50,00 zł
Pamiętnik poety jest zbiorem radiowych gawęd, opowieści, które na łamach Radia Wolna Europa Kazimierz Wierzyński roztaczał przed słuchaczami. W niewielkich objętościowo, liczących trzy do czterech stron maszynopisu gawędach nadawanych z Nowego Jorku do kraju pisarz wspominał okres od 1907 roku, kiedy będąc uczniem Gimnazjum w Stryju napisał swój pierwszy w życiu wiersz do września 1939 roku, gdy wyjechał z Polski. Własna twórczość poetycka stanowiąc osnowę całego tomu była dobrym pretekstem do rozległych asocjacji i dygresji. Skojarzenia te, rzecz jasna, szły w różnych kierunkach, jednak najwięcej odwołań znajdziemy do biografii poety.
Pamiętnik poety przynosi wiele nieznanych dotychczas szczegółów o wczesnej młodości Wierzyńskiego, o jego pracy w organizacjach samokształceniowych i niepodległościowych, o studiach na uniwersytetach w Krakowie i we Wiedniu, o jego burzliwych losach podczas I wojny światowej i wojny polsko-radzieckiej w 1919-1920 r., o debiucie literackim, o wspólnych ze Skamandrytami występach w kawiarni literackiej „Pod Picadorem” i o późniejszych sukcesach literackich uwieńczonych wyborem do Polskiej Akademii Literatury. Miejsce szczególne we wspomnieniach autora Wiosny i wina zajmują opisy poetyckich podróży po Polsce i po Europie, Stanach Zjednoczonych i Meksyku. Duża część pogadanek ma charakter monograficzny, kreśli w nich Wierzyński portrety swych przyjaciół. Na kartach Pamiętnika poety pojawia się cała galeria postaci z życia kulturalnego i politycznego stolicy międzywojennej — literaci i malarze, aktorzy i dziennikarze, politycy i wojskowi. Wymieńmy kilka tylko nazwisk: Maria Dąbrowska i Leopold Staff, Bolesław Leśmian, Mieczysław Grydzewski, Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz, Stefan Jaracz i Karol Stryjeński. Słowem wspomnienia te są nie tylko źródłem do poznania biografii ich autora, ale stanowią interesujący dokument epoki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 610
Wierzyński-prozaik, biograf Chopina, autor esejów literackich i felietonów teatralnych oraz licznych — rozproszonych po czasopismach — szkiców i reportaży nieznany jest szerszemu kręgowi czytelników. Twórcy podręczników i opracowań najnowszych dziejów literatury polskiej widzą w nim jedynie poetę. Dorobek niepoetycki pomijany był przez większość krytyków i historyków literatury podejmujących próby syntetycznego ujęcia pisarstwa Kazimierza Wierzyńskiego. A przecież w pełni ocenić dzieło i w sposób rzetelny wyznaczyć miejsce Wierzyńskiego w literaturze polskiej będzie można dopiero, gdy otrzymamy kompletne wydanie pism autora Granic świata, gdy ujrzą światło dzienne inedita oraz bogata korespondencja poety.
W pisanym na pięć lat przed śmiercią liście do Marii Dąbrowskiej, dnia 13 stycznia 1964 r. Wierzyński zwierzał się: „Chciałbym już rozstać się z poezją i otworzyć walizy z prozą, którą wożę ze sobą z miejsca na miejsce już 10 lat. Deprymująca sytuacja”. Ostatnia dekada życia poety to jeden z najbardziej owocnych okresów twórczych. W latach 1959—1969 Wierzyński łącznie wydał sześć książek — cztery tomy poezji w Instytucie Literackim w Paryżu: Tkanka ziemi (1960), Kufer na plecach (1964), Czarny polonez (1968), Sen mara (1969) oraz dwa zbiory esejów w Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie: Cygańskim wozem. Miasta — ludzie — książki (1966), i Moja prywatna Ameryka (1966). W rękopisie zaś pozostawił ogłaszany tu Pamiętnik poety, sztukę sceniczną pt. Towarzysz Październik (który w opracowaniu niżej podpisanego ukazał się w roku 1993) oraz dwie niedokończone powieści.
Pamiętnik poety powstawał stopniowo, jego rękopis ma raczej charakter brulionu planowanej książki niż dzieła ukończonego. Wiosną 1955 r. dyrektor Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański zaproponował Wierzyńskiemu rozszerzenie współpracy z tą rozgłośnią. Miesięcznie poeta brał udział — razem z Józefem Wittlinem, Janem Lechoniem, Janem Frylingiem i innymi pisarzami polskimi mieszkającymi w Nowym Jorku — w trzech dyskusjach literackich oraz przygotowywał cztery dziesięciominutowe felietony pt. Listy z Ameryki, które z czasem złożyły się na tom Moja prywatna Ameryka. Wierzyński pisał na ten temat do Mieczysława Grydzewskiego w liście z 2 maja 1955 r.: „Od jutra biorę na siebie nowe obowiązki. […] Siedem razy przed mikrofonem, od którego jestem oddalony o 115 mil! Nie mogłem wyżyć za 160 dolarów miesięcznie, musiałem się zgodzić”. Po zakończeniu nadawania cyklu gawęd Listy z Ameryki Wierzyński rozpoczął na początku lat sześćdziesiątych cykl Poet’s Diary. Osią przewodnią tych audycji była jego własna twórczość poetycka. „Postanowiłem — wspominał — napisać rodzaj pamiętnika poetyckiego, coś jak życiorys wierszy. Chciałem opowiedzieć, w jakich okolicznościach powstawały, jak obok nich biegło moje życie, mojego kraju i bliskich mi ludzi”. W ten sposób do istniejących już wspomnień skamandrytów o Drugiej Rzeczypospolitej (Jarosława Iwaszkiewicza, Antoniego Słonimskiego, Jana Lechonia, Stanisława Balińskiego, Gabriela Karskiego) doszła relacja nowa, niewolna od akcentów polemicznych w stosunku do poprzedników, ważna też z tego powodu, że pisana przez jednego z Wielkiej Piątki, a więc dostarczająca informacji z pierwszej ręki.
W niewielkich objętościowo, liczących trzy do czterech stron maszynopisu gawędach nadawanych z Nowego Jorku do kraju pisarz wspominał okres od 1907 r., kiedy będąc uczniem Gimnazjum w Stryju, napisał swój pierwszy w życiu wiersz, do września 1939 r., gdy w pierwszych dniach wojny wyjechał z Polski. Te dwie daty tworzą klamrę zamykającą długi, trwający trzydzieści dwa lata okres, o którym opowiada ta książka. Własna twórczość poetycka stanowiąc osnowę całego tomu, była dobrym pretekstem do rozległych asocjacji i dygresji. Skojarzenia te, rzecz jasna, szły w różnych kierunkach, jednak najwięcej odwołań znajdziemy do biografii poety.
W świetle korespondencji wyraźnie widać, z jakim trudem i jak długo zmagał się poeta z materią wspomnieniową, jak indagował przyjaciół, by pomogli mu odszukać i wydobyć z przeszłości zapomniane fakty i wydarzenia. W liście do Mieczysława Grydzewskiego z 2 grudnia 1962 r. czytamy: „Piszę teraz dla radia cykl Poet’s Diary, który być może opracuję później do druku, i ciągle błądzę po tamtej epoce. Może chciałbyś mi towarzyszyć? Czy mógłbyś przysłać mi książeczkę poświęconą 30-leciu »Wiadomości«? Czy nie wiesz, kiedy pożeniliśmy się: Julek, Jarosław i ja? Wziąłem ślub w Zakopanem, w zimie, ale czy w zimie 1922 czy 1923 r.? Jak długo był Leszek u Piltza? Kiedy pojawił się na horyzoncie Foss i Fuga? Kto z zaprzysięgłych »wrogów« Skamandra debiutował w »Skamandrze«, czy nie Miłosz?”. Cztery lata później Wierzyński znów powraca do projektu wydania Pamiętnika poety, w liście do Grydzewskiego z 13 października 1966 r. pisał: „Zwrócę się do Ciebie z tekstem mojej nowej pracy o czasach naszej młodości, bo jak Ci już mówiłem, nie czuję się na siłach, by ją wykończyć bez Twojej pomocy, korekty, kontroli, zmian, poprawek, ulepszeń, bez sprawdzenia cytatów, bez wyniszczenia obcych słów, bez wygubienia przecinków przed »że«, bez użycia »wśród« zamiast »śród«, bez ustalenia ortografii ze szczególnym uwzględnieniem przymiotników zaczynających się od »nie« i bez wielu innych rzeczy, które znasz tylko Ty jeden na świecie”. Maria Danilewicz w liście z 6 sierpnia 1967 r. radziła poecie, aby przy pisaniu Pamiętnika poety wykorzystał XIX-wieczny Słownik geograficzny Królestwa Polskiego pod red. F. Sulimierskiego): „Proszę spojrzeć pod Stryj, Borysław — każdą nazwę interesującą Pana — znajdzie Pan bardzo szczegółowy i odświeżający wspomnienia opis poszczególnych miejscowości. Warto także spojrzeć do Ludu Polskiego Kolberga, do wstępu do odpowiedniego tomu, są tam prawdziwe skarby. Wspominam z rozczuleniem to, co pisał Pan o Matce i o okresie dzieciństwa, o kolejach, o Cyganach. Podejrzewam, że ukrywa Pan przed nami wiele takich pięknych wspomnień, jakąś wielką dawkę klasycznego spokoju, na którym wykiełkowały dawne, radosne wiersze Pana — powinien to Pan z siebie wyrzucić wierszem czy prozą, jak łaska”.
Wierzyńskiego ogarniało wiele wątpliwości związanych z końcowym kształtem tej książki. Czytelnik winien pamiętać, że ma do czynienia z tekstem bez ostatecznego autorskiego szlifu, z tekstem, w którym odnajdzie niekiedy powtórzenia czy innego rodzaju chropowatości kompozycyjne. Są one konsekwencją między innymi tego, że nieco inna jest poetyka wygłaszanej przed mikrofonem radiowym pogadanki, a inna szkicu przeznaczonego do cichej lektury. Inna była funkcja przytaczanych przez Wierzyńskiego wierszy w audycjach, kiedy odczytywali je aktorzy, ilustrując w ten sposób narrację poety, a inna jest ich funkcja w książce, gdy ich nadmierna obfitość może się wydać niekiedy nużąca. „Nie wiem — pisał Wierzyński do Tymona Terleckiego 17 listopada 1966 r. — czy włączyć do tych tekstów wiersze, tak jak było w radio, ile ich dać, jak to garnirować, diabli wiedzą”. Terlecki opowiadał się za redukcją cytatów poetyckich, w liście z 2 lutego 1967 r. doradzał: „Sądzę, że cytowanie wierszy należy ograniczyć do minimum (cytowanie in extenso, jak przed mikrofonem). To by nadało książce zbyt czytankowy charakter, wyglądałoby na opowiadanie wierszy »własnymi słowami«. Staraj się powiedzieć jak najwięcej o pisaniu, o warsztacie, o chemii i alchemii poetyckiej. Nie wstydź się niczego. […] Bądź szczery z sobą i z nami. Nie bój się, że to może naruszyć samoistne istnienie Twoich wierszy (źle napisałem »samoistne istnienie« zamiast artystyczną autonomię, samowystarczalność Twoich wierszy). To może być jedyna książka w swoim rodzaju”.
