69,00 zł
Podczas wakacji spędzanych z matką w Nogent-sur-Seine młody maturzysta Fryderyk Moreau zakochuje się w pani Arnoux. Po przybyciu do Paryża, gdzie ma zamiar podjąć studia prawnicze, poznaje męża swojej ukochanej, bon vivanta i samochwałę, który wprowadza młodzieńca do swojego salonu i do sypialni swojej kochanki, Rozanety. Tłem dla miłosnych perypetii bohatera, reprezentującego pokolenie Flauberta, są wydarzenia historyczne – rewolucja 1848 i zamach stanu 1851.
Podtytuł powieści, Dzieje pewnego młodzieńca, wyraźnie wskazuje, że pierwszoplanową postacią Flaubert pragnął uczynić nie historię, ale jednostkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 567
1
Piętnastego września 1840 roku około szóstej nad ranem „La Ville de Montereau”, gotowy do odejścia, wyrzucał gęste kłęby dymu przed przystanią św. Bernarda.
Nadbiegli zdyszani ludzie. Baryłki, liny, kosze z bielizną tamowały ruch; marynarze nie udzielali nikomu odpowiedzi; poszturchiwano się. Między dwoma tamborami piętrzyły się bagaże, a w szumie pary, która, wydobywając się spod metalowych płytek, spowijała wszystko białawą mgłą, ginął hałas; na przodzie rozlegał się nieustannie dźwięk dzwonu.
Wreszcie statek ruszył. Oba wybrzeża, zabudowane magazynami, stoczniami i fabrykami, pomknęły jak dwie szerokie, rozwijające się wstęgi.
W pobliżu steru stał nieruchomo osiemnastoletni młodzieniec o długich włosach; trzymał pod pachą album. Poprzez mgłę spoglądał na dzwonnicę i gmachy o nieznanych mu nazwach. Ostatnim rzutem oka objął Wyspę św. Ludwika, Cité, Notre-Dame i gdy po chwili Paryż znikł, westchnął głęboko.
Fryderyk Moreau, uzyskawszy właśnie świadectwo dojrzałości, wracał do Nogent-sur-Seine, gdzie miał spędzić dwa nudne miesiące przed udaniem się na studia prawnicze. Matka zaopatrzyła go w niezbędną sumę pieniędzy i wysłała do Hawru, by odwiedził wuja, po którym spodziewała się dla syna spadku. Wrócił stamtąd dopiero onegdaj i by powetować sobie niemożność pozostania w stolicy, udawał się do domu najdłuższą drogą.
Zgiełk uciszał się; wszyscy pozajmowali miejsca; niektórzy stali, grzejąc się przy maszynie; komin zaś, rzężąc wolno i rytmicznie, wyrzucał pióropusze czarnego dymu. Po mosiądzu spływały kropelki rosy; pokład drżał lekko, poruszany wewnętrznym wstrząsem, a oba koła, obracając się szybko, uderzały o wodę.
Rzeka ujęta była dwiema ławicami piasku. Od czasu do czasu mijali tratwy, które zaczynały się kołysać, gdy statek się do nich zbliżał, lub też w jakiejś barce bez żagli widzieli człowieka łowiącego ryby. Wkrótce rozpłynęły się przelotne mgły, wyjrzało słońce; wzgórze ciągnące się wzdłuż prawego brzegu Sekwany zaczęło się stopniowo zniżać, a po przeciwległej stronie ukazało się inne, bliżej.
Pomiędzy niskimi domkami, krytymi na sposób włoski, wznosiły się korony drzew. Domy te miały biegnące pochyło ogrody, przedzielone jeden od drugiego nowym murowanym ogrodzeniem, bramy z żelaznej kraty, klomby, cieplarnie i donice z pelargoniami, ustawione w równych odstępach na balustradach tarasów, gdzie można było oprzeć się wygodnie. Niejeden, patrząc na te urocze rezydencje, tak zaciszne, żałował, że nie jest ich właścicielem i nie może żyć tam po wszystkie swe dni, mając dobry bilard, żaglówkę, piękną kobietę lub inny przedmiot marzeń. Niecodzienna rozrywka, jaką była ta podróż, skłaniała do zwierzeń. Dowcipnisie rozpoczynali już swoje żarty. Wiele osób śpiewało. Wszystkim było wesoło. Krążyły kieliszki.
Fryderyk wyobrażał sobie swój pokój, układał plan dramatu, myślał o tematach obrazów i czekających go namiętnościach. Uważał, że szczęście, na które zasłużył szlachetnością duszy, zwleka z przybyciem. Wyrecytował sobie jakieś melancholijne wiersze, przemierzał szybkimi krokami pokład, zbliżył się aż do samego końca, od strony dzwonu, i ujrzał jakiegoś pana, który, otoczony przez pasażerów i marynarzy, prawił komplementy młodej wieśniaczce, bawiąc się równocześnie złotym krzyżykiem, który miała zawieszony na szyi. Był to dziarski czterdziestoletni mężczyzna o kędzierzawej czuprynie. Jego barczystą figurę obciskał żakiet z czarnego aksamitu, w gorsie batystowej koszuli lśniły dwa szmaragdy, a szerokie białe spodnie opadały na dziwaczne czerwone buty z juchtu, ozdobione niebieskimi deseniami.
Obecność Fryderyka nie zmieszała go. Kilkakrotnie zwrócił się ku niemu, mrugając znacząco, następnie wszystkich obok stojących poczęstował cygarami, lecz znudzony zapewne tym towarzystwem, oddalił się nieco. Fryderyk poszedł za nim.
Z początku rozmowa toczyła się o różnych gatunkach tytoniu, potem – rzecz oczywista – zeszła na kobiety. Pan w czerwonych butach udzielił młodzieńcowi wielu rad, wygłaszał różne teorie, opowiadał anegdoty, dawał jako przykład siebie, a wszystko to mówił tonem ojcowskim, z naiwnością zabawną w swym zepsuciu.
Był republikaninem; wiele podróżował; znał kulisy teatrów, restauracji, dzienników, znał wszystkich sławnych artystów, których wymieniał poufale po imieniu. Niebawem Fryderyk zwierzył mu się ze swych zamiarów, on zaś pochwalił je.
Lecz wkrótce nieznajomy przerwał rozmowę, aby skupić uwagę na rurze komina, potem jął mruczeć szybko jakieś długie obliczenie, by się dowiedzieć, „ile każdy ruch tłoku, czyniąc na minutę tyle, a tyle powinien… itd”. Znalazłszy iloczyn, zaczął się żywo zachwycać krajobrazem. Twierdził, iż jest szczęśliwy, że oderwał się od interesów.
Fryderyk powziął dla niego pewien szacunek i nie oparł się chęci zapytania o jego nazwisko. Nieznajomy odpowiedział jednym tchem:
– Arnoux, właściciel „Sztuki Stosowanej”, bulwar Montmartre.
Zjawił się służący w czapce ozdobionej złotym galonem i powiedział:
– Pan będzie łaskaw zejść. Panienka płacze.
Arnoux znikł.
„Sztuka Stosowana” był to jednocześnie sklep z obrazami i pismo poświęcone malarstwu. Fryderyk widział kilkakrotnie tę nazwę na wystawie księgarskiej w swym rodzinnym mieście, gdzie na olbrzymich prospektach nazwisko Jakuba Arnoux roztaczało się wspaniale.
Słońce rzucało promienie prostopadle, lśniło w metalowych częściach masztów, w barierze nadburcia i na powierzchni wody, która rozcinała się u dziobu statku, tworząc dwie bruzdy biegnące aż do nadbrzeżnych łąk. Ta sama zasłona bladych topoli pojawiała się za każdym zakrętem rzeki. Pola były zupełnie puste. Na niebie stały nieruchomo małe, białe obłoczki, a nuda rozlewająca się wokół zdawała się zwalniać bieg statku i nadawać podróżnym wygląd jeszcze bardziej pospolity.
Prócz kilku zamożnych mieszczan z pierwszej klasy byli to robotnicy i sklepikarze z żonami i dziećmi. Ponieważ istniał wówczas zwyczaj ubierania się w podróż jak najgorzej, niemal wszyscy mieli stare mycki lub wypłowiałe kapelusze, czarne nędzne ubrania, wyświecone w biurze, albo surduty z przetartymi guzikami, zużyte od zbyt długiego noszenia w sklepie. Tu i ówdzie spod szalowej kamizelki wyglądała perkalowa koszula poplamiona kawą; w strzępach krawatów tkwiły tombakowe szpilki, a strzemionka przy spodniach podtrzymywały płócienne łapcie; dwóch czy trzech nicponi, trzymając w ręku bambusowe trzcinki ze skórzanym chwaścikiem, spoglądało spode łba, ojcowie rodzin zaś zadawali pytania, szeroko otwierając oczy. Gawędzili, stojąc lub przysiadłszy na bagażach, inni spali po kątach, parę osób jadło. Pokład zaśmiecały łupinki orzechów, niedopałki cygar, skórki gruszek, resztki wędliny przyniesionej w papierze. Trzech stolarzy w roboczych bluzach stało przed wejściem do kantyny; harfista w łachmanach odpoczywał wsparty o instrument. Od czasu do czasu rozlegał się trzask węgla w palenisku, głośniej rzucone słowo, wybuch śmiechu. Kapitan nieustannie chodził po mostku od jednego tambora do drugiego. Fryderyk, by przedostać się na swoje miejsce, pchnął drzwiczki do pierwszej klasy, potrącając przy tym dwóch myśliwych stojących z psami.
Ukazała mu się jak zjawisko.
Siedziała pośrodku ławki, sama. W każdym razie nie zauważył nikogo poza nią, olśniony blaskiem bijącym z jej oczu. W chwili gdy przechodził, podniosła głowę; mimo woli skłonił się, a gdy przystanął nieco dalej, po tej samej stronie, spojrzał na nią.
Miała duży słomkowy kapelusz o różowych rozwiewających się za nią na wietrze wstążkach. Pasma czarnych włosów, opadając wzdłuż końców brwi, spływały bardzo nisko i zdawały się obejmować miłośnie owal jej twarzy. Suknia z jasnego muślinu w drobne groszki słała się licznymi fałdami. Nieznajoma zajęta była haftowaniem; na tle błękitnego powietrza rysował się jej prosty nos, podbródek i cała jej postać.
Nie przerywała swojego zajęcia, a Fryderyk dla niepoznaki przeszedł się kilkakrotnie w prawo i w lewo, po czym przystanął tuż obok jej parasolki, opartej o ławkę, i udawał, że obserwuje barkę na rzece.
Nigdy nie widział tak wspaniałej śniadej karnacji, tak pociągającej kibici ani tak delikatnych palców; sączyło się przez nie słońce. Spoglądał w zachwyceniu na jej koszyczek do robót niby na coś niezwykłego. Jak się nazywa, gdzie mieszka, jakie jest jej życie i jaka była przeszłość? Pragnął znać meble jej pokoju, wszystkie suknie, jakie kiedykolwiek nosiła, ludzi, z którymi się widywała; w obliczu tak wielkiego pragnienia i bolesnej ciekawości, niemającej granic, znikała nawet żądza posiadania fizycznego.
Ukazała się Murzynka w jedwabnej chustce na głowie, prowadząc za rękę sporą dziewuszkę. Dziecko, które obudziło się właśnie, miało oczy pełne łez. Matka wzięła je na kolana: „Panienka jest niegrzeczna, choć niedługo skończy już siedem lat. Mamusia przestanie ją kochać; zbyt często wybacza się jej kaprysy”. Fryderyk przysłuchiwał się temu z radością, jakby dokonał jakiegoś odkrycia lub zrobił cenny nabytek.
Przypuszczał, że jest Andaluzyjką lub Kreolką. Czy to z wysp przywiozła ze sobą tę Murzynkę?
Długi szal w fioletowe pasy zwisał za jej plecami na mosiężnej poręczy. Nieraz zapewne na pełnym morzu owijała się nim w chłodne wieczory, przykrywała nogi, spała w nim! Ściągany ciężarem frędzli, ześlizgiwał się teraz stopniowo i miał już wpaść do wody, gdy Fryderyk skoczył i przytrzymał go.
