Pani Bovary (ekskluzywna edycja) - Gustaw Flaubert - ebook

Pani Bovary (ekskluzywna edycja) ebook

Gustaw Flaubert

0,0
89,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Portret egzaltowanej kobiety, która znużona monotonią prowincjonalnego życia ucieka w marzenia inspirowane romantycznymi lekturami.

Emma Bovary jest postacią tragiczną. Szuka wzniosłych przeżyć, a w rezultacie gubi siebie imęża. Zaniedbuje dom, wikła się w romanse, zaciąga długi... Mimo wszystko powieść nie ma założonej z góry tezy. Flaubert uważał, że sztuka powinna być obiektywna, "bezstronna".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 426

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część pierwsza

Część pierw­sza

Rozdział I

I

Odra­bia­li­śmy lek­cje, kiedy wszedł dyrek­tor, a za nim nowy ubrany po miej­sku i chło­pak do posług z dużym pul­pi­tem. Drze­miący prze­bu­dzili się i wszy­scy zerwa­li­śmy się jakby zasko­czeni przy pracy.

Dyrek­tor ski­nie­niem kazał nam usiąść, po czym zwra­ca­jąc się do wycho­wawcy:

– Panie Roger – powie­dział pół­gło­sem – pole­cam panu tego ucznia, przy­jęty jest do pią­tej. Jeśli wyróżni się wzo­ro­wym zacho­wa­niem i pracą, przej­dzie do starszych, dokąd go już wiek powo­łuje.

Nowy, pozo­sta­wiony w kącie za drzwiami, tak że led­wie go było widać, był to chło­piec ze wsi, lat około pięt­na­stu, wyż­szy od każ­dego z nas. Miał włosy obcięte równo nad czo­łem, jak wiej­ski mini­strant, minę roz­tropną i bar­dzo zakło­po­taną. Choć bar­czy­sty nie był, jego zie­lona sukienna kurtka z czar­nymi guzi­kami wpi­jała mu się mocno w ramiona, a spod man­kie­tów wyzie­rały, nie­na­wy­kłe do odzieży, czer­wone prze­guby. Z żół­ta­wych, wysoko na szel­kach pod­cią­gnię­tych spodni wysu­wały się nogi w nie­bie­skich poń­czo­chach. Grube, źle oczysz­czone buty pod­bite były gwoź­dziami.

Roz­po­częło się wyda­wa­nie lek­cji. Słu­chał, pil­nie nad­sta­wia­jąc uszu, jak na kaza­niu. Nie śmiał ani nóg skrzy­żo­wać, ani oprzeć się na łok­ciu, a gdy o dru­giej roz­legł się dzwo­nek, wycho­wawca musiał mu zwró­cić uwagę, że pora sta­nąć z nami w sze­regu.

Mie­li­śmy zwy­czaj, wcho­dząc do klasy, rzu­cać czapki na zie­mię, by mieć potem wol­niej­sze ręce. Nale­żało już od progu cisnąć je pod ławkę w taki spo­sób, żeby ude­rzyły o ścianę, wznie­ca­jąc tumany kurzu; taki był nasz fason.

Nowy jed­nak nie zauwa­żył tego czy też nie śmiał zasto­so­wać się do naszego oby­czaju, dość, że po skoń­czo­nej modli­twie sie­dział jesz­cze z czapką na kola­nach. Skom­pli­ko­wane to było nakry­cie głowy, coś niby czapka futrzana, roga­tywka, okrą­gły kape­lusz i cze­pek baweł­niany jed­no­cze­śnie; sło­wem, jedna z tych ubo­gich rze­czy, któ­rych niema brzy­dota ma wielką siłę wyrazu, jak twarz głupca. Jajo­wata, wydęta przez fisz­biny zaczy­nała się trzema rów­no­le­głymi wałecz­kami; potem, prze­dzie­lone czer­wo­nym pasem, bie­gły na prze­mian rąby aksa­mitu i zaję­czej skórki, a wresz­cie nastę­po­wał rodzaj woreczka zakoń­czo­nego kar­to­no­wym wie­lo­bo­kiem zdob­nym w skom­pli­ko­wany deseń z suta­szu. Stam­tąd, na dłu­gim a zbyt cien­kim sznu­reczku, zwi­sał złoty chwa­ścik. Była nowa, jej daszek błysz­czał.

– Wstań – powie­dział pro­fe­sor.

Wstał, czapka spa­dła. Klasa wybu­chła śmie­chem. Schy­lił się, by ją pod­nieść. Sąsiad strą­cił ją łok­ciem, nowy pod­niósł ją raz jesz­cze.

– Zostawże ten hełm! – powie­dział pro­fe­sor, który był czło­wie­kiem dow­cip­nym.

Ucznio­wie znów ryk­nęli śmie­chem, a biedny chło­piec tak się stro­pił, że już sam nie wie­dział, czy ma czapkę trzy­mać w ręku, czy zosta­wić na ziemi, czy wło­żyć na głowę. Wresz­cie usiadł, kła­dąc ją sobie na kola­nach.

– Wstań – powtó­rzył pro­fe­sor – i powiedz, jak się nazy­wasz.

Nowy wybeł­ko­tał coś nie­zro­zu­mia­łego.

– Powtórz.

I znów ten sam nie­ar­ty­ku­ło­wany beł­kot zgłu­szony wrza­skami klasy.

– Gło­śniej – krzyk­nął pro­fe­sor – gło­śniej!

Wów­czas nowy powziął jakby osta­teczną decy­zję, otwo­rzył usta, jak mógł naj­sze­rzej, i rzu­cił z głębi płuc, niby okrzyk, słowo: Kar­bo­vary.

Odpo­wie­dział mu wrzask i piski, wzra­sta­jące wciąż cre­scendo (wyli, szcze­kali, tupo­tali nogami, powta­rza­jąc: Kar­bo­vary! Kar­bo­vary!). Z cza­sem w milk­ną­cej z tru­dem wrza­wie odróż­nić dały się poszcze­gólne głosy, to znów, jakby źle uga­szona petarda, wytry­skał w jakiejś ławce tłu­miony wybuch śmie­chu.

Grad zada­nych za karę ćwi­czeń uci­szył jed­nak klasę i do pro­fe­sora dotarło wresz­cie imię Karola Bovary. Musiał je podyk­to­wać, prze­sy­la­bi­zo­wać, odczy­tać. Po czym pro­fe­sor kazał bie­da­kowi zasiąść w oślej ławce, u stóp kate­dry. Bovary wstał, ale się zawa­hał.

– Czego szu­kasz? – spy­tał pro­fe­sor.

– Mojej czap… – szep­nął nie­śmiało nowy, rzu­ca­jąc dokoła nie­pewne spoj­rze­nia.

– Pięć­set wier­szy za karę, cała klasa! – Ten wście­kły okrzyk powstrzy­mał, niby Quos ego, nową burzę. – Siedź­cież spo­koj­nie – napo­mi­nał zgor­szony pro­fe­sor, wycie­ra­jąc czoło wyjętą z kape­lu­sza chustką. – A co do cie­bie, nowy, to prze­pi­szesz mi dwa­dzie­ścia razy ridi­cu­lus sum.

Potem łagod­niej­szym już gło­sem:

– A o czapkę bądź spo­kojny, znaj­dzie się, nikt ci jej nie ukradł.

Wró­ciła cisza. Głowy pochy­liły się nad zeszy­tami, anowy wytrwał we wzo­ro­wej posta­wie całe dwie godziny, choć od czasu do czasu kulki papieru, rzu­cane zręcz­nie koń­cem pióra, obry­zgi­wały go atra­men­tem. Wycie­rał twarz dło­nią i sie­dział nie­ru­chomo ze spusz­czo­nymi oczyma.

Wie­czo­rem w sali, gdzie odra­bia­li­śmy lek­cje, wycią­gnął z pul­pitu ochra­nia­cze na rękawy, poukła­dał swoje dro­bia­zgi i sta­ran­nie poli­nio­wał papier. Widzie­li­śmy, jak zada­jąc sobie wiele trudu, wer­to­wał słow­nik, pil­nie wyszu­ku­jąc słówka. Zapewne dzięki dobrej woli, któ­rej dał dowody, nie prze­nie­siono go do niż­szej klasy, bo cho­ciaż gra­ma­tykę znał nie­źle, zda­nia jego pozba­wione były ele­gan­cji. Początki łaciny zawdzię­czał wiej­skiemu pro­bosz­czowi, gdyż rodzice przez oszczęd­ność posłali go do szkoły, jak mogli naj­póź­niej.

Ojciec jego, pan Karol Dio­nizy Bar­tło­miej Bovary, były chi­rurg woj­skowy, popeł­niw­szy nad­uży­cia w roku 1812 przy pobo­rze rekruta, był zmu­szony służbę opu­ścić. Wyko­rzy­stał wów­czas swe wdzięki, chwy­ta­jąc w lot sześć­dzie­się­cio­ty­sięczny posag, który mu się nawi­nął w oso­bie córki kupca-czap­nika, roz­ko­cha­nej w jego zgrab­nej figu­rze. Uro­dziwy samo­chwał gło­śno dzwo­nił ostro­gami, nosił fawo­ryty się­ga­jące wąsów, a na pal­cach pełno pier­ścion­ków. Ubie­rał się jaskrawo i mar­sowy wygląd łączył z poufa­łym obej­ściem komi­wo­ja­żera. Dwa czy trzy lata po ślu­bie żył z for­tuny żony, jadał dobrze, wsta­wał późno, palił tytoń w dużych por­ce­la­no­wych faj­kach, prze­sia­dy­wał w kawiar­niach, a do domu wra­cał wie­czo­rem, dopiero po skoń­czo­nym spek­ta­klu. Teść jego umarł, nic mu pra­wie nie zosta­wia­jąc. Bovary był obu­rzony. Rzu­cił się w wir inte­re­sów, stra­cił część majątku w manu­fak­tu­rze i wyco­fał się na wieś: chciał gospo­da­ro­wać. Ale że na upra­wie roli znał się nie lepiej niż na per­ka­li­kach, zajeż­dżał konie, zamiast je posy­łać do pługa, spi­jał jabłecz­nik w butel­kach, zamiast sprze­da­wać go becz­kami, zja­dał naj­pięk­niej­sze okazy dro­biu, a buty do polo­wa­nia sma­ro­wał sadłem z wła­snych wie­przy, spo­strzegł więc wkrótce, że lepiej dać spo­kój wszel­kiej spe­ku­la­cji.

Za cenę dwu­stu fran­ków rocz­nie wyna­jął w oko­licz­nej wsi, na pogra­ni­czu Caux i Pikar­dii, sadybę, pół fermę, pół dwo­rek, i tam zamknął się w wieku lat czter­dzie­stu pię­ciu, smutny, zgorzk­niały, zło­rze­cząc niebu, pełen żalu do wszyst­kich, twier­dząc, że jest znie­chę­cony do ludzi i pra­gnie żyć w spo­koju.

Żona sza­lała nie­gdyś za nim, ale jej miłość nie­wol­ni­cza jesz­cze bar­dziej go od niej odstrę­czała. Wesoła, pełna życia, kocha­jąca, na sta­rość (niby zwie­trzałe wino, które zmie­nia się w ocet) stała się trudna w poży­ciu, wrza­skliwa, ner­wowa. Tyle się kie­dyś nacier­piała bez skarg, kiedy gonił za wszyst­kimi spód­nicz­kami we wsi, kiedy wra­cał wie­czo­rem nie wie­dzieć skąd, złaj­da­czony i cuch­nący winem, aż wresz­cie zbun­to­wała się w niej duma. Umil­kła, dła­wiąc wście­kłość z nie­mym sto­icy­zmem i wytrwała tak do śmierci. Stale miała jakieś pilne sprawy do zała­twie­nia, bywała u rejenta, u pre­zesa sądu, pamię­tała o ter­mi­nach płat­no­ści, uzy­ski­wała pro­lon­gaty, a w domu pra­so­wała, szyła, prała, dozo­ro­wała robot­ni­ków, pła­ciła rachunki. Tym­cza­sem zaś pan mał­żo­nek, nie trosz­cząc się o nic, nadą­sany, drze­mał apa­tycz­nie, budził się tylko po to, żeby powie­dzieć jej coś przy­krego, i całymi dniami wysia­dy­wał przy kominku, paląc fajkę i splu­wa­jąc w popiół.