Nie wiemy, czy Wierzyński podzielał pogląd swego przyjaciela na temat selekcji wierszy, w każdym razie w wersji, która jest podstawą naszej edycji, wiersze te zachowano, dzięki temu — obok partii pamiętnikarskich — otrzymaliśmy interesujący, pokaźnych rozmiarów autorski wybór wierszy. Decyzję tę uzasadnia też fakt, że po wojnie spośród skamandrytów zbiory wierszy Wierzyńskiego miały najniższe nakłady w Polsce, a po raz pierwszy jego utwory wydano dopiero po śmierci pisarza w 1972 r.
Pamiętnik poety przynosi wiele nieznanych dotychczas szczegółów o wczesnej młodości Wierzyńskiego spędzonej w Stryju, o jego pracy w organizacjach samokształceniowych i niepodległościowych, o studiach na uniwersytetach w Krakowie i we Wiedniu, o jego burzliwych losach podczas I wojny światowej i wojny polsko-radzieckiej w 1919—1920 r., o debiucie literackim, o wspólnych ze skamandrytami występach w kawiarni literackiej „Pod Picadorem” i o późniejszych sukcesach literackich uwieńczonych wyborem do Polskiej Akademii Literatury. Miejsce szczególne we wspomnieniach autora Wiosny i wina zajmują opisy poetyckich podróży po Polsce i po Europie, Stanach Zjednoczonych i Meksyku. Duża część pogadanek ma charakter monograficzny, kreśli w nich Wierzyński portrety swych przyjaciół. Na kartach Pamiętnika poety pojawia się cała galeria postaci z życia kulturalnego i politycznego stolicy międzywojennej — literaci i malarze, aktorzy i dziennikarze, politycy i wojskowi. Wymieńmy kilka tylko nazwisk: Maria Dąbrowska i Leopold Staff, Bolesław Leśmian i Mieczysław Grydzewski, Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz, Stefan Jaracz i Karol Stryjeński. Słowem wspomnienia te są nie tylko źródłem do poznania biografii ich autora, ale stanowią interesujący dokument epoki.
Lecz przede wszystkim pisany z perspektywy ćwierć wieku trwającej emigracji Pamiętnik poety jest świadectwem przemian w widzeniu i ocenie własnego dzieła przez autora Wolności tragicznej. Na tomiki wydane przed 1939 r. Wierzyński patrzy przez pryzmat doświadczeń egzystencjalnych (wojna, tułaczka po dwóch kontynentach, wybór tragicznego losu emigranta), które odkryły nowe horyzonty estetyczne, przyczyniły się do radykalnej odnowy poetyki. O przełomie artystycznym tak pisał w liście do Karola Wiktora Zawodzińskiego; wysłanym 27 września 1949 r. ze Stockbridge, gdzie w górach, w oddaleniu od nowojorskiego zgiełku pracował nad biografią Chopina: „czuję pewność mojej sztuki, mam świadomość odbytej drogi, rozstaję się z formami, które nie sprawiają mi trudności, słowem piszę, bo daje mi to może złudę postępu, ale tak silną, że staje się wiarą dla siebie. Teraz zatopiłem się w muzyce, najdoskonalszej organizacji najciemniejszego żywiołu czy chaosu i żałuję, że nie jestem muzykiem. Cóż to za czystość! Nie sięgnie tam nic z ułomności słowa i omylnej konstrukcji pojęcia”. Do zagadnień tych powrócił w eseju Chopin i wiersze (z tomu Moja prywatna Ameryka): „Znalazłem się, jak my wszyscy, sam na sam z naszą klęską, bez żadnego wpływu na cokolwiek, w pełnym poczuciu obezwładnienia. I wtedy właśnie, na tym odludziu, w ciszy czasu upływającego wolno, ocknęła się we mnie świadomość, że mam w ręku instrument, który może mnie unieść ponad klęskę. Słowo jest nie tylko dźwiękiem, którym wyraża się pojęcie, nie tylko środkiem porozumiewawczym i mnemotechnicznym. Słowo jest także samoistnym życiem, które toczy się na przestrzeni wielu setek lat, ma swoje wzniesienia i upadki, rozkwita lub zamiera. W słowie odbija się świat jak w kolorowej fotografii, a dzieje świata wypowiadają się w słowie dokładniej niż w odciskach stóp na przedhistorycznym kamieniu. Słowo jest najbardziej osobistym uczestnictwem człowieka w świecie i najżywszym świadectwem życia. Po ostatnim słowie następuje śmierć. […] Czy nie zaufać poezji, jedynej wartości, jaką umiem wytworzyć, i nie powierzyć się jej w tym zasadniczym czasie, kiedy zawiodło nas wszystko — wojna, zwycięstwo, moralność, rozum i wiara”.
Te wyznania wyjaśniają, dlaczego w radiowych audycjach Wierzyński zajął się swoją własną twórczością poetycką. Wspomnienia nie tylko były powrotem do szczęśliwego i beztroskiego „kraju lat dziecinnych”, przeniesieniem się myślą do południowo-wschodniej Galicji czy niepodległej Warszawy. W centrum uwagi autora Pamiętnika poety znalazły się wiersze, gdyż — jak spostrzegł Tymon Terlecki w eseju Wierzyński czyli poeta — „poezja pomagała autorowi Korca maku odwrócić od siebie poczucie klęski, rozpaczy, tęsknoty. „Ocalenie przynosi poezja, sztuka — pisał krytyk — […]. Stąd autotematyzm, aż niepokojąca mnogość wierszy o wierszach, poezji o poezji, wyznań warsztatowych (»Wszystko powstaje z rymu«), potrzeba i ponawiany wysiłek określenia, uzasadnienia czynności poetyckiej wobec siebie i uprawomocnienia w otaczającym świecie, jej psychologicznego i społecznego uwierzytelnienia. Jest to jedyna w swoim rodzaju obrona, gloryfikacja, żeby nie powiedzieć: deifikacja poezji”.
Nie tylko odległość czasowa wpłynęła na niejednokrotnie krytyczną ocenę własnej twórczości. Również zmiana punktu patrzenia na zadania i cele poezji przyczyniły się do rewizji sądów. Wierzyński pisał w Pamiętniku o wierszach przedwojennych: „wiele z nich napisałbym dziś inaczej, wiele nie napisałbym w ogóle”. Gdy w latach pięćdziesiątych przygotowywał tom Poezji zebranych (Londyn 1959) pominął kilkanaście wierszy, niektórym zaś zmienił tytuł lub kolejność w tomie.
Ponowna, systematyczna lektura zbiorów wydanych w kraju przed 1939 r. była dobrą okazją do naszkicowania periodyzacji własnej twórczości, wspomnienia poety w znacznym stopniu ułatwią też precyzyjne określenie chronologii i genezy poszczególnych utworów. Wierzyński w swojej przedwojennej twórczości wyróżnił trzy okresy: tomiki od Wiosny i wina do Lauru olimpijskiego nazwał cyklem „wierszy pierwszej młodości”, lata 1929—1933 (Rozmowa z puszczą 1929, Pieśni fanatyczne 1929, Gorzki urodzaj 1933) charakteryzował jako zwrot w stronę świadomych, dojrzałych poszukiwań formalnych (wpływy klasycystyczne) i pogłębienia samowiedzy poetyckiej, wreszcie lata trzydzieste oceniał jako czas, w którym rozpoczęła się powolna, lecz konsekwentna przemiana poetyki, dramatycznie przerwana przez konieczność „mobilizowania słowa na wojnę” — jak to sam określił.
W świetle Pamiętnika poety wyraźnie widać, że sporo z tego, co krytyka literacka uznała za nowość w dorobku powojennym Wierzyńskiego, było już obecne, przynajmniej w postaci zalążkowej, w okresie dwudziestolecia. Stąd niektóre linie rozwojowe poezji autora Wróbli na dachu po 1945 r. biorą swój początek już w epoce poprzedniej.
Na przykład przełomowy i rewolucyjny w dorobku Wierzyńskiego tom Pieśni fanatyczne (notabene jako jedyny właściwie całkowicie pominięty w Pamiętniku poety) nie tylko swą stroną formalną antycypował powojenną przemianę Wierzyńskiego, ale również — jak o tym pisał Jerzy Kwiatkowski w swoim Felietonie poetyckim („Twórczość” 1976, nr 2) — wyprzedził o kilkadziesiąt lat poezję turpistyczną i był prekursorski wobec twórczości Mirona Białoszewskiego. Z okazji wydania tego tomu mówił poeta w wywiadzie udzielonym Jerzemu Jodłowskiemu na łamach „Głosu Literackiego” (1928, nr 17): „Dobrym poetą jest się wtedy, gdy się wyraża z sugestią to, co się chce wyrazić. Jest się — powtórzmy jeszcze raz te stare jak świat słowa — uzależnionym nie od tego, co się wyraża, ale jak się wyraża. A czy to »jak« jest właśnie takim, jakim być powinno, przekonywa nas prawda wzruszenia, rozeznanie wewnętrznego rodowodu, niejako moralność wiersza”.
Kwestia znalezienia nowej poetyki, odpowiedź na pytanie „jak?” nurtowała go już przy pisaniu Kurhanów. Sam stwierdzał, że dusił się w tradycyjnej strofie, że chciał zmienić charakter polskiego 13-zgłoskowca. Pisał: „Ale czy nie można 13-zgłoskowca jakoś uruchomić, upłynnić, uczynić go bardziej giętkim? Zdaje mi się, że można. Przy pomocy krótkiego zdania, przy pomocy zmiennego obrazu, przy pomocy szybko postępującej — nazwijmy to — akcji uczuciowej można w przydługim wersie wprowadzić tyle ruchu, że 13-zgłoskowiec straci swój ciężki krok i potoczy się lekko”. A od tych — przyznajmy — w części przynajmniej z powodzeniem zrealizowanych prób już bardzo blisko do tego, co autorka monografii o powojennej poezji Wierzyńskiego — Jolanta Dudek, wymienia jako cechę charakterystyczną Korca maku i Siedmiu podków i co nazwała „dramatyzacją podmiotu lirycznego”.
