Pamiętnik Mroczka - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Pamiętnik Mroczka ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Obyczajowość szlacheckiej Rzeczpospolitej czasów panowania Jana III Sobieskiego. Wielka miłość, różnice społeczne i fragment historii Polski.
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

 

PAMIĘTNIK MROCZKA

 

1957

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

 

Okładkę projektował

ANDRZEJ KOWALEWSKI

 

Przygotował do druku wg wydania z 1817 r.i przypisami opatrzyłJÓZEF LECH KOWALCZYK

 

Redaktor techniczny: JOANNA ZALESKAKorektor: MARIA BELNIAK

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZAWarszawa 1957

 

Wyd I. Nakład 70.205 egz Pap. rol mat. kl. V 70 g.120 cm Oddano do składu 12.XI.1956 r. Podpis, do druku12 I.1957 r. Druk ukończono w styczniu 1957 r. Ark.druk. 8 5, wyd. 7,5 Wojsk Zakl. Graf. W-wa. Nr zam.0014 z dn. 17.XI.56 r, B-61. Cena zł 5.60

WSTĘP

 

W niezwykle bogatym dorobku pisarskim Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812—1887), obejmującym prawie wszystkie gatunki literackie, od publicystyki dziennikarskiej i naukowej po dramat i poezję, powieść zajęła najważniejsze miejsce. Dzięki niej Kraszewski stał się wcześnie pisarzem bardzo popularnym w Polsce, a sława jego i wzięcie przetrwały poprzez długie lata po dzień dzisiejszy, choć już lat siedemdziesiąt dzieli nas od jego zgonu. Inne jego dzieła, a więc studia historyczne i literackie, poematy i dramaty oraz publicystyka, poświęcona prawie wszystkim zagadnieniom życia polskiego jego czasów, zachowały tylko wartość historyczną, dokumentalną, powieści natomiast, jako ulubiony pokarm duchowy, przetrwały do naszych czasów, zachowując tę samą świeżość, jaką miały kiedyś i ciesząc się tą samą, ba, jeszcze większą poczytnością, bo ludzi, czytających książki w Polsce dzisiejszej, jest o wiele więcej, niż było dawniej.

Spod pióra Kraszewskiego, pracowicie i niezmordowanie piszącego przez lat sześćdziesiąt, wyszło bardzo wiele powieści. Były wśród nich powieści ludowe, opisujące dolę chłopa i biorące lud w obronę, były powieści szlacheckie, wygarniające szlachcie jej wady i narowy, były powieści współczesne, społeczno-obyczajowe, w których opisywał czasy, w jakich żyć mu wypadło, a najwięcej było powieści historycznych, opisujących dawne dzieje Polski. W długim cyklu powieści historycznych ujął Kraszewski całe nasze dzieje od czasów najdawniejszych, opromienionych „Starą baśnią“, po czasy saskie i schyłek dawnej Rzeczypospolitej. Jego powieści historyczne to wielotomowe „Dzieje Polski” w zajmujący sposób przekazujące czytelnikowi olbrzymią wiedzę o życiu i zmaganiach narodu polskiego w przeszłości. Powieści te zachowały i zachowują swoją wartość jako skarbnica zdrowej lektury dla szerokich mas czytelniczych, one też przyczyniły się głównie do tego, że autor „Starej baśni“ i „Chaty za wsią“ stał się pisarzem tak bardzo poczytnym i popularnym. Do napisania takich właśnie „Dziejów” był Kraszewski przygotowany jak rzadko kto: był historykiem z zamiłowania i historią zajmował się przez całe swoje życie, od najwcześniejszych lat, a nim zabrał się do pisania, zajął się gruntownie istotą powieści historycznej i dociekał, jak taka powieść powinna wyglądać, jakim ma służyć celom, jak ją pisać itd.

W r. 1838 w studium teoretycznym o powieści pt. „Przeszłość i przyszłość romansu” (a powieścią nazywano wtedy „romans” mniejszych rozmiarów) podzielił Kraszewski „romanse” na malownicze, filozoficzne, poetyczne i zabawne. Sam zdecydował się pozostać przy „romansie“ malowniczym, jako najbardziej odpowiadającym jego upodobaniom. „Romans“ taki — według niego — historycznie opisuje epokę, zdarzenie, miejsce, biografię czyjąś, obyczaje jakiegoś ludu itp., bez innego celu, jak tylko, by rzecz daną odmalować jak najlepiej. Forma ta „jest najważniejsza i zdaje się najwięcej obiecująca na przyszłość. Myśl jej winien wiek XIX Walter-Scottowi i kto wie, czy nie jego także naśladowcom, którzy do wyjaśnienia jej i absolutnego ograniczenia się przyłożyli, biorąc za cel to, co on na początku użył tylko za środek. Obrazy miejscowości i historyczne użyte tylko jako ozdoba dopiero w ręku naśladowców stały się celem... Dramat lub obraz historyczny nigdy tak wiele jak opis prosty nie powie, nigdy tyle stron razem pokazać nie może; i proste opowiadanie bardzo wystarcza historii...”