Kiedy uro­dziło im się dziecko, oddano je do mamki, a potem w domu roz­piesz­czano brzdąca jak ksią­żątko. Matka kar­miła go kon­fi­tu­rami, ojciec pozwa­lał bie­gać boso i pozu­jąc na filo­zofa mawiał nawet, że malec mógłby cho­dzić cał­kiem nago jak zwie­rzątko. Wyro­bił sobie, w prze­ci­wień­stwie do pra­gnień mat­czy­nych, ideał dziecka peł­nego męsko­ści i wedle tego ide­ału chciał wycho­wać syna surowo, po spar­tań­sku, aby miał mocną budowę. Kazał mu sypiać w nie­opa­la­nym pokoju, nauczył pić rum wiel­kimi łykami i wyśmie­wać się z pro­ce­sji. Ale mały, z natury łagodny, nie był odpo­wied­nim mate­ria­łem dla jego metod. Nie odstę­po­wał matki; bawiła go wyci­nan­kami z tek­tury, opo­wia­dała bajki – był to nie­koń­czący się mono­log pełen melan­cho­lij­nej weso­ło­ści i szcze­bio­tli­wych przy­mi­lań. W swym samot­nym życiu prze­nio­sła na tę dzie­cinną główkę całą swą próż­ność, wszyst­kie zawie­dzione nadzieje. Marzyła o wybit­nych sta­no­wi­skach, widziała go już rosłym, pięk­nym, mądrym, dobrze sytu­owa­nym sędzią lub inży­nie­rem. Nauczyła go czy­tać i nawet grać kilka krót­kich pio­se­nek na sta­rym for­te­pia­nie. Ale pan Bovary lek­ce­wa­żył sztuki piękne, mówił, że „na nic się to wszystko nie zda”. Bo czyż będą mieli kiedy na to, by opła­cić szkoły pań­stwowe albo kupić mu sta­no­wi­sko urzęd­nika czy też sklep? Zresztą męż­czy­zna „byle miał pew­ność sie­bie, zawsze do cze­goś na tym świe­cie doj­dzie”. Pani Bovary zagry­zała wargi, a dzie­ciak wałę­sał się po wsi.

Cho­dził za płu­giem i grud­kami ziemi ciskał w odla­tu­jące wrony. Jadł ożyny rosnące wzdłuż rowów, poga­niał żer­dzią indyki, gra­bił siano, bie­gał po lesie, gdy była słota, grał w klasy pod kościelną kruchtą, a w uro­czy­ste święta bła­gał zakry­stiana, by wolno mu było zadzwo­nić. Wie­szał się wtedy całym cia­łem na gru­bym sznu­rze, a wielki dzwon uno­sił go w swym locie.

Toteż rósł jak dąb. Miał mocne ręce i rumiane policzki.

Wresz­cie kiedy skoń­czył dwa­na­ście lat, matka dopięła swego: zaczął się uczyć. Obar­czono tym pro­bosz­cza. Ale lek­cje były tak krót­kie i nie­re­gu­larne, że nie­wielki był z nich poży­tek. Odby­wały się w jakichś przy­pad­ko­wych oko­licz­no­ściach, w zakry­stii, na sto­jąco, w pośpie­chu mię­dzy chrzci­nami a pogrze­bem; cza­sem znów pro­boszcz posy­łał po chłopca wie­czo­rem, gdy odmó­wił już Anioł Pań­ski i nie miał nic innego do roboty. Wcho­dzili wów­czas na górę, zasia­dali w jego pokoju, muszki i ćmy krę­ciły się wokół świecy, cie­pło było, dziecko zasy­piało, a sta­ru­szek, drze­miąc z rękoma na brzu­chu, zaczy­nał wkrótce chra­pać z otwar­tymi ustami. Zda­rzało się też, że pro­boszcz, gdy wra­cał z wia­ty­kiem od cho­rego z pobli­skiej wsi, spo­ty­kał Karola uga­nia­ją­cego się po polach; wołał go, napo­mi­nał przez kwa­drans i korzy­sta­jąc z oka­zji, kazał mu u stóp drzewa odmie­niać jakiś cza­sow­nik. Prze­ry­wał im deszcz albo zna­jomy prze­cho­dzień. Zresztą pro­boszcz zawsze był z chłopca zado­wo­lony i mówił nawet, że „mło­dzie­niec” ma świetną pamięć.

Ale Karol nie mógł na tym poprze­stać. Pani była ener­giczna. Pan, zawsty­dzony, a może znie­chę­cony, ustą­pił bez oporu. Pocze­kano rok, by chło­pak przy­go­to­wał się do pierw­szej komu­nii.

Minęło jesz­cze sześć mie­sięcy i z począt­kiem następ­nego roku Karol został wysłany do gim­na­zjum w Rouen. Ojciec odwiózł go oso­bi­ście w końcu paź­dzier­nika, w dzień jar­marku na Świę­tego Romana.

Nikt z nas nie potra­fiłby dziś przy­wo­łać żad­nego zwią­za­nego z nim wspo­mnie­nia. Był to chło­pak z natury łagodny, bawił się na pau­zach, pra­co­wał pil­nie, na lek­cjach uwa­żał, w sypialni spał dobrze, w refek­ta­rzu jadł z ape­ty­tem. Raz na mie­siąc w nie­dzielę odwie­dzał swego opie­kuna, hur­tow­nika towa­rów żela­znych z ulicy Gan­te­rie, który wypra­wiał go do portu, by obej­rzał sobie statki, a potem o siód­mej przed kola­cją odpro­wa­dzał do gim­na­zjum. Każ­dego czwartku wie­czo­rem pisał długi list do matki czer­wo­nym atra­men­tem i pie­czę­to­wał trzema opłat­kami, potem prze­glą­dał notatki z histo­rii albo czy­tał stary tom Ana­char­sis ponie­wie­ra­jący się w sali, gdzie odra­bia­li­śmy lek­cje. Na spa­ce­rze gawę­dził ze słu­żą­cym, który podob­nie jak on pocho­dził ze wsi.

Dzięki swej pil­no­ści nale­żał do uczniów śred­nich, a nawet raz udało mu się być pierw­szym z przy­rody. Ale z koń­cem trze­ciego roku rodzice ode­brali go ze szkoły, by kształ­cił się na leka­rza, prze­ko­nani, że sam dobrnie jakoś aż do egza­minu koń­co­wego.

Matka wyna­jęła mu pokój na czwar­tym pię­trze przy ulicy Eau-de-Robec, u zna­jo­mego far­bia­rza. Omó­wiła z gospo­da­rzem warunki, zdo­była meble, stół i dwa krze­sła, spro­wa­dziła ze wsi stare wiśniowe łóżko, kupiła mały pie­cyk żela­zny i zapas drewna, by cie­pło było jej bied­nemu dziecku. Potem z koń­cem tygo­dnia wyje­chała, udzie­la­jąc mu tysięcz­nych prze­stróg, gdyż teraz miał już być pozo­sta­wiony samemu sobie.

Pro­gram wykła­dów prze­czy­tany na afi­szu oszo­ło­mił go zupeł­nie: wykłady z ana­to­mii, z pato­lo­gii, z fizjo­lo­gii, z far­ma­cji, wykłady z che­mii i bota­niki, ćwi­cze­nia w kli­nice, tera­peu­tyka, nie licząc już higieny i poszcze­gól­nych gałęzi medy­cyny, wszyst­kie te nazwy, któ­rych ety­mo­lo­gia była mu zupeł­nie obca, wyda­wały mu się wro­tami do sank­tu­ariów peł­nych mrocz­nego dosto­jeń­stwa.

Nic nie rozu­miał. I cho­ciaż słu­chał pil­nie, nie mógł się w niczym poła­pać. Pra­co­wał jed­nak, miał opra­wione zeszyty, cho­dził na wszyst­kie wykłady, nie opu­ścił ani jed­nego ćwi­cze­nia. Wyko­ny­wał drobne zaję­cia codzienne jak koń w kie­ra­cie, który kręci się w kółko z zasło­nię­tymi oczyma, nie wie­dząc po co.

Żeby mu zaosz­czę­dzić wydat­ków, matka posy­łała mu co tydzień kawał pie­czo­nej cie­lę­ciny, którą zja­dał po powro­cie ze szpi­tala, stu­ka­jąc mia­rowo pode­szwą o ścianę. Potem musiał biec na wykłady do kli­niki i wra­cał, prze­mie­rzyw­szy wszyst­kie ulice. Wie­czo­rem, po skrom­nej kola­cji u gospo­da­rza, szedł do swego pokoju i zabie­rał się znów do pracy w wil­got­nym ubra­niu, które paro­wało na ciele przy roz­grza­nym do czer­wo­no­ści pie­cyku.

W piękne let­nie wie­czory, kiedy cie­płe jesz­cze ulice pusto­szeją, a w bra­mach przed domami słu­żące grają w wolanta, otwie­rał okno i wspie­rał się na łok­ciu. W dole, tuż pod nim, pły­nęła mię­dzy mostami i ślu­zami żółta, fioł­kowa i nie­bie­ska rzeka, zmie­nia­jąc tę dziel­nicę Rouen w plu­gawą minia­turę Wene­cji. Robot­nicy przy­kuc­nięci na brzegu myli ręce. Na tycz­kach przy­twier­dzo­nych wysoko u pod­da­szy suszyły się na wie­trze motki bawełny. Na wprost okna poza dachami roz­cią­gało się wiel­kie, czy­ste niebo z czer­wo­nym, zacho­dzą­cym słoń­cem. Jak dobrze musiało być tam! Jak świeżo w buko­wym gaju! Roz­dy­mał noz­drza, by chło­nąć miłe, nie­do­cie­ra­jące doń zapa­chy wsi. Schudł, wycią­gnął się, twarz jego przy­brała jakiś bole­sny, nie­mal inte­re­su­jący wyraz.

Zanie­dbał się, nie czuł się już zwią­zany daw­nymi posta­no­wie­niami. Raz opu­ścił ćwi­cze­nia, naza­jutrz wykład i roz­ko­szu­jąc się leni­stwem, nie powró­cił już do pracy.

Zaczął cho­dzić po knaj­pach i namięt­nie gry­wał w domino. Zamknąć się co wie­czór w brud­nym lokalu, rzu­cać na mar­mu­rowy blat małe bara­nie kostki, zna­czone czar­nymi punk­tami, wyda­wało mu się cen­nym aktem stwier­dza­ją­cym jego nie­za­leż­ność i wzbu­dzało sza­cu­nek do samego sie­bie. Było to jakby wta­jem­ni­cze­nie w sprawy tego świata, dorwa­nie się do zaka­za­nych roz­ry­wek. Gdy wcho­dząc, kładł rękę na klamce, dozna­wał roz­ko­szy nie­mal zmy­sło­wej. Obja­wiło się w nim wów­czas wiele tłu­mio­nych dotąd skłon­no­ści. Pory­wał go Beran­ger, nauczył się roz­ma­itych pio­se­nek, które wyśpie­wy­wał przy­god­nym zna­jo­mym, robił poncz i poznał wresz­cie miłość.