Wierzyński zaraz w pierwszym zdaniu zastrzegł się, że w jego intencjach książka ta nie miała być autobiografią, lecz tylko „pamiętnikiem wierszy”. I prezentowany tu tom autobiografią rzeczywiście nie jest, jeśli zgodzić się z definicją tego gatunku zaproponowaną przez Philippe’a Lejeune’a — „retrospektywna opowieść prozą, gdzie rzeczywista osoba przedstawia swoje losy w ich jednostkowym aspekcie, ze szczególnym uwydatnieniem historii osobowości”. Zamiast wysuwać na pierwszy plan siebie, własną indywidualność, Wierzyński niejednokrotnie opisuje tło, kreśli zbiorowy portret formacji inteligencji dwudziestolecia międzywojennego. Zbyt wiele w tych pogadankach mowy jest o ludziach i zdarzeniach, uwaga autora bardziej skupiona jest na świecie zewnętrznym niż na własnych przeżyciach, Wierzyński raczej unika retrospekcji czy wnikliwych autoanaliz psychologicznych. Nie znaczy to jednak, że Pamiętnik poety całkowicie pozbawiony jest tego wątku.
Karty, na których autor Granic świata odsłania swą osobowość twórczą i przeprowadza autoanalizę pisarską, choć rzadkie, są niezmiernie interesujące, szkoda że poeta tym zagadnieniom poświęcił tak niewiele miejsca. Psychologia twórczości artystycznej jest dziedziną wciąż jeszcze słabo zbadaną, takie przykładowo sprawy jak inspiracja twórcza, geneza narodzin dzieła sztuki, źródła potencji i witalności pisarskiej oraz powody, niekiedy wieloletnich, załamań w działalności artystycznej, przyczyny przemian języka czy poetyki, chęć eksperymentowania estetycznego bądź przeciwnie — pragnienie ukrycia się w azylu sprawdzonych konwencji — wszystkie te sprawy są zazwyczaj spowite mgłą tajemnicy. Jan Parandowski we wstępie do antologii Inspiracja twórcza (Warszawa 1973) pisał: „Niezliczonymi i niespodzianymi drogami zaskakuje twórcę myśl i obraz, który wnet zmienia się w utwór i odtąd nikt, nawet on sam, nie zatroszczy się o to, co było początkiem rzeczy, żyjącej w podziwie współczesnych i pamięci potomnych. Przez długie wieki nikt się tym nie zajmował, było nawet zbędną i niewłaściwą niedyskrecją szukać w artyście zalążków, początków jego dzieła, tych okruchów, które wymiata po skończonym dziele. Przez te uprzedzenia pozbawiono historię literatury i psychologię twórczości nieocenionych wyznań i świadectw, a przez to ileż pisarze dawnych epok stracili znamiennych rysów, które gdyby się zachowały, ożywiłyby ich wizerunki”.
Na szczęście portret Wierzyńskiego, jaki wyłania się z Pamiętnika poety, nie pozbawiony jest tych rysów. Autor Wiosny i wina wprowadza czytelników do swego laboratorium poetyckiego, dzieli się nie tylko wiedzą czysto warsztatową, lecz nieraz bardzo osobistymi uwagami na temat źródeł jego liryki. Często powraca pamięcią do tych regionów Polski, które w sposób szczególny natchnęły go do napisania wierszy, tworząc — zapewne nieświadomie — interesującą geografię inspiracji poetyckich. W pierwszym rzędzie trzeba tu wymienić strony rodzinne pisarza — południowo-wschodnią Galicję, okolice Stryja, Sambora, Drohobycza. Ukształtowanie terenu, świat przyrody tamtej krainy i niepowtarzalny jej klimat duchowy sprawiły, że — by użyć określenia Marii Dłuskiej — „Wierzyński ma wspólny z tą ziemią krwiobieg”. Inną dzielnicą Polski, która wpłynęła na twórczość poety, było Podhale. O tatrzańskich wycieczkach, o atmosferze Zakopanego, o bliskich mu ludziach mieszkających w tamtych stronach opowiadał często. Wyznał, że z Zakopanego zawsze wracał z nowym wierszem lub przynajmniej z pomysłem na nowy utwór. Serdecznie wspominał też Wileńszczyznę — ojczyznę romantyzmu polskiego. Szczególnie pobyt w majątku państwa Balińskich, podczas ostatnich wakacji spędzonych w kraju w 1939 r. utkwił mu głęboko w pamięci. Pisał o tej wizycie: „Jest to jeden z najpiękniejszych zakątków świata, jaki znam. Z łagodnych pagórków roztaczają się rozległe widoki, w ogromnych lasach spotyka się drzewa, których nie chce się minąć, pola i kępy drzew rozłożone są tak, jakby Pan Bóg był ogrodnikiem. Myśl o Mickiewiczu krąży wszędzie”.
Pamiętnik poety jest studium rzemiosła literackiego. Znajdziemy w nim rozważania nie tylko na temat tytułu i kompozycji tomiku poetyckiego, funkcji języka w poezji czy potrzeby wyobraźni i marzenia w działalności artystycznej, lecz również uwagi o stosunku poety do krytyki literackiej czy spostrzeżenia o roli wczesnego sukcesu w biografii twórcy. „Książka — pisał — jest najmniejszym przedmiotem, który zmieścić może cały świat. Niezliczone nadzieje, zamiary, porywy, niepewności. Wziąć ją do ręki — znaczy dotknąć zmaterializowanych snów i marzeń. Droga od błąkającej się po głowie, niejasnej idei do białej karty, po której toczy się rząd liter, słów i zdań, to daleka droga międzyplanetarna. Myśl ulega w niej wielu przemianom, stają przy niej bezsenne noce, załamują się ręce od daremnego wysiłku i poczucia zawodu. Ale zdarzają się też na tej drodze olśniewające odkrycia, otwierają się pokłady nieprzeczuwanych bogactw i po stu rozpaczliwych nocach nadchodzi dzień triumfu, kiedy chce się krzyczeć z radości. Niezamierzonym pamiętnikiem podobnych wydarzeń jest każda książka i taki jest jej życiorys, niezależnie od tego, jaką stanowi treść. Napisałem 25 książek, z czego 19 zbiorów wierszy. Mogłem otrzaskać się z moim zawodem i przyjmować na zimno jego objawy. A jednak za każdym razem przechodzę to samo i biorę nową książkę do ręki z przejęciem. To jest przedmiot, tak, ale ile w nim mojego życia! Człowiek nigdy me wymyśli bardziej uduchowionego przedmiotu niż książka. Zdaję sobie sprawę, że jest to filozofia naiwna, trudno, ja tak czuję. Gdy piszę, nie wiem, po co istnieję. Gdy nie mam nowych książek, wysycham jak pustynny obszar”. W innym miejscu autor Czarnego poloneza pisał: „Zdarza się oczywiście, że wiersz spływa na papier w jednym oddechu, że jakiejś szczęśliwej nocy ułoży się w formie niezmiennej, że przynosi się go ze spaceru i pamięta od początku do końca, zdarza się wszystko możliwe i niemożliwe, ale najczęściej wiersz zaczyna się od wrogości i toczy się w niej aż po ostatnią strofę. Wroga jest wszelka materia, z którą ma się do czynienia — samo słowo — przepastne, nieuchwytne, dwuznaczne, zbyt ciężkie do podjęcia, albo zbyt lekkie, za krótkie albo za długie, ślepe, głuche, kulawe, strofa (jeśli się jej używa), która może być organizacją chaotycznej inspiracji, ale też jej rytm, owo tajemnicze rozkołysanie, anty bilans psychofizyczny, narodziny muzyki, asonanse albo ich nie użycie. Pośród tych zasadzek idea wiersza zaczyna wojować o swoje życie. Na wrogość materii odpowiada wrogością swojej tendencji, na nieustępliwy opór, swoją upartą siłą”. Wszystkie te często ułamkowe, kilkuzdaniowe spostrzeżenia odsłaniają nowe oblicze Wierzyńskiego, pozwalają zrekonstruować jego autoświadomość poetycką. W warstwie refleksji warsztatowych Pamiętnik poety przynależy wyraźnie do powojennych doświadczeń estetycznych Wierzyńskiego. Spojrzenie pisarza na twórczość przedwojenną przypomina wędrowca patrzącego na zdobyte przez siebie szczyty z przełęczy, która zaprowadziła go już na inne wzniesienia.
Przed laty Jerzy Kwiatkowski postulował napisanie monografii o „pierwszej młodości” Wierzyńskiego. Póki taka książka nie zostanie wydana, musimy zadowolić się autokomentarzem poety. Być może wspomnienia te ustrzegą przyszłych krytyków literackich przed nazbyt dowolnymi interpretacjami.
1989
Paweł Kądziela
Pamiętnik poety, jeśli nie ma być autobiografią, może być tylko pamiętnikiem wierszy. Istotnie każdy wiersz ma swoją historię albo przynajmniej historyjkę. Trudno zapamiętać wszystkie takie przygody literackie i trudno o wszystkich opowiadać, zwłaszcza jeśli wierszy jest dużo, a przecież nie mogę ukryć, że napisałem ich z górą sześćset.
Od czego więc zacząć? Chyba od pierwszego wiersza. Nieważny to incydent, ale pozwoli mi powiedzieć kilka słów o całej sprawie, która z naiwnych początków urosła do treści wypełniającej moje życie. Zacznijmy więc ab ovo.
Pierwszy wiersz napisałem, mając 13 lat1. Należałem już wtedy do konspiracyjnej organizacji tzw. młodzieży narodowej2. Na zebraniach odbywanych potajemnie czytaliśmy książki Stanisława Szczepanowskiego, Bolesława Limanowskiego oraz Stanisława Brzozowskiego3, wygłaszaliśmy własne, jak się to mówiło, referaty i dyskutowaliśmy nad wszystkim, co dotyczyło życia i losów Polski, podówczas podzielonej jeszcze na trzy zabory. W ciągu tych zajęć przypadła i na mnie kolej napisania referatu o działalności pruskiej komisji kolonizacyjnej, zwanej H. K. T., od pierwszych liter nazwiska jej założycieli Hansemanna, Kennemanna i Tiedemanna, której celem było wykupywanie ziemi z rąk polskich i w ten sposób usunięcie Polaków z terenów zaboru niemieckiego. Praca nad tym referatem podnieciła mnie tak bardzo, że nie wystarczył mi sam temat merytoryczny i Bóg raczy wiedzieć, dlaczego napisałem wiersz. Treścią jego był — o ile mogę sobie przypomnieć — protest przeciw naporowi pruskiemu i apoteoza wytrwałości polskiej. Wartość poetycka tej elukubracji równała się niezawodnie zeru, ale stało się, napisałem, odczytałem i zatriumfowałem. Koledzy nie chcieli wierzyć, że to było moje dzieło, podejrzewali, że pomagał mi starszy brat4, mniejsza z tym, zakosztowałem nieznanej mi rozkoszy autorstwa — z pewnością pośledniej, niewyborowej, dostępnej trzynastolatkowi, ale jednak rozkoszy. Odtąd zacząłem marzyć, żeby zostać poetą i to sztubackie, niezdarnie poczęte marzenie stało się po latach rzeczywistością.