W kilka lat później (1843) w studium pt. „Słówko o prawdzie w romansie historycznym” rozwinął Kraszewski szerzej swój pogląd na powieść historyczną. „Wszelki utwór — pisał w tym studium — gruntuje się na wziętych ze spostrzeżeń, z dziejów, z jakiejkolwiek bądź rzeczywistości materiałach. Człowiek-twórca układa tylko po swojemu to, co zebrał w sobie, stworzyć nie może właściwie nic. Widzimy stąd, że zawsze jakaś prawda musi być zasadą każdego utworu. Zależy jednak zupełnie od twórcy wystawienie jej tak, aby się w pewnych warunkach nieprawdą lub prawdą wydała. Część prawdziwa zmieszana z obcymi jej pierwiastki, nie sympatyzującymi z nią rysami, straci swe barwy i zniknie. Prawda dwojaką jest w historycznym romansie: artystyczna i historyczna. Ta ostatnia nigdy w nim nie będzie zupełną, bo warunki sztuki wcale się różnią od warunków historii, a romans przede wszystkim jest utworem sztuki. W nim więc zawsze prawda dziejowa staje podrzędnie i niejako narzędzie, środek, nie zaś cel”.

„Żadna historia nie jest tak zupełną, nie daje nam tak spójnego, żywego obrazu, aby on wcielić się dał bez dodatków do powieści. Romansopisarza więc zadaniem jest pole w większej części białe zapełnić, umarłych wskrzesić do życia, czynności ich wytłumaczyć, oblicze nam pokazać. Tak samo ma się z epokami, które powieściopisarz, pojąwszy po swojemu, przedstawia nam całkowite, jakby w nich żył, jakby je znał nie oczyma duszy i intuicji, ale ciała. Chodzi najwięcej o to, aby to co maluję wydawało się (lub było) prawdą, aby składało całość żywą i jedną myślą spojoną. Tu czego braknie, jednoczy ułamki, buduje z gruzów. Ale pisarz chcąc wystawić daną epokę, jeśli dla fantazji swej pofałszuje fakta, nie będzie się pilnować wskazówek historycznych, narazi się nawet na nieprawdę historyczną. Z tego względu poznanie historyczne głębokie wszystkiego, co się odnosi do danej epoki, do obyczajów, wypadków, ludzi itd., jest niezbędnym warunkiem nawet dla pisarza-artysty...“

„Czego pilnować powinien pisarz romansu historycznego, postawiony między dwoma koniecznościami niefałszowania historii i zaspokojenia wymagań sztuki?... Romans może być historycznym i będzie nim w istocie, chociaż ani osób historycznych, ani wypadków z wielkiej księgi dziejów nie skreśli. Bierze typy, wystawia obyczaje, tworzy postacie, które tylko charakterami swymi i piętnem swych czynności są historyczne. Tym sposobem usamowolnia się jako artysta i puścić może cugle fantazji, pilnując tylko jednej prawdy, prawdy w sztuce”.

Przytoczone słowa Kraszewskiego, wyrażające w skrócie jego pogląd na powieść historyczną, tłumaczą równocześnie jego „warsztatowe“ podejście do zagadnienia. Nieodzownym według niego warunkiem była dokładną znajomość bardzo szeroko pojętej historii z wszystkimi realiami danej epoki, a więc historii nie tylko politycznej, lecz przede wszystkim historii kultury. „Romans maluje przede wszystkim stronę życia realną ze wszystkimi drobnostkami potrzebnymi w obrazie... Jeden frazes pamiętników, jeden list współczesny więcej mówi niż całe tomy domysłów...“ Tak podchodząc da swego rzemiosła pisarskiego, Kraszewski starał się poznać jak najdokładniej historię, by móc sprostać wymaganiom, jakie wytyczył powieści historycznej. Całe jego życie, zainteresowania od lat najwcześniejszej młodości, wieloletnie studia oraz pasja badawcza i zbieracka, wszystko to uczyniło z niego pisarza historycznego, który z łatwością poruszał się po całym obszarze dziejów ojczystych i powszechnych.

Zrazu pisał Kraszewski swoje powieści historyczne bez jednolitego planu, wybierając za tło różne epoki i różne wypadki dziejowe. Tak powstały, przeplatane mnóstwem innych prac literackich, takie powieści historyczne, jak „Kościół Świętomichalski w Wilnie“ (1833), „Mistrz Twardowski“ (1840), „Stańczykowa kronika” (1841), „Żacy krakowscy” (1845), „Zygmuntowskie czasy“ (1846), „Kordecki“ (1852) oraz powieści z życia starożytnego Rzymu: „Capreä i Roma“ (1860) i „Rzym za Nerona“ (1866). W roku 1875 powziął Kraszewski plan zamknięcia całych dziejów Polski w długim szeregu powieści historycznych, rozpoczynając ich cykl „Starą baśnią” (1876).