– Dziękuję panu – rzekła.
Oczy ich spotkały się.
– Żono, czyś gotowa?! – zawołał imć pan Arnoux, zjawiając się na schodkach.
Mała Marta podbiegła do niego i uwiesiwszy mu się na szyi, jęła go targać za wąsy. Rozległy się dźwięki harfy i dziewczynka zapragnęła zobaczyć muzykanta. Niebawem, przyprowadzony przez Murzynkę, grajek wszedł na pokład pierwszej klasy. Arnoux poznał w nim dawnego modela; zwrócił się do niego po imieniu, co bardzo zdziwiło obecnych. Wreszcie harfiarz odrzucił w tył swe długie włosy, wyciągnął ręce i zaczął grać.
Był to wschodni romans, w którym mowa była o sztyletach, kwiatach i gwiazdach. Człowiek w łachmanach śpiewał głosem przenikliwym, łoskot maszyny przerywał melodię, mącił rytm; grajek uderzał mocniej: struny wibrowały, ich metaliczny dźwięk zdawał się nieść łkania, jakby skargę miłości dumnej a zwyciężonej. Z obu stron rzeki lasy schodziły aż po sam brzeg; przepływał świeży podmuch; pani Arnoux spoglądała z nieokreślonym wyrazem w dal. Gdy muzyka się urwała, mrugnęła kilka razy powiekami, jakby budząc się ze snu.
Harfista zbliżył się do nich pokornie. Podczas gdy Arnoux szukał drobnych, Fryderyk wyciągnął ku czapce zaciśniętą dłoń i otwierając ją wstydliwie, włożył tam luidora. To nie próżność skłaniała go do złożenia jałmużny wobec niej, lecz niejasna myśl o błogosławieństwie, które i ją też obejmie, odruch serca niemal religijny.
Wskazując młodzieńcowi drogę, Arnoux poprosił go serdecznie na dół. Fryderyk zapewnił, że jest po śniadaniu; w rzeczywistości umierał z głodu, a nie miał już ani centyma w sakiewce.
Potem pomyślał, że ma prawo zejść do sali jak każdy inny.
Przy okrągłych stolikach zajadali mieszczanie; kelner uwijał się. Państwo Arnoux byli w głębi sali, na prawo. Fryderyk przysiadł na długiej pluszowej ławeczce, wziąwszy do ręki leżącą tam gazetę.
Z Montereau państwo Arnoux mieli pojechać dyliżansem do Châlons. Podróż ich po Szwajcarii przeciągnie się miesiąc. Pani ganiła męża za słabość względem dziecka. Szepnął jej do ucha zapewne coś miłego, gdyż uśmiechnęła się. Po czym wstał, by zasunąć za jej plecami firaneczkę w oknie.
Niski, biały sufit odbijał jaskrawy blask. Fryderyk, siedzący naprzeciwko, dostrzegał cień jej rzęs. Maczała wargi w szklance, łamała w palcach skórki chleba; medalion z lapis-lazuli, zawieszony na złotym łańcuszku u przegubu jej dłoni, podzwaniał o talerz. A jednak ci, co tu byli, nie zdawali się jej dostrzegać.
Przez okrągłe okienko czasami widać było prześlizgującą się burtę łodzi, która przybijała do statku, by przywieźć lub odwieźć podróżnych. Siedzący przy stołach pochylali się ku okienkom, wymieniając nazwy nadbrzeżnych miejscowości.
Arnoux był niezadowolony z kuchni: spojrzawszy na rachunek, zaprotestował głośno i zażądał obniżenia sumy. Potem zaprowadził młodzieńca na przód statku, by napić się grogu. Lecz Fryderyk pośpieszył wkrótce na pokład, gdzie pod płóciennym daszkiem siedziała już pani Arnoux.
Czytała jakąś cienką książeczkę w szarej oprawie. Kąciki jej ust podnosiły się chwilami i błysk zadowolenia rozjaśniał czoło. Zazdrościł temu, który wymyślił owe rzeczy, co zdawały się ją tak zajmować. Im bardziej się jej przyglądał, tym lepiej pojmował, jak wielka przepaść rozwiera się między nimi. Myślał o tym, że za chwilę będzie musiał się z nią rozstać nieodwołalnie, nie wydarłszy jej ani jednego słowa, nie pozostawiwszy nawet wspomnienia.
Na prawo rozciągała się równina, na lewo pastwisko biegło łagodnie aż do stóp wzgórza, gdzie widać było winnice, drzewa orzechowe, wiatrak wśród zieleni, a nad nim wąskie ścieżki, rysujące się zygzakami na białej ścianie skały sięgającej kraju nieba. Cóż by to było za szczęście wspinać się tak razem, objąwszy ramieniem jej kibić; jej suknia zamiatałaby pożółkłe liście, a on szedłby wsłuchany w jej głos, urzeczony blaskiem oczu. Statek mógł się zatrzymać, wystarczyłoby wysiąść, a jednak ta rzecz tak prosta była równie trudna jak poruszyć z miejsca słońce!
Nieco dalej ukazał się zamek o spiczastym dachu i kwadratowych wieżyczkach. Przed fasadą rozpościerały się klomby kwiatów, a pod wysokimi lipami, niby pod czarnym sklepieniem, biegły w głąb aleje. Wyobraził ją sobie idącą wzdłuż grabowego szpaleru. I właśnie w tej chwili na tarasie, wśród skrzynek z drzewkami pomarańczowymi, ukazała się młoda kobieta w towarzystwie młodzieńca. Po czym wszystko znikło.
Dziewczynka bawiła się obok Fryderyka. Chciał ją pocałować. Schowała się za plecami piastunki. Matka zgromiła ją, że jest niegrzeczna dla pana, który uratował szal. Byłażby to z jej strony dyskretna zachęta?
„Czyż wreszcie przemówi do mnie?” – pytał sam siebie.
Czas naglił. Jak uzyskać zaproszenie do państwa Arnoux? Zdobył się jedynie na uwagę o barwach jesieni, dodając przy tym:
– Otóż i zima się zbliża, sezon balów i przyjęć!
Lecz Arnoux był zaprzątnięty bagażami. Ukazało się wybrzeże Surville. Oba mosty zbliżały się, minęli fabrykę sznurów, potem szereg niskich domostw – obok nich widać było kotły ze smołą i wióry. Po piasku biegały dzieci, kręcąc się w kółko. Fryderyk dostrzegł służącego w kamizelce z rękawami i zawołał:
– Pośpiesz się!
Przybijano do brzegu. Z trudem odszukał w tłumie pasażerów pana Arnoux, który uścisnął mu dłoń, mówiąc:
– Do miłego, drogi panie.
Wysiadłszy, Fryderyk obejrzał się. Ujrzał ją koło steru. Posłał jej spojrzenie, w które usiłował wlać całą swą duszę; jak gdyby nic nie zaszło, stała nadal nieruchomo.
Nie zważając na powitania służącego, spytał:
– Czemu nie zajechałeś powozem?
Poczciwina tłumaczył się.
– Cóż za niezdara! Daj mi pieniądze!
I poszedł posilić się do oberży.
W kwadrans potem zapragnął zajrzeć niby przypadkiem na podwórze, gdzie stały dyliżanse. Może zobaczy ją jeszcze?
Lecz powiedział sobie: „Po co?” i odjechał amerykanką.
Tylko jeden koń był własnością jego matki. Drugiego pożyczyła od pana Chambrion, poborcy, by zaprząc go razem ze swoim. Izydor wyjechał z domu poprzedniego dnia, aż do wieczora odpoczywał w Bray i przenocował w Montereau, tak że wypoczęte konie raźno biegły kłusem.
Zżęte pola ciągnęły się w nieskończoność. Wzdłuż drogi biegły dwa rzędy drzew. Mijali coraz to nowe stosy kamieni. Przejeżdżali kolejno przez Villeneuve-Saint-Georges, Ablon, Châtillon, Corbeil i inne miejscowości. Cała podróż stanęła mu w pamięci tak żywo, że dostrzegał teraz nowe szczegóły, bardziej intymne: spod ostatniej falbany sukni wyglądała jej stopa w cienkim pantofelku z brązowego jedwabiu. Płócienny daszek tworzył nad głową szeroki baldachim, a małe czerwone frędzelki obramowania drżały nieustannie na wietrze.
Podobna była do kobiet z romantycznych książek. Nie chciałby nic dodać, nic ująć tej postaci. Świat rozszerzył się nagle, a ona była świetlistym punktem, w którym zbiegało się wszystko. I kołysany ruchem pojazdu, z wpółprzymkniętymi powiekami i wzrokiem utkwionym w obłokach, dawał się unosić bezmiarowi radosnego rozmarzenia.
W Bray, nie czekając, aż podsypią owsa, poszedł sam naprzód drogą. Arnoux nazwał ją „Marią”. Fryderyk zawołał bardzo głośno: „Mario!”. Głos jego rozwiał się w powietrzu.
Na zachodzie płonęła szeroka purpurowa wstęga. Wielkie sterty zboża, wznoszące się pośród ścierni, rzucały olbrzymie cienie. W oddali rozległo się szczekanie psa. Fryderyk zadrżał tknięty jakimś niepokojem.
Gdy nadjechał Izydor, siadł na koźle, by powozić. Chwila słabości minęła. Powziął stanowczą decyzję nawiązania za wszelką cenę stosunków z państwem Arnoux i zbliżenia się z nimi. Musiało być u nich wesoło, zresztą Arnoux podobał mu się, a przy tym, kto wie? Wówczas fala krwi uderzyła mu do głowy i zahuczało w skroniach. Trzasnął biczem, potrząsnął lejcami i popędził konie tak ostro, że stary stangret powtarzał raz po raz:
– Wolniej, wolniej. Jeszcze się zatchną.
Fryderyk uspokajał się stopniowo i jął słuchać opowiadań służącego.
Oczekiwano panicza z niecierpliwością. Panna Ludwika płakała, bo chciała wyjechać na spotkanie.
– Cóż to za panna Ludwika?
– Córka pana Roque, wie pan?
– Ach, zapomniałem – odparł niedbale Fryderyk.
Konie ledwo się wlokły. Kulały obydwa i dziewiąta już wybiła na wieży św. Wawrzyńca, gdy zajechali na plac Broni, przed dom matki. Ów dom, obszerny, z ogrodem wychodzącym na pola, zwiększał jeszcze szacunek dla pani Moreau, osoby najbardziej poważanej w miasteczku.
Wywodziła się ona ze starej rodziny szlacheckiej, obecnie już wygasłej. Mąż jej, pochodzący z gminu – poślubiła go na życzenie rodziców – zginął w pojedynku, gdy była w ciąży, zostawiając majątek nadszarpnięty. Przyjmowała trzy razy w tygodniu, a od czasu do czasu wydawała wystawny obiad, lecz z góry obliczała liczbę świec i z niecierpliwością oczekiwała na dzierżawne. Ten niedostatek, ukrywany jak coś haniebnego, odbierał jej radość. Wiodła życie cnotliwe, jej cnota pozbawiona była jednak ostentacyjnej pruderii i rozgoryczenia. Każda najdrobniejsza jałmużna z jej ręki wydawała się poważnym wsparciem. Zasięgano jej rady w sprawie doboru służby, wychowania młodych panien i w kunszcie smażenia konfitur, a jego ekscelencja, objeżdżając parafię, zatrzymywał się u niej.
Pani Moreau żywiła wielkie ambicje dla swego syna. Powodowana przezornością, nie lubiła słuchać, gdy krytykowano rząd. Początkowo Fryderykowi będzie potrzebne poparcie, później dzięki swym zdolnościom zostanie radcą stanu, ambasadorem, ministrem. Jego sukcesy w liceum w Sens usprawiedliwiały matczyną dumę, otrzymał był bowiem nagrodę.
Gdy wszedł do salonu, wszyscy powstali z wielkim hałasem; uściskano go. Wokół kominka utworzyło się szerokie półkole foteli i krzeseł.