Rzecz działa się na głębokiej prowincji, w mieście Stryju, nad rzeką Stryjem. Na prowincji żyje się wolniej, mniej tam dzieje się rzeczy niż w stolicach, ale chyba zapadają w człowieka głębiej. Związek ze światem to przede wszystkim książki i pisma. Istniała w Stryju biblioteka Towarzystwa Szkoły Ludowej, organizacji oświatowej mającej również szersze cele kulturalne. Brałem z tej biblioteki co dzień jedną książkę i połykałem ją w godzinach pozaszkolnych. Z czasem zacząłem robić notatki z mojej zachłannej lektury i zapisywałem całe zeszyty krytycznymi uwagami. Dotyczyły one takich pisarzy jak Żeromski, Wyspiański, Knut Hamsun, Gabriel d’Annunzio — bo mniej więcej w takiej kolejności wpadały mi pod rękę wielkie nazwiska i dzieła.
Byłem samoukiem literackim, nikt nie kierował moimi upodobaniami, nie pomagał mi wyrobić smaku ani sądu. Wychowała mnie prowincja, jej zawdzięczam, co we mnie ocknęło się dobrego i za jej sprawą powstawały też we mnie niedomagania i defekty. W sumie wzbudziło to we mnie sentyment do Stryja, Drohobycza, Sambora i Chyrowa5, do tych małych miast i miasteczek, między którymi krążyłem do 18. roku życia. Jako syn emerytowanego wówczas urzędnika kolejowego6 najlepiej czułem się w okolicach dworca, skąd — jak mi się zdawało — wylatują drogi w szeroki świat lub nadciągają smutki i tęsknoty. Wiele lat temu napisałem wiersz pt. Dworzec, w którym chciałem wskrzesić te nastroje.
Są takie miasta, o których nie można,
Choćby się nawet i chciało coś orzec:
Uliczki, rynek, plebania pobożna —
I tylko jedno jest zdarzenie: dworzec.
Pociąg przychodzi raz w dzień regularnie,
(O, melancholio stołecznych kurierów),
Na jednej nodze drżą przed nim latarnie
I salutują bez rąk pasażerów.
Panny, co tęsknią z pustego peronu,
Skąd wieje dusza prowincji i spleenu,
Porywa dziwny świat okien wagonu,
Podróż po bajkach. Trwa ona pięć minut.
I każdy wraca powoli do domu,
Żując tęsknotę tępą, nieodgadłą…
W mieście nie mówi się o tym nikomu,
Choć wszystko kryje się w słówku: przepadło.
A za pociągiem, gdy rozwiane puchy
Dymów zawisną nad polną pustoszą,
Jak tajemnicze, żegnające duchy,
Rampy się same do góry podnoszą.
Skąd dopadła mnie na takiej prowincji poezja — dziwiło mnie zawsze — a nawet dziwi mnie teraz. W trzecim moim zbiorze7 ogłosiłem na ten temat wiersz, który pozwolę sobie odczytać.
Prowincjo galicyjska! Z wszystkich szarych ziemi
Zapomniana w najbardziej szarym końcu świata,
Wróć mi ten oddech, który niebiosami twemi,
Jak słodki wiew dzieciństwa snuje się i lata.
Wyrastając w miasteczku pustym, jak odludzie,
Gdzie trudno było nie znać się z każdą osobą,
Żyłem tak, jak dziś myślę o najdroższej złudzie:
Dosłownie w czterech ścianach, sam z sobą i tobą.
Mieszkaliśmy na stacji, z której pociągami
Krzyczała w świat szeroki melancholia torów,
Myślałem nad tym, dokąd można zajść szynami
I nocą śniły mi się znaki semaforów.
Niedaleko był zamek Herburtów — ruiny,
Z których prawie że nic już dzisiaj nie pamiętam;
Jeśli kiedy przyjechał do nas kto z rodziny,
Szliśmy tam na wycieczkę w niedzielę lub święta.
Znałem wszystkich druciarzy i wszystkie papugi,
Każdy walc katarynki smętnie monotonny,
To wszystko, co nie wraca nigdy po raz drugi,
Z pierwszej młodości wzięte w sentyment dozgonny.
I skądże tu poezja?! Skądżeś, dziwna damo,
O, muzo tajemnicza, w swej boskiej żonglerce,
Spowiła mi oczy jasną panoramą
I wiatrem płomienistym przewiała przez serce!
Skąd włosy twe na twarz mi padają i płoną.
Skąd ty mi niewidoczna, dajesz znak po znaku,
O, kochanko jedyna, najśliczniejsza żono,
Kołysząca się w złotym na niebie hamaku!
Czyli ten czar nade mną krąży zachwycenia
Pierwszej w polach z księżycem przetęsknionej schadzki,
Który piersi napełnia oddechem marzenia,
Jak woń niepowtórzonej wiosny podkarpackiej?
Czyli mnie wyśledziły w dziuplach oczy sowie
Z dala świetlejące cygańskie zajazdy,
W nocach kwitnących snami, w nocach jak pąkowie,
Kiedy się bliżej, niżej nachylają gwiazdy?!
Chyba ty, zaprzepadła w głuchym zapomnieniu
Nawiałaś mi ten poszum, co nade mną lata,
Zamknięta w swej zadumie, podobna sumieniu,
Prowincjo mej młodości, serce świata!
[…]8
1 Kazimierz Wierzyński debiutował wierszem Niech żyje życie w końcu 1912 r. na łamach ukazującego się w Poznaniu pisma Organizacji Młodzieży Narodowej „Brzask” (1912, nr 12, s. 458). Por. Gerard Sowiński, O debiucie Kazimierza Wierzyńskiego — „lutnisty ciemnego czasu i losu”, „Ruch Literacki” 1985, z. 5—6, s. 479—488. Zob. też: Artur Truszkowski, Nieznane juwenilia Kazimierza Wierzyńskiego, „Tematy i Konteksty” 2012, nr 2, s. 125—131.
2 Poeta należał do konspiracyjnej organizacji polskiej młodzieży gimnazjalnej „Przyszłość” („Pet”), która podlegała Komisji Gimnazjalnej Związku Młodzieży Polskiej („Zet”). Szkolny kolega Wierzyńskiego, Tadeusz Fabiański, tak wspominał pracę w tajnych kółkach samokształceniowych w Stryju: „Naszym kółkiem kierowali studenci starsi od nas o parę lat: Jaśko Ćwikliński, Stefan Vrtel, Stefan Tchórznicki. Przez jakiś czas odbywaliśmy zebrania na łęgach nad rzeką, raz czy dwa z wielkimi ostrożnościami w bursie, aż w końcu zadomowiliśmy się na przedmieściu Łany, w ustronnym domku Genia Ruppa, ukrytym w głębi sporego ogrodu. Było tam tak zacisznie, że trudno było sobie wyobrazić, by mogły tam wtargnąć jakieś wrogie siły, jednakże w krzakach koło furtki stawialiśmy zawsze wartę, która w razie czego miała nas zaalarmować. Gdy pogoda zdarzyła się wyjątkowo piękna, tak że nie można było usiedzieć w czterech ścianach, wymykaliśmy się tyłami Geniowego obejścia do pobliskiego lasku na poziomki czy maliny, co cudownie urozmaicało program naszych zajęć”. Tadeusz Fabiański, Ze wspomnień, w: Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, oprac. Paweł Kądziela, Warszawa 2001, s. 70.
3 Tadeusz Fabiański wspominał: „Czytaliśmy Nędzę Galicji Szczepanowskiego i dowiadywaliśmy się, jak niemiłosiernie wysysa Austria wszystkie soki z naszych ziem. Czytaliśmy Limanowskiego i dowiadywaliśmy się, jak krwawo i bezlitośnie rozprawiali się Austriacy z naszymi próbami zrzucenia kajdan”. O Stanisławie Brzozowskim po raz pierwszy usłyszeli od Wilama Horzycy, który: „podczas swej pierwszej wizyty u Genia Ruppa wywołał burzę Legendą Młodej Polski Brzozowskiego, której nikt z nas nie znał. Horzyca nie miał tej książki z sobą, cytował tylko z pamięci jej fragmenty. Dla nas, wychowanych przez Walczaka na Tarnowskim i Mazanowskim, ataki Brzozowskiego na ogólnie uznane autorytety literackie, nawoływanie do »wyprzedaży starych zabawek« i wypowiedzenie wojny »mitom i legendom«, z którymi wszyscy się zżyli, wydawało się w pierwszej chwili niesłychaną herezją. Próbowaliśmy stawać w obronie atakowanych wartości, ale wymowny nasz gość kładł każdego na obie łopatki”. Tadeusz Fabiański, Ze wspomnień, dz. cyt., s. 70—71.
4 Hieronim Wierzyński ur. 30 września 1884 r. w Krystynopolu, pow. Sokal. Ukończył Gimnazjum OO. Jezuitów w Chyrowie w 1904 r., następnie studiował filozofię na Uniwersytecie Lwowskim. Podczas studiów był działaczem Czytelni Akademickiej, należał też do Organizacji Młodzieży Narodowej. Pracował we lwowskim „Słowie Polskim”, pełnił tam funkcję sekretarza redakcji. W czerwcu 1915 r. razem z całą redakcją „Słowa” przeniósł się do Kijowa, gdzie nawiązał współpracę z ukazującymi się tu polskimi czasopismami (m.in. „Przeglądem Polskim”). W 1918 r. opuścił Kijów i zamieszkał w Warszawie. Ogłaszał artykuły w popularnej prasie endeckiej: w „Gazecie Porannej 2 Grosze”, „Gazecie Warszawskiej”, „ABC”, „Wieczorze Warszawskim”, był zastępcą redaktora naczelnego w „Gońcu Warszawskim”. Przez wiele lat pełnił obowiązki prezesa Klubu Sprawozdawców Parlamentarnych oraz wiceprezesa Syndykatu Dziennikarzy (później Związku Dziennikarzy RP). W końcu października 1939 r. został aresztowany przez gestapo i był więziony na Pawiaku przez 3 miesiące. Podczas okupacji współpracował z prasą podziemną, z ramienia Związku Dziennikarzy RP prowadził akcję pomocy dla dziennikarzy. Po raz drugi aresztowano go w przeddzień święta 11 listopada w 1942 r. Po kilku miesiącach pobytu na Pawiaku, 17 stycznia 1943 r. wywieziono go do obozu na Majdanku, gdzie zginął 25 marca 1943 r.