„Pamiętnik Mroczka”, który udostępniamy miłośnikom Kraszewskiego w nowym wydaniu, napisany został w r. 1870 i w tym samym roku został ogłoszony drukiem na łamach „Tygodnika Ilustrowanego“ (pierwsze wydajnie książkowe ukazało się w jubileuszowym „Wyborze pism” w r. 1870 wraz z „Rzymem za Nerona“ w jednym tomie). Powiastka o Mroczku nie należy do wielkiej serii powieści historycznych, rozpoczętej dopiero w r 1875, lecz do utworów historycznych, które powstawały przygodnie przed powzięciem planu ujęcia dziejów Polski w cykl. Po opuszczeniu kraju w przeddzień wybuchu powstania styczniowego i osiedleniu się w Dreźnie, pisał Kraszewski, jak zawsze, bardzo dużo, lecz jeśli chodzi o powieści historyczną, to zajął się wówczas głównie epoką saską, w czym sprzyjał mu pobyt w mieście, z którego epoka ta się wywodziła. Raz jeden w tym czasie cofnął się głębiej w przeszłość i sięgnął wieku XVII, a owocem tęgo „płodozmianu” była urocza opowieść o Mroczku, rzucona na tło dziejów panowania Jana III Sobieskiego i wyprawy wiedeńskiej.

Ta dość osobliwa pod względem formy opowieść, w twórczości Kraszewskiego wcale nie odosobniona, napisana jest z prostotą i w stylu opowieści pamiętnikarskiej. Powieści w tym ujęciu napisał Kraszewski kilka (Pamiętniki nieznajomego, Pamiętnik panicza, Dziennik Serafiny, Adama Polanowskiego dworzanina króla Imci Jana III notatki — i inne), „Pamiętnik Mroczka” jednakże zbliża się najbardziej do prostej opowieści pamiętnika i w prostej też linii nawiązuje do autentycznych „Pamiętników“ Jana Chryzostoma Paska, pochodzących z wieku XVII. Dzieło Paska, po raz pierwszy wydane dopiero w roku 1836 przez Edwarda Raczyńskiego, stało się książką bardzo poczytną i cenioną. Oceniane pod kątem widzenia historycznym, od strony dziejów i wypadków zewnętrznych, były „Pamiętniki” Paska dziełem niezwykle ubogim i niedokładnym, a nawet mylnym, natomiast każdy, kto chciałby poznać bliżej życie i charakter myśli, uczucia i czyny, religię i oświatę, obyczaje i zwyczaje ówczesnej szlachty w najdrobniejszych szczegółach, w całej świeżości, barwie i plastyczności, ten znajdzie u Paska niewyczerpaną skarbnicę.

Kraszewski, dla którego „jeden frazes pamiętników, jeden list współczesny więcej mówił niż całe tomy domysłów”, cenił Paska bardzo wysoko. „Pamiętniki Paska — pisał w Studiach literackich z r. 1842 — są najwięcej zajmujące, najlepiej wiek malują, a więcej za literacki utwór, niż autentyczny pomnik historyczny uważane być mogą... Pasek w naszej literaturze jedyny zostaje i co do żywości obrazów nikt mu nie sprosta...” Kiedy na początku swojej działalności pisarskiej dostrzegał Kraszewski brak realizmu u naśladowców Scotta i przeciwstawiał się tendencjom do idealizowania przeszłości, kiedy drogą studiów dążył do realistycznego odtwarzania środowisk historycznych, wtedy właśnie w Pasku mógł znaleźć oparcie dla swoich teoretycznych poglądów na rzetelną powieść historyczną.

„Zasmakowaliśmy w pamiętnikach tak — pisał Kraszewski, referując pamiętniki w Studiach literackich — że teraz podrabiać je poczęto i zewsząd z wszelkich materiałów dobywać. Pisać o kimś, podkradając się pod czyjeś pamiętniki, niesłychanie jest trudno, prawie nie podobna. Jedna tylko próba tego rodzaju udała się wybornie i oszukać może najbieglejszych znawców (gdyby nie kilka usterków językowych), to tak zw. Pamiętniki Pana Seweryna Soplicy (Henryka Rzewuskiego)... Drugiego Soplicy urodzić nie podobna, a łatwiej stokroć doskonały romans historyczny napisać niż takie Pamiętniki”.

Nie stwarzając wcale falsyfikatu, a tylko biorąc tę formę na ukształtowanie opowieści historycznej, sięgnął Kraszewski po formę pamiętnikarską i... jako Jan Mroczek z Góry Pawlickiej na Podlasiu uzupełnił po swojemu Paska, który w wyprawie wiedeńskiej nie brał udziału, a tylko powtórzył w swych Pamiętnikach to, co o „potrzebie wiedeńskiej” posłyszał. Imaginacyjny bohater Kraszewskiego wziął udział w wyprawie, a to, co w jego zastępstwie opowiada nam Kraszewski, jest osią „Pamiętnika Mroczka”.