Dzięki tego rodzaju pra­com przy­go­to­waw­czym ściął się na egza­mi­nie. A w domu tegoż dnia wycze­ki­wano nań, by uczcić jego suk­ces!

Ruszył pie­chotą, przy­sta­nął na skraju wsi, posłał po matkę i opo­wie­dział jej całą prawdę. Prze­ba­czyła mu, zrzu­ca­jąc całą winę na pro­fe­so­rów i oskar­ża­jąc ich o nie­spra­wie­dli­wość, uspo­ko­iła tro­chę i obie­cała rzecz zała­twić. Pan Bovary dowie­dział się prawdy dopiero w pięć lat potem, ale że zdą­żyła się już do tego czasu posta­rzeć, nie prze­jął się nią zbyt­nio. Zresztą nie dopusz­czał nawet myśli, żeby jego poto­mek mógł być głup­cem.

Karol zabrał się znów do roboty i pra­cu­jąc bez wytchnie­nia, uczył się wszyst­kiego na pamięć. Zdał z dość dobrym wyni­kiem. Cóż to był za piękny dzień dla jego matki! Wydała wspa­niały obiad.

Gdzie będzie prak­ty­ko­wał? W Tostes. Był tam tylko jeden stary lekarz. Od dawna pani Bovary czy­hała na jego śmierć. Sta­ro­wina nie zwi­nął jesz­cze manat­ków, a już Karol osie­dlił się naprze­ciw, niby spad­ko­bierca.

Nie dość jed­nak było wycho­wać syna, wykształ­cić go na leka­rza i wyna­leźć dobrą prak­tykę w Tostes, nale­żało go jesz­cze oże­nić. Toteż zna­la­zła mu żonę: wdowę po komor­niku z Dieppe. Miała ona czter­dzie­ści pięć lat i tysiąc dwie­ście fran­ków renty.

Pani Dubuc, choć brzydka, sucha jak szczapa i cała w prysz­czach jak wio­sną drzewo okryte pąkami, miała licz­nych kon­ku­ren­tów. Stara Bovary, by dopiąć celu, potra­fiła wszyst­kich uprze­dzić i nawet zręcz­nymi intry­gami udało się jej pokrzy­żo­wać plany popie­ra­nego przez księży rzeź­nika.

Karol widział w mał­żeń­stwie zmianę na lep­sze. Myślał, że będzie miał wię­cej swo­body i sta­nie się wresz­cie panem swej osoby i swych pie­nię­dzy. Ale panią była żona; dyk­to­wała, co ma mówić, a czego nie mówić, kazała pościć w piątki, ubie­rać się wedle jej upodo­bań i drę­czyć upo­mnie­niami pacjen­tów, któ­rzy zale­gali z opłatą. Otwie­rała jego listy, śle­dziła każdy krok, a kiedy w gabi­ne­cie lekar­skim przyj­mo­wał kobiety, pod­słu­chi­wała przez cien­kie prze­pie­rze­nie.

Rano na pierw­sze śnia­da­nie żądała cze­ko­lady. Wyma­gała roz­ma­itych wzglę­dów, aż do znu­dze­nia. Skar­żyła się usta­wicz­nie na nerwy, na płuca, na zawroty głowy. Draż­nił ją odgłos kro­ków, a gdy zosta­wała sama – prze­ra­żała samot­ność. Jeśli odwie­dził ją kto, ach! to chyba po to, by zoba­czyć jej śmierć. Wie­czo­rem, gdy wra­cał Karol, wycią­gała spod koł­dry dłu­gie, chude ramiona, zarzu­cała mu je na szyję, pro­siła, by usiadł na brzegu łóżka, i zaczy­nała się skar­żyć: zapo­mniał o niej, kocha inną! Prze­po­wie­dziano jej wszak, że będzie nie­szczę­śliwa! Koń­czyło się zwy­kle na tym, że pro­siła o jakiś syrop i o tro­chę wię­cej miło­ści.

Rozdział II

II

Pew­nej nocy około jede­na­stej obu­dził ich tętent konia, który zatrzy­mał się tuż pod bramą. Słu­żąca otwo­rzyła okienko na pod­da­szu i per­trak­to­wała przez chwilę ze sto­ją­cym na ulicy czło­wie­kiem. Przy­je­chał po leka­rza. Miał list. Nastazja, drżąc z zimna, zbie­gła ze scho­dów i otwo­rzyła jedne po dru­gich zamki i zasuwy. Posła­niec zosta­wił konia i wraz ze słu­żącą nagle się zja­wił w pokoju. Z weł­nia­nej czapki przy­bra­nej sza­rymi chwa­stami wyjął list zawi­nięty w szmatkę i podał go nie­śmiało Karo­lowi. Nasta­zja stała przy łóżku ze świecą. Karol, wsparty łok­ciem na poduszce, czy­tał, a pani skrom­nie odwró­ciła się do ściany, poka­zu­jąc plecy.

W liście opa­trzo­nym błę­kitną, woskową pie­czątką bła­gano pana Bovary, by nie­zwłocz­nie przy­je­chał do Ber­taux zesta­wić zła­maną nogę. Otóż z Tostes do Ber­taux jest trzy dobre mile drogą przez Lon­gu­eville i Saint-Vic­tor. Noc była ciemna. Pani Bovary oba­wiała się dla męża jakie­goś wypadku. Posta­no­wiono więc, że chło­pak sta­jenny poje­dzie przo­dem, a Karol wyru­szy w trzy godziny póź­niej, gdy wzej­dzie księ­życ. Na spo­tka­nie mieli wysłać z fermy chłopca, który wskaże mu drogę i otwo­rzy wrota.

O czwar­tej nad ranem Karol otu­lony w płaszcz ruszył do Ber­taux. Roz­grzany jesz­cze cie­płem snu, dał się wkrótce uko­ły­sać łagod­nym truch­tem spo­koj­nego zwie­rzę­cia. Ile­kroć koń zatrzy­my­wał się przed dołami opa­sa­nymi cier­niem, które chłopi zwy­kli kopać wzdłuż zaora­nego pola, Karol budził się nagle, przy­po­mi­nał sobie szybko zła­maną nogę i usi­ło­wał odświe­żyć w pamięci wszystko, co wie­dział o podob­nych wypad­kach. Deszcz ustał, świ­tało; na ogo­ło­co­nych gałę­ziach jabłoni sie­działy sku­lone ptaszki, a chłodny wiatr poranku jeżył ich maleń­kie piórka. Jak okiem się­gnąć roz­cią­gała się płasz­czy­zna; na olbrzy­miej, sza­rej prze­strzeni gubią­cej się pod mrocz­nym nie­bem ryso­wały się na hory­zon­cie z rzadka roz­siane ciem­no­fioł­kowe kępy drzew wokół ferm. Karol cza­sami otwie­rał oczy, ale po chwili znu­że­nie i sen­ność pogrą­żały go w rodzaj drzemki, w któ­rej ostat­nie wra­że­nia mie­szały mu się z odle­głymi wspo­mnie­niami, roz­dwa­jał się, był rów­no­cze­śnie stu­den­tem i czło­wie­kiem żona­tym, widział sie­bie leżą­cego w łóżku, jak przed chwilą, i prze­bie­ga­ją­cego salę ope­ra­cyjną, jak przed laty. Zapach cie­płych kata­pla­zmów mie­szał mu się ze świe­żym zapa­chem rosy; sły­szał meta­liczny szczęk łóżek prze­ta­cza­nych po szpi­tal­nym kory­ta­rzu i oddech śpią­cej żony… Prze­jeż­dża­jąc przez Vas­so­nville, spo­strzegł tuż nad rowem sie­dzą­cego na tra­wie chłopca.

– Czy to pan jest leka­rzem? – spy­tał dzie­ciak, a na twier­dzącą odpo­wiedź Karola chwy­cił w rękę saboty i zaczął biec przed koniem.

Lekarz, gawę­dząc ze swym prze­wod­ni­kiem, dowie­dział się, że pan Rouault, jeden z naj­bo­gat­szych rol­ni­ków w oko­licy, zła­mał nogę oneg­daj, wra­ca­jąc wie­czo­rem od sąsiada, gdzie „świę­to­wali Trzech Króli”. Żona jego umarła przed dwoma laty. Miesz­kał teraz sam z „panienką”, która poma­gała mu w domo­wym gospo­dar­stwie.

Kole­iny wrzy­nały się coraz głę­biej w drogę. Zbli­żali się do Ber­taux. Chło­pak znikł w dziu­rze żywo­płotu, a po chwili zja­wił się już od strony podwó­rza i otwo­rzył wrota. Koń śli­zgał się na mokrej tra­wie. Karol schy­lił głowę, prze­jeż­dża­jąc pod gałę­ziami. Psy podwó­rzowe uja­dały przy budzie, rwąc się na łań­cu­chach. Gdy wje­chał do Ber­taux, jego koń się spło­szył i dał potęż­nego susa w bok.

Ferma była dobrze zago­spo­da­ro­wana. Przez otwarte wrota stajni widać było rosłe konie robo­cze wyja­da­jące spo­koj­nie siano z nowych dra­bek. Wzdłuż budyn­ków, nad dużymi kupami nawozu uno­sił się lekki, błę­kit­nawy opar; wśród kur i indy­ków prze­cha­dzało się pięć czy sześć pawi, chluba nor­mandz­kich podwó­rek. Owczar­nia była długa, sto­doła wysoka o ścia­nach gład­kich jak dłoń. Pod szopą stały dwa duże wozy i cztery pługi z całym ekwi­pun­kiem cho­mąt i batów. Błę­kitne woj­ło­kowe pod­bi­cie uprzęży przy­bru­dzone było tro­chę cienką war­stwą pyłu pró­szą­cego ze stry­chu. Podwó­rze wysa­dzone w rów­nych odstę­pach drze­wami wzno­siło się z lekka, a nad sadzawką roz­le­gało się wesołe gęga­nie stadka gęsi.

Na spo­tka­nie pana Bovary wyszła na próg młoda kobieta w nie­bie­skiej weł­nia­nej sukni, przy­bra­nej trzema fal­ba­nami; wpro­wa­dziła go do kuchni, gdzie pło­nął wielki ogień. Dokoła w gar­nusz­kach roz­ma­itych kształ­tów bul­go­tało śnia­da­nie cze­la­dzi. Nad komi­nem suszyła się wil­gotna odzież. Łopatka, szczypce i rurka od mie­chu (wszystko olbrzy­mich roz­mia­rów) lśniły jak wypo­le­ro­wana stal, a w bate­rii poroz­wie­sza­nych na ścia­nach ron­dli odbi­jał się jasny, chy­bo­tliwy pło­mień ogni­ska i pierw­sze bla­ski słońca wpa­da­ją­cego przez kwa­dra­towe szybki.

Karol wszedł na pię­tro do pokoju cho­rego; ten leżał spo­cony pod koł­drami, odrzu­ciw­szy daleko baweł­niany cze­pek. Był to mały, gruby czło­wie­czek lat pięć­dzie­się­ciu, o jasnej cerze i błę­kit­nych oczach, dobrze wyły­siały i z kol­czy­kami w uszach. Tuż przy łóżku na krze­śle stała duża karafka wódki, z któ­rej pocią­gał raz po raz dla doda­nia sobie otu­chy. Gdy zoba­czył leka­rza, opu­ściło go pod­nie­ce­nie i zamiast kląć, jak czy­nił to od dwu­na­stu godzin, zaczął poję­ki­wać z cicha.