5 Z tymi miejscowościami związane było dzieciństwo i młodość Wierzyńskiego. Urodził się 27 sierpnia 1894 r. w Drohobyczu, tam też 9 września 1896 r. odbył się chrzest Kazimierza. Do pierwszej i drugiej klasy (w latach 1904—1906) chodził do Gimnazjum OO. Jezuitów w Chyrowie. Od jesieni 1906 r. do matury, którą zdał wiosną 1912 r., Kazimierz uczył się w Państwowym Gimnazjum Męskim w Stryju, najpierw w gmachu głównym mieszczącym się przy pl. Kościelnym, a potem, od 1908 r., w Filii c.k. Gimnazjum położonej przy ul. Kochanowskiego. W Samborze mieszkała z rodziną przyrodnia siostra Wierzyńskiego — Albina Sobieszczańska (1879—1962), z którą był w bliskim kontakcie i często spędzał w jej domu wakacje.
6 Ojciec poety, Andrzej Wierzyński, ur. 6 lipca 1853 r. w Sobolówce pow. Złoczów, był synem spolonizowanego Austriaka Józefa Wirstleina i Katarzyny z domu Streker. Zmiana nazwiska na Wierzyński nastąpiła na podstawie reskryptu namiestnictwa z dnia 21 lipca 1913 r. oraz polecenia Najprzewielebniejszego Konsystorza Metropolitalnego we Lwowie z dnia 5 sierpnia 1933 r. (L. 6355). Andrzej Wierzyński od 14. roku życia pracował, najpierw fizycznie jako robotnik kolejowy, a po ukończeniu kursów telegrafisty był od 1875 r. przełożonym Telegrafu Kolei Żelaznych im. Karola Ludwika w Płuckowie. Następnie pracował na różnych stacjach kolejowych we wschodniej Galicji. Był m.in. magazynierem oraz naczelnikiem węzłowej stacji Posada Chyrowska. W 1905 r. uległ wypadkowi przy pracy i przeszedł na emeryturę. Około 1912 r. założył fabrykę Lin Stalowych i Siatek Drucianych w Drohobyczu, przy ul. Samborskiej 16, którą prowadził wspólnie z najstarszym synem Bronisławem. Po I wojnie światowej kupił majątek Pustomyty pod Lwowem. W latach trzydziestych przeniósł się w okolice Torunia, nabył majątek Czarne Błoto. Okres okupacji niemieckiej spędził w Warszawie, po powstaniu warszawskim był ewakuowany do Grodziska Mazowieckiego, gdzie zmarł 19 grudnia 1944 r. Andrzej Wierzyński był dwukrotnie ożeniony: z Jadwigą Opletal (1860—1880), która zmarła przy narodzinach syna, miał troje dzieci: Gizelę (1877—1964), Albinę (1879—1962) i Bronisława (1880—1944) oraz z Felicją Dunin-Wąsowicz (1852—1944), z którą miał dwóch synów: Hieronima (1884—1943) i Kazimierza (1894—1969).
7Wielka Niedźwiedzica ukazała się nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Ignis” w Warszawie w 1923 r.
8 Wierzyński kończy tę gawędę w sposób następujący: „Minęło wiele lat, podczas wojny znalazłem się w Brazylii i nawet tam, w tym egzotycznym, pięknym kraju, odnalazła mnie moja prowincjonalna tęsknota. Kto zna strony Polski, o których tu wspomniałem, wie, ile kryją one podań i legend. Oto mój brazylijski wiersz o duchach Podkarpacia” — tu tekst się urywa, natomiast następna pogadanka poświęcona została wierszowi Podanie oObidowej, opublikowanym w tomie Róża wiatrów, New York 1942.
W poprzedniej pogadance z cyklu Pamiętnik poety opowiadałem o prowincji dawnej Galicji sprzed pierwszej wojny światowej. Z tamtych stron wyruszyłem w świat, ale nigdy nie zapomniałem, skąd pochodzę i kto wysłał mnie w daleką drogę, zwaną życiem. Właściwie nie umiałbym powiedzieć, do którego miasta z tamtejszych stron należę. Ojciec mój był urzędnikiem kolejowym przenoszonym z miejsca na miejsce, lata szczenięce spędziłem na stacjach o różnych nazwach, tak że dzieciństwo moje pozostało bez dokładnego adresu i potoczyło się rozwłóczone po lesistych stokach wschodnich Karpat, jeśli można wyrazić się tak dekoracyjnie.
Te podgórskie okolice pełne są fantazji, podań i legend. Do serca tamtych stron dotarł Stanisław Vincenz w swojej przepięknej książce pt. Na wysokiej połoninie1, pisali o nich również Władysław i Walery Łozińscy2. Jedno z podań dotyczyło mitycznego pobytu na ziemiach polskich Owidiusza, o czym jakoby świadczy nazwa podhalańskiej góry Obidowa. Legenda ta fascynowała mnie tak bardzo, że napisałem wiersz pt. Podanie o Obidowej.
Góry nasze są wierne, muszą stać, więc stoją,
A jednak błądzi po nich i przenika wszędy
Jakiś duch, który młodość zaczarował moją,
Jakiś szept, który krąży w podziemiach: legendy.
Skąd się wzięły i poszły przez kraj — któż odgadnie
I kto powie, jak rosła potęga ich sławna?
Żaden krok się w ruinach nie odzywa na dnie
I szczęku w górskich kuźniach nie słychać od dawna.
A jednak był ktoś pierwszy, kto siał leśne mity
I w podróże je wysłał po wiekach pielgrzymie,
Zaczął iść do Dunaju, wstępował na szczyty,
Aż, jak skarb, w naszej ziemi zakopał swe imię.
Było to dawno temu, zamierzchłymi czasy,
Gdy żył pewien poeta na wygnaniu w Dacji,
Który polubił drzewa, chodził często w lasy,
Słuchać liści dębowych i słodkiej akacji.
Od możnych świata zaznał dość w życiu goryczy
Lecz wybrał leśne pustki, nie kielich cykuty,
Szedł i czekał, aż serce rytm słowom odliczy
I płynął z pól wołoskich poezją przez Kuty.
Sława jego szła za nim po lasach, po górach,
Powój ją powojowi, liść liściom podawał,
Jeleń niósł ją na rogach, sęp trzymał w pazurach
I wiatry z nią tańczyły w zimowy karnawał.
I tak szedł zaświatowy po ogromnych światach
I choć wiersze swe mówił nieznanymi słowy,
Rozszedł się i rozpylił po całych Karpatach,
I tak dotarł Owidiusz aż do Obidowej.
A że chadzał sam tylko i w każdy zakątek
Patrzył, obłoki biorąc za świadków i posłów,
Niewiele ocalało tu po nim pamiątek,
Lecz nie przeminie jedna, najdroższa: źródłosłów.
Wzięła ziemia to imię, schowała do głębi,
Nie szukajcie go nigdzie skarb dobrze ukryty.
Czasem tylko w snach krąży i z dzikich gołębi
Leci piórem pomiędzy mgły, zjawy i mity.
Oto cała legenda. Daję głowę moją,
Że Owidiusz był u nas, choć przeczą uczeni
Spytajcie gór, są wierne, na straży jej stoją,
Powiedzą wam wieczoru jakiegoś, w jesieni.
Zaludniałem moje prowincjonalne dzieciństwo różnymi fantazjami. Nie przedstawiało to dla mnie żadnej trudności, żeby np. Hannibal mógł odżyć w Drohobyczu. Po latach takie licencje poetyckie nabrały odcienia melancholii, jak zresztą wszystkie wspomnienia z dzieciństwa i minionej młodości. Oto echo wojen punickich na prowincji galicyjskiej.
To było w erze marek i atlasów,
Pierwszej radości i pierwszego żalu,
Kiedym w różowej mgle zamierzchłych czasów
Kochał się w tobie, biedny Hannibalu.
Gimnazjum stało w Syrii czy w Atenach,
A ja nocami, w smutnej twojej glorii,
Grywałem główne role w wszystkich scenach
Śpiącej pod głową powszechnej historii.
Te śmieszne lata, gdym indyjskie skalpy
Zdobywał w złotych preriach drohobyckich,
Tyś wziął i poprzez Hiszpanię i Alpy
Zaniósł w balladę trzech wojen punickich.
Ach, ile czaru miało twoje imię,
Dydo, królowo fenickiej fregaty!
W świętych wyprawach mściłem się na Rzymie
I źle pisałem łacińskie dyktaty.
Wklejony w notes, jak talizman walki,
Ślepy, bez źrenic portret Hazdrubala,
Dziś mi się jeszcze przez mgłę sinej kalki
Czasem śród wspomnień pokazuje z dala.
Finał był smutny! Na pustej ruinie
Historia inne rozpoczęła czasy.
Epilog scen mych zgubił się w kurtynie
I rolę swoją skończyły atlasy.
Gimnazjum przeszło, prześniło się dawno,
Dziś nikt nie cieszy się z końca godziny,
Wojny punickie są bajką zabawną
I już na zawsze nie ma Kartaginy.
Jedno z najczulszych wzruszeń budziła i budzi we mnie myśl o mojej matce, najdroższej dla mnie w życiu osobie, której poświęciłem wiersz pt. Kabała jesienna.
I znów jest wieczór w szarudze i słocie
I lampę trzeba świecić już o czwartej.
Siądź tu naprzeciw. Ty wiesz: w tej martwocie
Najwięcej szczęścia dają twoje karty.
Zmarszczone ręce położą proroczy
Korowód zdarzeń i tak nie do wiary
Dobrze się stanie, gdy podnosząc oczy,
Na mnie popatrzysz się przez okulary.
Ktoś mi list przyśle — prawda? — i wyswata
Z kierową damą, która na mnie czeka;
Niespodziewany czyjś przyjazd i strata,
Intrygi pików i podróż daleka.
I całe życie to, które się zmieści
W jednym kwadracie pasjansa, w mozaice
Kart kolorowych, w najdroższej powieści,
W sercu, co kocha, jak w bajce, jak w bajce.
Nie trzeba sprawdzać, wszystko się sprawdziło,
Wyszło, com myślał — tak, wiesz, nie do wiary —
Że mi w szarugach dni będzie się śniło
Spojrzenie długie poprzez okulary.