Czasy Sobieskiego były tematem kilku powieści Kraszewskiego (choćby wspomnianych wyżej „Adama Polanowskiego notatek”), „Pamiętnik Mroczka“ jest jednak opowieścią szczególnie sympatyczną, iście romansową, w której na tle doniosłych wypadków dziejowych opowiedziana została historia miłości chudopachołka do dziewczęcia senatorskiego, miłości, przy pomocy poczciwych przyjaciół i króla samego uwieńczonej małżeństwem.

W pamiętnikarskiej opowieści Mroczka, opowiedzianej niby przez niego samego, snują się dwa wątki: jeden, to osobiste dzieje i przygody, mówiące o tym, jak ubogi i zdeklasowany już prawie szaraczek szlachecki przez wierną służbę żołnierską wraca do godności i splendoru, oraz wątek drugi, historyczny, ściśle z poprzednim związany, przedstawiający Sobieskiego w okresie przygotowań do wyprawy wiedeńskiej i wyprawę samą (1683). Wątek pierwszy, to barwny obraz obyczajowego życia staropolskiego, nakreślony z dużym znawstwem epoki i realiów społecznych i kulturalnych, wypełniających tę epokę, wątek drugi, to zbeletryzowany wycinek dziejów, w których dawna Rzeczpospolita po raz ostatni wystąpiła w całej glorii na arenie europejskiej, choć, czego Kraszewski wcale nie taił, zaczęły się już pojawiać pewne oznaki, świadczące o tym, że był to zryw, który miał się już nie powtórzyć. Jeśli wątek pierwszy w oparciu o realia historyczne powołuje do życia „postacie, które tylko charakterem swym i piętnem swych czynności są historyczne”, to wątek drugi opiera się wiernie na historii, na takich danych, jakimi historiografia ówczesna rozporządzała.

Lekturę „Pamiętnika Mroczka” warto uzupełnić wypowiedziami króla Jana III, który na gorąco, w listach do swej żony Marysieńki, wiktorię wiedeńską tak przedstawił (list z dnia 13 września 1683 r.):

 

Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały. Działa wszystkie, obóz wszystek, dostatki nieoszacowane dostały się w ręce nasze. Nieprzyjaciel zasławszy trupem aprosze, pola i obóz, ucieka w kontuzji...

Wezyr tak uciekł od wszystkiego, że ledwo na jednym koniu i w jednej sukni. Mam wszystkie jego znaki wezyrskie, które nad nim noszą. Chorągiew mahometańską, którą mu dał cesarz jego na wojnę, dziś jeszcze posłałem do Rzymu Ojcu św. przez Talentego pocztą...

Dziś byłem w mieście, które by już było nie mogło się trzymać dłużej nad pięć dni. Oko ludzkie nie widziało nigdy takich rzeczy, co tam miny porobiły...

Wojska wszystkie, które dobrze bardzo czyniły powinność, przyznały Panu Bogu a nam tę wygraną potrzebę. Kiedy już nieprzyjaciel począł uchodzić i dał się przełamać (bo mnie się przyszło z Wezyrem łamać, który wszystkie a wszystkie wojska na moje skrzydło prawe sprowadził tak, że już nasz środek, jako i lewe skrzydło nie miało nic do czynienia i dlatego wszystkie swoje niemieckie posiłki do mnie obróciły), przybiegły tedy do mnie książęta, jako to elektor bawarski. Waldeck, ściskając mię za szyję i całując w gębę, generałowie zaś w ręce i w nogi, cóż dopiero żołnierze, oficerowie i regimenty wszystkie, kawalerii, infanterii wołały: „Ach unser brave Koenig!“ Słuchały mię tak, że nigdy tak nasi.

Cóż to dopiero i to dziś rano książę lotaryński, saski, bo mi Się z nimi wczoraj widzieć nie przyszło, bo byli na samym końcu lewego skrzydła... Cóż komendant Starhemberg tuteczny. Wszystko to całowało, obłapiało, swym salvatorem zwało. Byłem potem we dwóch kościołach. Sam lud Wszystek całował mi ręce i nogi, suknie, drudzy się tylko dotykając, wołali „Ach, niech tę rękę tak waleczną całujemy!...” Chcieli byli wołać wszyscy wiwat, ale to było znać po nich, że się bali oficerów i starszych swoich. Kupa jedna nie wytrwała, zawołała wiwat pod strachem, na co, widziałem, że krzywo patrzano. Dlatego zjadłszy tylko obiad u komendanta, wyjechałem z miasta tu do obozu, a pospólstwo ręce wznosząc, prowadziło mię aż do bramy...

Naszych niemało zginęło w tej potrzebie... My dziś za nieprzyjacielem się ruszymy w Węgry. Elektorowie odstąpić mię nie chcą. To takie nad nami błogosławieństwo Boże!...

Już tedy wsiadamy na koń ku węgierskiej stronie prosto za nieprzyjacielem i jakem dawno wspominał, że się da Pan Bóg, w Stryju aż z sobą przywitamy...