Pan Gamblin spytał go zaraz, co sądzi o pani Lafarge. Proces ten, największa sensacja ówczesna, stał się oczywiście przedmiotem ożywionej dyskusji; pani Moreau przerwała ją, budząc tym wszakże niezadowolenie pana Gamblin. Uważał tę dyskusję za pożyteczną dla młodzieńca jako przyszłego prawnika i urażony wyszedł z salonu.
Cóż, po nim wszystkiego można się było spodziewać, toż to jeden z przyjaciół starego Roque’a. Wzmianka o starym Roque’u skierowała rozmowę na pana Dambreuse, który właśnie nabył dobra Fortelle. Poborca odciągnął jednak Fryderyka na bok, by dowiedzieć się, co sądzi o ostatniej pracy pana Guizot. Wszyscy okazali żywe zainteresowanie sprawami młodzieńca, pani Benoît zaczęła wypytywać go zręcznie o wuja. Jak się miewa ten poczciwy krewniak? Nie daje ani znaku życia. Czy nie ma dalekiego kuzyna w Ameryce?
Kucharka oznajmiła, że zupa dla panicza już podana. Goście przez delikatność pożegnali się. Gdy tylko znaleźli się sami w jadalni, matka spytała go po cichu:
– A więc?
Staruszek przyjął go uprzejmie, lecz nie zdradził swych zamiarów.
Pani Moreau westchnęła.
„Gdzież ona jest teraz?” – myślał Fryderyk.
Dyliżans toczył się, a ona, zapewne otulona szalem, opierała swą piękną, uśpioną głowę o wybite suknem oparcie.
Mieli się już udać do swych pokoi, gdy posłaniec z „Cygne de la Croix” przyniósł bilecik.
– Cóż to takiego?
– To Deslauriers chce się ze mną zobaczyć – odparł.
– A, twój kolega – rzuciła pani Moreau z pogardliwym śmieszkiem. – Też sobie wybrał porę, doprawdy!
Fryderyk wahał się, lecz przyjaźń zwyciężyła. Wziął kapelusz.
– Nie siedź tam chociaż długo! – powiedziała matka.
2
Ojciec Karola Deslauriers, były kapitan liniowy, zdymisjonowany w roku 1818, wrócił do Nogent, by się ożenić, i za otrzymane w posagu pieniądze nabył urząd komornika, ledwie wystarczający mu na utrzymanie. Zgorzkniały na skutek długo doznawanych niesprawiedliwości, cierpiąc od zastarzałych ran i wciąż tęskniąc za cesarzem, wylewał na swe otoczenie dławiącą go złość. Niewiele dzieci dostawało takie wnyki jak jego syn. Mimo razów chłopak nie ustępował. Gdy matka próbowała wstawić się za nim, kapitan traktował ją podobnie jak syna. Wreszcie wziął go do swej kancelarii, przez cały dzień trzymając zgarbionego za biurkiem, każąc mu przepisywać akta, co w widoczny sposób wykrzywiło mu prawą łopatkę.
W roku 1833 na życzenie prezydenta trybunału kapitan sprzedał swój urząd. Żona jego zmarła na raka. Przeniósł się do Dijon, po czym osiedlił się w Troyes, gdzie zajmował się wyszukiwaniem płatnych zastępców dla tych, co nie chcieli iść do wojska. Otrzymawszy dla Karola pół stypendium, umieścił go w liceum w Sens. I tam poznał go Fryderyk; jeden miał wówczas lat dwanaście, a drugi piętnaście; zresztą dzieliły ich tysiące różnic charakteru i pochodzenia.
Fryderyk miał w swej komodzie najrozmaitsze rzeczy, wyszukane przedmioty, na przykład neseserek z przyborami toaletowymi. Lubił się długo wysypiać, przyglądać jaskółkom, czytać sztuki teatralne i żałował zacisza domowego, uważając, że życie w liceum jest przykre.
Synowi komornika wydawało się ono przyjemne. Uczył się tak pilnie, że z końcem drugiego roku przeszedł do trzeciej klasy. A jednak otaczała go jakaś głucha nieprzychylność, czy to dlatego że był biedny, czy też dlatego że miał kłótliwe usposobienie. Lecz gdy pewnego razu służący nazwał go na dziedzińcu wobec wszystkich średniaków dzieckiem nędzarzy, skoczył mu do gardła i byłby zadusił, gdyby trzech wychowawców nie pośpieszyło na pomoc. Fryderyk, uniesiony podziwem, uściskał go. Od tego czasu złączyła ich najbliższa zażyłość. Uczucie starszego głaskało miłość własną malca, tamtemu zaś ofiarowana przyjaźń zdała się prawdziwym szczęściem.
Na okres ferii ojciec pozostawiał Karola w liceum. Przypadkowo otwarty przekład Platona wzbudził w nim entuzjazm. Wówczas zapalił się do studiów metafizycznych i czynił szybkie postępy, gdyż zabrał się do pracy ze świeżymi siłami i z dumą wyzwalającej się inteligencji. Pochłonął Jouffroy, Cousina, Laromiguière’a Malebranche’a, Szkotów – wszystko, co zawierała biblioteka. Aby dostać się do książek, musiał wykradać klucz.
Fryderyk spędzał czas w sposób mniej poważny. Rysował genealogię Chrystusa, wyrzeźbioną na kolumnie przy ulicy Trzech Króli, i portal katedry. Po dramatach średniowiecznych zabrał się do czytania pamiętników: Froissarta, Comines’a, Piotra de l’Estoile, Brantôme’a. Obrazy wywołane przez tę lekturę były tak natarczywe, że doznawał potrzeby odtwarzania ich. Miał ambicje stać się francuskim Walterem Scottem. Deslauriers rozmyślał nad wielkim systemem filozoficznym, który miałby jak najdalej idące zastosowanie.
Gawędzili o tym wszystkim na dziedzińcu, w czasie przerw, naprzeciw zegara, pod którym wypisana była maksyma moralna; szeptali w kaplicy, tuż pod nosem św. Ludwika; marzyli w sypialni, której okna wychodziły na cmentarz. W dni przechadzek ustawiali się w ostatniej parze i wiedli niekończące się rozmowy.
Mówili o tym, co będą robić później – po ukończeniu liceum. Przede wszystkim odbędą wielką podróż za pieniądze, które Fryderyk podejmie ze swego majątku po dojściu do pełnoletności. Potem wrócą do Paryża, aby wspólnie pracować, i już nie rozstaną się nigdy. Wytchnieniem po pracy będą im romanse z księżniczkami w buduarach wybitych atłasem lub płomienne orgie ze sławnymi kurtyzanami. Po wielkich porywach nadziei przychodziło zwątpienie. Po napadach gadatliwej wesołości zapadali w głębokie milczenie.
W letnie wieczory, po długiej przechadzce kamienistymi ścieżkami wzdłuż winnic lub gościńcem w szczerym polu. gdy zboże kołysało się w słońcu, a woń dzięgielu przesycała powietrze, ogarniało ich zamroczenie i kładli się na wznak, półprzytomni, upojeni. Inni chłopcy, zdjąwszy kurtki, gimnastykowali się lub puszczali latawce. Wychowawca wołał ich; wracali wzdłuż ogrodów, przez które płynęły małe strumyki, później bulwarami w cieniu starych murów. Kroki ich rozlegały się głośno w pustych ulicach; otwierała się żelazna brama, wszyscy wchodzili po schodach, a oni byli smutni jak po wielkiej rozpuście.
Wychowawca utrzymywał, że pobudzali się nawzajem do egzaltacji. A jednak jeżeli Fryderyk uczył się pilnie w wyższych klasach, czynił to za namową przyjaciela. Podczas wakacji w roku 1837 zabrał go ze sobą do domu.
Młodzieniec nie spodobał się pani Moreau. Jadł niesłychanie dużo, w niedzielę odmówił udania się na nabożeństwo, wygłaszał republikańskie przemówienia; utwierdziło ją to w przekonaniu, że na pewno prowadzał jej syna do podejrzanych lokali. Zaczęto bacznie obserwować ich przyjaźń, lecz to ją tylko wzmogło, i gdy w roku następnym Deslauriers opuścił liceum, udając się na studia prawnicze do Paryża, rozstanie przyszło im z trudem.
Fryderyk liczył, że spotkają się tam wkrótce. Nie widzieli się już od dwóch lat. Gdy skończyły się powitalne uściski, poszli na mosty, żeby pogawędzić swobodniej.
Kapitan, który miał obecnie bilard w Villenauxe, wpadł we wściekłość, gdy syn zażądał zdania rachunków z opieki. W gniewie pozbawił go całkowicie środków do życia. Ponieważ jednak Deslauriers pragnął z czasem ubiegać się o katedrę profesora, a nie miał pieniędzy, przyjął w Troyes posadę koncypienta w kancelarii adwokackiej. Odmawiając sobie wszystkiego, zdołał zaoszczędzić cztery tysiące franków i nawet jeśli mu nic nie przypadnie ze spadku po matce, będzie mógł pracować swobodnie przez trzy lata w oczekiwaniu na stanowisko. Trzeba więc było, przynajmniej na razie, zrezygnować z dawnego projektu zamieszkania razem w stolicy.
Fryderyk spuścił głowę. Pierwsze z jego marzeń rozpadało się w gruzy.
– Nie martw się – rzekł syn kapitana. – Życie jest długie, jesteśmy młodzi, spotkamy się! Nie myśl już o tym!
Ujął jego dłonie i potrząsnął nimi, a chcąc go rozerwać, jął wypytywać o podróż.
Fryderyk miał niewiele do opowiadania, lecz na wspomnienie pani Arnoux smutek jego rozwiał się. Nie mówił o niej, powstrzymywany przez jakąś wstydliwość. Za to szeroko rozwodził się o panu Arnoux, przytaczając jego słowa, opisując maniery, napomykając o stosunkach, a Deslauriers zachęcał go bardzo do podtrzymywania z nim znajomości.
W ostatnich czasach Fryderyk nic nie napisał, jego opinie literackie uległy zmianie: nade wszystko cenił teraz żywiołową namiętność! Werter, René, Franck, Lara, Lelia i inni mniej niezwykli bohaterowie zachwycali go niemal w równej mierze. Niekiedy wydawało mu się, że tylko muzyka zdolna byłaby wyrazić jego wewnętrzny niepokój; wówczas marzyły mu się symfonie lub – poruszony zewnętrznym kształtem rzeczy – pragnął malować. Napisał jednak parę wierszy; Deslauriers uznał je za bardzo piękne, lecz nie pytał o dalsze.
On sam przestał już zajmować się metafizyką. Pochłaniała go ekonomia społeczna i rewolucja francuska. Był to teraz wysoki, chudy drągal lat dwudziestu dwu, o szerokich ustach i zdecydowanym wyrazie twarzy. Tego wieczoru miał na sobie liche alpagowe paletko; trzewiki jego były białe od kurzu, gdyż przyszedł piechotą z Villenauxe specjalnie po to, by zobaczyć się z Fryderykiem.
Podszedł do nich Izydor. Pani prosi, żeby panicz już wracał, i obawiając się, że może zmarznąć, przysyła mu płaszcz.
– Zostańże – powiedział Deslauriers.
Jęli znów przechadzać się po obu mostach opierających się o wąską wysepkę, utworzoną między kanałem i rzeką.
Kiedy szli w kierunku Nogent, widzieli przed sobą rząd domów zstępujących nieco ku dołowi; na prawo, za drewnianymi młynami o zamkniętych stawidłach, widniał kościół, na lewo żywopłot odgradzał od rzeki ogrody, które ledwo można było dostrzec. Od strony Paryża biegł prostą linią gościniec, a w dali łąki ginęły w oparach nocy. Była cicha i jasna. Zapach wilgotnych liści docierał aż do nich. O sto kroków dalej woda spadała w śluzie z głuchym łagodnym pluskiem, zwykłym wodom szumiącym w ciemnościach.