Lata młodzieńcze spędziłem pod szczęśliwym dachem rodzinnym, a także pod pięknym niebem Podkarpacia. Chodziłem chętnie w góry, odbywałem wielodniowe wycieczki, sypiałem w namiocie i wędrowałem pod dawną granicę węgierską. Stacją wypadową tych wypraw był Stryj, Drohobycz, Sambor albo Stanisławów. Wszystkie lasy sosnowe, dębiny i bukowiny stały przede mną otworem. Paraszka, piękny szczyt między Synowódzkiem a Sokalem, Sianki i serpentyny na przełęczy Użoka, tartaki w Wygodzie i dolina Prutu kusiły mnie przez kilka lat, zanim przerzuciłem się na wycieczki w Tatry i na Podhale. Piękno tamtych stron pozostało we mnie nietknięte i, mimo że większość życia spędziłem za granicą, mam niemal fizyczne poczucie tamtej ziemi. Po wielu latach rozstania z krajem napisałem wiersz pt. Zapach, w którym chciałem wyrazić coś z tego odczucia. Oto te trzy strofy:
Wszystko wam oddam tylko nie te trawy
Łąk pokoszonych i cień pod modrzewiem,
Szuwarem pachną zamulone stawy
I coś gadają. Co takiego? Nie wiem.
Cały dzień chodzę, przysiadam w tym cieniu
I to, co widzę, powtarzam bez związku:
Piasek, zielone kamyki w strumieniu,
Łąki i stawy — i znów od początku.
Dopiero nocą, gdy idziemy skrajem
Rzęs ponadwodnych w blady księżyc z wosku,
Zgaduję nagle, że idę mym krajem
I trawy pachną i więdną po polsku.
1 Pierwszy tom dzieła Vincenza ukazał się pt. Na wysokiej połoninie. Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej, nakładem wydawnictwa „Rój”, Warszawa 1936. Tomy następne wyszły na emigracji w Oficynie Poetów i Malarzy: Zwada, Londyn 1970, Listy z nieba, Londyn 1974, Barwinkowy wianek, Londyn 1979. Całość Na wysokiej połoninie w czterech tomach ukazała się nakładem Instytutu Wydawniczego PAX, Warszawa 1980—1983.
2 Władysław Łoziński (ur. 1843 w Oparach pod Samborem, zm. 1913 we Lwowie), powieściopisarz, historyk kultury i obyczaju. Dziejom wschodniej Galicji poświęcił wiele książek i studiów np. Pierwsi Galicjanie. Powieść z przeszłości, Lwów 1867, Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi za panowania Zygmunta III, Lwów 1903, t. I i II. Również jego starszy brat, powieściopisarz i dziennikarz, Walery Łoziński (ur. w 1837 w Mikołowie pod Stryjem, zm. 1861 we Lwowie) w swoich pracach sporo uwagi poświęcił przeszłości okolic Lwowa.
Mistrzem poetyckim mojej młodości był Leopold Staff. Oczywiście, że zaczęło się od romantyków, deklamowaliśmy Mickiewicza i Słowackiego w szkole i na zebraniach konspiracyjnych, była to niejako poezja sacro sanctum narodowego. Ale nie mogliśmy [się] nie wychylać poza tę świętość, zwłaszcza, gdy triumfująca w pierwszych latach stulecia Młoda Polska zaczęła szturmować do nas nową formą i odmiennymi ideami. Piękne, jakby kute w skale, Sonety tatrzańskie Franciszka Henryka Nowickiego1, płynna, muzyczna liryka niedostatecznie dziś docenionego Kazimierza Przerwy-Tetmajera i wysokolotne, samotnicze hymny Kasprowicza spadały na moje pokolenie jako porywająca nowość. Po tej nowości przyszła natychmiast inna, nowa nowość — Leopold Staff. Nie było w nim dekadenctwa Tetmajera, nie było mistycyzmu Kasprowicza, odezwał się natomiast głód mocy i zdobywczości, jakby przeczucie tych sił, których tak bardzo trzeba było Polsce przed wielką rozprawą 1914 roku. Staff użył po raz pierwszy prostego języka, bliskiego codzienności, nabijał strofę rzeczownikiem jak dynamitem akcji i energii, żelazną swoją formą uderzał jak młotem w takt naszych serc. Sny o potędze2, tytuł pierwszego zbioru, wybrany został ze snów tysięcy młodych Polaków. Nieważne ile w tym było wpływu Fryderyka Nietzschego, cała ta książka, począwszy od tytułu, wyrażała marzenie pokolenia.
Podobizna Staffa, reprodukcja portretu Pautscha, wycięta z Wyboru poezji, stała na moim biurku3. Poważny, trochę surowy pan, z ciemną brodą, trzymający kapelusz panama na kolanach, był powiernikiem pierwszych moich nocy poetyckich. Po latach zdałem sobie sprawę, że nie jest on znowu taki surowy, pozyskałem jego przyjaźń, a to że wygłosił powitalne przemówienie na przyjęciu mnie do Akademii Literatury4, wydawało mi się szczególną życzliwością losu. Nie należę do pokolenia, które idzie naprzód po trupach poprzedników. Moim ojcem poetyckim był Staff, zawsze przyznawałem się do tego i sprawiało mi to żywą przyjemność. Może część tego sentymentu wyrazi wiersz pt. Do Leopolda Staffa, napisany w latach trzydziestych w Warszawie, gdy byliśmy już przyjaciółmi.
W małym mieście, (z którego tu wszyscy się śmieją),
Trzy korony — pamiętam — ukradłszy mej matce,
Kupowałem twe książki w niebieskiej okładce
I z szczęścia zataczałem się miejską aleją.
Miasto było po wierszach Ameryką wielką,
Świat wołał sygnałami ze szczytów swych tylu,
I ziemia pod wylewem budziła się Nilu
I ja płynąłem wtedy do morza swą deltą.
Gdy w ulice zamknięte aleją, jak broszką,
Światła nocnych pociągów rzucały swą zamieć,
Powtarzałem po cichu twe wiersze na pamięć,
I na prowincji było mi tęskno i gorzko.
Wiem, że to są wyznania najbłahsze na świecie,
Nie obchodzą nikogo, zbyteczne zaiste,
Każdy przecież w dzieciństwie miał swego artystę,
Kiedy kochał się w wierszach, zazdrościł poecie.
Lecz wszystko się powtarza, rzecz równie wiadoma,
Jak rym idzie po rymie, jak księga po księdze,
Ty jesteś mą młodością, mym snem o potędze.
Dziw, że ciebie żywego dotykam rękoma!
A jeżeli już mam wyznać pragnienie najszczersze,
Chciałbym bardzo, by nie zgasł mój głos bezpotomnie
I w miasteczku odległym ktoś myślał tak o mnie,
Jak ja o tobie — niosąc pod pachą me wiersze.
A więc znów wspominam o moich stronach rodzinnych, o których już mówiłem w poprzednich pogadankach. Trudno mi jakoś z nimi się rozstać. Mam sporo wierszy związanych z tamtymi tematami, ale jeden z nich jest mi szczególnie bliski i trochę Staffowski w charakterze, tak że może nie od rzeczy będzie, jeśli go odczytam. Nazywa się Zapach młodości.
Zachodzę jeszcze czasem w ten stary zaułek,
Gdzie każdy parkan, drzewo i dom jest mi znany.
Lata szły — i brązowe pękały kasztany,
Pod dachem, w glinie miłość krzyczała jaskółek.
Pamiętam wiosnę tamtą, jak leżąc na wietrze
Od Karpat podpływała skroś bzy namoknięta,
Jak po rowach przydrożnych kłębiła się mięta,
Słodki zapach młodości pamiętam: powietrze.
Zawarty w kuli szklanej, zamknięty w pogodzie,
Przesuwa jeszcze smugi nade mną płochliwe
Jak wieczór, który w niebo lał złotą oliwę,
Jak noc, która sitowie czesała na wodzie.
Gdyby woń balsamować na wieki jak mumię,
Wyszłaby z głębi wspomnień i wiatrem po rzęsie,
Przeleciała tym samym, co dziś jeszcze trzęsie
Tamtymi olszynami i gra w nich i szumi.
I wtedy mógłbym wrócić spokojnym pielgrzymem
W dawny czas, w starą przeszłość zasnutą w pokrowce,
…Lecz świat się pali trzeszcząc jak w ogniu jałowce
I bije mnie po oczach młodością jak dymem.
Staffowi zawdzięczam nieskończenie wiele. Zasiał we mnie umiłowanie poezji, uczył mnie i dawał mi przykład, jak ją uprawiać. Jego szlachetny kunszt, powaga sztuki, wysokie poczucie powołania poetyckiego były wzorem nie tylko dla mnie jednego. Tuwim żywił dla Staffa nie mniejszy entuzjazm niż ja, Lechoń dedykował mu jeden z dwu swoich zbiorków5, które wydał w chłopięcych latach i uważał za swe juvenilia. Całe pokolenie przyjęło z radością przywództwo Staffa, nie kryło się z tym, przeciwnie — podkreślało zawsze swój z nim związek. Oczywiście potem każdy poszedł własną drogą i zmierzał do własnych celów. Po wielu latach nie bez wzruszenia byliśmy świadkami, jak Staff przejmował to i owo ze zdobyczy swoich dawnych uczniów.
Poza wszystkim jestem winien Staffowi wdzięczność za pomoc przy wydaniu pierwszej mojej książki. Zaszedłem do niego wprost z ulicy jako nieznajomy człowiek, przyniosłem mu stos wierszy, za jego poradą przeprowadziłem odpowiednią selekcję. Wybór ten Staff polecił Mortkowiczowi i tak w maju 1919 roku ukazał się zbiór mój pt. Wiosna i wino.
Staff dożył sędziwego wieku, nie uległ jednak sklerozie starości. Ostatnie dwa jego zbiory6 to przejmujące do głębi świadectwo wytężonej pracy wewnętrznej, żywej przemiany i nieustannego doskonalenia, czyli właściwe młodości ducha. Jeżeli z czasem zmalałaby nawet siła jego poezji, nigdy nie ulegnie pomniejszeniu i nie przestanie budzić podziwu jego postawa moralna — poświęcenie ideałom sztuki, szlachetność wysiłku pisarskiego, słowem czystość i wielkość moralności twórczej.
1Sonety tatrzańskie Franciszka Henryka Nowickiego weszły do jego tomiku Poezje, Lwów 1891.
2 Leopold Staff, Sny o potędze, Warszawa 1901.
3 Por. Leopold Staff, Wybór poezji, Lwów 1912.
4 Kazimierz Wierzyński został wybrany w styczniu 1938 r. do Polskiej Akademii Literatury na miejsce po zmarłym Bolesławie Leśmianie. Zob. Kazimierz Wierzyński akademikiem literatury, „Gazeta Polska” 1938, nr 6. Uroczystość przyjęcia do PAL odbyła się w kwietniu 1939 r. Zob. Leopold Staff, Poszedł spać nieznany, obudził się sławny!, „Dziennik Poznański” 1939, nr 96.