Cesarz już tu tylko o mili półtorej, płynie Dunajem, ale widzę, że się nieszczerze chce widzieć ze mną, dla swojej pompy podobno, życzyłby zaś być sobie jak najprędzej w mieście pour chanter le Te Deum i dlatego, ja mu stąd ustępuję, mając sobie za największe szczęście ujść tych ceremonii, nad które niceśmy tu jeszcze nie doznali.

 

W liście do żony z dnia 17 września czytamy.

 

Chorzy nasi na gnojach leżą i niebożęta postrzelani, których bardzo siła, a ja na nich uprosić nie mogę szkuty jednej, abym ich mógł do Preszburku spuścić i tam ich swoim sustentować kosztem... Ciała zmarłych na tej wojnie zacniejszych żołnierzów w kościołach w mieście chować nie chcą, pokazując pole, albo spalone po przedmieściach pełne trupów pogańskich cmentarze... Wozy nam rabują, konie gwałtem biorą, rajtarów moich przy działach nieprzyjacielskich zostawionych odarli z płaszczów, na których cyfry moje były, z sukien i koni obnażyli... Prowiantów nie dostarczają, a tu konie z braku paszy zdychają, żołnierzy od miasta odpędzają pod grozą strzelania do nich...

Druga rzecz: a cóż po tej wiktorii, kiedy w ziemie nieprzyjacielskie nie idą i nas wprzód zgubią niżeli tam dojdziemy?

Jesteśmy tu teraz właśnie jako zapowietrzeni. Nikt się tu do nas nie pokaże, a przed potrzebą przecisnąć się było w tak wielkich moich nie można namiotach.

Cokolwiekeśmy hazardowali, uczyniliśmy to wszystko w nadzieję obietnicy Ojca św., a teraz żałośnie nam tylko wzdychać przychodzi, patrząc na ginące wojsko nasze, nie od nieprzyjaciela, ale od największych, którzy by nam być powinni, przyjaciół naszych... Ja się dziś dalej ruszam lubo w takiż jeszcze albo większy głód, ale przynajmniej dlatego, aby się oddalić od tego Wiednia, gdzie do naszych strzelać postanowili i posyłamy tam pod miasto i chorych zbierać, a zdrowym żywność, i tam potrzebującym zjeżdżać, aby zaś do jakiej nie przyszło kontuzji...

Stoimy tu nad tymi brzegami dunajskimi, jako kiedyś lud izraelski nad babylońską wodą, płacząc nad niewdzięcznością tak nigdy niesłychaną i że tak pogodną nad nieprzyjacielem spuszczamy okazję…

 

List ten daje nam dosadną i bezpośrednią odpowiedź na pytanie, jak Austria, Habsburgowie i w ogóle Niemcy odwdzięczyli się Polsce za wybawienie stolicy naddunajskiej i całego państwa od niechybnej zguby. Sobieski i Polacy spełnili obowiązek „obrony chrześcijańskiego księcia będącego w nieszczęściu”, o co tak zabiegały Wiedeń i Rzym; nie liczyli na wielką wdzięczność, ale rozczarowanie, którego nie przewidywali, nastąpiło zbyt szybko. A o tym, jak stosunki między Polską a Habsburgami i Niemcami ułożyły się później, świadczą najwymowniej rozbiory Polski. W sto lat po „potrzebie wiedeńskiej” było już po pierwszym rozbiorze Polski. Myśl rozbioru wysunął jako pierwszy, panujący z rodu niemieckiego, syn elektora saskiego Jana, który pod dowództwem Sobieskiego walczył pod Wiedniem na czele wojsk saskich, August II. Rozpoczął rozbiór król pruski Fryderyk II, którego przodek, elektor brandenburski, nie stawił się na obronę chrześcijaństwa, będąc wtedy na żołdzie Ludwika XIV, a dopomogła mu Austria, zabierając w imieniu Węgier, oswobodzonych spod panowania tureckiego z pomocą Polski, miasta spiskie, zastawione w wieku XV przez króla węgierskiego i nie wykupione.

 

LUDWIK BROŻEK

 

Sit nomen Domini benedictum1

 

Nigdy, jako żywo, nie byłbym pomyślał o opisaniu wypadków, które w dosyć długim życiu Pan Bóg przebyć pozwolił, ratując mnie łaską Swą, gdyby nie naleganie usilne dzieci i przyjaciół, abym dla nich i potomstwa ich pamięć tych przygód zostawił, których oni ani tak objąć, ani tak jako świadek oczny opowiedzieć nie potrafiliby, chociaż je nie raz jeden z ust moich słyszeli. Więc nie żebym mizerną swą osobą chciał zajmować ludzi, boć takich jakem ja był i w podobnych przygodach, naliczyłby tysiące, ale że mi Pan Bóg dał w wielkiej imprezie i sławnej onej wiktorii nad Turkami pod cesarską stolicą otrzymanej uczestniczyć, a rzecz ta pamięci jest wiekuistej godna, przeto się nakłonić dałem, aby coś otym, jakom na to oczyma własnymi patrzał, zostawił. A że się nie obejdzie, bym przy tej okazji czegoś i o sobie powiedzieć nie miał, niech mi to będzie przebaczono.