Deslauriers przystanął i rzekł:
– Śmieszni są ci poczciwcy, co tu śpią spokojnie! Lecz cierpliwości, gotuje się nowy rok osiemdziesiąty dziewiąty. Dość już tych konstytucji, kart, matactw i oszukaństw. Ach, gdybym miał własny dziennik lub trybunę, potrząsnąłbym tym wszystkim! Lecz by cokolwiek przedsięwziąć, trzeba mieć pieniądze. Jakież to przekleństwo być synem karczmarza i tracić młodość na zdobywanie chleba!
Opuścił głowę, zagryzł wargi, drżał pod swym lekkim okryciem.
Fryderyk zarzucił mu na ramiona połę swego płaszcza. Otulili się nim obaj i spacerowali dalej, objąwszy się wpół.
– Jakże ja tam będę żył bez ciebie? – mówił Fryderyk. (Gorycz przyjaciela znów napełniła go smutkiem). – Gdybym miał kobietę, która by mnie kochała, mógłbym czegoś dokonać… Czemu się śmiejesz? Miłość jest pokarmem i jakby żywiołem geniusza. Wzniosłe dzieła rodzą się z niezwykłych wzruszeń. Lecz rezygnuję z szukania tej, której mi potrzeba. Zresztą, jeślibym ją kiedykolwiek odnalazł, odepchnęłaby mnie. Jestem z rasy wydziedziczonych i umrę ze skarbem, sam tego nie wiem, fałszywych kamieni czy diamentów.
Jakiś cień wydłużył się na bruku i jednocześnie usłyszeli:
– Sługa waszmościów!
Wypowiedział te słowa niski człowieczek w szerokim brązowym surducie; spod daszka czapki wystawał mu ostry nos.
– Pan Roque? – zapytał Fryderyk.
– We własnej osobie.
Tłumaczył swoją obecność tutaj tym, że chodził oglądać potrzaski zastawione w ogrodzie na brzegu rzeki.
– Otóż i powrócił pan do nas. Doskonale! Dowiedziałem się o tym od córeczki. Zdrowie, spodziewam się, nadal dopisuje? Nie odjeżdża pan zaraz?
Po chwili jednak odszedł, zniechęcony zapewne chłodnym przyjęciem Fryderyka.
Pani Moreau nie utrzymywała z nim stosunków. Stary Roque żył w wolnym związku ze swoją gospodynią i nie cieszył się uznaniem, choć był administratorem pana Dambreuse i jego agentem wyborczym.
– Tego bankiera z ulicy Anjou? – zapytał Deslauriers. – Czy wiesz, coś powinien zrobić, mój drogi?
Izydor przerwał rozmowę po raz drugi. Polecono mu kategorycznie sprowadzić Fryderyka. Pani jest zaniepokojona jego długą nieobecnością.
– Dobrze, dobrze, już idzie! – rzekł Deslauriers. – Nie będzie nocował poza domem.
A gdy służący odszedł, ciągnął dalej:
– Powinieneś przez tego starego poznać państwa Dambreuse. Nie ma nic pożyteczniejszego jak bywanie w bogatym domu! Masz frak i białe rękawiczki, wykorzystaj to! Musisz bywać w tym świecie. Wprowadzisz mnie tam później. To milioner, pomyśl tylko! Postaraj mu się przypodobać, a także jego żonie. Zostań jej kochankiem!
Fryderyk obruszył się.
– Ależ chyba daję ci tu rady wypróbowane! Przypomnij sobie Rastignaca z Komedii ludzkiej. Uda ci się! Pewien jestem tego!
Fryderyk miał takie zaufanie do przyjaciela, że dał się przekonać, i czy to zapominając o pani Arnoux, czy też stosując do niej przepowiednię odnoszącą się do tamtej kobiety, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Ostatnia rada: zdaj egzaminy! Tytuł zawsze się przyda. I ciśnij wreszcie w kąt wszystkich tych poetów katolickich i satanicznych, równie biegłych w filozofii jak ludzie dwunastego wieku. Twoja rozpacz jest głupia. Niejedna bardzo wybitna osobistość stawiała pierwsze kroki w jeszcze trudniejszych okolicznościach, choćby taki Mirabeau. Zresztą rozłąka nasza nie będzie długa. Wydrę pieniądze z gardła mojemu chytremu ojcaszkowi. No, czas na mnie. Żegnaj! Czy nie masz pięciu franków, żebym mógł zapłacić za obiad?
Fryderyk dał dziesięć franków – wszystko, co mu pozostało z sumy wziętej rano od Izydora.
O jakieś dwadzieścia sążni od mostu, na lewym brzegu, w okienku na poddaszu niskiego domu lśniło światełko.
Deslauriers dostrzegł je. Zdejmując kapelusz, rzekł z emfazą:
– Wenus, królowo niebios, oto twój sługa! Lecz Bieda jest matką Cnoty. Rany boskie! Pamiętasz, jak nam się kiedyś dostało przy takiej okazji?!
Ta aluzja do wspólnej przygody wprawiła ich w dobry humor. Śmieli się bardzo głośno, idąc ulicami.
Uregulowawszy rachunek w oberży, Deslauriers odprowadził Fryderyka aż do skrzyżowania ulic przy szpitalu.
Uścisnąwszy się serdecznie, przyjaciele rozstali się.
3
W dwa miesiące później Fryderyk zjechał pewnego ranka na ulicę Coq-Héron i natychmiast pomyślał o złożeniu owej ważnej wizyty.
Przypadek przyszedł mu z pomocą. Stary Roque przyniósł mu rulon papierów, prosząc, by wręczył je osobiście panu Dambreuse; do przesyłki dołączył bilecik w otwartej kopercie, w którym polecał swego młodego sąsiada.
Pani Moreau wydawała się zaskoczona tą prośbą. Fryderyk zataił radość, jaką mu ona sprawiła.
Pan Dambreuse nazywał się w rzeczywistości hrabia d’Ambreuse. Lecz od roku 1825 począł odsuwać się stopniowo od arystokracji i od swego stronnictwa. Wszedł do przemysłu i świadom wszystkiego, co się mówiło w jakimkolwiek urzędzie, zainteresowany we wszystkich przedsięwzięciach, węsząc dobre okazje – przebiegły jak Grek, a pracowity jak Owernijczyk – zebrał, jak powiadano, pokaźny majątek. Był przy tym oficerem legii honorowej, członkiem rady głównej departamentu Aube i zapowiadało się, że zostanie parem Francji. Uczynny z natury, zamęczał ministra nieustannymi prośbami o zapomogi, odznaczenia, trafiki tytoniowe dla innych, a w swych dąsach na rząd skłaniał się ku lewemu centrum. Żona jego, piękna pani Dambreuse, o której mówiły żurnale mód, przewodniczyła zebraniom dobroczynnym. Schlebiając księżnym, uśmierzała urazy dzielnicy arystokratycznej i dawała do zrozumienia, że pan Dambreuse może jeszcze okazać kiedyś skruchę i stać się pożyteczny.
Wybierając się do nich, młodzieniec był bardzo przejęty.
„Powinienem był włożyć frak. Na pewno zaproszą mnie w przyszłym tygodniu na bal. Co też mi powiedzą?”.
Odzyskał pewność siebie, pomyślawszy, że pan Dambreuse to zwykły mieszczanin, i żwawo zeskoczył z kabrioletu na chodnik ulicy Anjou.
Pchnąwszy jedną z dwóch bram wejściowych, minął dziedziniec, wszedł po stopniach do przedsionka o posadzce z kolorowego marmuru.
Podwójne schody, okryte czerwonym chodnikiem przymocowanym mosiężnymi prętami, biegły prosto, opierając się o wysokie ściany z lśniącego stiuku. U stóp schodów stało bananowe drzewko, a jego szerokie liście opadały na aksamitną poręcz. Wiszące na łańcuszkach porcelanowe klosze wieńczyły dwa kandelabry z brązu. Otwory kaloryferów zionęły ciężkim powietrzem i słychać było tylko tykanie ogromnego zegara, umieszczonego pod panoplią w drugim końcu przedsionka.
Rozległ się dzwonek: zjawił się lokaj i wprowadził Fryderyka do małego pokoju, gdzie stały dwie kasy ogniotrwałe o przegródkach zapełnionych tekturowymi teczkami. Na środku pokoju przy biurku o zasuwanej półokrągłej pokrywie pisał coś pan Dambreuse.
Rzucił okiem na list starego Roque’a, otworzył scyzorykiem płótno, w które zawinięte były papiery, i przejrzał je.
Z daleka dzięki szczupłej sylwetce mógł się wydawać jeszcze młody, lecz jego rzadkie siwe włosy, wychudzone ciało, a przede wszystkim niezwykła bladość twarzy zdradzały organizm już wyniszczony. W zielonkawych oczach, chłodniejszych od oczu ze szkła, czaiła się niespożyta energia. Miał wystające kości policzkowe i ręce o zgrubiałych stawach.
Powstawszy wreszcie, zadał młodzieńcowi kilka pytań: pytał go o wspólnych znajomych, o Nogent, o studia; następnie pożegnał go ukłonem. Fryderyk wyszedł innym korytarzem i znalazł się w głębi dziedzińca obok wozowni.
Przed gankiem stał mały niebieski powozik zaprzężony w karego konia. Otworzyły się drzwiczki, jakaś dama wsiadła do pojazdu, który potoczył się głucho po piasku.
Fryderyk zrównał się z karetą, w chwili gdy miała przejechać przez bramę. Ponieważ była nie dość szeroka, musiał chwilę zaczekać. Młoda kobieta, wychyliwszy się przez okienko, powiedziała coś cicho dozorcy; widział tylko jej plecy okryte fioletową mantylką. Zajrzał do środka powozu wybitego niebieskim rypsem, zdobnym w pasmanterie i jedwabne frędzle. Toaleta damy wypełniała to wyściełane pudełeczko, z którego wymykała się woń irysu i jakieś nieokreślone tchnienie kobiecej elegancji. Stangret puścił wodze, koń gwałtownie otarł się o słupek przy bramie i wszystko znikło.
Fryderyk wracał pieszo przez bulwary. Żałował, że nie mógł przyjrzeć się pani Dambreuse.
Nieopodal ulicy Montmartre zatrzymał go zator pojazdów, odwrócił głowę i po drugiej stronie, naprzeciw, ujrzał napis na marmurowej tablicy: „Jakub Arnoux”.
Jakże się to stało, że nie pomyślał o niej wcześniej? Winę ponosił Deslauriers. Fryderyk skierował się w stronę sklepu, nie wszedł tam jednak. Czekał, aż Ona się zjawi.
Przez wysokie, lustrzane szyby widać było ułożone zręcznie statuetki, rysunki, sztychy, katalogi i numery „Sztuki Stosowanej”. Cena prenumeraty powtórzona była na drzwiach ozdobionych pośrodku inicjałami wydawcy. Na ścianach wisiały duże obrazy lśniące werniksem, w głębi stały dwie rzeźbione skrzynie, a na nich pełno porcelany, brązów, nęcących osobliwości. Rozdzielały je niskie schodki przesłonięte pluszową kotarą. Żyrandol ze starej saskiej porcelany, zielony dywan na podłodze, inkrustowany stół nadawały temu wnętrzu charakter raczej salonu niż sklepu.
Fryderyk udawał, że ogląda rysunki. Wreszcie po długich wahaniach wszedł.
Subiekt uchylił portiery i odpowiedział, że pan nie przyjdzie do sklepu przed piątą, lecz jeśli trzeba coś powtórzyć…
– Nie, wstąpię później – odparł cicho Fryderyk.
W ciągu następnych dni zaprzątnięty był szukaniem mieszkania: zdecydował się na pokój umeblowany, na drugim piętrze, przy ulicy św. Hiacynta.
Z nowiutką teczką pod pachą udał się na wykład inauguracyjny. Trzystu młodzieńców z odkrytymi głowami wypełniało amfiteatr, gdzie starzec w czerwonej todze prawił coś monotonnym głosem; pióra skrzypiały po papierze. W tej przesyconej kurzem sali odnalazł Fryderyk zapach szkoły, podobną w kształcie katedrę, tę samą nudę! Uczęszczał na wykłady przez dwa tygodnie, lecz nie doszli jeszcze do artykułu trzeciego, gdy już porzucił Kodeks Cywilny. Porzucił również Justyniana przy Summa divisio personarum.