5 Por. Jan Lechoń, Po różnych ścieżkach. Zbiór wierszy, Warszawa 1914, na s. 5 znajduje się następująca dedykacja: „Leopoldowi Staffowi poecie myśli i czynu — autor”. W tomiku tym na s. 23 znalazł się też wiersz Lechonia zatytułowany: Do Leopolda Staffa.
6 Por. Leopold Staff, Wiklina, Warszawa 1954 oraz tegoż, Dziewięć muz, Warszawa 1957.
Miewam czasem złudzenia, że żyłem kilka razy, że na moje życie złożyło się kilka egzystencji, że każda z nich była inna i że nie wiadomo, jak wszystkie zjednoczyły się w nieprzerwany ciąg moich 70 lat. Pewne okresy wydają mi się trochę mityczne i niewiarygodne. Wracając myślą do nich, mógłbym mówić o sobie jak o kimś dalekim i niedokładnie mi znanym. Patrzę na koleje życia tego mało mi znanego człowieka jakby obcym, a czasem zdziwionym okiem. Niektóre przerwy między tymi okresami nabierają wyglądu przepaści nie dających się połączyć żadnym mostem. Czuję wtedy chwiejny grunt pod nogami, a fenomen istnienia nigdy bardziej mnie nie zdumiewa niż w takich właśnie chwilach.
Pierwszym rozłamaniem mego życia była wiosna 1914 roku. Miałem wtedy 20 lat, byłem po czterech semestrach filozofii na uniwersytetach w Krakowie i Wiedniu. Wybierałem się do Legionów, a poszedłem na wojnę jako oficer austriacki. Należałem do tzw. Legionu Wschodniego1, który mobilizował ochotników ze wschodniej Galicji. Zakładałem pocztę legionową na szlaku Stryj — Sanok — Jasło. Mieliśmy mieć własną służbę łączności, w każdym mieście rozdzielaliśmy odpowiednie funkcje między wybranych ludzi. Zadaniem moim było dotrzeć do Nowego Sącza, ponieważ jednak Rosjanie posuwali się szybko naprzód, skończyłem wyprawę na Jaśle. Gdy wróciłem do Stryja, gdzie kwaterował mój oddział, Legion zaczął wycofywać się na Zachód2. W końcu tzw. Legion Wschodni rozwiązano. Po nieudanej próbie dotarcia do Legionów Piłsudskiego, znalazłem się w wojsku austriackim w miejscowości Léva, dziś Levice […] w obecnej Słowacji.
W kwietniu 1915 roku zostałem wysłany na front austriacki. Byłem na froncie przez cztery miesiące, stale w akcji, podczas tzw. ofensywy Mackensena3. 7 lipca, to znaczy siódmego miesiąca roku, siódmego dnia bitwy o Kraśnik, o godzinie siódmej wieczorem dostałem się do niewoli rosyjskiej jako oficer 77. pułku piechoty austriackiej. Na tych siódemkach skończył się mój czynny udział w wojnie.
W niewoli przebywałem przez dwa i pół roku. Obóz nasz mieścił się w gubernialnym mieście Riazań. Osadzono nas w obszernym, drewnianym budynku, w którym kwaterowała poprzednio szkoła podoficerska. Przed domem leżał dawny plac do ćwiczeń, w tyle ogród, wszystko otaczał wysoki płot. Żyliśmy odcięci od świata, ale mieliśmy prawo do tzw. progułki, przechadzki, dwa razy w tygodniu, pod dozorem konwojującego żołnierza. Poza tym wolno nam było chodzić w niedzielę na mszę do małego kościółka katolickiego, oczywiście też pod konwojem. Riazań, brzydkie i bezbarwne miasto, leży nad rzeką Oką. Słynął wówczas z trzech rzeczy: z cudownego obrazu Matki Boskiej, z wylewów Oki i z głodu, który trapił tamte strony w latach powodzi. Nie było więc czego żałować. Trawiła nas natomiast nuda zamknięcia i monotonia życia bez wydarzeń. W tym czasie — a było tego czasu naprawdę dużo — wróciłem do nałogu z lat uniwersyteckich i zacząłem pisać wiersze. Nasamprzód odcyfrowałem z pamięci to, co zapisywałem w notatniku zabranym mi przez Rosjan przy wzięciu do niewoli. Były to rzeczy minorowe, których ogólny ton najwierniej oddaje następująca strofa:
Wszystkimi słowy, które od nas biegą
Jak głos w pustyni, w niezgłębione dno
Tak długo życiu mówimy: dlaczego,
Aż raz się śmierci zapytamy: co?
Wspomnienie koszarowego życia w Léva podyktowało mi takie zwrotki:
Kiedy to wszystko się skończy,
Kto mi tę mękę skróci.
Na mieście wracając z ćwiczeń
Śpiewają bez taktu rekruci.
Przez okno podwórze koszar
Zasiane węglowym żwirem,
Jak płachta, mi pada na głowę
Duszącym kirem.
Nie ma żadnego wyjścia,
Wiem to, wiem — z tego muru:
Szarokamienny ciężar
I szary worek munduru.
Nie chcę, niech nic się nie wraca
I niechaj nic się nie zmieni.
Niech tylko ze mnie kto zdejmie
Trupy tych wszystkich kamieni.
W niekończących się rozmowach z kolegami-jeńcami opowiadaliśmy sobie o przejściach na froncie i zapewne pod wpływem tego przyszedł mi na myśl Bardiów, ongi słynne uzdrowisko na południowej stronie Karpat, miejscowość, gdzie wyładowano nasz oddział w drodze na front i skąd ruszyliśmy na pozycje. Nigdy przedtem Bardiowa nie widziałem na oczy, ale sama nazwa nie była mi obca. Tam przecież Rafał Olbromski z Popiołów Żeromskiego miał spotkać się z Heleną, znałem więc to miasteczko z lektury ulubionej powieści, z marzeń o jej bohaterach, z niezliczonych powrotów myślą do ich nieszczęsnego romansu:
Pamiętam to miasto jeszcze z Popiołów,
Helena przyjechać tu miała,
Jak dziwnym kontrastem jest myśleć
O owej miłości Rafała!
Spalenizna zmieszana z żywicą,
Poranną bielą wieją Karpaty,
Idą bezludną, dudniącą ulicą,
Słychać armaty.
Wzniesiony na wzgórzu, z daleka
Szarzeje kadłub kościoła,
Z kamieni i wież tęsknota
Nieodpędzona mię woła.
Jakżeś mi drogi, mój smutny poranku,
Jak pieści zapach wiatru górskiego,
Jak słodko żal się tłucze po sercu,
Żal nie wiadomo czego!
Mój pesymizm z tego okresu szukał dobitniejszego wyrazu:
Opadło ze mnie wszystko ludzkie,
Co porywało mię, człowieka,
Pozostał tylko czas niezmienny,
Który przeze mnie przecieka.
Stoję tak oko w oko z światem,
Który jak zaczął się, tak skończy;
Poza mną gdzieś, poza nim kiedyś
Odwieczny potok się przesączy.
I gdyby nie to, co mnie pęta
I jeszcze dławi mnie pod gardłem,
Mógłbym pomyśleć, że od dawna
Właściwie już umarłem.
Z całego tego cyklu wojennego niewiele mam wierszy. Wszystkiego 17. Umieściłem je w zbiorze pt. Wielka Niedźwiedzica4. Kończy się cykl ten wierszem pt. Piosenka:
Niech ci żaden ból serca ostrzem nie przewierci,
Gdy od ciebie, żołnierzu, zażądają śmierci.
Płacz niech cię nie zadławi, a czyjś uścisk bratni
Nie wyda się żegnaniem, choć będzie ostatni.
Jeszcze znajdziesz swych bliskich: pięścią kapral-zrzęda
Nauczy cię twej doli twardej, jak komenda.
Pojednasz się z szynelem, pokumasz z łopatą,
co ci okop wyryje opiekuńczy za to.
I tu zacznie się żywot, w którym po kryjomu
Wychowasz swą poezję: twe listy do domu.
Dni popłyną ci równo, jak gdyby bez czasu,
Dni: w czarny punkt zwrócone wskazówki kompasu.
Aż raz, rozłożywszy rzeczy troskliwie w plecaku,
Zerwiesz się, wstaniesz, skoczysz: „naprzód do ataku!”
Naprzód podniesiesz hurra, twój mus i katusze…
Nocą w tył cię odwloką już sanitariusze.
A żeś tułał się w norach bez buntu, bez żalu,
Białe ci łoże potem uścielą w szpitalu.
A jeszcze później za to, żeś dobrze umierał,
Krzyż ci na martwej piersi przypnie pan generał.
Na zakończenie muszę powiedzieć, że w niewoli napisałem o wiele więcej wierszy, ale w zupełnie innym nastroju. Wręcz przeciwnym, niż ten, który tu charakteryzuję. Złożyły się potem na tom Wiosna i wino. Jeśli jednak chodzi o rozłamanie życia, o przejścia, które wydają mi się czasem niewiarygodne albo wprost nie moje własne, drobny cykl z Wielkiej Niedźwiedzicy czytam, jakbym to nie ja go napisał, jakby to przeżył ktoś inny, jakiś obcy, mało mi znany człowiek.
1 Był to jeden z dwóch legionów (Legion Wschodni i Legion Zachodni) powstałych na mocy uchwały z 16 sierpnia 1916 r. Koła Polskiego parlamentu austriackiego oraz posłów galicyjskich Sejmu Krajowego. Tworzył się we Lwowie głównie z członków „Sokoła”, Drużyn Bartoszowych i częściowo Polskich Drużyn Strzeleckich. Dowódcą został gen. Adam Pietraszkiewicz (faktycznie dowodził kpt. Józef Haller). W końcu sierpnia 1914 r. Legion Wschodni opuścił Lwów, lecz po kilku tygodniach, podczas postoju w Mszanie Dolnej rozwiązał się, gdyż większość żołnierzy, pod wpływem klęsk austriackich i agitacji endecji odmówiła złożenia przysięgi. Po rozwiązaniu Legionu Wschodniego część żołnierzy wcielona została do armii austriackiej, pozostali zaś utworzyli 3. pułk piechoty. Por. Jan Rzepecki, Sprawa Legionu Wschodniego 1914 roku, Warszawa 1966.