Rodzina moja z Mazurów pochodzi, gdzie od wieków dawnych Boleszczyce siedzieli i gdzie im Ziemowit księżę mazowiecki przywileje wielkie nadał, jako możesz czytać u genealogów naszych. Ci świadczą, jako się rozrodzili i rozdzielili Boleszczyce, a potem i po całej Polsce rozeszli, tak że mało gdzie kąt znalazłeś, aby tam naszej krwi kogoś nie odpytał. Ano miał zwyczaj mawiać stary Nowowiejski, który też Jastrzębcem, inaczej Bolestą się pieczętował, iż nas prawie narodem raczej niż familią zwać się godziło, tak liczni byliśmy od wieków na polskiej ziemi. Najstarsze kroniki już onych Jastrzębców wspominają dobrze przed Krzywoustym, tak że originem2 familii bodaj do pogańskich czasów odnieść by należało; z czego uchowaj Boże, chluby nie szukając, dlatego to piszę, abym nie zamilczał, co się mojego rodu tycze. Już w tym czasie, kiedy Ziemowit w 1408 r. ów przywilej nasz spisać kazał, który Bolestów wszystkich, naówczas w Księstwie Mazowieckim zamieszkałych, od jurysdykcji wszelkiej krom sądów książęcych uwalniał, było ich tam co niemiara po wsiach, od których imiona pobrali, jako: z Psarów, Czeszewa, Myśliszewa, Kozłowa, Mańkowa, Chorzewa, Bobrowa itp. Takeśmy i my, Mroczkowie, od antecessora3 Mroczka, czyli Mruczysława nazwani, z Łukowca się pisali, i niektórzy Łukowieckimi się poprzezywali. Wszystkie też rodziny Jastrzębczyków, których mało kilkaset różnego miana naliczyć było można, jeden herb nosiły i noszą, jeśli z odmianą, to niewielką, w szczycie podkowę z krzyżem, a na hełmie jastrzębia czyli kanię, jak do myślistwa były używane z cętkami u nóg. I mogliby byli owi Bolestowie potężni być, gdyby się byli trzymali jako jeden ród i zawołanie; ale od owego nieszczęśliwego zabójstwa św. Stanisława za karę snadź Pan Bóg im szyki pomieszał i rozproszenia dopuścił, tak że się już za swych nie znają i samopas każdy chodzi, choć wszyscy do jednej familii należą. Byli bowiem z królem Bolesławem Szczodrym, jako jego przyboczni, w to nieszczęsne zabójstwo wmieszani Bolestowie, co im potem i imiona, i szlachectwo odjęto niektórym, a potem znów przywrócono. Od onego też wypadku już się nigdy rodzina podnieść nie mogła do pierwszej świetności swej i popadła w ubóstwo. A potomkowie tych, co się krwią świętego zmazali, zawsze w rodzinie miewali, jako żywe świadectwo swojego szaleństwa, jednego, który szalał.

O ile wiem i od ojcam to słyszał, który dziada swego pamiętał, zaręczali najstarsi, iż między Mroczkami nic się podobnego nie trafiało, w dowód, iżeśmy tam nie byli na Skałce, gdzie się krew niewinna męczeńska lała, aniśmy się nią pomazali. Wszelako należeliśmy do rodu i z nim widać dźwigaliśmy losy wspólne, bo się nam też nie wiodło, mimo ciężkiej pracy.

 

Mroczkowie z Łukowca, jak wielu innych Jastrzębczyków, dawno się byli wynieśli z ojczystego zagonu, a nam już przypadłe kawał ziemi trzymać na Podlasiu koło Bugu, kędy się był pradziad wyniósł z okazji tej, że się ożenił z Pawlicką, po której wioska mu się dostała w tym kraju zapadłym. Już wtedy śp. ojciec mój Paweł tam na świat przyszedł i jam tam także światło dzienne ujrzał w Górze Pawlickiej, d. 23 Junii4 1657 r., za onego nieszczęsnego panowania Joannis Casimiri5, nad które nie wiem czy kiedy smutniejsze być mogło. Tych przecię czasów srogiej kary Bożej nie pamiętam, bo to były lata niemowlęctwa i dzieciństwa mojego, a jak sięgnąć mogę przypomnieniami, już się też było u nas nieco poprawiło.