Zła­ma­nie było pro­ste, bez żad­nych kom­pli­ka­cji. Karol nie mógłby sobie życzyć łatwiej­szego. Przy­po­mi­na­jąc więc sobie, jak jego mistrzo­wie zwy­kli się zacho­wy­wać przy łóżku ran­nych, zaczął pocie­szać cho­rego. Bo jak lan­cet oliwy, tak pacjent potrze­buje czu­łych słów chi­rurga. Posłano do wozowni po desz­czułki, by spo­rzą­dzić łubki. Karol wybrał jedną, pociął na kawałki i wygła­dzał odłam­kiem szkła, tym­cza­sem słu­żąca darła prze­ście­ra­dło na ban­daże, a panna Emma przy­go­to­wy­wała podu­szeczki. Ale że maru­dziła długo, zanim zna­la­zła pudełko do robót, ojciec się znie­cier­pli­wił; nic nie odpo­wie­działa, ale szy­jąc, kłuła się w palce i pod­no­siła je potem do ust, by wyssać krew. Karol był zasko­czony poły­skiem jej paznokci. Cie­niut­kie, błysz­czące, wypo­le­ro­wane sta­ran­niej niż kość sło­niowa z Dieppe, miały kształt mig­dału. Ręka jej jed­nak nie była ładna, nie dość biała, w sta­wach może zbyt sucha, tro­chę za długa, bra­kło jej też mięk­ko­ści w rysunku. Za to oczy miała naprawdę piękne; piwne, wyda­wały się nie­mal czarne, tak były ocie­nione rzę­sami, i rzu­cały wprost przed sie­bie śmiałe spoj­rze­nia pełne naiw­nej zuchwa­ło­ści.

Po skoń­czo­nym opa­trunku pan Rouault popro­sił leka­rza, aby przed odjaz­dem zechciał coś prze­gryźć.

Karol zszedł do dużej izby na par­te­rze. U stóp łóżka o per­ka­lo­wym, wzo­rzy­stym bal­da­chi­mie w turec­kie dese­nie, na małym sto­liczku zasta­wione były dwa nakry­cia ze srebr­nymi kub­kami. Z wyso­kiej dębo­wej szafy sto­ją­cej na wprost okna dola­ty­wał zapach iry­sów i wil­got­nych prze­ście­ra­deł. W rogach pokoju usta­wione były worki zboża, które nie mogło się pomie­ścić na pobli­skim stry­chu, dokąd wio­dły trzy kamienne schodki. Dla ozdoby na zie­lo­nej, spę­ka­nej od wil­goci ścia­nie zawie­szona była na gwoź­dziu głowa Meduzy w zło­tej ramie, wyry­so­wana czar­nym ołów­kiem i nosząca u dołu wyka­li­gra­fo­wany goty­kiem napis: „Mojemu dro­giemu ojcu”.

Roz­ma­wiali o cho­rym, o pogo­dzie, o strasz­nych chło­dach i wil­kach, które nocami nawie­dzały pola. Panna Rouault nie lubiła wiej­skiego życia, tym bar­dziej że teraz pra­wie sama musiała pro­wa­dzić całe gospo­dar­stwo. Zimno było, więc dygo­tała, jedząc, i roz­chy­lała przy tym swe mię­si­ste wargi; kiedy zapa­dało mil­cze­nie, przy­gry­zała je lekko.

Szyja jej wychy­lała się z bia­łego, wykła­da­nego koł­nie­rzyka. Cienki, przez śro­dek głowy bie­gnący roz­dzia­łek deli­katną linią obry­so­wy­wał kształt czaszki. Dwa czarne, lśniące, jakby z jed­nego kruszcu ulane pasma wło­sów, spod któ­rych wysu­wały się tylko koniuszki jej uszu, spły­wały ku tyłowi w obfity węzeł, falu­jąc lekko na skro­niach w spo­sób, który wiej­ski lekarz widział po raz pierw­szy w życiu. Policzki jej były różowe. Mię­dzy dwa guziki sta­nika, jak u męż­czy­zny, wsu­nięte były szkła w szyl­kre­to­wej opra­wie.

Karol poszedł na górę poże­gnać się z panem Rouault. Kiedy wró­cił do izby, panna Emma stała przy oknie oparta czo­łem o szybę i patrzyła na tyczki fasoli, które wiatr poprzew­ra­cał w ogro­dzie.

– Szuka pan cze­goś? – spy­tała.

– Tak, pani, szu­kam szpi­cruty.

Zaj­rzał na łóżko, potem za drzwi, pod krze­sła. Tym­cza­sem panna Emma dostrze­gła ją na ziemi, mię­dzy ścianą a wor­kami; schy­liła się. Karol pospie­szył uprzej­mie, wycią­gnął rękę w tym samym kie­runku i musnął przy tym plecy pochy­lo­nej przed nim dziew­czyny. Wypro­sto­wała się cała zaru­mie­niona i spo­glą­da­jąc na Karola przez ramię, podała mu pejcz.

Zamiast za trzy dni, jak obie­cy­wał, wró­cił do Ber­taux już naza­jutrz, a potem regu­lar­nie odwie­dzał ich dwa razy na tydzień, nie licząc przy­pad­ko­wych wizyt.

Wszystko zresztą ukła­dało się jak naj­po­myśl­niej. Kura­cja oka­zała się pra­wi­dłowa i pan Rouault szybko wra­cał do zdro­wia. Kiedy po czter­dzie­stu sze­ściu dniach zaczął o wła­snych siłach prze­cha­dzać się po swej, jak ją nazy­wał, rude­rze, zaczęto uwa­żać pana Bovary za bar­dzo zdol­nego czło­wieka. Stary Rouault mówił, że naj­lepsi leka­rze z Yve­tot i z Rouen nie potra­fi­liby go lepiej wyku­ro­wać.

Karol nie zasta­na­wiał się, dla­czego z taką przy­jem­no­ścią jeź­dzi zawsze do Ber­taux. A gdyby nawet pomy­ślał o tym, gor­li­wość swą przy­pi­sałby zapewne temu, iż wypa­dek był poważny, lub też nadziei zysku. Czy dla­tego jed­nak wizyty te wyda­wały mu się na tle jed­no­staj­nych zajęć codzien­nych wyjąt­kowo miłą roz­rywką? W owe dni wsta­wał wcze­śnie, wyru­szał galo­pem, nie szczę­dząc konia, potem przed bramą zsia­dał, wycie­rał buty o trawę i wkła­dał czarne ręka­wiczki. Z przy­jem­no­ścią wjeż­dżał w podwó­rze. Lubił opie­rać się ramie­niem o roz­chy­la­jące się wrota, lubił koguta pie­ją­cego na par­ka­nie i nad­bie­ga­ją­cych mu na spo­tka­nie chłop­ców do posług. Lubił sto­dołę i staj­nie. Lubił ojca Rouault, który kle­pał go po ramie­niu i nazy­wał swoim zbawcą. Lubił małe saboty panny Emmy na kamien­nych, czy­sto wymy­tych pły­tach kuchni. Wyso­kie obcasy doda­wały jej wzro­stu, a kiedy szła przed nim, drew­niane pode­szwy, pod­no­sząc się szybko, stu­kały o skó­rzany spód trze­wi­ków.

Odpro­wa­dzała go zawsze na ganek do pierw­szego schodka. Cze­kała, aż przy­pro­wa­dzą konia. Już się byli poże­gnali. Stała, mil­cząc, owiana rzeź­wym podmu­chem; małe, figlarne, wymy­ka­jące się loczki poru­szały się lekko na wie­trze, a tasiemki zwią­za­nego w pasie far­tu­cha fur­ko­tały jak cho­rą­giewki.

Pew­nego razu, gdy była odwilż i kora drzew ocie­kała wil­go­cią, a śnieg topił się na dachach, wró­ciła od progu po para­solkę. Słońce, prze­ni­ka­jąc przez sza­ro­błę­kitny, mie­niący się jedwab, rzu­cało ruchome plamy na jej blade policzki. Uśmie­chała się spod para­solki do łagod­nego cie­pła i sły­chać było, jak kro­ple wody, jedna po dru­giej, ude­rzały o napiętą morę.

Gdy Karol zaczął bywać w Ber­taux, młoda pani Bovary wypy­ty­wała go z początku o zdro­wie cho­rego i nawet w książce rachun­ko­wej o podwój­nej buchal­te­rii wybrała dla pana Rouault piękną białą kartę. Ale kiedy doszła ją wia­do­mość, że ma on córkę, się­gnęła po bliż­sze infor­ma­cje; dowie­działa się wów­czas, że panna Rouault, wycho­wana w klasz­to­rze urszu­la­nek, otrzy­mała sta­ranne wykształ­ce­nie, to zna­czy uczyła się geo­gra­fii, tańca, rysun­ków, umiała hafto­wać i grać na for­te­pia­nie. To już było ponad jej siły!

„Więc to dla­tego on tak pro­mie­nieje – myślała – dla­tego kiedy jedzie do niej, wkłada nową kami­zelkę, nie zwa­ża­jąc nawet na deszcz, który może ją znisz­czyć? Ach! Ta kobieta, ta kobieta…”.

Powzięła do niej instynk­towną nie­na­wiść. Z początku pozwa­lała sobie na alu­zje, któ­rych Karol wcale nie rozu­miał, potem na zło­śliwe przy­cinki; pusz­czał wszystko mimo uszu, oba­wia­jąc się burzy. Wresz­cie spy­tała wprost, bez ogró­dek, czemu jeź­dzi do Ber­taux, skoro pan Rouault jest już zdrowy, a „ci ludzie” nie raczyli mu dotąd zapła­cić? Ach, to zapewne dla­tego, że jest tam pewnaosoba, która umie go pięk­nie bawić roz­mową, haf­ciarka, mądrala. Ach! więc to tak, trzeba mu panien z mia­sta! I doda­wała zaraz:

– Córka sta­rego Rouault, miej­ska panienka! Cóż znowu! Dzia­dek ich był pastu­chem i mają krew­niaka, który o włos, a miałby sprawę sądową za pobi­cie. Nie ma się z czego puszyć i poka­zy­wać w kościele w jedwab­nych suk­niach, jak hra­bianka. Zresztą, biedny stary, gdyby nie zeszło­roczna kapu­sta byłby w wiel­kim kło­po­cie, nie miałby nawet czym spła­cić zale­głych rat dzier­żaw­nych.

Karol dla świę­tego spo­koju zre­zy­gno­wał z wizyt w Ber­taux. W pory­wie miło­ści, szlo­cha­jąc i cału­jąc go na prze­mian, Helo­iza kazała mu przy­siąc z ręką na książce do nabo­żeń­stwa, że już tam ni­gdy nie wróci. Ale namiętne pra­gnie­nie bun­to­wało się w nim prze­ciw tej ule­gło­ści i z naiwną hipo­kry­zją wie­rzył, że zakaz odwie­dza­nia Emmy daje mu prawo kocha­nia jej. A przy tym wdowa była chuda, miała dłu­gie zęby i nie­za­leż­nie od pory roku nosiła zawsze tę samą czarną chustkę, któ­rej spi­cza­sty koniu­szek zwie­szał się mię­dzy łopat­kami, a sztywną jej kibić obci­skała przy­krótka suk­nia na kształt fute­rału, odsła­nia­jąc czarne, sze­ro­kie, skrzy­żo­wane w kost­kach wstążki trze­wi­ków i szare poń­czo­chy.

Matka Karola odwie­dzała ich cza­sem. Ale synowa potra­fiła już po paru dniach naostrzyć ją prze­ciw Karo­lowi jak brzy­tewkę. Prze­ści­gały się w robie­niu mu uwag, nie szczę­dząc zło­śli­wych przy­cin­ków. Nie powi­nien jadać tak wiele! I po co to pierw­szego lep­szego czę­sto­wać wódką? Nie nosi cie­płej bie­li­zny? Co za upór!