2 O szlaku tej wędrówki informują listy Wierzyńskiego pisane do szkolnej sympatii poety Zofii Berwidówny: „Znów nas wygonili — maszerowaliśmy pełne 12 godzin — pomęczeni wściekle. Pojutrze tzn. w środę będziemy jechali przez Grybów do Nowego Targu. Pewne to nie jest, ale tak informowała nas Komenda”. (Warzyce, 14 września 1914 r.). „Z Nowego Targu nic. Zajechaliśmy po całodziennej jeździe tutaj. Stąd odmarsz zaraz do Mszany Górnej — tam mamy zostać 3 tygodnie, o ile co nie zajdzie. Pomęczeni jesteśmy okrutnie — to przenoszenie się z miejsca na miejsce całkiem rozbija człowieka. Ani wypocząć ostatecznie, ani porządku z rzeczami zrobić — nic — ot tak nas gonią przed siebie na ślepo. Od swoich żadnej wieści nie mam, nie wiem nawet, co z rodzicami się dzieje?” (Mszana Dolna, 17 września 1914 r.).
3 Wierzyński brał udział w zdobywaniu Gorlic oraz w walkach na linii Sanu i o Przemyśl. Wydarzenia te na gorąco relacjonował w listach pisanych do Zofii Berwidówny, po latach wspominał też je w liście do Jana Parandowskiego. „Koło mnie dotąd nie najgorzej, choć krucho już bywało. Ostatnio byliśmy 48 godzin w ogniu, jakiego starzy wojacy nie pamiętają. Wrażenie niezapomniane”. (Do Berwidówny, 10 maja 1915 r.). „My od 3 dni żyjemy w cudownym próżniactwie, jako rezerwa za linią, w bajecznych okopach na dominującej górze. Śliczne widoki, u podnóża San, po kotlinach wioski, a daleko za nami Przemyśl, katedrę już widać wyraźnie. Roboty — prócz nocnego czuwania — żadnej, więc wałęsamy po lasach, rżniemy na drzewach całe litanie, a dla urozmaicenia robimy pod front wycieczki na »kwaśne mleko«, niczym majówka. Jak długo ta sielanka trwać będzie, nie wiemy, ale cieszyć się trzeba każdą wykradzioną chwilką spokoju”. (Do Berwidówny, 22 maja 1915 r.). „Jesteśmy znów w innych okolicach, koło granicy rosyjskiej nad Sanem, niedaleko sławnych organów [chodzi o Leżajsk — P. K.]. Nie nadzwyczajne stanowiska, w płaskich i piaszczystych równinach, bez żadnej osłony, cały dzień trzeba siedzieć w dekunkach. Naokoło bagna i miliony komarów. Ale tu stosunkowo spokój, bo strzelaniny są tylko po nocach, więc jeszcze jakoś znośnie. Tydzień temu byliśmy w Przemyślu. Wtargnęliśmy po wielkim i ciężkim szturmie od zachodniej strony. Owacjom nie było końca. Tu jakoś anemicznie”. (Do Berwidówny, 10 czerwca 1915 r.). „Po Przemyślu, który nas dużo kosztował, przesunęliśmy się wzdłuż Sanu, aż tu w pobliże sławnych naszych organów [tj. Leżajska — P. K.]. Dziewięć dni trzymaliśmy nie najdogodniejsze okopy przy Sanie. Wczoraj mieliśmy nawet szturm rosyjski — odparty. Dziś idziemy znów naprzód. Właśnie mamy przekroczyć granicę, no i Królestwo. Co nas tam czeka — nie wiemy”. (Do Berwidówny, 17 czerwca 1915 r.). „Mamy taki podminowany spokój, który tak jak najgorszy ogień męczy i przytłacza. Sprawą jestem już bardzo znużony, jak wszyscy zresztą. Opadła mnie dziwna apatia, nie mogę dać sobie rady i z sobą”. (Do Berwidówny, 27 czerwca 1915 r.). „Od przedwczoraj jesteśmy w ogniu bezustannie. Właśnie zdobyliśmy Kraśnik, miasto znane z pierwszej ofensywy naszej, jeszcze z sierpnia [1914 r., w której Wierzyński nie brał udziału — P. K.]. Teraz mamy chwileczkę, tzn. trzy kwadranse wolnego, pożeram menaż i myję się z namaszczeniem”. (Do Berwidówny, 4 lipca 1915 r.). W liście zaś do Jana Parandowskiego z 1 sierpnia 1957 r. pisał: „Iwonicz znam, zdobywałem go w czerwcu 1915 r. i dostałem się tam pod obstrzał artylerii rosyjskiej. Potem atakowaliśmy koło Iwonicza pozycje rosyjskie, omal mnie nie zabili w tej drace, ale w końcu wkroczyliśmy triumfalnie do tej miejscowości”.
W kartce do siostry Albiny Sobieszczańskiej pisanej w Riazaniu 18 września 1915 r. Wierzyński donosił: „Od 7 lipca jestem w niewoli, zdrów i cały. Nie brak mi niczego. Pisałem stąd na wszystkie strony, ale żadnej odpowiedzi dotąd nie otrzymałem”.
4 W liście do Tymona Terleckiego z 15 marca 1967 r. Wierzyński pisał na temat wierszy wojennych: „Wiersze z I światówki w Wielkiej Niedźwiedzicy mają osobliwą »historię«. Na froncie zapisywałem w notesie dzień po dniu (jeśli mogłem), co się zdarzyło albo co przeszło mi przez głowę. Kiedy wzięto mnie do niewoli, zabrali mi notes i nie oddali. Nie mogłem odżałować tej straty, upomniałem się — na próżno. Tam były też wiersze, kilka z nich pamiętałem i przepisałem je w Riazaniu”.
Osobliwą przygodą mego życia było poznanie języka rosyjskiego. Chciałbym dziś o tym opowiedzieć.
Gdy dostałem się do niewoli rosyjskiej w 1915, pomaszerowaliśmy — a było nas około 200 oficerów — spod Kraśnika do Dęblina, a potem do Łukowa. Stamtąd mieliśmy jechać koleją w głąb Rosji. Długo czekaliśmy na stacji, zanim podstawiono pociąg. Długo też i na próżno starałem się odczytać napis cyrylicą umieszczony na ścianie stacyjnej. Łuków miał nie pięć liter, lecz sześć, bo kończył się tzw. twardym znakiem, dziś już w pisowni rosyjskiej nie istniejącym. Poza tym kształty liter były odmienne od alfabetu łacińskiego. Słowem ani w ząb.
Trzy miesiące potem przeczytałem Woskresienie Tołstoja, moją pierwszą książkę po rosyjsku. Tyle czasu potrzeba mi było, aby posiąść ten piękny, a nieznany mi podówczas język. Zacząłem go uczyć się natychmiast po przyjeździe do obozu jeńców w Riazaniu, pomocy jednak nie miałem żadnej. Osadzono nas nasamprzód w małym domu, w śródmieściu, naprzeciw tzw. Marijskoj Gimnazji. Okna mieliśmy zamalowane do połowy wapnem. Nie przeszkadzało nam to patrzeć na świat przez górną połowę. Widok, który się tam roztaczał, był pociągający, choć nieżyczliwy. Naprzeciw podbiegały do okien gimnazjalistki i pokazywały nam języki. O rozmowach, czyli o ćwiczeniach konwersacyjnych, nie można było marzyć. Rozmawialiśmy tylko ze strażnikami przydzielonymi do naszego obozu. Czytaliśmy też kusy i nędzny dziennik miejscowy „Riazanskoje Słowo”, a w nim przede wszystkim komunikaty z frontu. Była to pierwsza moja lektura rosyjska. Drugą stanowił mały słownik, który obkuwałem z nudów słowo po słowie i strona po stronie. Potem zdobyłem samouczek języka rosyjskiego i przeszedłem ten kurs błyskawicznie.
Panienki pokazywały nam języki niedługo, bo z miasta przeniesiono nas na przedmieście, do budynku dawnej szkoły podoficerskiej. Tam działo się nam trochę lepiej. Byliśmy wprawdzie odgrodzeni od świata wysokim parkanem, ale świat spoza parkanu okazał się bardziej życzliwy niż ten spoza malowanych okien. Przez szpary zauważyliśmy piękne kobiety spacerujące w ogrodach okalających nasz obozowy ogród i to wystarczyło, aby nas zachwycić. Niebawem ustaliliśmy, że pewne deski w parkanie dają się poruszyć, a nawet przesunąć. Było to doniosłym odkryciem i wzbudziło w nas pociągające, acz nieokreślone, nadzieje. Wzdłuż parkanu biegła przez cały ogród dróżka, na której końcu stał strażnik pilnujący naszych przechadzek. Wystarczyło uskoczyć w bok w przelotnej chwili jego nieuwagi, aby znaleźć się przy parkanie. Zresztą nie każdy strażnik był groźnym Cerberem. Z biegiem czasu, przy rozsuwających się deskach, rozpoczęliśmy lekcje konwersacji rosyjskiej.
Konwersacje moje prowadziłem z uroczą, dwudziestoletnią osobą, studentką Uniwersytetu Moskiewskiego, studiującą literaturę rosyjską1. Poznaliśmy się bez wzajemnego przedstawiania, a znajomość nasza przetrwała dwa i pół roku, to znaczy cały okres mojej niewoli. Zimą pisywaliśmy do siebie listy, funkcję pocztyliona pełnił jeden z konwojentów, opłacany po obu stronach parkanu. Otrzymywałem od mojej znajomej książki i pisma, i ona była moim pierwszym cicerone w literaturze rosyjskiej.
Najwyższą władzę nad obozem sprawował przez długi czas stary major, złośliwy stupaja, którego odejście powitaliśmy z radością. Po nim nastąpił młody praporszczyk, dawniejszy student Sorbony, Trunin. Z naszej strony najstarszym był kapitan Hořitza, emeryt austriacki, wzięty do niewoli pierwszego czy drugiego dnia wojny, gdy łowił ryby w Zbruczu. Ponieważ nie mógł on nauczyć się po rosyjsku, do rozmów z władzą potrzebował tłumacza i do tej funkcji wybrał sobie mnie. Dzięki temu widywałem się często z Truninem, który okazał się wielkim miłośnikiem i znakomitym znawcą literatury. On też stał się moim drugim przewodnikiem literackim.
Poezja rosyjska mnie urzekła. Najbliższym poetą był dla mnie Aleksander Błok. Ponieważ w Riazaniu nie mogłem dostać jego poezji zebranych, poprosiłem o nie delegata Szwedzkiego Czerwonego Krzyża, który odwiedził nasz obóz i pytał, czego komu potrzeba. Zapomniałem o tej prośbie i kiedy, po pewnym czasie, nadeszły dla kolegów pledy, buty, bielizna i inne takie rzeczy, byłem zaskoczony, że mnie doręczono niewielki pakiet. Znalazłem w nim trzy tomy Błoka Sobranije soczinienij. Skromność moja została nieoczekiwanie nagrodzona. Jakaś dobra dusza szwedzka przysłała mi jeszcze ciepły płaszcz, w którym sądzone mi było potem zawędrować do Warszawy.