Jednakowoż nie w naszej rodzinie, bo myśmy naszą Górę utracili, którą nam za dawny dług niesłusznym procesem wzięto, od czego ojciec zmarł ze zgryzoty wielkiej, rady dać sobie nie mogąc. Matce też ze mną przyszło po cudzych tułać się kątach, mało co nad ruchomość ocaliwszy, a i ta się rozpraszała. Miałem stryja, człeka niezbyt majętnego, ale na własnej siedzącego wiosce; ten jednak mało się losem moim chciał zajmować, a cale matki i mnie przyjąć nie myślał. Matka więc u swej siostry Zawickiej przemieszkiwała, można powiedzieć na łasce; a gdy się to trafi, choćby u rodzonej, zawsze ciężko opłacić trzeba. Co tedy tam zniosła i przecierpiała, milczeniem pokryć wolę. Mnie z Zawickim razem do szkół posyłano, a i tu Boże odpuść, tylko że nie za chłopca bratu ciotecznemu służyć musiałem, i tyle nauki chlipnąć, ile jej trzeba było na życie. Przypadły mi jakoś szkoły właśnie pod ten czas, kiedy król abdykował z dobrej woli, a później obrano w miejsce jego Michała. Ale się owe wielkie przepowiednie na Piasta nie ziściły, i pszczoły, co tam siadły czasu elekcji, miodu nie zrobiły. Mijam wtedy ów czas, bo o nim nie wiele bym mógł powiedzieć, kiedym nad moją książkę szkolną dalej nie widział. Później dopiero cokolwiek w oczach się świat rozjaśniać począł, a już się i lepiej wiodło onemu królestwu za wstąpieniem na tron hetmana wsławionego zwycięstwy, jakiego nam właśnie było potrzeba.

Za łaską i protekcją krewnych moich, którzy też i zbyć się może załogi życzyli, bardzo tedy młodo rycerską począłem praktykę, i nieźle mi się wiodło — a jakem się dał poznać i poczciwe imię sobie zasłużył, toć ludzie wiedzą i tego nie ciekawi.

Wracam tedy szczególniej do tych czasów, których pamięć rad bym zostawił, i do lat doroślejszych, gdym już w regestr był wpisany i począł chleba wojskowego kosztować. Nie doczekała poczciwa matka moja poprawy chudopacholskiego losu, gdyż jakoś na rok przed stryjem, po którym wioseczka mi się dostała, u Zawickich zmarła.

Chorzała już od dawna, przeto chociaż się i gorzej miała, i bliską zgonu czuła, pobłogosławić mnie i zobaczyć pragnęła. Pożałowali posłańca do mnie, bom był przy chorągwi mojej, naówczas konstytującej na Rusi. Niech im tego Pan Bóg nie pamięta, choć mnie im ciężko zapomnieć wyrządzoną krzywdę! Zmarło się biednej matce tak nędznie, jak żyła, a pogrzebu nawet przystojnego jak należało nie sprawili, niemal jak sługę, nie jako krewną najbliższą pochowawszy bez wszelkiego apparatu, z jednym księdzem. Jam to później nagrodził, solenne wyprawując egzekwie, na które chociażem Zawickich prosił, czując się źle na sumieniu, przybyć nie chcieli.

Dopiero po pogrzebie listem mi ciotka dała wiedzieć, że Pan Bóg matkę wziął z tego świata na lepszy i że po niej mi nic nie zostało, krom ślubnej obrączki ojca i obrazka Najświętszej Panny Częstochowskiej, który za relikwię chowam. Zapłakawszy tedy nad swym sieroctwem, rzekłem jako mnie nieboszczka nauczyła:

Sit nomen Domini benedictum.

Nie upłynął rok, potem, a byłem niemal ciągle przy chorągwi, i to tak jak sam prawie, bo się towarzystwo porozjeżdżało, każdy do domu lub do swoich, jam zaś i pojechać nie miał dokąd, chyba po bliższych dworach znajomych — gdy odbieram posłańca od starego przyjaciela ojca, pana Jacka, przybyłego z Podlasia, abym eo instante6 pośpieszał do stryja, który wyraził chęć widzenia mnie przed śmiercią, co się kazało domyślać, że miał jakieś względem mnie zamiary; a jeślibym tego nie uczynił, obawa jest, żeby Wólka nie poszła w cudze ręce.

Nigdym ja, prawdę rzekłszy, na ten spadek, choć mi się święcie należało, nie rachował; stryj bowiem serca dla nas nie miał, otoczony był obcymi i dalszymi, a ci tam dobrze swoich interesów pilnowali. Wszelako, słuchając rady pana Jacka, wziąwszy kartę a poczet zostawiwszy na miejscu, samowtór z pacholikiem Grzesiem puściłem się co rychlej ku Podlasiowi. Aleśmy też i pośpieszać nazbyt nie mogli, bo czas był wiosenny, roztopy same; śniegi ledwie tajać poczęły: tu lód, tam grzęzawica, ślisko, błotno, niebezpiecznie dla koni, nocy ciemne. A i konie moje nie były tak przedziwne. Siwy, któregom sam miał, to jeszcze; ale pod Grzesiem był deresz, szkapa ciężka i nieco dychawiczna, tylko zakurowana. Jakeśmy się poczęli wlec, konie nogi poobrażały na lodach, nie bez tego, by i kolan nie potłukły, bo szpetnie padały, choć ostro kute. Tak potem po gospodach leczyć je i obwiązywać musieliśmy coraz, choć się jednej godziny nie straciło na próżno — i kiedyśmy do Wólki przybiegli w Wielki Czwartek na zaraniu, Grześ postrzegł pierwszy, iż się świece paliły wokoło tapczana, a na nim stryj już leżał.