Przyjemności, jakie sobie obiecywał, nie zjawiały się. Gdy przeczytał wszystkie książki z czytelni, obejrzał zbiory Luwru i kilka razy z rzędu był w teatrze, pogrążył się w całkowitej bezczynności.
Tysiące nowych rzeczy wzmagało jego złe samopoczucie. Musiał sam liczyć bieliznę, narażony był na obcowanie z dozorcą, prostakiem o wyglądzie posługacza szpitalnego, który cuchnąc alkoholem i gderając, przychodził co rano posłać łóżko. Nie podobał mu się wynajęty pokój, ozdobiony alabastrowym zegarem. Ściany były cienkie. Słyszał, jak studenci robili poncz, śpiewali, śmieli się.
Znużony samotnością, odszukał jednego ze swych dawnych kolegów, Babtystę Martinon, i zastał go kującego procedurę przy żelaznym piecyku w skromnym pensjonacie na ulicy św. Jakuba.
Naprzeciw niego siedziała jakaś kobieta w perkalowej sukni, cerując skarpetki.
Martinon był, jak się to mówi, ładny chłopak; rosły, tęgi, o regularnych rysach i niebieskich, nieco wypukłych oczach. Ojciec jego, bogaty wieśniak, chciał go wykształcić na prawnika, on zaś, by dodać sobie powagi, od razu zapuścił ogromną brodę.
Ponieważ troski Fryderyka nie miały istotnej przyczyny i nie wydarzyło mu się żadne nieszczęście, Martinon nie rozumiał jego narzekań na los. On sam co rano udawał się na wykłady, potem szedł na przechadzkę do Ogrodu Luksemburskiego, wieczorem wypijał pół czarnej i mając tysiąc pięćset franków rocznie i miłość tej robotnicy, uważał się za zupełnie szczęśliwego.
„Cóż to za szczęście!” – wykrzyknął w duchu Fryderyk.
W szkole zawarł inną znajomość, z panem de Cisy, dzieckiem wielkiego rodu. Młodzieniec ten dzięki delikatnemu obejściu podobny był do panienki.
Cisy interesował się rysunkiem, lubił gotyk. Kilkakrotnie podziwiali razem Sainte-Chapelle i Notre-Dame. Lecz pod dystynkcją młodego patrycjusza kryło się wielkie ubóstwo umysłu. Dziwił się wszystkiemu, śmiał się głośno z najbłahszych dowcipów i wykazywał naiwność tak wielką, że Fryderyk sądził początkowo, iż udaje, a wreszcie dojrzał w nim zwykłego głuptasa.
Nie było więc nikogo, komu mógłby się zwierzać. Wciąż oczekiwał zaproszenia państwa Dambreuse.
Na Nowy Rok posłał im bilety wizytowe, lecz nic od nich nie otrzymał.
Ponownie odwiedził „Sztukę Stosowaną”.
Gdy wybrał się tam po raz trzeci, zobaczył wreszcie Arnoux, który spierał się z pięcioma czy sześcioma osobami i zaledwie odpowiedział na jego ukłon. Fryderyk poczuł się urażony, nie przestał jednak szukać sposobu, żeby dotrzeć do Niej.
Początkowo zamierzał zachodzić często do sklepu, wypytując o ceny obrazów. Później przyszło mu do głowy, aby wrzucić do skrzynki tygodnika jakieś „rewelacyjne” artykuły, co spowodowałoby nawiązanie stosunków. A może lepiej zmierzać wprost do celu i wyjawić swoją miłość? Wówczas ułożył list na dwanaście stron, pełen lirycznych porywów i wykrzykników, lecz podarł go i nic nie przedsięwziął, na nic się nie odważył; obezwładniała go obawa przed niepowodzeniem.
Nad sklepem Arnoux, na pierwszym piętrze, znajdowały się trzy okna, co wieczór oświetlone. Przesuwały się tam jakieś cienie; jeden z nich – był to jej cień. Fryderyk przychodził tu z bardzo daleka, by przyglądać się tym oknom i wpatrywać w ten cień.
Spotkana pewnego dnia w Tuileriach Murzynka, prowadząca za rękę małą dziewczynkę, przypomniała mu Murzynkę pani Arnoux. Zapewne i ona tu bywała. Ilekroć przechodził przez Tuilerie, serce biło mu w nadziei na spotkanie. W pogodne dni przedłużał swą przechadzkę aż do końca Pól Elizejskich.
Kołysząc się ledwo dostrzegalnie w równym rytmie końskich kopyt, mijały go rozparte niedbale w powozach kobiety; ich woale powiewały na wietrze; skrzypiały lakierowane skóry obić. Pojazdy stawały się coraz liczniejsze i zwalniając przy Rondzie, zajmowały całą jezdnię. Grzywa była teraz przy grzywie, latarnia przy latarni. Stalowe strzemiona, srebrne łańcuszki, mosiężne klamry połyskiwały tu i ówdzie pośród białych rękawiczek, krótkich spodni i futer opadających na ozdobione herbem drzwiczki. Fryderyk czuł się jakby zagubiony w jakimś odległym świecie. Błądził wzrokiem po twarzach kobiet, a nieuchwytne podobieństwa przywodziły jego pamięci panią Arnoux. Wyobrażał ją sobie pośród innych, w jednym z tych powozików podobnym do powoziku pani Dambreuse.
Słońce zachodziło i chłodny wiatr wzbijał tumany kurzu. Stangreci wsuwali brody w kołnierze, koła obracały się coraz szybciej, żwir skrzypiał. Pojazdy sunęły długą aleją, powracając wyciągniętym kłusem; ocierały się o siebie, wymijały, oddalały jedne od drugich, a na placu Zgody rozpraszały w rozmaitych kierunkach. Nad Tuileriami niebo nabierało barwy łupkowego dachu. Drzewa w ogrodzie tworzyły dwie jednolite bryły, liliowiejące u szczytu. Zapalały się latarnie gazowe, a Sekwana, zielona jak okiem sięgnąć, rozdzierała się o filary mostu, srebrząc się niby mora.
Fryderyk chodził do restauracji przy ulicy La Harpe na obiady po czterdzieści trzy sous.
Z pogardą spoglądał na stary mahoniowy kontuar, poplamione serwetki, brudne widelce i kapelusze wiszące na ścianie. Jego współbiesiadnicy również byli studentami. Rozmawiali o swych profesorach i kochankach. Dużo go obchodzili profesorowie! A kochanek nie miał. By uniknąć wesołego towarzystwa kolegów, przychodził tu jak najpóźniej. Stoły pokryte były resztkami jedzenia. Obaj zmęczeni kelnerzy drzemali po kątach, opustoszałą salę napełniały wyziewy kuchni, lamp gazowych i tytoniu.
Potem wracał wolno ulicami. W kałużach drżały długie, żółtawe refleksy kołyszących się latarń. Wzdłuż chodników przemykały cienie z parasolami. Bruk pokrywało błoto, mgła opadała i zdawało mu się, że wilgotny mrok, który go otaczał, wsącza się w głąb jego serca.
Zdjęły go wyrzuty sumienia. Jął znów chodzić na wykłady. Ale ponieważ nie znał wcale przerobionego materiału, potykał się o najprostsze rzeczy.
Zabrał się do pisania powieści pod tytułem Sylwio, syn rybaka. Rzecz działa się w Wenecji. Bohaterem był on sam, bohaterką pani Arnoux. Nazywała się Antonia. Aby ją zdobyć, zamordował kilku szlachciców, spalił część miasta i śpiewał pod jej balkonem, gdzie drżały na wietrze czerwone adamaszkowe firanki z bulwaru Montmartre. Zniechęciły go zbyt liczne reminiscencje, które spostrzegł, zaniechał dalszej pracy i pogrążył się w jeszcze większej bezczynności.
Zaczął błagać Deslauriersa, aby przyjechał do Paryża i zamieszkał z nim. Dadzą sobie jakoś radę z jego dwoma tysiącami franków na miesiąc. Wszystko lepsze niż to nieznośne życie! Deslauriers nie mógł jeszcze opuścić Troyes, zalecił mu rozrywki oraz bywanie u Sénécala.
Sénécal dawał korepetycje z matematyki; była to tęga głowa, republikanin – przyszły Saint-Just, jak mówił Deslauriers. Fryderyk trzy razy wdrapywał się do niego na piąte piętro, a nie doczekawszy się jego odwiedzin, przestał tam chodzić.
Zapragnął się bawić. Wybrał się parę razy na bal do Opery, lecz już od progu czuł się zmrożony hałaśliwą wesołością. Zresztą powstrzymywała go obawa, że nie wystarczy mu pieniędzy, gdyż wyobrażał sobie, że kolacja z „maseczką” pociągnęłaby za sobą duże wydatki i byłaby nie lada przygodą.
Zdawało mu się jednak, że powinien być kochany. Budził się czasem z sercem pełnym nadziei, ubierał się starannie jak na jakieś spotkanie i nieskończenie długo błąkał się po Paryżu. Na widok każdej kobiety idącej przed nim lub naprzeciw niego mówił sobie: „Oto ona”. Za każdym razem doznawał nowego rozczarowania. Myśl o pani Arnoux podsycała jego żądze. Może spotka ją na swej drodze? I wymyślał niezwykłe przygody, mogące go do niej zbliżyć, lub okropne niebezpieczeństwa, z których ją wybawi.
Dni mijały mu pośród tej samej nudy i nabytych przyzwyczajeń. Przeglądał broszury pod arkadami Odeonu, czytywał „Revue des Deux Mondes” w kawiarni i zachodził do jakiejś sali w Collège de France, by słuchać przez godzinę wykładu języka chińskiego lub ekonomii politycznej.
Co tydzień pisał długi list do Deslauriersa, od czasu do czasu zjadał obiad z Martinonem, a niekiedy odwiedzał pana de Cisy.
Wynajął pianino i układał niemieckie walce.
Pewnego wieczoru w teatrze Palais-Royal zobaczył w loży proscenium pana Arnoux w towarzystwie jakiejś kobiety. Czyżby to była ona? Zasłona z zielonej tafty, zaciągnięta brzegiem loży, nie pozwalała dojrzeć jej twarzy. Wreszcie kurtyna podniosła się, zasłona opadła. Ujrzał wysoką osobę, lat około trzydziestu, zwiędłą, o grubych wargach odsłaniających w uśmiechu wspaniałe zęby. Gawędziła z Arnoux poufale, uderzając go wachlarzem po ręku. Potem usiadło między nimi jakieś jasnowłose dziewczę o zaczerwienionych jakby od płaczu powiekach. Wówczas Arnoux, pochylony ku niej, jął coś szeptać, a ona słuchała, nic mu nie odpowiadając. Fryderyk gubił się w domysłach, kim były te kobiety w skromnych, ciemnych sukniach z wykładanymi kołnierzykami.
Po skończonym przedstawieniu wybiegł na korytarz. Było bardzo tłoczno. Arnoux schodził przed nim ze schodów, stopień po stopniu, trzymając obie kobiety pod rękę.
Nagle padło nań światło lampy gazowej. Miał na kapeluszu żałobną opaskę. Może umarła?
Ta myśl tak dręczyła Fryderyka, że nazajutrz pobiegł do „Sztuki Stosowanej” i płacąc szybko za jedną z grawiur leżących przed zegarem, spytał subiekta, jak miewa się pan Arnoux.
Chłopak odparł:
– Doskonale.
Fryderyk, pobladłszy, dodał:
– A pani?
– Pani również.
Zapomniał zabrać grawiurę.
Skończyła się zima. Na wiosnę było mu mniej smutno; zaczął się przygotowywać do egzaminu, zdał go jako tako i pojechał do Nogent.
Nie wybrał się do Troyes w odwiedziny do przyjaciela, aby uniknąć uwag matki. Po powrocie do Paryża wyprowadził się z dawnego mieszkania i wynajął na Wybrzeżu Napoleona dwa pokoje, które sam umeblował.
Stracił już nadzieję otrzymania zaproszenia od państwa Dambreuse, a jego płomienna miłość do pani Arnoux zaczęła przygasać.
4
Gdy pewnego ranka w grudniu szedł na wykład postępowania sądowego, zauważył, że na ulicy św. Jakuba panuje ożywienie większe niż zazwyczaj. Studenci wychodzili pośpiesznie z kawiarń i nawoływali się przez otwarte okna z jednego domu do drugiego; sklepikarze stojący pośrodku chodnika rozglądali się z niepokojem; zamykano okiennice. Gdy doszedł do ulicy Soufflot, ujrzał wielkie zbiegowisko wokół Panteonu.
Młodzieńcy przechadzali się pod ramię grupkami, od pięciu do dwunastu, i podchodzili do liczniejszych grup stojących tu i ówdzie. W głębi placu, przy żelaznych sztachetach, dyskutowali głośno ludzie w roboczych bluzach, a policjanci w trójkątnych kapeluszach na bakier, z rękami założonymi w tył, chodzili wzdłuż murów, stukając głośno butami o płyty chodnika. Wszyscy mieli tajemniczy, nieprzytomny wyraz twarzy, widać było, że czegoś oczekują. Każdemu cisnęło się na wargi jakieś pytanie.
Fryderyk stał obok jasnowłosego młodzieńca o miłym wyglądzie, z wąsami i bródką jak u wykwintnisia z epoki Ludwika XIII. Zapytał go o przyczynę zamieszania.
– Nie mam pojęcia – odparł tamten – oni sami nie wiedzą. Taka teraz u nich moda! Co za świetny kawał!
I wybuchnął śmiechem.
Petycje w sprawie Reformy podpisywane w biurze Gwardii Narodowej, spis Humanna i inne jeszcze wydarzenia sprawiły, że od sześciu miesięcy w Paryżu tworzyły się jakieś niepojęte zbiegowiska, i to tak często, że dzienniki przestały już nawet o nich wspominać.
– Brak temu wszystkiemu kształtu i barwy – ciągnął dalej sąsiad Fryderyka. – Mniemam, mości panie, żeśmy zwyrodnieli. Za dobrych czasów Ludwika XI, a nawet Beniamina Constant więcej było fantazji pośród żaków. Widzą mi się oni teraz spokojni jak barany, głupi jak but, godni zostać sklepikarzami. Dalibóg! I to się nazywa Młodzież Studiująca!
Rozpostarł szeroko ramiona jak Fryderyk Lemaître w Robercie Macaire.
– Młodzieży Studiująca, błogosławię cię!
Następnie zaczepił jakiegoś obdartusa, który szperał pośród muszli ostryg u progu winiarni, i zapytał go:
– Czy i ty należysz do Młodzieży Studiującej?
Starzec podniósł ohydną twarz, na której pośród szarego zarostu widać było czerwony nos i dwoje zapijaczonych, ogłupiałych oczu.
– O nie. Ty mi wyglądasz raczej na jednego z tych ludzi o szubienicznym wyglądzie, których spotkać można w różnych miejscach, jak sypią złoto pełnymi garściami… Sypże, mój dobry patriarcho, syp! Przekup mnie skarbami Albionu. Are you English?1 Nie odtrącam darów Artakserksesa. Porozmawiajmy o unii celnej.
Fryderyk poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, odwrócił się. Był to Martinon, ogromnie blady.
– A więc – rzekł z westchnieniem – mamy nowe rozruchy…
Bał się o swoją opinię, biadolił. Niepokoili go zwłaszcza ludzie w bluzach, jako należący do tajnych stowarzyszeń.
– Alboż istnieją tajne stowarzyszenia? – rzekł młodzieniec z wąsikiem. – To stary kawał rządu, postrach dla mieszczuchów.
Martinon, obawiając się policji, poprosił, aby mówił ciszej.
– Pan jeszcze wierzysz w policję? A zresztą skąd pan wiesz, czy ja sam nie jestem szpiclem?
I spojrzał na niego takim wzrokiem, że Martinon, ogromnie poruszony, nie od razu poznał się na żarcie. Tłum popychał ich i wszyscy trzej zmuszeni byli usunąć się na schodki wiodące przez mały korytarz do nowego amfiteatru.
Wkrótce tłum sam się rozstąpił; parę osób uchyliło kapeluszy; witano znakomitego profesora Samuela Rondelot. Odziany w gruby surdut, podnosząc do góry okulary w srebrnej oprawie, oddychając astmatycznie, kroczył na wykład. Człowiek ten był jedną ze sław sądownictwa XIX wieku – rywalem Zacharie’ów, Ruhdorffów. Świeżo otrzymana godność para Francji w niczym nie zmieniła jego sposobu życia. Wiedziano, że jest biedny, i otaczano go wielkim szacunkiem.
Jednak w głębi placu rozległo się parę okrzyków:
– Precz z Guizotem!
– Precz z Pritchardem!
– Precz ze sprzedawczykami!
– Precz z Ludwikiem Filipem!
Tłum zakołysał się: prąc na zamkniętą bramę dziedzińca, zagrodził drogę profesorowi. Zatrzymał się więc przy schodkach. Ujrzano go wkrótce na ostatnim z trzech stopni. Zaczął przemawiać. Ogólny gwar zagłuszył jego słowa. Choć przed chwilą cieszył się sympatią, nienawidzono go teraz, gdyż był przedstawicielem władzy. Ilekroć próbował podnieść głos, rozlegały się okrzyki. Szerokim gestem zachęcił studentów, by podążyli za nim. Odpowiedział mu ogólny krzyk protestu. Wzruszył pogardliwie ramionami i wycofał się w głąb korytarza. Martinon skorzystał ze swego miejsca i znikł w tej samej chwili.
– Co za tchórz! – wykrzyknął Fryderyk.
– Przezorny! – rzekł młodzieniec z wąsikiem.
Rozległy się oklaski. Tłum uznał wycofanie się profesora za swoje zwycięstwo. Wszystkie okna pełne były ciekawskich. Kilka osób zaintonowało Marsyliankę. Inni proponowali, by udać się do Bérangera.
– Do Laffite’a!
– Do Chateaubrianda!
– Do Woltera! – ryknął młodzieniec z blond wąsikami.
Policjanci usiłowali krążyć wśród tłumu, mówiąc jak można najłagodniej:
– Rozejdźcie się, panowie. Rozejdźcie się!
Ktoś krzyknął:
– Precz z mordercami!
Była to obelga używana stale od czasu zamieszek wrześniowych. Powtórzyli ją wszyscy. Lżono i wygwizdywano stróżów bezpieczeństwa publicznego, którzy zaczynali blednąć. Jeden z nich nie wytrzymał i kiedy jakiś młodzieniaszek mimo ostrzeżeń podszedł do niego zbyt blisko, śmiejąc mu się prosto w nos, odepchnął go tak mocno, że tamten potoczył się i upadł na wznak o pięć kroków przed sklepikiem handlarza win. Wszyscy usunęli się na bok, lecz niemal w tej samej chwili przewrócił się i policjant, zwalony z nóg przez jakiegoś herkulesa, którego czupryna podobna do garści pakuł wymykała się spod ceratowej czapki.
Stał on od kilku minut na rogu ulicy św. Jakuba. W pewnej chwili wypuścił z rąk pudełko, które trzymał, i rzucił się na policjanta. Obaliwszy go, rozorywał mu twarz ciosami pięści. Nadbiegli inni policjanci. Rozwścieczony chłopak był tak silny, że trzeba było przynajmniej czterech, by mu dali radę. Dwaj potrząsali go za kołnierz, dwaj pozostali ciągnęli za ramiona, piąty tłukł go kolanem w plecy, a wszyscy nazywali bandytą, mordercą, buntownikiem. Z obnażoną piersią i w postrzępionym ubraniu zapewniał o swej niewinności. Nie potrafił zachować zimnej krwi, widząc, jak biją dziecko.
– Nazywam się Dussardier, z firmy Bracia Valinçart, koronki i nowości sezonowe przy ulicy Cléry. Gdzie moje pudełko? Muszę znaleźć moje pudełko! – Powtarzał: – Dussardier… Ulica Cléry! Moje pudełko!
Opanował się jednak i ze stoickim spokojem dał się odprowadzić na posterunek przy ulicy Kartezjusza.
Towarzyszył mu tłum ludzi. Fryderyk szedł tuż za nim wraz z młodzieńcem o blond wąsikach, obaj pełni podziwu dla subiekta i oburzenia na brutalność władzy.
W miarę jak posuwano się naprzód, tłum rzedniał.
Policjanci odwracali się od czasu do czasu, rzucając rozwścieczone spojrzenia. Ponieważ krzykacze nie mieli tu już nic do roboty, a ciekawi nic do zobaczenia, wszyscy rozchodzili się stopniowo. Przechodnie, których mijano, przypatrywali się Dussardierowi i głośno robili obelżywe uwagi. Jakaś stara kobieta, stojąca w bramie, wykrzyknęła nawet, że ukradł bochenek chleba. Ta niesprawiedliwość wzmogła jeszcze oburzenie obu przyjaciół. Wreszcie przybyli na posterunek. Pozostało tylko dwadzieścia osób, które rozpierzchły się na widok żołnierzy.
Fryderyk wraz z towarzyszem upominali się śmiało o chłopca, którego zamknięto w areszcie. Wartownik zagroził, że i ich zamknie, jeśli będą dalej nalegać. Zażądali wówczas zobaczenia się z komendantem posterunku, wymienili swe nazwiska, oświadczając, że są słuchaczami prawa i że aresztowany jest ich kolegą.
Wprowadzono ich do pustej izby, gdzie pod bielonymi, zadymionymi ścianami stały cztery długie ławki. W głębi otworzyło się okienko i ukazała się w nim z gruba ciosana twarz Dussardiera; bezwładnie rozrzucone włosy, małe oczka o szczerym spojrzeniu i spłaszczony na końcu nos upodabniały go do poczciwego psa.
– Nie poznajesz nas? – zapytał Hussonnet, tak bowiem nazywał się młodzieniec z wąsikami.
– Ale… – bąknął Dussardier.
– Nie błaznujże już – podjął tamten – wszyscy wiedzą, że jesteś jak i my studentem prawa.
Mimo porozumiewawczych mrugań Dussardier nie odgadł niczego. Zdawał się namyślać, a potem rzucił nagle:
– Czy znalazło się moje pudełko?
Fryderyk podniósł bezradnie oczy ku górze. Hussonnet odparł:
– Ach, twoja teczka z notatkami z wykładów? Tak, tak, bądź spokojny.
Znów zaczęli mrugać do niego znacząco. Dussardier zrozumiał wreszcie, że chcą mu przyjść z pomocą, i umilkł, obawiając się, że może ich skompromitować. Zresztą czuł się jakby zawstydzony, widząc, że oto podniesiono go do godności studenta i zrównano z tymi młodzieńcami o tak białych dłoniach.
– Czy mamy coś komu powiedzieć? – spytał Fryderyk.
– Nie, dziękuję, nikomu.
– A rodzina?
Bez słowa spuścił głowę. Biedny chłopak był nieślubnym dzieckiem. Jego milczenie zdumiało obu przyjaciół.
– Czy masz co palić? – spytał Fryderyk.
Dussardier pomacał się po kieszeniach i wyciągnął z głębi szczątki fajki – pięknej fajki z pianki morskiej, z hebanowym cybuszkiem o srebrnej przykrywce i z bursztynowym ustnikiem.
Od trzech lat robił wszystko, by uczynić z niej prawdziwe cudo. Trzymał ją zawsze w futerale z koźlej skóry, przepalał możliwie jak najwolniej, nie kładł nigdy na marmurze i co wieczór zawieszał u wezgłowia łóżka. Potrząsał teraz jej szczątki na dłoni o zakrwawionych paznokciach i spuściwszy głowę na piersi, spoglądał na ruinę przedmiotu swojej radości nieruchomym wzrokiem, z otwartymi ustami i wyrazem niewysłowionego smutku.