Zda­rzyło się z począt­kiem wio­sny, że rejent z Ingo­uville, u któ­rego zło­żone były fun­du­sze pani Dubuc, popły­nął z pomyśl­nym wia­trem, wywo­żąc powie­rzony mu kapi­tał. Helo­iza była wpraw­dzie współ­wła­ści­cielką statku, oce­nia­nego na sześć tysięcy fran­ków, i domu przy ulicy Fran­cisz­kań­skiej; jed­nak z całego tak osła­wio­nego majątku nie wnio­sła do wspól­nego gospo­dar­stwa nic prócz paru sprzę­tów i kilku szmat. Nale­żało rzecz wyja­śnić. Dom w Dieppe oka­zał się zżarty hipo­te­kami aż do fun­da­men­tów. Bóg jeden wie­dział, ile zło­żone miała u rejenta, a udział w statku nie prze­kra­czał tysiąca tala­rów. Kła­mała więc jej­mość!

W pory­wie gniewu, grzmot­nąw­szy krze­słem o pod­łogę, pan Bovary oskar­żył żonę, że uniesz­czę­śli­wiła syna, sprzę­ga­jąc go ze starą szkapą, któ­rej skóra nie­warta była wyprawy. Przy­je­chali do Tostes. Roz­mó­wili się. Doszło do burz­li­wych wyja­śnień. Helo­iza z pła­czem rzu­ciła się mężowi na szyję, zakli­na­jąc go, by bro­nił jej przed rodzi­cami. Karol ujął się za nią. Obra­zili się więc i odje­chali.

Aleciosbyłzadany. W tydzień potem dostała krwo­toku, roz­wie­sza­jąc bie­li­znę na podwórku, a naza­jutrz, kiedy Karol odwró­cony ple­cami zacią­gał firankę w oknie, powie­działa: „Ach! Mój Boże!”, wes­tchnęła i zemdlała. Nie żyła! Co za dziw!

Kiedy Karol wró­cił z cmen­ta­rza do domu, nie zastał na dole nikogo. Poszedł na pię­tro do swego pokoju. W alko­wie wisiała jesz­cze jej suk­nia; oparł się o biurko i pogrą­żony w bole­snej zadu­mie, prze­sie­dział tak do wie­czora. Kochała go jed­nak!

Rozdział III

III

Pew­nego ranka ojciec Rouault przy­niósł Karo­lowi należ­ność za zło­że­nie zła­ma­nej nogi: sie­dem­dzie­siąt pięć fran­ków srebr­nymi dwufran­kówkami i indyczkę. Dowie­dział się o jego nie­szczę­ściu i pocie­szał, jak umiał.

– Wiem, co to jest! – mówił, kle­piąc go po ramie­niu. I ja przez to prze­sze­dłem. Kiedy stra­ci­łem moją biedną nie­boszczkę, ucie­ka­łem w pole, szu­ka­jąc samot­no­ści, rzu­ca­łem się na zie­mię u stóp drzewa, pła­ka­łem, wymy­śla­łem Panu Bogu, chcia­łem być jak te zawie­szone na drze­wach krety, zżarte przez robac­two – zdech­nąć po pro­stu! A kiedy myśla­łem, że inni w tej chwili mają przy sobie swoje dobre żoneczki, że mogą przy­tu­lić się do nich, wali­łem kijem o zie­mię, byłem jak nie­przy­tomny, jeść nawet nie mogłem i trudno w to uwie­rzyć, ale na samą myśl, że mógł­bym pójść do knajpy, brało mnie obrzy­dze­nie. I cóż, dzień scho­dził za dniem, wio­sna za zimą, a na dokładkę przy­szła jesień po lecie i tak kru­szyna po kru­szy­nie roze­szło się to wszystko, a wła­ści­wie zapa­dło, bo gdzieś tam w głębi leży coś zawsze, jakby kto cię­żar na piersi poło­żył. Ale że to los nas wszyst­kich, nie można tak się zadrę­czać i chcieć umrzeć dla­tego, że inni umarli. Trzeba się z tego otrzą­snąć, panie Bovary. Jakoś to minie. Niech pan nas odwie­dzi. Moja córka czę­sto wspo­mina pana i powiada, że już pan o nas zapo­mniał. Nad­cho­dzi wio­sna, zapo­lu­jemy sobie na kró­liki, roze­rwie się pan tro­chę.

Karol poszedł za jego radą. Odwie­dził ich w Ber­taux i zastał wszystko po sta­remu. Nic się tam od pię­ciu mie­sięcy nie zmie­niło. Tylko gru­sze już kwi­tły, a poczciwy Rouault, zdrów teraz, wno­sił dużo oży­wie­nia, krę­cąc się po podwórku.

Sądził, że leka­rzowi ze względu na jego smutne poło­że­nie należy oka­zy­wać szcze­gólne względy, pro­sił, by nie zdej­mo­wał czapki, mówił ści­szo­nym gło­sem jak do cho­rego i uda­wał nawet, że się gniewa, iż cze­goś lżej­szego nie przy­go­to­wano na jego inten­cję do jedze­nia, bitej śmie­tanki lub kom­potu z gru­szek. Opo­wia­dał zabawne histo­ryjki. Karol, zasko­czony wła­snym uśmie­chem, wspo­mniał nagle żonę i spo­chmur­niał. Ale gdy podano kawę, nie myślał już o niej.

I w miarę jak przy­zwy­cza­jał się żyć samot­nie, coraz mniej o niej myślał. Cie­szyła go nie­znana mu dotąd nie­za­leż­ność i czy­niła samot­ność zno­śniej­szą. Mógł teraz zmie­niać godziny posił­ków, wycho­dzić i wra­cać, nikomu się nie opo­wia­da­jąc, a kiedy był bar­dzo zmę­czony, wycią­gnąć się wygod­nie na całą sze­ro­kość łóżka. Cac­kał się więc ze sobą i pie­ścił, przyj­mu­jąc wyrazy współ­czu­cia, któ­rych mu nie szczę­dzono. Śmierć żony nie zaszko­dziła mu by­naj­mniej w prak­tyce. Przez mie­siąc powta­rzano wciąż: „Ach! Biedny czło­wiek! Cóż za nie­szczę­ście!”. Imię jego było na wszyst­kich ustach. Klien­tela wzro­sła. Przy tym mógł jeź­dzić do Ber­taux, kiedy mu się podo­bało. Żywił jakieś nie­okre­ślone nadzieje, czuł się nie­mal szczę­śliwy, a gdy prze­glą­dał się w lustrze, przy­cze­su­jąc fawo­ryty, zda­wało mu się, że wyprzy­stoj­niał.

Pew­nego dnia zja­wił się około trze­ciej; wszy­scy byli w polu; wszedł do kuchni, lecz w pierw­szej chwili nie zauwa­żył Emmy. Okien­nice były zamknięte, przez szpary wpa­dały dłu­gie, cie­niut­kie smugi bla­sku, odbi­jały się w zała­ma­niach mebli i rzu­cały drga­jące plamy na sufit. Na stole po brud­nych szklan­kach łaziły muchy i bzy­ka­jąc, topiły się na dnie w nie­do­pi­tym jabłecz­niku. Blask pada­jący z komina nada­wał aksa­mit­nego poły­sku osia­dłym na bla­sze sadzom i błę­kit­nym odcie­niem powle­kał zimne popioły. Mię­dzy oknem a komi­nem sie­działa Emma. Szyła. Nie miała żad­nej narzutki i na jej nagich ramio­nach wid­niały kro­pelki potu. Sto­sow­nie do wiej­skich oby­cza­jów spy­tała, czyby się cze­goś nie napił. Odmó­wił, ale nale­gała i śmie­jąc się, zapro­po­no­wała wresz­cie, że wypije razem z nim kie­li­szek likieru. Się­gnęła do szafy po butelkę curaçao, napeł­niła po brzegi jeden kie­li­szek, a do dru­giego wlała kilka kro­pel i trą­ciw­szy się z Karo­lem, pod­nio­sła kie­li­szek do ust. Ale że był pra­wie pusty, musiała prze­chy­lić się w tył, by pić; wycią­ga­jąc szyję i wydy­ma­jąc wargi, śmiała się z darem­no­ści swych wysił­ków, a koniu­szek jej języka, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy drob­nymi ząb­kami, raz po raz lizał dno kie­liszka.

Sia­dła i pochy­liła się znów nad robotą. Cero­wała białą baweł­nianą poń­czoszkę. Głowę miała spusz­czoną. Mil­czała. Karol też nic nie mówił i patrząc na smugę kurzu, którą lekki podmuch, wie­jący dołem przez szparę od drzwi, pędził po kamien­nych pły­tach, sły­szał tylko krew tęt­niącą w czaszce i dale­kie gda­ka­nie nio­są­cej się gdzieś na podwó­rzu kury. Emma, by się orzeź­wić, przy­kła­dała od czasu do czasu dło­nie do policz­ków i chło­dziła je potem na żela­znych prę­tach komina.

Zaczęła się skar­żyć, że od wio­sny cierpi na zawroty głowy, i spy­tała, czy nie posłu­ży­łyby jej mor­skie kąpiele. Póź­niej opo­wia­dała mu o klasz­to­rze, a on o swo­ich cza­sach szkol­nych, i roz­mowa się poto­czyła. Poszli do jej pokoju, bo chciała mu poka­zać nuty, książki, które dostała w nagrodę, i wieńce z dębo­wych liści zło­żone na dnie szafy. Mówiła mu potem o swej matce, o cmen­ta­rzu i nawet poka­zy­wała grządkę w ogro­dzie, z któ­rej zry­wała kwiaty na jej grób w pierw­szy pią­tek każ­dego mie­siąca. Ale ich ogrod­nik nie znał się na niczym, jak zresztą wszy­scy tu na wsi! Chcia­łaby, przy­naj­mniej w zimie, miesz­kać w mie­ście, choć w lecie jest może jesz­cze nud­niej, bo dnie tak się dłużą! Zależ­nie od tego, co mówiła, głos jej był czy­sty, prze­ni­kliwy lub sta­wał się nagle omdle­wa­jący i w prze­cią­głych modu­la­cjach prze­cho­dzą­cych w szept pra­wie zda­wała się mówić sama do sie­bie. Wesoła, chwi­lami otwie­rała sze­roko naiwne oczy, to znów przy­my­kała na wpół powieki i ze znu­dzo­nym wej­rze­niem błą­dziła gdzieś daleko myślami.

Wie­czo­rem, wra­ca­jąc do domu, sta­rał się przy­po­mnieć sobie i uzu­peł­nić każde jej zda­nie, aby mieć dokładny obraz jej życia z okresu, kiedy się jesz­cze nie znali. Ale widział ją zawsze taką, jaką zoba­czył po raz pierw­szy, albo taką, jaką przed chwilą poże­gnał. Myślał o tym, co się z nią sta­nie, kiedy wyj­dzie za mąż – i za kogo? Nie­stety! Ojciec Rouault był bar­dzo bogaty, a ona… tak piękna! Ale twarz jej sta­wała mu cią­gle przed oczyma i brzę­czało mu coś mono­ton­nie koło uszu, niby uprzy­krzona mucha: „A gdy­byś się tak oże­nił, gdy­byś się oże­nił!”. W nocy nie mógł spać, gar­dło miał ści­śnięte. Wstał, by napić się tro­chę wody, i otwo­rzył okno; niebo usiane było gwiaz­dami, wiał cie­pły wiatr, z daleka sły­chać było naszcze­ki­wa­nie psów. Zwró­cił głowę w stronę Ber­taux.

Pomy­ślał, że wła­ści­wie niczym nie ryzy­kuje, pro­sząc o rękę Emmy, i posta­no­wił sko­rzy­stać z pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Ale ile­kroć się nada­rzała, strach, że nie znaj­dzie odpo­wied­nich słów, zamy­kał mu usta.