Pusto jak wymiótł, tylko tam nieco służby, stara klucznica, włodarz i trochę odartego wieśniactwa, owych przyjaciół, co go objadali, opijali i obierali ze wszystkiego, ani śladu. Boć też koniec owym zapustom, które nieboszczyk wyprawiać przywykł, a po kątach, spiżarniach i komorach, jakby Tatarowie przeszli.

Kiedym owe świece żółte zobaczył i babki przy nieboszczyku, serce mi się ścisnęło. Zsiadłszy z konia, poszedłem wprost do izby, ukląkłem w nogach i począłem „Anioł Pański”.

Stryj, któregom dawno nie widział, straszliwie był zmieniony; twarzy i oczu mało co było znać, dla srogiej obrzękłości, a że go i ubrać nie mogli z tej samej przyczyny, więc był tylko poobwijany w odzież ubogą i zszarzaną. Nędznie też a goło wyglądało dokoła, aż się serce ściskało patrząc, i rozpłakałem się, widząc przykład na nim niestałości fortuny. Toć to ten dworek przez lat dwadzieścia nigdy nie pustował od wesołych przyjaciół i towarzyszów; a teraz, miły Boże, w ostatnim terminie i jednego z nich nie było, co by nieboszczykowi dotrzymał, tylko ja przybyły z daleka, o którym on słyszeć nie chciał za żywota.

Jeszczem był Anioł Pański nie dokończył, słyszę klepie mnie ktoś po ramieniu; obracam się, patrzę, stoi pan Jacek i wyciąga ręce do mnie. Przeżegnawszy się więc, wyszliśmy na podwórze razem. Grześ jeszcze konie wodził, nie wiedząc, co począć z nimi.

Jął mnie ściskać stary przyjaciel ojca i matki, i zrazu się rozpłakał, że i słowa z niego dobyć nie mogłem, krom jednego:

— Jakże ty się masz?

— Co się tu stało? — pytam.

— Ano, widzisz — powiada — śmierć, ultima linea rerum7przyszła i wymiotła śmiecie. Pouciekało od umarłego, co żywcem dla chleba się łasiło; objedli, opili i poszli. Dotrwał do ostatniej godziny jeden Wojakowski, który na Wólkę czyhał, a myślał, że mu ją zapisze. Nie wiem, co się stało nieboszczykowi panu Krzysztofowi, ale się uparł i testamentu zrobić żadnego nie chciał. A tak — dodał — z łaski bożej została ci się owa Wólka dziadowska.

Tegom się ja nie spodziewał i rozpłakałem się znowu.

— Nie sądź — mówił dalej pan Jacek — żeby to wielkie były rzeczy: wioszczyna mała, są i długi, a czasu choroby obcy powynosili resztę mienia, tak że ino cztery kąty i piec piąty zastaniesz; ale Bogu niech będą i za to dzięki.

Poszliśmy tedy po dworze i gospodarstwie, żeby zobaczyć, czy się co na pogrzeb da zabrać, a jam też zapasu nie miał. Jak żyw takiej pustki i zniszczenia nie widziałem, dezolacji8 i ruiny. Nigdzie nic na zawinięcie palca, tak tam dotąd gospodarowano; a o co było spytać, to ten, to ów z przyjaciół zabrał; to temu, to innemu oddano, gdy już nieboszczyk sobą nie władał i z izby się nie ruszał. Okrutne też opuszczenie wszędzie, jakby od dawna oka brakło i starania wszelkiego, ażeśmy z p. Jackiem gniewali się i płakali. Wyglądało ono niespodziane dziedzictwo jak Arabia deserta9Gdym się łamiąc ręce frasował, pan Jacek rzecze do mnie:

— Dopóki i ziemi, i ludzi, nie trzeba rozpaczać, do wszystkiego się dochodzi.

Ale tu nieboszczyk na tapczanie, a i pogrzebu nie ma mu za co przystojnego zakupić. Pojechaliśmy zaraz do proboszcza; zaprezentowałem się i przyjął nas w sieniach, do izby nie prosząc, bo był na odjezdnym, ale z dobrą twarzą. Powiedział pan Jacek, o co nam chodzi i w jakim jesteśmy frasunku; on też, choćby z serca pomóc rad, nie był przy pieniądzach.

— Kawalerze mój — rzekł proboszcz — mały to frasunek. Pogrzeb przystojny będzie i bez grosza, toć mój obowiązek. Żyjemy z ołtarza, aleśmy też i ojcowie duchowni, i bracia, więc się to po bratersku załata. A jeśli jegomości jakimi dwustu złotymi wygodzie mogę, proszę je przyjąć na pierwsze potrzeby, to mi je oddacie.