– Może by mu tak dać parę cygar? – szepnął Hussonnet, sięgając po nie.
Fryderyk położył już na krawędzi okienka pełną cygarnicę.
– Weźże! Do widzenia! Trzymaj się!
Dussardier rzucił się ku wyciągniętym do niego dłoniom. Ściskał je kurczowo i powtarzał głosem przerywanym przez łkanie:
– Jak to?… To dla mnie?… Dla mnie?…
Przyjaciele, chcąc uniknąć objawów jego wdzięczności, wyszli i udali się razem na śniadanie do kawiarni Tabourey, na wprost Ogrodu Luksemburskiego.
Hussonnet, krając befsztyk, poinformował towarzysza, że współpracuje z tygodnikami mody i robi reklamy dla „Sztuki Stosowanej”.
– U Jakuba Arnoux? – spytał Fryderyk.
– Zna go pan?
– Tak! Nie!… To znaczy widziałem go, spotkałem go kiedyś.
Spytał niedbale Hussonneta, czy widuje niekiedy jego żonę.
– Tak, od czasu do czasu – odparł młody adept cyganerii.
Fryderyk nie śmiał zadawać więcej pytań; ów człowiek zajął nagle w jego życiu niezwykle ważne miejsce. Zapłacił rachunek za śniadanie, nie napotykając najmniejszego oporu ze strony towarzysza.
Sympatia była wzajemna: wymienili adresy i Hussonnet poprosił go serdecznie, by zechciał towarzyszyć mu aż do ulicy Fleurus.
Znajdowali się w środku ogrodu, gdy współpracownik Arnoux, powstrzymując oddech, wykrzywił twarz w ohydnym grymasie i zaczął naśladować pianie koguta. Wówczas wszystkie koguty w okolicy odpowiedziały mu przeciągłym „kukuryku!”.
– To umówiony znak – rzekł Hussonnet.
Zatrzymali się w pobliżu teatru Bobino, przed domem, do którego wiodła ciemna sień. W małym okienku poddasza, między doniczkami nasturcji i pachnącego groszku, ukazała się młoda kobieta z odkrytą głową, w gorsecie, opierając się oburącz o krawędź rynny.
– Witaj, aniele, witaj, ptaszyno! – wykrzyknął Hussonnet, posyłając jej całusy.
Pchnął nogą furtkę i znikł.
Fryderyk oczekiwał go przez cały tydzień. Nie śmiał pójść do niego, aby nie wyglądało, że się domaga rewanżu za śniadanie, lecz szukał go po całej Dzielnicy Łacińskiej. Spotkał go któregoś wieczora i zabrał do siebie na Wybrzeże Napoleona.
Gawęda przeciągnęła się długo; doszło do zwierzeń. Hussonnet marzył o sławie i zyskach, jakie daje teatr. Był współautorem wodewilów, które odrzucano, miał „mnóstwo planów”, układał kuplety. Zaśpiewał kilka. Po czym, spostrzegłszy na półce tomiki Hugo i Lamartine’a, zaczął szydzić z romantyków. Nie odznaczali się ani zdrowym rozsądkiem, ani poprawnością stylu, a przede wszystkim nie byli Francuzami. Chełpił się znajomością języka i najpiękniejsze zdania rozbierał z ową zgryźliwą akademicką surowością, jaka charakteryzuje lekkoduchów, gdy się imają prawdziwej sztuki.
Fryderyk uczuł się dotknięty w swych upodobaniach, miał ochotę zerwać tę znajomość. Dlaczego by nie zaryzykować od razu słowa, od którego zależało jego szczęście? Zapytał młodego literata, czy mógłby go wprowadzić do państwa Arnoux.
Była to prosta sprawa, umówili się na dzień następny.
Hussonnet nie stawił się na spotkanie, nie stawił się też na trzy następne. Wreszcie pewnej soboty, około czwartej, zjawił się. Lecz korzystając z tego, że Fryderyk zabrał go powozem, zatrzymał się najpierw koło Teatru Francuskiego, by wziąć bilet do loży, kazał się zawieźć do krawca, do krawcowej, pisał bileciki u portierów. Wreszcie przybyli na bulwar Montmartre. Fryderyk minął sklep i wszedł na schody. Arnoux dostrzegł go w lustrze wiszącym naprzeciw jego biurka i nie przestając pisać, wyciągnął do niego rękę poprzez ramię.
Pięć czy sześć osób wypełniało niewielki pokój, oświetlony przez jedno tylko okno wychodzące na podwórze. W głębi alkowy można było dostrzec otomanę pokrytą brunatnym adamaszkiem, między dwoma portierami z tej samej materii. Na kominku zarzuconym papierami stała Wenus z brązu, a po obu jej stronach kandelabry z różowymi świecami. Na prawo obok kartoteki jakiś mężczyzna w kapeluszu czytał gazetę, zagłębiony w fotelu. Ściany zawieszone były mnóstwem rycin, obrazów, cennych sztychów i szkiców współczesnych mistrzów z dedykacjami świadczącymi o najszczerszej sympatii dla Jakuba Arnoux.
– Jakże się miewamy? – zagadnął Fryderyka kupiec i nie czekając na odpowiedź, spytał po cichu Hussonneta: – Jak się nazywa ten pański przyjaciel? – Po czym dodał głośno: – Bierzcie, panowie, cygara, są tam w pudełku na kartotece.
„Sztuka Stosowana”, znajdująca się w centrum Paryża, była dogodnym miejscem spotkań, gdzie na neutralnym gruncie w atmosferze poufałości gawędzili rywalizujący ze sobą artyści. Owego dnia był tam Antenor Braive, portrecista królów, Juliusz Burrieu, który swymi rysunkami zaczynał popularyzować wojny algierskie, karykaturzysta Sombaz, rzeźbiarz Vourdat i inni, a żaden z nich nie odpowiadał konwencjonalnym wyobrażeniom młodego studenta o artystach. Ich sposób bycia był prosty, a mowa swobodna. Mistyk Lovarias opowiedział jakąś sprośną historyjkę. Twórca wschodniego pejzażu, słynny Dittmer, miał pod kamizelką włóczkowy kaftanik i wracał do domu omnibusem.
Początkowo rozmowa toczyła się na temat niejakiej Apolonii, dawnej modelki. Burrieu twierdził, że widział ją na bulwarze w powozie zaprzężonym w czwórkę koni à la Daumont.
Hussonnet tłumaczył tę metamorfozę, wymieniając całą serię jej protektorów.
– Jak ta szelma zna paryskie dziwki! – wykrzyknął Arnoux.
– Po tobie, najjaśniejszy panie – odparł młodzieniaszek i zasalutował po wojskowemu, naśladując grenadiera podającego Napoleonowi swą manierkę.
Potem rozprawiano o kilku płótnach, do których pozowała Apolonia. Krytykowano nieobecnych kolegów. Dziwiono się cenom ich obrazów. Wszyscy użalali się, że za mało zarabiają, gdy wszedł jakiś człowiek średniego wzrostu, w ubraniu zapiętym tylko na jeden guzik, o żywych oczach i nieprzytomnym wyglądzie.
– Jesteście kupą burżujów! – rzekł. – I cóż to ma za znaczenie, na miłość boską! Dawni mistrzowie, tworząc arcydzieła, nie dbali o miliony. Correggio, Murillo…
– I Pellerin – dorzucił Sombaz.
Lecz tamten, nie zważając na złośliwość, rozprawiał w dalszym ciągu tak zapalczywie, że Arnoux zmuszony był powtórzyć mu dwa razy:
– Żona oczekuje pana w czwartek. Proszę nie zapomnieć.
Słysząc te słowa, Fryderyk wrócił myślą do pani Arnoux. Droga do niej prowadziła zapewne przez pokoik, do którego drzwi znajdowały się obok kanapy. Arnoux otworzył je przed chwilą, by wziąć chustkę do nosa. Fryderyk dostrzegł w głębi umywalkę. Nagle w kącie przy kominku rozległo się jakieś pomrukiwanie. To pan siedzący w fotelu z gazetą w ręku zrzędził na coś. Miał pięć stóp i dziewięć cali wzrostu, powieki trochę nawisłe, szpakowatą czuprynę i majestatyczny wygląd. Nazywał się Regimbart.
– Cóż tam takiego, obywatelu? – spytał Arnoux.
– Jeszcze jedna podłość rządu!
Chodziło o usunięcie jakiegoś nauczyciela. Pellerin podjął swą paralelę między Michałem Aniołem a Szekspirem, Dittmer zbierał się do wyjścia. Arnoux podbiegł do niego, by wręczyć mu dwa banknoty. Wówczas Hussonnet, korzystając z odpowiedniej, jak sądził, chwili, rzekł:
– Czy mógłby mi pan udzielić zaliczki, drogi szefie?…
Lecz Arnoux usiadł już z powrotem i beształ jakiegoś starca w niebieskich okularach, o niechlujnym wyglądzie.
– A to ładna historia, ojcze Izaaku. Trzy płótna skompromitowane, stracone. Wszyscy kpią sobie ze mnie! Już je teraz znają! I cóż mam z nimi zrobić?… Będę je musiał posłać do Kalifornii!… Do diabła! Milcz pan!
Specjalnością tego poczciwca było podpisywanie obrazów nazwiskami dawnych mistrzów. Arnoux nie chciał mu zapłacić i odprawił go szorstko. Po czym zmieniając ton, powitał jakiegoś pana ze wstążeczką Legii w klapie, uroczystego, w białym krawacie i z faworytami.
Oparłszy się łokciem o klamkę okna, przemawiał do niego długo słodkim głosem. Wreszcie wybuchnął:
– Ach, panie hrabio, o pośredników nietrudno!
Arystokrata dał w końcu za wygraną, Arnoux zapłacił mu dwadzieścia pięć ludwików, a ledwo tamten wyszedł, wykrzyknął:
– Ależ nieznośni są ci wielcy panowie!
– Wszak to nędznicy! – mruknął Regimbart.
W miarę jak upływały godziny, Arnoux był coraz bardziej zajęty: sortował artykuły, otwierał listy, robił rachunki; na dźwięk dzwonka udawał się do sklepu, by dopilnować pakowania, a potem znów wracał do swych zajęć. Nie odrywając stalówki od papieru, odpowiadał na żarty. Wieczorem miał być na obiedzie u swego adwokata, a nazajutrz wyjeżdżał do Belgii.
Inni omawiali bieżące wydarzenia: portret Cherubiniego, półkolistą salę Szkoły Sztuk Pięknych, przyszłą wystawę. Pellerin wymyślał na Instytut. Plotki mieszały się z dyskusjami. Pokój o niskim pułapie był tak zatłoczony, że nie można się było poruszać. Blask świec migotał w dymie cygar jak promienie słońca we mgle.
Drzwi obok kanapy otworzyły się i weszła wysoka, szczupła kobieta; ruchy miała gwałtowne, breloki zegarka dzwoniły na czarnej tafcie jej sukni.
Ją to właśnie widział Fryderyk latem w Palais-Royal.
Niektórzy, zwracając się do niej po imieniu, wymienili z nią uścisk dłoni. Hussonnet wydarł wreszcie pięćdziesiąt franków; wybiła siódma; wszyscy się rozeszli.
Arnoux poprosił Pellerina, żeby został, a sam wyszedł z panną Vatnaz do pokoiku za sklepem.
Fryderyk nie słyszał ich słów; mówili szeptem.
Nagle jednak kobieta odezwała się głośniej:
– Już pół roku mija, od kiedy wszystko jest załatwione, a ja wciąż czekam i czekam.
Zapanowało długie milczenie. Panna Vatnaz zjawiła się z powrotem. Arnoux znów jej coś obiecał.
– Och, och, później, zobaczymy!
– Żegnaj, szczęśliwcze! – powiedziała, wychodząc.
Arnoux wszedł szybko do pokoiku, posmarował wąsy brylantyną, podciągnął szelki, aby poprawić strzemionka u spodni, i myjąc ręce, rzekł:
– Potrzebne mi są dwa malowidła nad drzwi, w rodzaju Bouchera, dwieście pięćdziesiąt franków sztuka, zgoda?
