, z lewej – dla równowagi chyba – za ciemne. Przedstawia wiejskie podwórko, jakąś stodołę w tle, a przed budynkiem wóz przystrojony kwiatami. Łeb konia nie zmieścił się w kadrze, na bezgłowy korpus narzucone są wzorzyste tkaniny. Widzę tę fotografię nie pierwszy raz, ale zawsze żałuję, że nieudolny fotograf nie odszedł kilku kroków w tył.

– To twoi dziadkowie, pamiętasz?

Potakuję, choć ich twarze są zbyt rozmazane, by je rozpoznać, a i pamiętać ich takimi nie ma możliwości ani ciotka Konstancja, ani tym bardziej ja. Lecz im dłużej wpatruję się w fotografię, tym wyraźniej słyszę w mojej głowie kobiecy śmiech, tubalny głos mężczyzny, jakieś pokrzykiwania, rżenie koni i niespokojny stukot ich kopyt, gdy woźnica nie pozwala im ruszyć do przodu. Twarze stają się wyrazistsze, biel i czerń fotografii nabiera kolorów. Moja babcia ma włosy koloru pszenicy, co mnie dziwi, bo nawet na zdjęciu wydają się płowe, wręcz białe. Włosy dziadka również są jasne, niewiele różnią się od babcinych, choć zdjęcie wyciąga z nich tylko czerń. Dziadek ma zeza, dostrzegam to wyraźnie. Chwyta babcię za rękę, ściska ją mocno, za mocno, bo jest cały w nerwach. Przed chwilą wypił kieliszek samogonu dla odwagi. Babcię cisną trzewiczki, ale nie skarży się, bo piękniejszych nigdy nie miała na stopach. Nagły podmuch wiatru wsypuje im piach do oczu. Babcia mruga i ociera łzy. Niektórzy nieopatrznie odbierają jej gest jako żal po panieństwie, strach przed zamążpójściem, zaczynają życzyć szczęścia. Jakaś dziewczynka trzymana za rękę przez matkę – którąś z kuzynek pani lub pana młodego – patrzy pełnym uwielbienia wzrokiem na moją babcię. Ta uśmiecha się specjalnie do niej i posyła jej całusa.

– Aleś się zatopiła. – Ciotka Konstancja przerywa mi wizję.

– Lubię to zdjęcie – odpowiadam wymijająco, przewracając stronę w albumie.

– Jak będziesz mieć więcej czasu, opowiesz mi historię tego, co się wtedy działo. – Konstancja podsuwa mi talerz z ciastkami. Przesłyszałam się? Ja jej? – Ty opowiesz mi swoją wersję, a ja mam dla ciebie inne opowieści – kontynuuje.

Zamykam album ku rozczarowaniu ciotki.

– Muszę się zbierać – stwierdzam, patrząc na zegarek. Dwie godziny minęły jak z bicza strzelił. Zupełnie nie zauważyłam upływu czasu. Czyżbym zdążyła obejrzeć tylko jedno zdjęcie? Wstając od stołu, zwracam się do ciotki:

– Potrzebujesz czegoś? Mogę ci jutro przywieźć.

Konstancja zaczyna drobić do kuchni.

– Jakbyś mogła ze sklepu. – Sięga do szuflady po długopis. – Napiszę ci. Może być więcej niż jedna rzecz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Książkę współtworzyli

Agnieszka Włoka

REDAKTORKA PROWADZĄCA

Redaktorka naczelna wydawnictwa Pulp Books i magazynu PULP, publikuje w piśmie „Nowa Fantastyka”. Przeprowadza wywiady, moderuje spotkania autorskie i dużo rozmawia o książążkach „pomiędzy stronami”. Jako była bibliotekarka ma zdolność ogarniania rzeczy niemożliwych. Pisze opowiadania, recenzje, opiniuje teksty, prowadzi eventy, jest managerką Jakuba Ćwieka. Absolwentka szkoły improwizacji teatralnej – Impro Silesia, występuje ze swoją grupą „Tak wyszło”. Lubi koty, koty są miłe.

Marta Sobiecka

REDAKTORKA

Rocznik 1990. Absolwentka dziennikarstwa oraz filozofii na UKW w Bydgoszczy. Publikowała prozę i publicystykę na łamach m.in. „Nowej Fantastyki”, „Nieznanego Świata”, „Fenixa. Antologii”.

W 2019 roku wyróżniona w konkursie Pigmalion Fantastyki. W 2022 nominowana do nagrody Reflektor przyznawanej przez redakcję „Nowej Fantastyki”. W 2021 roku wydała cyberpunkowy zbiór opowiadań „Algorytm życia”, w którym po raz pierwszy pojawia się oficer Kaori Nakamura. „Chindōgu” to kontynuacja przygód japońskiej policjantki. Na co dzień pracuje jako redaktorka i korektorka.

Joanna Kłos

KOREKTORKA

Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.

Piotr Sokołowski

ILUSTRATOR

Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.

Zuzanna Galia

LEKTORKA

Aktorka, lektorka, reżyserka dubbingu. Swoją przygodę z pracą przed mikrofonem zaczęła jako dziecko i kontynuuje ją nieprzerwanie do dziś. Z radością udziela głosu rozmaitym postaciom z filmów, seriali i gier, wciela się w role w słuchowiskach radiowych i czyta audiobooki, zarówno te dla starszych, jak i dla młodszych słuchaczy. Pisze także polskie dialogi i piosenki do produkcji dubbingowych. Prywatnie amatorka podróżóży, muzyki i czworonożnych przyjaciół.

Katarzyna Rek

SKŁAD / E-BOOK

Rek Profesjonalnym przygotowaniem e-booków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Szwecji, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24