Stary Rouault nie miał nic prze­ciw, by pozbyć się córki, która nie była mu w domu żadną pomocą. Uspra­wie­dli­wiał ją w duchu, uwa­ża­jąc, że jest zbyt wykształ­cona, aby się poświę­cić pracy na roli. „Prze­klęty zawód – myślał – nikomu jesz­cze nie przy­niósł milio­nów”. Rze­czy­wi­ście, daleki był bie­dak od zro­bie­nia majątku, ubo­żał z roku na rok. Był wpraw­dzie świet­nym kup­cem i znał wszyst­kie for­tele tego zawodu, ale mniej niż kto­kol­wiek inny nada­wał się do uprawy roli i do pro­wa­dze­nia fermy. Do pracy skory nie był, a w tym, co doty­czyło bez­po­śred­nio jego wygód, nie umiał się ogra­ni­czać; dobrze jadł, porząd­nie się wysy­piał i nie szczę­dził na opał. Lubił tęgi jabłecz­nik, tłu­stą pie­czeń bara­nią i dobrze ubitą śmie­tanę. Jadał sam w kuchni, przy piecu, na małym sto­liku, który przy­no­szono mu już cał­kiem nakryty, jak w teatrze.

Kiedy więc spo­strzegł, że Karol rumieni się przy córce, co ozna­czało, że lada dzień poprosi o jej rękę, zawczasu rzecz roz­wa­żył. Miał go za cher­laka, nie był to zięć po jego myśli, ale ucho­dził za przy­zwo­itego czło­wieka, był oszczędny, wykształ­cony i nie miałby zapewne wiel­kich wyma­gań co do posagu. A że Rouault zmu­szony był wła­śnie sprze­dać dwa­dzie­ścia dwa akry ziemi, że był porząd­nie zadłu­żony u mura­rza i u ryma­rza, że nale­żało zmie­nić prasę w tło­czarni, powie­dział sobie: „Jeśli mnie o nią poprosi, to mu ją dam”.

Około świę­tego Michała Karol przy­je­chał na trzy dni do Ber­taux. Ostatni dzień, jak i poprzed­nie, zszedł na odkła­da­niu oświad­czyn z kwa­dransa na kwa­drans. Ojciec Rouault odpro­wa­dzał go wąską ście­żynką – mieli się już roz­stać. Chwila nade­szła. „Kiedy się skoń­czy żywo­płot” – pomy­ślał, a gdy minęli żywo­płot:

– Ojcze Rouault – wyszep­tał – chciał­bym coś panu powie­dzieć.

Przy­sta­nęli. Karol mil­czał.

– Ależ pro­szę, niech pan mówi! Albo to ja nie wiem o wszyst­kim? – powie­dział stary, śmie­jąc się dobro­dusz­nie.

– Ojcze Rouault… ojcze Rouault… – bąkał Karol.

– Ja tam bar­dzo chęt­nie, ale choć to pew­nie po myśli małej, trzeba ją jed­nak o zda­nie zapy­tać. Idźże pan teraz, a ja pójdę do domu. Jeżeli powie tak, niech­że pan uważa, nie ma pan po co wra­cać, żeby ludzie nie gadali, no i mała byłaby za bar­dzo wzru­szona, ale żeby pan sobie krwi nie psuł, otwo­rzę sze­roko okien­nice; doj­rzy pan stąd, trzeba się tylko przez płot prze­chy­lić.

Odszedł.

Karol przy­wią­zał konia do drzewa, pobiegł na ścieżkę i cze­kał. Minęło pół godziny; potem nali­czył jesz­cze na zegarku dzie­więt­na­ście minut. Nagle z trza­skiem otwarła się okien­nica, drżały jesz­cze żela­zne pręty.

Naza­jutrz już o dzie­wią­tej Karol był w fer­mie. Emma zaru­mie­niła się, gdy wszedł, i lek­kim uśmie­chem sta­rała się pokryć zmie­sza­nie. Ojciec Rouault uści­skał przy­szłego zię­cia; roz­mowę o inte­re­sach odło­żyli na póź­niej. Zresztą czasu było dość, bo wypa­dało zacze­kać, aż się skoń­czy żałoba Karola, to jest do przy­szłej wio­sny.

Zima zeszła im na tym ocze­ki­wa­niu. Panna Rouault zajęta była przy­go­to­wa­niem wyprawy. Część jej zamó­wiła w Rouen, a koszule i czepki nocne szyła sama według wypo­ży­czo­nych żur­nali mód. Kiedy Karol zja­wiał się w fer­mie, oma­wiano przy­go­to­wa­nia weselne; zasta­na­wiali się, w jakim pokoju zasiądą do stołu, ile będzie potraw i jakie zaką­ski.

Emma chciała wziąć ślub o pół­nocy przy pochod­niach, ale stary Rouault nie rozu­miał tych zachcia­nek. Odbyło się więc huczne wesele; zapro­szono czter­dzie­ści trzy osoby; sie­dzieli za sto­łem szes­na­ście godzin. Uro­czy­sto­ści pono­wiły się naza­jutrz i trwały jesz­cze przez kilka dni.

Rozdział IV

IV

Już od wcze­snego ranka zaczęły się zjeż­dżać powozy pełne gości, jed­no­konne kariolki, sza­ra­bany o dwóch kołach i stare bryczki bez bud, a chłopcy z oko­licz­nych wsi, stło­czeni na zwy­kłych wozach, trzę­śli się, jadąc ostro truch­tem i trzy­mali się porę­czy, żeby nie upaść. Zja­wiali się goście z całej oko­licy w pro­mie­niu dzie­się­ciu mil, z Gode­rville, z Nor­ma­nville, z Cany. Zapro­szeni zostali wszy­scy krewni obu rodzin, poszły w nie­pa­mięć waśnie z nie­któ­rymi przy­ja­ciółmi, napi­sano nawet do zna­jo­mych od dawna stra­co­nych z oczu.

Od czasu do czasu sły­chać było zza żywo­płotu trzask bicza, otwie­rano wów­czas bramę i zajeż­dżała galo­pem bryka. Konie jak wryte sta­wały przed gan­kiem, a z powozu wysy­py­wał się tłum gości, prze­cią­ga­jąc się i roz­cie­ra­jąc kolana.

Panie w cze­pecz­kach miały suk­nie uszyte z miej­ska, zegarki na zło­tych łań­cusz­kach, pele­rynki skrzy­żo­wane w pasie lub kolo­rowe chu­s­teczki spięte na ple­cach szpilką i odsła­nia­jące z tyłu szyję. Kilku wyrost­ków, ubra­nych podob­nie jak ich ojco­wie, nie śmiało się poru­szać w nowych stro­jach (nie­je­den dostał tego dnia pierw­szą w życiu parę butów). Koło nich stały, mil­cząc, kil­ku­na­sto­let­nie dziew­częta, sio­stry czy kuzynki, w bia­łych suk­niach od pierw­szej komu­nii, podłu­żo­nych na tę uro­czy­stość. Czer­wone, wystra­szone, z wło­sami poskle­ja­nymi różaną pomadą, zda­wały się myśleć tylko o tym, żeby nie zawa­lać bia­łych ręka­wi­czek. Bra­kło parob­ków do wyprzę­ga­nia koni, zaka­su­jąc więc rękawy, pano­wie sami zabrali się do roboty. Ubrani byli roz­ma­icie, zależ­nie od pozy­cji spo­łecz­nej, we fraki, sur­duty, mary­narki – paradne stroje, chluba rodziny, wyj­mo­wane z szafy tylko na wiel­kie uro­czy­sto­ści. Roz­wie­wały się dłu­gie poły tużur­ków o zaokrą­glo­nych koł­nier­zach i wiel­kich wor­ko­wa­tych kie­sze­niach; z gru­bymi sukien­nymi kurt­kami szły w parze czapki z dasz­kiem oto­czo­nym meta­lową obwódką; były i kuse fraczki z dwoma guzi­kami z tyłu, świe­cą­cymi jak para oczu, o krót­kich, jakby topo­rem odrą­ba­nych połach. Nie­któ­rzy (ale ci oczy­wi­ście zasiąść mieli na samym końcu stołu) mieli odświętne bluzy z wykła­da­nym koł­nie­rzem, drobno zmarsz­czone na ple­cach i nisko wszyte w pasek.

Koszule wydy­mały się na pier­siach jak pan­ce­rze; głowy były krótko ostrzy­żone, aż uszy ster­czały; ci, któ­rzy wstali przed świ­tem i golili się pra­wie po ciemku, mieli sko­śne szramy na twa­rzy, pod nosem, na szczę­kach lub naskó­rek zdarty z policz­ków całymi pła­tami wiel­ko­ści talara. Wiatr zaognił bli­zny i wszyst­kie te białe, tłu­ste, kwit­nące twa­rze pocęt­ko­wane były różo­wymi pla­mami.

Z fermy do gminy było tylko pół mili, udano się tam więc pie­szo i pie­szo też powró­cono, po dopeł­nie­niu kościel­nych obrząd­ków. Orszak weselny, zrazu jed­no­lity jak barwna wstęga wijąca się ścieżką wśród zie­lo­nych zbóż, roz­cią­gnął się wkrótce i podzie­lił na małe gro­madki, które gawę­dziły i przy­sta­wały chwi­lami. Na czele szedł gra­jek ze skrzyp­cami przy­stro­jo­nymi w barwne wstęgi, za nim tro­chę bez­ład­nie nowo­żeńcy, rodzice i przy­ja­ciele. Dzieci pozo­sta­wały w tyle, bawiąc się i wysku­bu­jąc źdźbła owsa. Suk­nia Emmy, tro­chę przy­długa, wlo­kła się po ziemi. Emma zatrzy­my­wała się więc nie­kiedy, uno­siła ją lekko i deli­kat­nie, nie zdej­mu­jąc ręka­wi­czek, wysku­by­wała szorst­kie trawy i osty, a Karol sto­jąc przy niej ze zwie­szo­nymi rękoma, cze­kał, aż skoń­czy. Ojciec Rouault w nowym, jedwab­nym kape­lu­szu i w nowym ubra­niu o zbyt dłu­gich ręka­wach się­ga­ją­cych pal­ców, pro­wa­dził panią Bovary matkę. Pan Bovary ojciec, pogar­dza­jąc w duchu całym tym świat­kiem, zja­wił się w skrom­nej kurtce woj­sko­wego kroju, zapię­tej na jeden rząd guzi­ków, i zale­cał się obce­sowo do mło­dej, pło­wo­wło­sej wie­śniaczki, która dygała, rumie­niła się i nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Pozo­stali goście roz­ma­wiali o inte­re­sach albo pła­tali sobie figle za ple­cami, sta­ra­jąc się zawczasu wznie­cić weso­łość. Z daleka docho­dziło wciąż rzę­po­le­nie grajka. Kiedy spo­strzegł, że orszak pozo­stał w tyle, przy­sta­wał na chwilę, by zaczerp­nąć tchu, sma­ro­wał powo­lutku smy­czek kala­fo­nią, żeby struny gło­śniej dźwię­czały, i ruszał znów w drogę, to pod­no­sząc, to znów opusz­cza­jąc gryf skrzy­piec dla lep­szego pochwy­ce­nia rytmu. Dźwięk instru­mentu pło­szył z daleka małe ptaszki.