– Zgoda – odparł artysta, czerwieniąc się.
– Świetnie! A nie zapomnij pan o mojej żonie!
Fryderyk odprowadził Pellerina aż do końca przedmieścia Poissonnière i spytał, czy mógłby go czasem odwiedzić, na co uzyskał łaskawe przyzwolenie.
Pellerin czytał wszystkie dzieła z dziedziny estetyki, aby wykryć prawdziwą teorię Piękna, przekonany, że gdy ją posiądzie, zacznie tworzyć arcydzieła. Otaczał się rysunkami, odlewami gipsowymi, modelami, sztychami, słowem: wszystkim, co mogłoby mu być pomocne. I wciąż szukał i gryzł się, uskarżał się na pogodę, na nerwy, na pracownię. Goniąc za natchnieniem, wychodził na ulicę, drżał ze wzruszenia, myśląc, że już je uchwycił, potem porzucał swe dzieło i marzył o innym, które miało być jeszcze piękniejsze. Dręczony żądzą sławy, tracąc całe dni na dyskusje, wierząc w tysiące głupstw, w systemy, w krytyki, w wagę jakiejś reguły lub jakiejś reformy w dziedzinie sztuki, nie dał jeszcze – mimo pięćdziesiątki – żadnego skończonego dzieła. Niewzruszona pycha nie dopuszczała do niego zniechęcenia, lecz wciąż był rozdrażniony i trwał w tej sztucznej, a zarazem prawdziwej egzaltacji, jaka cechuje aktorów.
Gdy wchodziło się do niego, zwracały uwagę dwa duże obrazy, na których rzucone tu i tam pierwsze tony tworzyły na białym płótnie plamy brązowe, czerwone i niebieskie. Sieć linii nakreślonych kredą rozciągała się nad tym niezliczoną ilością drobnych oczek: nie sposób było coś z tego zrozumieć. Pellerin objaśniał temat tych dwóch kompozycji, wskazując palcem brakujące partie. Jedno płótno miało przedstawiać Szaleństwo Nabuchodonozora, drugie Pożar Rzymu za Nerona. Fryderyk wyraził swój podziw.
Podziwiał również akty kobiet z rozwichrzonymi włosami, pejzaże obfitujące w pnie drzew miotane burzą, a zwłaszcza drobne rysunki piórkiem, reminiscencje z Callota, Rembrandta lub Goi, których pierwowzorów nie znał. Pellerin nie cenił już tych prac młodzieńczych; obecnie hołdował sztuce monumentalnej; wygłaszał niewzruszone prawdy o Fidiaszu i Winckelmannie. Moc jego słów potęgowały otaczające przedmioty: trupia głowa na klęczniku, jatagany, habit mnicha – Fryderyk przywdział go.
Gdy przychodził wcześnie, zastawał malarza na niewygodnym polowym łóżku, zasłoniętym strzępem firanki; Pellerin, jako gorliwy bywalec teatrów, kładł się późno. Usługiwała mu stara kobieta w łachmanach, stołował się w garkuchni i nie miał kochanki. Dzięki pozbieranym chaotycznie wiadomościom wygłaszał zabawne paradoksy. Jego nienawiść do tego, co pospolite i mieszczańskie, wybuchała we wspaniałych sarkazmach, a jego kult dla wielkich mistrzów podnosił go niemal do ich poziomu. Ale czemu nie mówił nigdy o pani Arnoux? Co zaś do jej męża, to raz nazywał go poczciwym chłopcem, a raz szarlatanem. Fryderyk oczekiwał jego zwierzeń.
Pewnego dnia, przeglądając jedną z teczek, dopatrzył się w portrecie jakiejś Cyganki podobieństwa do panny Vatnaz, a ponieważ interesowała go ona, zapytał, co właściwie robi.
Zdaniem Pellerina musiała być kiedyś nauczycielką na prowincji, obecnie udzielała prywatnych lekcji i próbowała umieszczać swoje utwory w rozmaitych pisemkach.
– Sądząc z jej zachowania wobec Arnoux – zauważył Fryderyk – można by przypuszczać, że jest jego kochanką.
– Ba, nie ona jedna!
Wówczas odwracając twarz, którą tak niecna myśl okryła rumieńcem, młodzieniec dodał zaczepnie:
– Żona odpłaca mu zapewne tym samym!
– Skądże znowu! To uczciwa kobieta!
Fryderyk poczuł wyrzuty sumienia i zaczął częściej bywać w „Sztuce Stosowanej”.
Wielkie litery, którymi wypisane było na marmurowej tablicy nad sklepem nazwisko Arnoux, wydawały mu się jakieś osobliwe, brzemienne znaczeniem niby święte znaki. Szeroki, biegnący w dół chodnik ułatwiał dojście, drzwi otwierały się niemal same, a gładka klamka była jak gdyby łagodną, pełną zrozumienia dłonią w jego dłoni. Niepostrzeżenie stał się równie punktualny jak Regimbart.
Regimbart zasiadał codziennie w fotelu przy kominku, brał do ręki „National” i nie rozstawał się już z nim, uzewnętrzniając swe myśli w wykrzyknikach lub po prostu wzruszeniach ramionami. Niekiedy ocierał czoło chustką, którą nosił na piersi zwiniętą w rulonik i wetkniętą między dwa guziki zielonego surduta. Miał szerokie spodnie, wysokie trzewiki, długi krawat; kapelusz z szerokim rondem, odwiniętym po bokach do góry, wyróżniał go z dala wśród tłumu.
O ósmej rano schodził z wyżyn Montmartre’u, by napić się białego wina przy ulicy Notre-Dame-des-Victoires. Śniadanie i następujące po nim partie bilardu zabierały mu czas do trzeciej. Wówczas kierował swe kroki do pasażu Panoramy na absynt. Po wizycie u Arnoux zachodził do tawerny burgundzkiej na wermut, po czym, zamiast wrócić do żony, wolał często zjeść kolację sam w małej kawiarence przy placu Gaillon, gdzie prosił, aby mu podano „jakieś zwykłe domowe potrawy”. Wreszcie przenosił się gdzie indziej na bilard i pozostawał tam do północy, do pierwszej nad ranem, aż do chwili gdy właściciel lokalu, ledwo już trzymając się na nogach, gasił gaz, zamykał okiennice i błagał go, by sobie poszedł.
To nie miłość do trunków pociągała obywatela Regimbart do odwiedzania tych wszystkich lokali, lecz stare przyzwyczajenie rozprawiania o polityce; z wiekiem stracił zapał, stał się osowiały i milczący. Widząc powagę jego oblicza, można było sądzić, że waży losy świata. Lecz do tego wszystko się ograniczało. Nikt, nawet spośród jego przyjaciół, nie znał miejsca jego pracy i nie wiedział, czy w ogóle pracuje, choć tamten twierdził, że ma jakieś przedsiębiorstwo handlowe.
Arnoux zdawał się ogromnie go cenić. Pewnego dnia powiedział do Fryderyka:
– Ten wie, jak trawa rośnie! To tęga głowa!
Innym razem Regimbart rozłożył na pulpicie papiery dotyczące kopalni kaolinu w Bretanii, Arnoux polegał bowiem na jego doświadczeniu.
Fryderyk zaczął się wówczas bardziej liczyć z Regimbartem, zapraszał go nawet niekiedy na absynt i choć uważał go za głupca, często spędzał w jego towarzystwie długie godziny dlatego jedynie, iż był to przyjaciel Jakuba Arnoux.
Ułatwiwszy pierwsze kroki współczesnym mistrzom, handlarz obrazów – człowiek postępu – starał się, zachowując pozory zainteresowań artystycznych, rozszerzyć swe korzyści materialne. Dążył do emancypacji sztuk, poszukiwał wzniosłości po niskiej cenie. Wszystkie gałęzie paryskiego przemysłu artystycznego poddane były jego wpływowi, dodatniemu w drobnych rzeczach, lecz zgubnemu dla wielkich. Zajadle schlebiając opinii, sprowadził zdolnych artystów z ich drogi, wypaczył silnych, wyczerpał słabych, wywyższył miernoty, miał ich w ręku przez swe stosunki i pismo. Młodzi malarze marzyli o ujrzeniu swych obrazów w witrynie jego sklepu, a tapicerzy zamawiali u niego wzory na obicia. Fryderyk miał go równocześnie za milionera, dyletanta i człowieka czynu. Wiele jednak rzeczy dziwiło go, gdyż imć pan Arnoux odznaczał się nie lada sprytem.
Otrzymywał z Niemiec czy z Włoch płótno kupione w Paryżu za tysiąc pięćset franków i pokazawszy rachunek wystawiony na cztery tysiące, sprzedawał je przez uprzejmość za trzy tysiące pięćset. Jedna z jego zwykłych sztuczek wobec malarzy polegała na tym, że naciągał ich na pomniejszoną kopię obrazu pod pretekstem, że zrobi z niej grawiurę; kopię sprzedawał, a grawiura nie ukazywała się nigdy. Tym, którzy się skarżyli, że ich wyzyskuje, odpowiadał przyjacielskim klepnięciem po brzuchu. Był zresztą przemiły, szafował cygarami i mówił „ty” nieznajomym, i gdy porwało go jakieś dzieło lub artysta, zapalał się wówczas i nie szczędził zabiegów: wypadów na miasto, listów, reklamy. Uważał się za bardzo rzetelnego, a skłonny do zwierzeń, opowiadał naiwnie o swych nieuczciwych posunięciach.
Pewnego razu, chcąc dokuczyć jednemu ze swych kolegów, który wydawał wielki bankiet z okazji inauguracji nowego pisma artystycznego, tuż przed samą uroczystością poprosił Fryderyka o napisanie zawiadomień odwołujących przyjęcie.
– To, pojmuje pan, nie uwłacza honorowi.
Młodzieniec nie śmiał odmówić mu tej przysługi.
Nazajutrz, wchodząc wraz z Hussonnetem do jego gabinetu, Fryderyk dostrzegł, jak w drzwiach, które prowadziły na schody, mignęła falbana sukni kobiecej.
– Stokrotnie przepraszam – rzekł Hussonnet – gdybym wiedział, że są tu damy…
– O, jeśli o tę chodzi, to moja żona – odparł Arnoux. – Wpadła do mnie na chwilę, przechodząc tędy.
– Jak to? – spytał Fryderyk.
– No tak, idąc do domu.
Urok tego wnętrza znikł nagle. To, co łowił tu przeczuciem, rozwiało się lub raczej nie istniało nigdy. Zdumienie jego nie miało granic i cierpiał, jak gdyby został zdradzony.
Arnoux, szukając czegoś w szufladzie, uśmiechał się. Czy kpił sobie z niego? Subiekt położył na stole paczkę wilgotnych papierów.
– Ach, ogłoszenia! – wykrzyknął kupiec. – Znaczy, że nie będę dziś jadł kolacji.
Regimbart sięgnął po kapelusz.
– Jak to, opuszcza mnie pan?
– Siódma – odparł Regimbart.
Fryderyk wyszedł razem z nim.
Na rogu ulicy Montmartre odwrócił się. Spojrzał na okna pierwszego piętra i zaśmiał się w duchu żałośnie, przypominając sobie, z jaką miłością tak często się w nie wpatrywał. Gdzież więc mieszka? Jak ją teraz spotkać? I znów pustka otwarła się wokół jego pożądania, większa niż kiedykolwiek.
– Zajdziemy tam? – spytał Regimbart.
– Gdzie?
– Do knajpy!
Ulegając jego natarczywości, Fryderyk dał się zaprowadzić do tawerny burgundzkiej.
Podczas gdy jego towarzysz, wsparty na łokciu, spoglądał na karafkę, on rozglądał się na prawo i lewo. Dostrzegł sylwetkę Pellerina na ulicy; zastukał mocno w szybę. Nim malarz zdążył usiąść, Regimbart zapytał go, czemu nie pokazuje się teraz w „Sztuce Stosowanej”.
– Bodajbym zdechł, jeżeli tam wrócę! To bydlę, mieszczuch, nędznik, szuja!