Stół zasta­wiono pod wozow­nią. Zna­la­zły się na nim cztery pie­cze­nie wołowe, sześć kur­cząt, duszona cie­lę­cina, trzy ćwiartki bara­nie, a pośrodku pie­czone pro­się przy­brane czte­rema kieł­ba­skami ze szcza­wiem. Po rogach stały karafki z wódką. Słodki jabłecz­nik, musu­jąc w butel­kach, ota­czał korki gęstą pianą, a kie­liszki już zawczasu napeł­nione były winem aż po brzegi. Na wiel­kich pół­mi­skach z żółtą gala­retką, która drgała za każ­dym potrą­ce­niem stołu, wypi­sane były kolo­ro­wym macz­kiem mono­gramy nowo­żeń­ców. Cia­sta i torty piekł cukier­nik spro­wa­dzony z Yve­tot. Sta­rał się, jak mógł, bo był to pierw­szy jego występ w oko­licy. Deser był arcy­dzie­łem i powi­tany został okrzy­kami podziwu. Na nie­bie­skiej tek­tu­ro­wej pod­sta­wie w kształ­cie świą­tyni z por­ty­kami, kolum­nadą, posąż­kami ze stiuku usta­wio­nymi w niszach, usia­nymi zło­tymi gwiaz­dami z papieru, stała wieża z cia­sta oto­czona pomniej­szymi for­ty­fi­ka­cjami z tata­raku, mig­da­łów, rodzyn­ków i poma­rań­czo­wych skó­rek. Wresz­cie na naj­wyż­szej kon­dy­gna­cji przed­sta­wia­ją­cej zie­loną łączkę wśród skał i jezior z kon­fi­tur, wśród okrę­tów z łupi­nek orze­cha koły­sał się mały amo­rek na cze­ko­la­do­wej huś­tawce, któ­rej słupy ozdo­bione były, niby kul­kami, pąkami świe­żych róż.

Jedli do wie­czora; kto był zmę­czony sie­dze­niem, szedł przejść się tro­chę na podwó­rze albo do sto­doły na par­tię krę­gli i wra­cał znów do stołu. Wresz­cie kilka osób się zdrzem­nęło, nie­któ­rzy nawet chra­pali. Ale przy kawie wszy­scy się oży­wili. Śpie­wali, moco­wali się, nosili cię­żary, pró­bo­wali dźwi­gnąć wóz na ramio­nach, dow­cip­ko­wali i cało­wali panie. Wie­czo­rem, gdy przy­szła pora odjazdu, konie po chrapy spa­sione owsem wierz­gały, sta­wały dęba, aż pękała uprząż, a pano­wie klęli lub wybu­chali śmie­chem. W całej oko­licy widać było w tę księ­ży­cową noc pędzące galo­pem po kału­żach, wybo­jach i bez­dro­żach bryczki, z któ­rych wychy­lały się kobiety, by chwy­cić lejce.

Ci, któ­rzy zostali w Ber­taux, spę­dzili całą noc w kuchni, pijąc. Dzieci posnęły pod ław­kami.

Panna młoda bła­gała ojca, by oszczę­dzono jej tra­dy­cyj­nych żar­tów. Mimo to jeden z jej kuzy­nów, han­dlarz rybami (przy­wiózł nawet parę flą­der w ślub­nym podarku), usi­ło­wał wdmu­chi­wać wodę przez dziurkę od klu­cza. Stary Rouault nad­szedł jed­nak w porę i wytłu­ma­czył mu, że poważne sta­no­wi­sko jego zię­cia nie pozwala na takie żar­ciki. Krew­niak z tru­dem dał się prze­ko­nać tym argu­men­tem i poma­wia­jąc w duchu ojca Rouault o dumę, przy­łą­czył się do czte­rech czy pię­ciu sie­dzą­cych w kącie gości, któ­rym przy­pad­kiem tra­fiły się przy stole gor­sze kąski. Skar­żyli się po cichu, że źle ich przy­jęto, szy­dzili z gospo­da­rza i w skry­to­ści życzyli mu ruiny.

Pani Bovary matka, ura­żona, że nie zasię­gnięto jej rady ani co do sukni syno­wej, ani co do uczty wesel­nej, sło­wem się nie ode­zwała przez cały dzień i wyje­chała wcze­śnie. Mał­żo­nek, zamiast jej towa­rzy­szyć, posłał po cygara do Saint-Vic­tor i palił do rana, popi­ja­jąc grog zakra­piany wiśnia­kiem. Mie­szanka ta, nie­znana resz­cie towa­rzy­stwa, wzmo­gła jesz­cze sza­cu­nek dla jego osoby.

Karol nie był z natury skłonny do żar­tów, nie zabły­snął w cza­sie uczty. Dwu­znacz­niki, kalam­bury, życze­nia i tłu­ste żarty, któ­rych zgod­nie z tra­dy­cją nie szczę­dzono mu już przy zupie, zby­wał byle czym.

Następ­nego dnia za to zda­wał się być innym czło­wie­kiem. Jego to raczej można było uwa­żać za oneg­daj­szą dzie­wicę, pod­czas gdy zacho­wa­nie panny mło­dej niczego nie pozwa­lało się domy­ślić. Naj­od­waż­niejsi nie śmieli jej zacze­pić i gdy prze­cho­dziła, wpa­try­wali się w nią z nie­zwy­kłym natę­że­niem. Ale Karol niczego nie ukry­wał. Mówił do niej po imie­niu, nazy­wał „swoją żoną”, roz­py­ty­wał wciąż o nią, szu­kał wszę­dzie, wycią­gał ją na podwó­rze; z daleka widać było, jak cho­dził z nią pośród drzew, obej­mo­wał ją wpół i pochy­lony gniótł koron­kowy koł­nie­rzyk jej bluzki.

Nowo­żeńcy odje­chali w dwa dni po weselu. Karol nie mógł na dłu­żej opu­ścić cho­rych. Ojciec Rouault ode­słał ich swoją bryczką i towa­rzy­szył im aż do Vas­so­nville. Tam poca­ło­wał córkę po raz ostatni i wysiadł. Gdy uszedł jakieś sto kro­ków, przy­sta­nął, obej­rzał się za odda­la­ją­cym się powo­zem i patrząc na koła toczące się szybko wśród tuma­nów kurzu, wes­tchnął głę­boko. Przy­po­mniał sobie swoje wesele, dawne lata mło­dzień­cze, pierw­szą ciążę żony; i on był szczę­śliwy tego dnia, kiedy zabrał ją od ojca do swego domu; jechała za nim na jed­nym koniu, truch­tem po śniegu; było to około Bożego Naro­dze­nia i pola były cał­kiem białe; obej­mo­wała go jed­nym ramie­niem, a na dru­gim miała prze­wie­szony koszyk; dłu­gie, powie­wa­jące na wie­trze koronki jej czepka muskały go cza­sem po ustach, a kiedy się odwra­cał, widział tuż za sobą pochy­loną na jego ramie­niu różową buzię; uśmie­chała się, mil­cząc, spod zło­tej obwódki cze­peczka i żeby ogrzać zzięb­nięte palce, wsu­wała mu je cza­sem w zana­drze. Jakże dawno było już to wszystko! Syn ich miałby dziś trzy­dzie­ści lat! Odwró­cił się raz jesz­cze, ale nic już na dro­dze nie doj­rzał. Zro­biło mu się w sercu smutno jak w opusz­czo­nym domu. W mózgu przy­ćmio­nym opa­rami pijań­stwa tkliwe wspo­mnie­nia mie­szały się z czar­nymi myślami. Chciał zbo­czyć w stronę kościoła, ale bał się, że będzie mu wtedy jesz­cze smut­niej, poszedł więc wprost do domu.

Pań­stwo Karo­lo­wie przy­je­chali do Tostes około szó­stej. Sąsie­dzi pośpie­szyli do okien, żeby przyj­rzeć się nowej żonie dok­tora.

Na progu powi­tała ich stara słu­żąca i prze­pra­sza­jąc, że obiad nie­go­tów, pro­siła panią, by zechciała tym­cza­sem obej­rzeć miesz­ka­nie.

Rozdział V

V

Dom o cegla­nej fasa­dzie stał tuż przy szo­sie, a raczej przy dro­dze. Za drzwiami wisiał płaszcz z wąskim koł­nie­rzem, uzda i czarna skó­rzana czapka, a w kącie stały sztylpy pokryte jesz­cze zaschłym bło­tem. Na prawo była jadal­nia, to zna­czy duży pokój, gdzie jadano i prze­by­wano w ciągu dnia. Kanar­kowe tapety, ozdo­bione u góry wień­cem z bla­dych kwia­tów, źle były przy­kle­jone i odsta­wały od ścian. W oknach wisiały białe per­ka­lowe firanki z czer­wo­nym szla­kiem, a na kominku mię­dzy dwoma pla­te­ro­wa­nymi świecz­ni­kami lśnił zegar z głową Hipo­kra­tesa. Świecz­niki przy­kryte były szkla­nymi klo­szami. Gabi­net Karola mie­ścił się w małym, mniej wię­cej na sześć stóp sze­ro­kim poko­iku po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Stał tam stół, trzy krze­sła i kan­ce­la­ryjny fotel. Wie­lo­to­mowy Słow­nik Nauk Medycz­nych (nie­roz­cięty, ale znisz­czony przez koleje swego losu) zapeł­niał pra­wie sam sześć pó­łek sosno­wej biblio­teki. Pod­czas kon­sul­ta­cji docho­dziły tu zapa­chy kuchenne, a w kuchni sły­chać było na zmianę kaszel cho­rych i nie­koń­czące się histo­rie ich cier­pień. Dalej była duża, zupeł­nie zanie­dbana izba, z któ­rej wycho­dziło się wprost na podwó­rze i do stajni. Nie­gdyś wypie­kano w tej izbie chleb, a teraz słu­żyła za drwal­nię, spi­żar­nię i skład naj­roz­ma­it­szych rupieci: sta­rego żela­ziwa, pustych beczek, poła­ma­nych narzę­dzi rol­ni­czych i mnó­stwa innych zaku­rzo­nych gra­tów, któ­rych prze­zna­cze­nia nie spo­sób się było domy­ślić.

Długi, ale wąski ogród cią­gnął się mię­dzy dwoma murami z gliny i słomy, zakry­tymi brzo­skwi­nio­wym szpa­le­rem, aż do cier­ni­stego żywo­płotu, który oddzie­lał go od pola. Pośrodku, na wyso­kim pie­de­stale, wmu­ro­wany był kamienny zegar sło­neczny. Cztery syme­tryczne grządki wątłych róż zasła­niały bar­dziej pro­duk­tywną część ogrodu, gdzie rosły warzywa, a w głębi, pod tujami, odlany w gip­sie ksiądz pochy­lał się nad bre­wia­rzem.

Emma poszła na pię­tro. Pierw­szy pokój był nie­ume­blo­wany, w dru­gim, który był mał­żeń­ską sypial­nią, stało w alko­wie maho­niowe łóżko zasło­nięte czer­woną kotarą; komodę zdo­biło wykle­jone z musze­lek pudełko, a na sekre­ta­rzyku przy oknie tkwił w karafce bukiet poma­rań­czo­wych kwia­tów zwią­zany białą atła­sową wstążką. Był to bukiet ślubny, bukiet tam­tej! Karol spo­strzegł skie­ro­wane nań spoj­rze­nie Emmy i wyniósł bukiet na strych. A Emma pogrą­żona w zadu­mie, sie­dząc w fotelu, oto­czona kuframi, myślała o swoim bukie­cie ślub­nym, zapa­ko­wa­nym w tek­tu­rowe pudełko. Co by się z nim stało, gdyby przy­pad­kiem umarła?

W pierw­szych dniach zajęła się upo­rząd­ko­wa­niem domu. Zdjęła szklane klo­sze ze świecz­ni­ków, kazała zmie­nić tapety, prze­ma­lo­wać klatkę scho­dową, a w ogro­dzie pousta­wiać ławki wokół sło­necz­nego zegara. Chciała nawet mieć basen z ryb­kami i wodo­try­skiem. A mąż, pamię­ta­jąc, że lubi spa­cery, kupił oka­zyj­nie stary powo­zik, który z nowymi latar­niami i błot­ni­kami z piko­wa­nej skóry wyglą­dał pra­wie jak til­bury.

Karol był szczę­śliwy, nie miał żad­nych trosk. Obiad w jej towa­rzy­stwie, spa­cer szosą, ruch ręki, kiedy popra­wiała włosy, widok zawie­szo­nego na oknie kape­lu­sza i tyle innych dro­bia­zgów, które daw­niej nie przy­no­siły mu żad­nej rado­ści, skła­dało się teraz na nie­prze­rwany łań­cuch szczę­ścia. W łóżku, nad ranem, leżąc tuż przy niej, patrzył na jasny prze­świe­tlony słoń­cem puszek jej policz­ków prze­sło­nię­tych na wpół róż­kami czepka. Oczy jej widziane z tak bli­ska wyda­wały mu się więk­sze, szcze­gól­nie, kiedy budząc się, raz po raz otwie­rała i zamy­kała je na prze­mian; w cie­niu czarne, a sza­fi­rowe w świe­tle, zda­wały się mieć war­stwy roz­ma­itych kolo­rów; ciemne u spodu, barwy te, im bli­żej powierzchni, tym się sta­wały jaśniej­sze. Wła­sne jego oko tonęło w tych głę­bo­ko­ściach; widział swoje malut­kie odbi­cie aż do ramion, z fula­rem na wło­sach i z roz­chy­loną na pier­siach koszulą. Wsta­wał, a ona w luź­nym szla­froczku wychy­lała się za nim przez okno, wsparta na łok­ciu mię­dzy dwiema donicz­kami gera­nium. Karol przy­pi­nał ostrogi na ulicy, opie­ra­jąc nogę o milowy kamień, a ona, nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy, ustami zry­wała jakiś kwiat czy liste­czek i zdmu­chi­wała w jego stronę; koły­sał się lekko na wie­trze, zata­czał koła, pół­kręgi i wresz­cie się zacze­piał na poplą­ta­nej grzy­wie bia­łej kla­czy sto­ją­cej nie­ru­chomo przed bramą. Karol, dosiadł­szy konia, posy­łał jej całusa; machała ręką na poże­gna­nie i zamy­kała okno. Odjeż­dżał. Na zaku­rzo­nej wstę­dze drogi, w cie­niu gałęzi wygię­tych na kształt kolebki, wśród zbóż, które się­gały mu po kolana, grze­jąc plecy w cie­ple słońca, wcią­ga­jąc w noz­drza powiewy poranku, jechał, pełen roz­kosz­nych wspo­mnień nocy, ze spo­koj­nym umy­słem i nasy­co­nym cia­łem, prze­żu­wa­jąc swe szczę­ście jak sma­kosz, który po obie­dzie, tra­wiąc, roz­ko­szuje się jesz­cze sma­kiem tru­fli.

Cóż zaznał dotąd dobrego w życiu? Czyż był szczę­śliwy w szkole, zamknięty wyso­kimi murami, sam wśród boga­tych i zdol­niej­szych kole­gów, któ­rzy kpili z jego wymowy, wydrwi­wali jego stroje i roz­piesz­czani byli przez matki przy­cho­dzące do roz­mów­nicy z muf­kami peł­nymi cia­stek? Albo kiedy stu­dio­wał medy­cynę i zawsze bez gro­sza, nie mógł nawet zapro­sić na tańce jakiejś skrom­nej szwa­czuszki, która mogłaby zostać jego kochanką? Potem przez czter­na­ście mie­sięcy żył z wdową, któ­rej nogi zimne były w łóżku jak sople lodu. Ale teraz piękna, ubó­stwiana kobieta nale­żała do niego już na zawsze. Świata nie widział poza rąb­kiem jej spód­nicy i wyrzu­ca­jąc sobie, że nie dość ją kocha, gnany żądzą zoba­cze­nia jej natych­miast, wra­cał, wbie­gał na schody z biją­cym ser­cem (Emma ubie­rała się w swoim pokoju), wcho­dził cichymi kro­kami, cało­wał ją w plecy, aż, wystra­szona, wyda­wała lekki okrzyk.

Doty­kał cią­gle jej grze­bie­nia, pier­ścion­ków, chu­s­teczki, cza­sem wyci­skał na jej policz­kach gło­śne całusy albo drob­nymi poca­łun­kami zasy­py­wał jej ręce od czub­ków pal­ców aż do obna­żo­nych ramion. Odpy­chała go, jak odpy­cha się uprzy­krzone dziecko, pół­u­śmiech­nięta i znu­dzona.

Przed ślu­bem zda­wało się jej, że go kocha, ale ocze­ki­wane szczę­ście nie nade­szło.

„Pomy­li­łam się więc” – myślała i sta­rała się dociec zna­cze­nia słów: szczęście, namiętność, upojenie, słów, które tak pięk­nie brzmiały w książ­kach.

Rozdział VI

VI

Czy­tała nie­gdyś Pawła i Wir­gi­nię i marzyła jej się chatka bam­bu­sowa, Murzy­nek Domingo, pies Wierny, a nade wszystko słodka przy­jaźń jakie­goś dobrego bra­ciszka, który zbiera czer­wone owoce na drze­wach wyso­kich jak dzwon­nice lub bie­gnąc boso po pia­sku, przy­nosi ci pta­sie gniazdko.

Gdy skoń­czyła trzy­na­ście lat, ojciec sam odwiózł ją do mia­sta, by oddać na pen­sję do klasz­toru. Sta­nęli w gospo­dzie w dziel­nicy Świę­tego Ger­wa­zego. Kola­cję podano im na malo­wa­nych taler­zach przed­sta­wia­ją­cych dzieje panny de la Vallière. Napisy, tu i ówdzie pory­so­wane nożem, wysła­wiały poboż­ność, deli­kat­ność uczuć i prze­pych dworu.

Z początku wcale się nie nudziła w klasz­to­rze; lubiła towa­rzy­stwo sio­strzy­czek, które dla roz­rywki pro­wa­dziły ją do kaplicy; długi kory­tarz wiódł do niej z refek­ta­rza. Nie­wiele się bawiła na pau­zach, rozu­miała dobrze kate­chizm i to ona zawsze naj­le­piej odpo­wia­dała księ­dzu wika­remu na trudne pyta­nia.

Zamknięta w mdłej atmos­fe­rze klas, pośród tych bla­dych kobiet z mosięż­nymi krzy­ży­kami u różańca, pogrą­żyła się nie­po­strze­że­nie w pół­śnie peł­nym mistycz­nej tęsk­noty, która wiała z kadzi­deł ołta­rzy, z chłodu kro­piel­nic, z bla­sku grom­nic. Zamiast słu­chać mszy, oglą­dała w książce do nabo­żeń­stwa pobożne winietki z błę­kitną obwódką. Lubiła chorą owieczkę, Prze­naj­święt­sze Serce prze­bite ostrymi strza­łami i bied­nego Jezusa, który upada pod cię­ża­rem krzyża. Spró­bo­wała raz dla umar­twie­nia nic nie jeść przez cały dzień i myślała nad tym, jaki by ślub uczy­nić.

U spo­wie­dzi wynaj­do­wała małe, uro­jone grze­chy, żeby jak naj­dłu­żej klę­czeć w pół­mroku ze zło­żo­nymi rękoma, z twa­rzą przy­ci­śniętą do kraty, słu­cha­jąc szeptu księ­dza. Porów­na­nia mistyczne o oblu­bieńcu, mał­żonku, kochanku nie­biań­skim i ślu­bach wie­czy­stych, które czę­sto powta­rzają się w kaza­niach, budziły w głębi jej duszy nie­ocze­ki­wane sło­dy­cze.

Wie­czo­rem przed pacie­rzem czy­tano na głos jakąś pobożną książkę. W dni powsze­dnie były to stresz­cze­nia Histo­rii świę­tej albo Poga­danki opata Frays­si­nous, a w nie­dzielę dla roz­rywki ustępy z Ducha chrze­ści­jań­stwa. Z jakąż chci­wo­ścią słu­chała po raz pierw­szy dźwięcz­nych skarg roman­tycz­nej melan­cho­lii, powta­rza­nych przez wszyst­kie echa ziemi i nieba! Gdyby jej dzie­ciń­stwo upły­nęło w jakimś ciem­nym zaka­marku han­dlo­wej dziel­nicy, duszę jej porwałby może liryczny urok przy­rody, który obja­wia się nam zazwy­czaj dopiero w zetknię­ciu z dzie­łami pisa­rzy. Ale zbyt dobrze znała wieś: becze­nie owiec, wie­czorny udój, pługi. Oswo­jona ze spo­ko­jem natury, szu­kała w niej prze­żyć nie­zwy­kłych. Lubiła morze jedy­nie za jego burz­li­wość, a zie­leń tylko wśród ruin. Z każ­dej rze­czy musiała wydo­być jakąś korzyść dla sie­bie i odrzu­cała jako zbędne to wszystko, co w danej chwili nie mogło być pokar­mem dla jej serca. Mając naturę raczej uczu­ciową niż arty­styczną, szu­kała wzru­szeń, a nie wido­ków.

Co mie­siąc przy­cho­dziła na tydzień do klasz­toru pewna stara panna, by szyć i napra­wiać bie­li­znę. Popie­rał ją arcy­bi­skup, gdyż pocho­dziła ze sta­rej, szla­chec­kiej rodziny zruj­no­wa­nej przez rewo­lu­cję. Jadała w refek­ta­rzu z sio­strzycz­kami, uci­nała gawędkę po posiłku i znów szła na górę do roboty. Czę­sto pen­sjo­narki wymy­kały się do niej. Umiała na pamięć zalotne pio­senki zeszłego stu­le­cia i śpie­wała je pół­gło­sem, nie prze­ry­wa­jąc szy­cia. Opo­wia­dała cie­kawe histo­rie, zno­siła plotki, zała­twiała na mie­ście spra­wunki, a star­szym poży­czała po kry­jomu powie­ści; zawsze miała jakąś w kie­szeni far­tu­cha i sama w wol­nych chwi­lach poły­kała ją całymi roz­dzia­łami. Pełno tam było miło­ści, kocha­nek, kochan­ków, prze­śla­do­wa­nych dzie­wic mdle­ją­cych w ustron­nych alta­nach, pocz­ty­lio­nów mor­do­wa­nych na każ­dym postoju, koni zajeż­dża­nych na każ­dej stro­nicy, mrocz­nych borów, burz­li­wych serc, łez, szlo­chów, poca­łun­ków, łódek w bla­sku księ­życa, sło­wi­ków w gajach, mło­dzień­ców odważ­nych jak lwy, łagod­nych jak baranki, cno­tli­wych, jak to się ni­gdy nie zda­rza, zawsze sta­ran­nie ubra­nych i pła­czą­cych jak łzaw­nice. Przez sześć mie­sięcy, mając pięt­na­ście lat, Emma walała sobie ręce pyłem sta­rych biblio­tek. Następ­nie, wraz z Wal­te­rem Scot­tem, roz­mi­ło­wała się w daw­nych dzie­jach. Marzyła o śre­dnio­wiecz­nych skrzy­niach, rycer­skich kom­na­tach i mene­stre­lach. Pra­gnęła miesz­kać w jakimś sta­rym zamczy­sku, jak te kasz­te­lanki o wydłu­żo­nych sta­ni­kach, które pod rzeź­bio­nym w kształ­cie trój­li­ścia ostro­łu­kiem spę­dzały całe dnie z łok­ciem na kamien­nej balu­stra­dzie, z twa­rzą na dłoni, wyglą­da­jąc, aż zjawi się w oddali rycerz o bia­łym pió­ro­pu­szu, galo­pu­jący na karym rumaku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki