Szkoła uczuć - Gustaw Flaubert - ebook

Szkoła uczuć ebook

Gustaw Flaubert

0,0
69,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas wakacji spędzanych z matką w Nogent-sur-Seine młody maturzysta Fryderyk Moreau zakochuje się w pani Arnoux. Po przybyciu do Paryża, gdzie ma zamiar podjąć studia prawnicze, poznaje męża swojej ukochanej, bon vivanta i samochwałę, który wprowadza młodzieńca do swojego salonu i do sypialni swojej kochanki, Rozanety. Tłem dla miłosnych perypetii bohatera, reprezentującego pokolenie Flauberta, są wydarzenia historyczne – rewolucja 1848 i zamach stanu 1851.

Podtytuł powieści, Dzieje pewnego młodzieńca, wyraźnie wskazuje, że pierwszoplanową postacią Flaubert pragnął uczynić nie historię, ale jednostkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 567

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część pierwsza

Rozdział 1

1

Pięt­na­stego wrze­śnia 1840 roku około szó­stej nad ranem „La Ville de Mon­te­reau”, gotowy do odej­ścia, wyrzu­cał gęste kłęby dymu przed przy­sta­nią św. Ber­narda.

Nad­bie­gli zdy­szani ludzie. Baryłki, liny, kosze z bie­li­zną tamo­wały ruch; mary­na­rze nie udzie­lali nikomu odpo­wie­dzi; posztur­chi­wano się. Mię­dzy dwoma tam­bo­rami pię­trzyły się bagaże, a w szu­mie pary, która, wydo­by­wa­jąc się spod meta­lo­wych pły­tek, spo­wi­jała wszystko bia­ławą mgłą, ginął hałas; na przo­dzie roz­le­gał się nie­ustan­nie dźwięk dzwonu.

Wresz­cie sta­tek ruszył. Oba wybrzeża, zabu­do­wane maga­zy­nami, stocz­niami i fabry­kami, pomknęły jak dwie sze­ro­kie, roz­wi­ja­jące się wstęgi.

W pobliżu steru stał nie­ru­chomo osiem­na­sto­letni mło­dzie­niec o dłu­gich wło­sach; trzy­mał pod pachą album. Poprzez mgłę spo­glą­dał na dzwon­nicę i gma­chy o nie­zna­nych mu nazwach. Ostat­nim rzu­tem oka objął Wyspę św. Ludwika, Cité, Notre-Dame i gdy po chwili Paryż znikł, wes­tchnął głę­boko.

Fry­de­ryk Moreau, uzy­skaw­szy wła­śnie świa­dec­two doj­rza­ło­ści, wra­cał do Nogent-sur-Seine, gdzie miał spę­dzić dwa nudne mie­siące przed uda­niem się na stu­dia praw­ni­cze. Matka zaopa­trzyła go w nie­zbędną sumę pie­nię­dzy i wysłała do Hawru, by odwie­dził wuja, po któ­rym spo­dzie­wała się dla syna spadku. Wró­cił stam­tąd dopiero oneg­daj i by powe­to­wać sobie nie­moż­ność pozo­sta­nia w sto­licy, uda­wał się do domu naj­dłuż­szą drogą.

Zgiełk uci­szał się; wszy­scy pozaj­mo­wali miej­sca; nie­któ­rzy stali, grze­jąc się przy maszy­nie; komin zaś, rzę­żąc wolno i ryt­micz­nie, wyrzu­cał pió­ro­pu­sze czar­nego dymu. Po mosią­dzu spły­wały kro­pelki rosy; pokład drżał lekko, poru­szany wewnętrz­nym wstrzą­sem, a oba koła, obra­ca­jąc się szybko, ude­rzały o wodę.

Rzeka ujęta była dwiema ławi­cami pia­sku. Od czasu do czasu mijali tra­twy, które zaczy­nały się koły­sać, gdy sta­tek się do nich zbli­żał, lub też w jakiejś barce bez żagli widzieli czło­wieka łowią­cego ryby. Wkrótce roz­pły­nęły się prze­lotne mgły, wyj­rzało słońce; wzgó­rze cią­gnące się wzdłuż pra­wego brzegu Sekwany zaczęło się stop­niowo zni­żać, a po prze­ciw­le­głej stro­nie uka­zało się inne, bli­żej.

Pomię­dzy niskimi dom­kami, kry­tymi na spo­sób wło­ski, wzno­siły się korony drzew. Domy te miały bie­gnące pochyło ogrody, prze­dzie­lone jeden od dru­giego nowym muro­wa­nym ogro­dze­niem, bramy z żela­znej kraty, klomby, cie­plar­nie i donice z pelar­go­niami, usta­wione w rów­nych odstę­pach na balu­stra­dach tara­sów, gdzie można było oprzeć się wygod­nie. Nie­je­den, patrząc na te uro­cze rezy­den­cje, tak zaciszne, żało­wał, że nie jest ich wła­ści­cie­lem i nie może żyć tam po wszyst­kie swe dni, mając dobry bilard, żaglówkę, piękną kobietę lub inny przed­miot marzeń. Nie­co­dzienna roz­rywka, jaką była ta podróż, skła­niała do zwie­rzeń. Dow­cip­ni­sie roz­po­czy­nali już swoje żarty. Wiele osób śpie­wało. Wszyst­kim było wesoło. Krą­żyły kie­liszki.

Fry­de­ryk wyobra­żał sobie swój pokój, ukła­dał plan dra­matu, myślał o tema­tach obra­zów i cze­ka­ją­cych go namięt­no­ściach. Uwa­żał, że szczę­ście, na które zasłu­żył szla­chet­no­ścią duszy, zwleka z przy­by­ciem. Wyre­cy­to­wał sobie jakieś melan­cho­lijne wier­sze, prze­mie­rzał szyb­kimi kro­kami pokład, zbli­żył się aż do samego końca, od strony dzwonu, i ujrzał jakie­goś pana, który, oto­czony przez pasa­że­rów i mary­na­rzy, pra­wił kom­ple­menty mło­dej wie­śniaczce, bawiąc się rów­no­cze­śnie zło­tym krzy­ży­kiem, który miała zawie­szony na szyi. Był to dziar­ski czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna o kędzie­rza­wej czu­pry­nie. Jego bar­czy­stą figurę obci­skał żakiet z czar­nego aksa­mitu, w gor­sie baty­sto­wej koszuli lśniły dwa szma­ragdy, a sze­ro­kie białe spodnie opa­dały na dzi­waczne czer­wone buty z juchtu, ozdo­bione nie­bie­skimi dese­niami.

Obec­ność Fry­de­ryka nie zmie­szała go. Kil­ka­krot­nie zwró­cił się ku niemu, mru­ga­jąc zna­cząco, następ­nie wszyst­kich obok sto­ją­cych poczę­sto­wał cyga­rami, lecz znu­dzony zapewne tym towa­rzy­stwem, odda­lił się nieco. Fry­de­ryk poszedł za nim.

Z początku roz­mowa toczyła się o róż­nych gatun­kach tyto­niu, potem – rzecz oczy­wi­sta – zeszła na kobiety. Pan w czer­wo­nych butach udzie­lił mło­dzień­cowi wielu rad, wygła­szał różne teo­rie, opo­wia­dał aneg­doty, dawał jako przy­kład sie­bie, a wszystko to mówił tonem ojcow­skim, z naiw­no­ścią zabawną w swym zepsu­ciu.

Był repu­bli­ka­ni­nem; wiele podró­żo­wał; znał kulisy teatrów, restau­ra­cji, dzien­ni­ków, znał wszyst­kich sław­nych arty­stów, któ­rych wymie­niał poufale po imie­niu. Nie­ba­wem Fry­de­ryk zwie­rzył mu się ze swych zamia­rów, on zaś pochwa­lił je.

Lecz wkrótce nie­zna­jomy prze­rwał roz­mowę, aby sku­pić uwagę na rurze komina, potem jął mru­czeć szybko jakieś dłu­gie obli­cze­nie, by się dowie­dzieć, „ile każdy ruch tłoku, czy­niąc na minutę tyle, a tyle powi­nien… itd”. Zna­la­zł­szy ilo­czyn, zaczął się żywo zachwy­cać kra­jo­bra­zem. Twier­dził, iż jest szczę­śliwy, że ode­rwał się od inte­re­sów.

Fry­de­ryk powziął dla niego pewien sza­cu­nek i nie oparł się chęci zapy­ta­nia o jego nazwi­sko. Nie­zna­jomy odpo­wie­dział jed­nym tchem:

– Arnoux, wła­ści­ciel „Sztuki Sto­so­wa­nej”, bul­war Mont­mar­tre.

Zja­wił się słu­żący w czapce ozdo­bio­nej zło­tym galo­nem i powie­dział:

– Pan będzie łaskaw zejść. Panienka pła­cze.

Arnoux znikł.

„Sztuka Sto­so­wana” był to jed­no­cze­śnie sklep z obra­zami i pismo poświę­cone malar­stwu. Fry­de­ryk widział kil­ka­krot­nie tę nazwę na wysta­wie księ­gar­skiej w swym rodzin­nym mie­ście, gdzie na olbrzy­mich pro­spek­tach nazwi­sko Jakuba Arnoux roz­ta­czało się wspa­niale.

Słońce rzu­cało pro­mie­nie pro­sto­pa­dle, lśniło w meta­lo­wych czę­ściach masz­tów, w barie­rze nad­bur­cia i na powierzchni wody, która roz­ci­nała się u dziobu statku, two­rząc dwie bruzdy bie­gnące aż do nad­brzeż­nych łąk. Ta sama zasłona bla­dych topoli poja­wiała się za każ­dym zakrę­tem rzeki. Pola były zupeł­nie puste. Na nie­bie stały nie­ru­chomo małe, białe obłoczki, a nuda roz­le­wa­jąca się wokół zda­wała się zwal­niać bieg statku i nada­wać podróż­nym wygląd jesz­cze bar­dziej pospo­lity.

Prócz kilku zamoż­nych miesz­czan z pierw­szej klasy byli to robot­nicy i skle­pi­ka­rze z żonami i dziećmi. Ponie­waż ist­niał wów­czas zwy­czaj ubie­ra­nia się w podróż jak naj­go­rzej, nie­mal wszy­scy mieli stare mycki lub wypło­wiałe kape­lu­sze, czarne nędzne ubra­nia, wyświe­cone w biu­rze, albo sur­duty z prze­tar­tymi guzi­kami, zużyte od zbyt dłu­giego nosze­nia w skle­pie. Tu i ówdzie spod sza­lo­wej kami­zelki wyglą­dała per­ka­lowa koszula popla­miona kawą; w strzę­pach kra­wa­tów tkwiły tom­ba­kowe szpilki, a strze­mionka przy spodniach pod­trzy­my­wały płó­cienne łap­cie; dwóch czy trzech nic­poni, trzy­ma­jąc w ręku bam­bu­sowe trzcinki ze skó­rza­nym chwa­ści­kiem, spo­glą­dało spode łba, ojco­wie rodzin zaś zada­wali pyta­nia, sze­roko otwie­ra­jąc oczy. Gawę­dzili, sto­jąc lub przy­siadł­szy na baga­żach, inni spali po kątach, parę osób jadło. Pokład zaśmie­cały łupinki orze­chów, nie­do­pałki cygar, skórki gru­szek, resztki wędliny przy­nie­sio­nej w papie­rze. Trzech sto­la­rzy w robo­czych blu­zach stało przed wej­ściem do kan­tyny; har­fi­sta w łach­ma­nach odpo­czy­wał wsparty o instru­ment. Od czasu do czasu roz­le­gał się trzask węgla w pale­ni­sku, gło­śniej rzu­cone słowo, wybuch śmie­chu. Kapi­tan nie­ustan­nie cho­dził po mostku od jed­nego tam­bora do dru­giego. Fry­de­ryk, by prze­do­stać się na swoje miej­sce, pchnął drzwiczki do pierw­szej klasy, potrą­ca­jąc przy tym dwóch myśli­wych sto­jących z psami.

Uka­zała mu się jak zja­wi­sko.

Sie­działa pośrodku ławki, sama. W każ­dym razie nie zauwa­żył nikogo poza nią, olśniony bla­skiem biją­cym z jej oczu. W chwili gdy prze­cho­dził, pod­nio­sła głowę; mimo woli skło­nił się, a gdy przy­sta­nął nieco dalej, po tej samej stro­nie, spoj­rzał na nią.

Miała duży słom­kowy kape­lusz o różo­wych roz­wie­wa­ją­cych się za nią na wie­trze wstąż­kach. Pasma czar­nych wło­sów, opa­da­jąc wzdłuż koń­ców brwi, spły­wały bar­dzo nisko i zda­wały się obej­mo­wać miło­śnie owal jej twa­rzy. Suk­nia z jasnego muślinu w drobne groszki słała się licz­nymi fał­dami. Nie­zna­joma zajęta była hafto­wa­niem; na tle błę­kit­nego powie­trza ryso­wał się jej pro­sty nos, pod­bró­dek i cała jej postać.

Nie prze­ry­wała swo­jego zaję­cia, a Fry­de­ryk dla nie­po­znaki prze­szedł się kil­ka­krot­nie w prawo i w lewo, po czym przy­sta­nął tuż obok jej para­solki, opar­tej o ławkę, i uda­wał, że obser­wuje barkę na rzece.

Ni­gdy nie widział tak wspa­nia­łej śnia­dej kar­na­cji, tak pocią­ga­ją­cej kibici ani tak deli­kat­nych pal­ców; sączyło się przez nie słońce. Spo­glą­dał w zachwy­ce­niu na jej koszy­czek do robót niby na coś nie­zwy­kłego. Jak się nazywa, gdzie mieszka, jakie jest jej życie i jaka była prze­szłość? Pra­gnął znać meble jej pokoju, wszyst­kie suk­nie, jakie kie­dy­kol­wiek nosiła, ludzi, z któ­rymi się widy­wała; w obli­czu tak wiel­kiego pra­gnie­nia i bole­snej cie­ka­wo­ści, nie­ma­ją­cej gra­nic, zni­kała nawet żądza posia­da­nia fizycz­nego.

Uka­zała się Murzynka w jedwab­nej chu­stce na gło­wie, pro­wa­dząc za rękę sporą dzie­wuszkę. Dziecko, które obu­dziło się wła­śnie, miało oczy pełne łez. Matka wzięła je na kolana: „Panienka jest nie­grzeczna, choć nie­długo skoń­czy już sie­dem lat. Mamu­sia prze­sta­nie ją kochać; zbyt czę­sto wyba­cza się jej kaprysy”. Fry­de­ryk przy­słu­chi­wał się temu z rado­ścią, jakby doko­nał jakie­goś odkry­cia lub zro­bił cenny naby­tek.

Przy­pusz­czał, że jest Anda­lu­zyjką lub Kre­olką. Czy to z wysp przy­wio­zła ze sobą tę Murzynkę?

Długi szal w fio­le­towe pasy zwi­sał za jej ple­cami na mosięż­nej porę­czy. Nie­raz zapewne na peł­nym morzu owi­jała się nim w chłodne wie­czory, przy­kry­wała nogi, spała w nim! Ścią­gany cię­ża­rem frędzli, ześli­zgi­wał się teraz stop­niowo i miał już wpaść do wody, gdy Fry­de­ryk sko­czył i przy­trzy­mał go.

– Dzię­kuję panu – rze­kła.

Oczy ich spo­tkały się.

– Żono, czyś gotowa?! – zawo­łał imć pan Arnoux, zja­wia­jąc się na schod­kach.

Mała Marta pod­bie­gła do niego i uwie­siw­szy mu się na szyi, jęła go tar­gać za wąsy. Roz­le­gły się dźwięki harfy i dziew­czynka zapra­gnęła zoba­czyć muzy­kanta. Nie­ba­wem, przy­pro­wa­dzony przez Murzynkę, gra­jek wszedł na pokład pierw­szej klasy. Arnoux poznał w nim daw­nego modela; zwró­cił się do niego po imie­niu, co bar­dzo zdzi­wiło obec­nych. Wresz­cie har­fiarz odrzu­cił w tył swe dłu­gie włosy, wycią­gnął ręce i zaczął grać.

Był to wschodni romans, w któ­rym mowa była o szty­le­tach, kwia­tach i gwiaz­dach. Czło­wiek w łach­ma­nach śpie­wał gło­sem prze­ni­kli­wym, łoskot maszyny prze­ry­wał melo­dię, mącił rytm; gra­jek ude­rzał moc­niej: struny wibro­wały, ich meta­liczny dźwięk zda­wał się nieść łka­nia, jakby skargę miło­ści dum­nej a zwy­cię­żo­nej. Z obu stron rzeki lasy scho­dziły aż po sam brzeg; prze­pły­wał świeży podmuch; pani Arnoux spo­glą­dała z nie­okre­ślo­nym wyra­zem w dal. Gdy muzyka się urwała, mru­gnęła kilka razy powie­kami, jakby budząc się ze snu.

Har­fi­sta zbli­żył się do nich pokor­nie. Pod­czas gdy Arnoux szu­kał drob­nych, Fry­de­ryk wycią­gnął ku czapce zaci­śniętą dłoń i otwie­ra­jąc ją wsty­dli­wie, wło­żył tam luidora. To nie próż­ność skła­niała go do zło­że­nia jał­mużny wobec niej, lecz nie­ja­sna myśl o bło­go­sła­wień­stwie, które i ją też obej­mie, odruch serca nie­mal reli­gijny.

Wska­zu­jąc mło­dzień­cowi drogę, Arnoux popro­sił go ser­decz­nie na dół. Fry­de­ryk zapew­nił, że jest po śnia­da­niu; w rze­czy­wi­sto­ści umie­rał z głodu, a nie miał już ani cen­tyma w sakiewce.

Potem pomy­ślał, że ma prawo zejść do sali jak każdy inny.

Przy okrą­głych sto­li­kach zaja­dali miesz­cza­nie; kel­ner uwi­jał się. Pań­stwo Arnoux byli w głębi sali, na prawo. Fry­de­ryk przy­siadł na dłu­giej plu­szo­wej ławeczce, wziąw­szy do ręki leżącą tam gazetę.

Z Mon­te­reau pań­stwo Arnoux mieli poje­chać dyli­żan­sem do Châlons. Podróż ich po Szwaj­ca­rii prze­cią­gnie się mie­siąc. Pani ganiła męża za sła­bość wzglę­dem dziecka. Szep­nął jej do ucha zapewne coś miłego, gdyż uśmiech­nęła się. Po czym wstał, by zasu­nąć za jej ple­cami fira­neczkę w oknie.

Niski, biały sufit odbi­jał jaskrawy blask. Fry­de­ryk, sie­dzący naprze­ciwko, dostrze­gał cień jej rzęs. Maczała wargi w szklance, łamała w pal­cach skórki chleba; meda­lion z lapis-lazuli, zawie­szony na zło­tym łań­cuszku u prze­gubu jej dłoni, podzwa­niał o talerz. A jed­nak ci, co tu byli, nie zda­wali się jej dostrze­gać.

Przez okrą­głe okienko cza­sami widać było prze­śli­zgu­jącą się burtę łodzi, która przy­bi­jała do statku, by przy­wieźć lub odwieźć podróż­nych. Sie­dzący przy sto­łach pochy­lali się ku okien­kom, wymie­nia­jąc nazwy nad­brzeż­nych miej­sco­wo­ści.

Arnoux był nie­za­do­wo­lony z kuchni: spoj­rzaw­szy na rachu­nek, zapro­te­sto­wał gło­śno i zażą­dał obni­że­nia sumy. Potem zapro­wa­dził mło­dzieńca na przód statku, by napić się grogu. Lecz Fry­de­ryk pośpie­szył wkrótce na pokład, gdzie pod płó­cien­nym dasz­kiem sie­działa już pani Arnoux.

Czy­tała jakąś cienką ksią­żeczkę w sza­rej opra­wie. Kąciki jej ust pod­no­siły się chwi­lami i błysk zado­wo­le­nia roz­ja­śniał czoło. Zazdro­ścił temu, który wymy­ślił owe rze­czy, co zda­wały się ją tak zaj­mo­wać. Im bar­dziej się jej przy­glą­dał, tym lepiej poj­mo­wał, jak wielka prze­paść roz­wiera się mię­dzy nimi. Myślał o tym, że za chwilę będzie musiał się z nią roz­stać nie­odwo­łal­nie, nie wydarł­szy jej ani jed­nego słowa, nie pozo­sta­wiw­szy nawet wspo­mnie­nia.

Na prawo roz­cią­gała się rów­nina, na lewo pastwi­sko bie­gło łagod­nie aż do stóp wzgó­rza, gdzie widać było win­nice, drzewa orze­chowe, wia­trak wśród zie­leni, a nad nim wąskie ścieżki, rysu­jące się zyg­za­kami na bia­łej ścia­nie skały się­ga­ją­cej kraju nieba. Cóż by to było za szczę­ście wspi­nać się tak razem, objąw­szy ramie­niem jej kibić; jej suk­nia zamia­ta­łaby pożół­kłe liście, a on szedłby wsłu­chany w jej głos, urze­czony bla­skiem oczu. Sta­tek mógł się zatrzy­mać, wystar­czy­łoby wysiąść, a jed­nak ta rzecz tak pro­sta była rów­nie trudna jak poru­szyć z miej­sca słońce!

Nieco dalej uka­zał się zamek o spi­cza­stym dachu i kwa­dra­to­wych wie­życz­kach. Przed fasadą roz­po­ście­rały się klomby kwia­tów, a pod wyso­kimi lipami, niby pod czar­nym skle­pie­niem, bie­gły w głąb aleje. Wyobra­ził ją sobie idącą wzdłuż gra­bo­wego szpa­leru. I wła­śnie w tej chwili na tara­sie, wśród skrzy­nek z drzew­kami poma­rań­czo­wymi, uka­zała się młoda kobieta w towa­rzy­stwie mło­dzieńca. Po czym wszystko zni­kło.

Dziew­czynka bawiła się obok Fry­de­ryka. Chciał ją poca­ło­wać. Scho­wała się za ple­cami pia­stunki. Matka zgro­miła ją, że jest nie­grzeczna dla pana, który ura­to­wał szal. Byłażby to z jej strony dys­kretna zachęta?

„Czyż wresz­cie prze­mówi do mnie?” – pytał sam sie­bie.

Czas naglił. Jak uzy­skać zapro­sze­nie do pań­stwa Arnoux? Zdo­był się jedy­nie na uwagę o bar­wach jesieni, doda­jąc przy tym:

– Otóż i zima się zbliża, sezon balów i przy­jęć!

Lecz Arnoux był zaprząt­nięty baga­żami. Uka­zało się wybrzeże Surville. Oba mosty zbli­żały się, minęli fabrykę sznu­rów, potem sze­reg niskich domostw – obok nich widać było kotły ze smołą i wióry. Po pia­sku bie­gały dzieci, krę­cąc się w kółko. Fry­de­ryk dostrzegł słu­żą­cego w kami­zelce z ręka­wami i zawo­łał:

– Pośpiesz się!

Przy­bi­jano do brzegu. Z tru­dem odszu­kał w tłu­mie pasa­że­rów pana Arnoux, który uści­snął mu dłoń, mówiąc:

– Do miłego, drogi panie.

Wysiadł­szy, Fry­de­ryk obej­rzał się. Ujrzał ją koło steru. Posłał jej spoj­rze­nie, w które usi­ło­wał wlać całą swą duszę; jak gdyby nic nie zaszło, stała na­dal nie­ru­chomo.

Nie zwa­ża­jąc na powi­ta­nia słu­żą­cego, spy­tał:

– Czemu nie zaje­cha­łeś powo­zem?

Poczci­wina tłu­ma­czył się.

– Cóż za nie­zdara! Daj mi pie­nią­dze!

I poszedł posi­lić się do obe­rży.

W kwa­drans potem zapra­gnął zaj­rzeć niby przy­pad­kiem na podwó­rze, gdzie stały dyli­żanse. Może zoba­czy ją jesz­cze?

Lecz powie­dział sobie: „Po co?” i odje­chał ame­ry­kanką.

Tylko jeden koń był wła­sno­ścią jego matki. Dru­giego poży­czyła od pana Cham­brion, poborcy, by zaprząc go razem ze swoim. Izy­dor wyje­chał z domu poprzed­niego dnia, aż do wie­czora odpo­czy­wał w Bray i prze­no­co­wał w Mon­te­reau, tak że wypo­częte konie raźno bie­gły kłu­sem.

Zżęte pola cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Wzdłuż drogi bie­gły dwa rzędy drzew. Mijali coraz to nowe stosy kamieni. Prze­jeż­dżali kolejno przez Vil­le­neuve-Saint-Geo­r­ges, Ablon, Châtillon, Cor­beil i inne miej­sco­wo­ści. Cała podróż sta­nęła mu w pamięci tak żywo, że dostrze­gał teraz nowe szcze­góły, bar­dziej intymne: spod ostat­niej fal­bany sukni wyglą­dała jej stopa w cien­kim pan­to­felku z brą­zo­wego jedwa­biu. Płó­cienny daszek two­rzył nad głową sze­roki bal­da­chim, a małe czer­wone frę­dzelki obra­mo­wa­nia drżały nie­ustan­nie na wie­trze.

Podobna była do kobiet z roman­tycz­nych ksią­żek. Nie chciałby nic dodać, nic ująć tej postaci. Świat roz­sze­rzył się nagle, a ona była świe­tli­stym punk­tem, w któ­rym zbie­gało się wszystko. I koły­sany ruchem pojazdu, z wpół­przy­mknię­tymi powie­kami i wzro­kiem utkwio­nym w obło­kach, dawał się uno­sić bez­mia­rowi rado­snego roz­ma­rze­nia.

W Bray, nie cze­ka­jąc, aż pod­sy­pią owsa, poszedł sam naprzód drogą. Arnoux nazwał ją „Marią”. Fry­de­ryk zawo­łał bar­dzo gło­śno: „Mario!”. Głos jego roz­wiał się w powie­trzu.

Na zacho­dzie pło­nęła sze­roka pur­pu­rowa wstęga. Wiel­kie sterty zboża, wzno­szące się pośród ścierni, rzu­cały olbrzy­mie cie­nie. W oddali roz­le­gło się szcze­ka­nie psa. Fry­de­ryk zadrżał tknięty jakimś nie­po­ko­jem.

Gdy nad­je­chał Izy­dor, siadł na koźle, by powo­zić. Chwila sła­bo­ści minęła. Powziął sta­now­czą decy­zję nawią­za­nia za wszelką cenę sto­sun­ków z pań­stwem Arnoux i zbli­że­nia się z nimi. Musiało być u nich wesoło, zresztą Arnoux podo­bał mu się, a przy tym, kto wie? Wów­czas fala krwi ude­rzyła mu do głowy i zahu­czało w skro­niach. Trza­snął biczem, potrzą­snął lej­cami i popę­dził konie tak ostro, że stary stan­gret powta­rzał raz po raz:

– Wol­niej, wol­niej. Jesz­cze się zatchną.

Fry­de­ryk uspo­ka­jał się stop­niowo i jął słu­chać opo­wia­dań słu­żą­cego.

Ocze­ki­wano pani­cza z nie­cier­pli­wo­ścią. Panna Ludwika pła­kała, bo chciała wyje­chać na spo­tka­nie.

– Cóż to za panna Ludwika?

– Córka pana Roque, wie pan?

– Ach, zapo­mnia­łem – odparł nie­dbale Fry­de­ryk.

Konie ledwo się wlo­kły. Kulały oby­dwa i dzie­wiąta już wybiła na wieży św. Waw­rzyńca, gdy zaje­chali na plac Broni, przed dom matki. Ów dom, obszerny, z ogro­dem wycho­dzą­cym na pola, zwięk­szał jesz­cze sza­cu­nek dla pani Moreau, osoby naj­bar­dziej powa­ża­nej w mia­steczku.

Wywo­dziła się ona ze sta­rej rodziny szla­chec­kiej, obec­nie już wyga­słej. Mąż jej, pocho­dzący z gminu – poślu­biła go na życze­nie rodzi­ców – zgi­nął w poje­dynku, gdy była w ciąży, zosta­wia­jąc mają­tek nad­szarp­nięty. Przyj­mo­wała trzy razy w tygo­dniu, a od czasu do czasu wyda­wała wystawny obiad, lecz z góry obli­czała liczbę świec i z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wała na dzier­żawne. Ten nie­do­sta­tek, ukry­wany jak coś hanieb­nego, odbie­rał jej radość. Wio­dła życie cno­tliwe, jej cnota pozba­wiona była jed­nak osten­ta­cyj­nej pru­de­rii i roz­go­ry­cze­nia. Każda naj­drob­niej­sza jał­mużna z jej ręki wyda­wała się poważ­nym wspar­ciem. Zasię­gano jej rady w spra­wie doboru służby, wycho­wa­nia mło­dych panien i w kunsz­cie sma­że­nia kon­fi­tur, a jego eks­ce­len­cja, objeż­dża­jąc para­fię, zatrzy­my­wał się u niej.

Pani Moreau żywiła wiel­kie ambi­cje dla swego syna. Powo­do­wana prze­zor­no­ścią, nie lubiła słu­chać, gdy kry­ty­ko­wano rząd. Począt­kowo Fry­de­ry­kowi będzie potrzebne popar­cie, póź­niej dzięki swym zdol­no­ściom zosta­nie radcą stanu, amba­sa­do­rem, mini­strem. Jego suk­cesy w liceum w Sens uspra­wie­dli­wiały mat­czyną dumę, otrzy­mał był bowiem nagrodę.

Gdy wszedł do salonu, wszy­scy powstali z wiel­kim hała­sem; uści­skano go. Wokół kominka utwo­rzyło się sze­ro­kie pół­kole foteli i krze­seł.

Pan Gam­blin spy­tał go zaraz, co sądzi o pani Lafarge. Pro­ces ten, naj­więk­sza sen­sa­cja ówcze­sna, stał się oczy­wi­ście przed­mio­tem oży­wio­nej dys­ku­sji; pani Moreau prze­rwała ją, budząc tym wszakże nie­za­do­wo­le­nie pana Gam­blin. Uwa­żał tę dys­ku­sję za poży­teczną dla mło­dzieńca jako przy­szłego praw­nika i ura­żony wyszedł z salonu.

Cóż, po nim wszyst­kiego można się było spo­dzie­wać, toż to jeden z przy­ja­ciół sta­rego Roque’a. Wzmianka o sta­rym Roque’u skie­ro­wała roz­mowę na pana Dam­breuse, który wła­śnie nabył dobra For­telle. Poborca odcią­gnął jed­nak Fry­de­ryka na bok, by dowie­dzieć się, co sądzi o ostat­niej pracy pana Guizot. Wszy­scy oka­zali żywe zain­te­re­so­wa­nie spra­wami mło­dzieńca, pani Benoît zaczęła wypy­ty­wać go zręcz­nie o wuja. Jak się miewa ten poczciwy krew­niak? Nie daje ani znaku życia. Czy nie ma dale­kiego kuzyna w Ame­ryce?

Kucharka oznaj­miła, że zupa dla pani­cza już podana. Goście przez deli­kat­ność poże­gnali się. Gdy tylko zna­leźli się sami w jadalni, matka spy­tała go po cichu:

– A więc?

Sta­ru­szek przy­jął go uprzej­mie, lecz nie zdra­dził swych zamia­rów.

Pani Moreau wes­tchnęła.

„Gdzież ona jest teraz?” – myślał Fry­de­ryk.

Dyli­żans toczył się, a ona, zapewne otu­lona sza­lem, opie­rała swą piękną, uśpioną głowę o wybite suk­nem opar­cie.

Mieli się już udać do swych pokoi, gdy posła­niec z „Cygne de la Croix” przy­niósł bile­cik.

– Cóż to takiego?

– To Deslau­riers chce się ze mną zoba­czyć – odparł.

– A, twój kolega – rzu­ciła pani Moreau z pogar­dli­wym śmiesz­kiem. – Też sobie wybrał porę, doprawdy!

Fry­de­ryk wahał się, lecz przy­jaźń zwy­cię­żyła. Wziął kape­lusz.

– Nie siedź tam cho­ciaż długo! – powie­działa matka.

Rozdział 2

2

Ojciec Karola Deslau­riers, były kapi­tan liniowy, zdy­mi­sjo­no­wany w roku 1818, wró­cił do Nogent, by się oże­nić, i za otrzy­mane w posagu pie­nią­dze nabył urząd komor­nika, led­wie wystar­cza­jący mu na utrzy­ma­nie. Zgorzk­niały na sku­tek długo dozna­wa­nych nie­spra­wie­dli­wo­ści, cier­piąc od zasta­rza­łych ran i wciąż tęsk­niąc za cesa­rzem, wyle­wał na swe oto­cze­nie dła­wiącą go złość. Nie­wiele dzieci dosta­wało takie wnyki jak jego syn. Mimo razów chło­pak nie ustę­po­wał. Gdy matka pró­bo­wała wsta­wić się za nim, kapi­tan trak­to­wał ją podob­nie jak syna. Wresz­cie wziął go do swej kan­ce­la­rii, przez cały dzień trzy­ma­jąc zgar­bio­nego za biur­kiem, każąc mu prze­pi­sy­wać akta, co w widoczny spo­sób wykrzy­wiło mu prawą łopatkę.

W roku 1833 na życze­nie pre­zy­denta try­bu­nału kapi­tan sprze­dał swój urząd. Żona jego zmarła na raka. Prze­niósł się do Dijon, po czym osie­dlił się w Troyes, gdzie zaj­mo­wał się wyszu­ki­wa­niem płat­nych zastęp­ców dla tych, co nie chcieli iść do woj­ska. Otrzy­maw­szy dla Karola pół sty­pen­dium, umie­ścił go w liceum w Sens. I tam poznał go Fry­de­ryk; jeden miał wów­czas lat dwa­na­ście, a drugi pięt­na­ście; zresztą dzie­liły ich tysiące róż­nic cha­rak­teru i pocho­dze­nia.

Fry­de­ryk miał w swej komo­dzie naj­roz­ma­it­sze rze­czy, wyszu­kane przed­mioty, na przy­kład nese­se­rek z przy­bo­rami toa­le­to­wymi. Lubił się długo wysy­piać, przy­glą­dać jaskół­kom, czy­tać sztuki teatralne i żało­wał zaci­sza domo­wego, uwa­ża­jąc, że życie w liceum jest przy­kre.

Synowi komor­nika wyda­wało się ono przy­jemne. Uczył się tak pil­nie, że z koń­cem dru­giego roku prze­szedł do trze­ciej klasy. A jed­nak ota­czała go jakaś głu­cha nie­przy­chyl­ność, czy to dla­tego że był biedny, czy też dla­tego że miał kłó­tliwe uspo­so­bie­nie. Lecz gdy pew­nego razu słu­żący nazwał go na dzie­dzińcu wobec wszyst­kich śred­nia­ków dziec­kiem nędza­rzy, sko­czył mu do gar­dła i byłby zadu­sił, gdyby trzech wycho­waw­ców nie pośpie­szyło na pomoc. Fry­de­ryk, unie­siony podzi­wem, uści­skał go. Od tego czasu złą­czyła ich naj­bliż­sza zaży­łość. Uczu­cie star­szego gła­skało miłość wła­sną malca, tam­temu zaś ofia­ro­wana przy­jaźń zdała się praw­dzi­wym szczę­ściem.

Na okres ferii ojciec pozo­sta­wiał Karola w liceum. Przy­pad­kowo otwarty prze­kład Pla­tona wzbu­dził w nim entu­zjazm. Wów­czas zapa­lił się do stu­diów meta­fi­zycz­nych i czy­nił szyb­kie postępy, gdyż zabrał się do pracy ze świe­żymi siłami i z dumą wyzwa­la­ją­cej się inte­li­gen­cji. Pochło­nął Jouf­froy, Cousina, Laromiguière’a Male­bran­che’a, Szko­tów – wszystko, co zawie­rała biblio­teka. Aby dostać się do ksią­żek, musiał wykra­dać klucz.

Fry­de­ryk spę­dzał czas w spo­sób mniej poważny. Ryso­wał gene­alo­gię Chry­stusa, wyrzeź­bioną na kolum­nie przy ulicy Trzech Króli, i por­tal kate­dry. Po dra­ma­tach śre­dnio­wiecz­nych zabrał się do czy­ta­nia pamięt­ni­ków: Fro­is­sarta, Comi­nes’a, Pio­tra de l’Esto­ile, Brantôme’a. Obrazy wywo­łane przez tę lek­turę były tak natar­czywe, że dozna­wał potrzeby odtwa­rza­nia ich. Miał ambi­cje stać się fran­cu­skim Wal­te­rem Scot­tem. Deslau­riers roz­my­ślał nad wiel­kim sys­te­mem filo­zo­ficz­nym, który miałby jak naj­da­lej idące zasto­so­wa­nie.

Gawę­dzili o tym wszyst­kim na dzie­dzińcu, w cza­sie przerw, naprze­ciw zegara, pod któ­rym wypi­sana była mak­syma moralna; szep­tali w kaplicy, tuż pod nosem św. Ludwika; marzyli w sypialni, któ­rej okna wycho­dziły na cmen­tarz. W dni prze­cha­dzek usta­wiali się w ostat­niej parze i wie­dli nie­koń­czące się roz­mowy.

Mówili o tym, co będą robić póź­niej – po ukoń­cze­niu liceum. Przede wszyst­kim odbędą wielką podróż za pie­nią­dze, które Fry­de­ryk podej­mie ze swego majątku po doj­ściu do peł­no­let­no­ści. Potem wrócą do Paryża, aby wspól­nie pra­co­wać, i już nie roz­staną się ni­gdy. Wytchnie­niem po pracy będą im romanse z księż­nicz­kami w budu­arach wybi­tych atła­sem lub pło­mienne orgie ze sław­nymi kur­ty­za­nami. Po wiel­kich pory­wach nadziei przy­cho­dziło zwąt­pie­nie. Po napa­dach gada­tli­wej weso­ło­ści zapa­dali w głę­bo­kie mil­cze­nie.

W let­nie wie­czory, po dłu­giej prze­chadzce kamie­ni­stymi ścież­kami wzdłuż win­nic lub gościń­cem w szcze­rym polu. gdy zboże koły­sało się w słońcu, a woń dzię­gielu prze­sy­cała powie­trze, ogar­niało ich zamro­cze­nie i kła­dli się na wznak, pół­przy­tomni, upo­jeni. Inni chłopcy, zdjąw­szy kurtki, gim­na­sty­ko­wali się lub pusz­czali latawce. Wycho­wawca wołał ich; wra­cali wzdłuż ogro­dów, przez które pły­nęły małe stru­myki, póź­niej bul­wa­rami w cie­niu sta­rych murów. Kroki ich roz­le­gały się gło­śno w pustych uli­cach; otwie­rała się żela­zna brama, wszy­scy wcho­dzili po scho­dach, a oni byli smutni jak po wiel­kiej roz­pu­ście.

Wycho­wawca utrzy­my­wał, że pobu­dzali się nawza­jem do egzal­ta­cji. A jed­nak jeżeli Fry­de­ryk uczył się pil­nie w wyż­szych kla­sach, czy­nił to za namową przy­ja­ciela. Pod­czas waka­cji w roku 1837 zabrał go ze sobą do domu.

Mło­dzie­niec nie spodo­bał się pani Moreau. Jadł nie­sły­cha­nie dużo, w nie­dzielę odmó­wił uda­nia się na nabo­żeń­stwo, wygła­szał repu­bli­kań­skie prze­mó­wie­nia; utwier­dziło ją to w prze­ko­na­niu, że na pewno pro­wa­dzał jej syna do podej­rza­nych lokali. Zaczęto bacz­nie obser­wo­wać ich przy­jaźń, lecz to ją tylko wzmo­gło, i gdy w roku następ­nym Deslau­riers opu­ścił liceum, uda­jąc się na stu­dia praw­ni­cze do Paryża, roz­sta­nie przy­szło im z tru­dem.

Fry­de­ryk liczył, że spo­tkają się tam wkrótce. Nie widzieli się już od dwóch lat. Gdy skoń­czyły się powi­talne uści­ski, poszli na mosty, żeby poga­wę­dzić swo­bod­niej.

Kapi­tan, który miał obec­nie bilard w Vil­le­nauxe, wpadł we wście­kłość, gdy syn zażą­dał zda­nia rachun­ków z opieki. W gnie­wie pozba­wił go cał­ko­wi­cie środ­ków do życia. Ponie­waż jed­nak Deslau­riers pra­gnął z cza­sem ubie­gać się o kate­drę pro­fe­sora, a nie miał pie­nię­dzy, przy­jął w Troyes posadę kon­cy­pienta w kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Odma­wia­jąc sobie wszyst­kiego, zdo­łał zaosz­czę­dzić cztery tysiące fran­ków i nawet jeśli mu nic nie przy­pad­nie ze spadku po matce, będzie mógł pra­co­wać swo­bod­nie przez trzy lata w ocze­ki­wa­niu na sta­no­wi­sko. Trzeba więc było, przy­naj­mniej na razie, zre­zy­gno­wać z daw­nego pro­jektu zamiesz­ka­nia razem w sto­licy.

Fry­de­ryk spu­ścił głowę. Pierw­sze z jego marzeń roz­pa­dało się w gruzy.

– Nie martw się – rzekł syn kapi­tana. – Życie jest dłu­gie, jeste­śmy mło­dzi, spo­tkamy się! Nie myśl już o tym!

Ujął jego dło­nie i potrzą­snął nimi, a chcąc go roze­rwać, jął wypy­ty­wać o podróż.

Fry­de­ryk miał nie­wiele do opo­wia­da­nia, lecz na wspo­mnie­nie pani Arnoux smu­tek jego roz­wiał się. Nie mówił o niej, powstrzy­my­wany przez jakąś wsty­dli­wość. Za to sze­roko roz­wo­dził się o panu Arnoux, przy­ta­cza­jąc jego słowa, opi­su­jąc maniery, napo­my­ka­jąc o sto­sun­kach, a Deslau­riers zachę­cał go bar­dzo do pod­trzy­my­wa­nia z nim zna­jo­mo­ści.

W ostat­nich cza­sach Fry­de­ryk nic nie napi­sał, jego opi­nie lite­rac­kie ule­gły zmia­nie: nade wszystko cenił teraz żywio­łową namięt­ność! Wer­ter, René, Franck, Lara, Lelia i inni mniej nie­zwy­kli boha­te­ro­wie zachwy­cali go nie­mal w rów­nej mie­rze. Nie­kiedy wyda­wało mu się, że tylko muzyka zdolna byłaby wyra­zić jego wewnętrzny nie­po­kój; wów­czas marzyły mu się sym­fo­nie lub – poru­szony zewnętrz­nym kształ­tem rze­czy – pra­gnął malo­wać. Napi­sał jed­nak parę wier­szy; Deslau­riers uznał je za bar­dzo piękne, lecz nie pytał o dal­sze.

On sam prze­stał już zaj­mo­wać się meta­fi­zyką. Pochła­niała go eko­no­mia spo­łeczna i rewo­lu­cja fran­cu­ska. Był to teraz wysoki, chudy drą­gal lat dwu­dzie­stu dwu, o sze­ro­kich ustach i zde­cy­do­wa­nym wyra­zie twa­rzy. Tego wie­czoru miał na sobie liche alpa­gowe paletko; trze­wiki jego były białe od kurzu, gdyż przy­szedł pie­chotą z Vil­le­nauxe spe­cjal­nie po to, by zoba­czyć się z Fry­de­ry­kiem.

Pod­szedł do nich Izy­dor. Pani prosi, żeby panicz już wra­cał, i oba­wia­jąc się, że może zmar­z­nąć, przy­syła mu płaszcz.

– Zostańże – powie­dział Deslau­riers.

Jęli znów prze­cha­dzać się po obu mostach opie­ra­ją­cych się o wąską wysepkę, utwo­rzoną mię­dzy kana­łem i rzeką.

Kiedy szli w kie­runku Nogent, widzieli przed sobą rząd domów zstę­pu­ją­cych nieco ku dołowi; na prawo, za drew­nia­nymi mły­nami o zamknię­tych sta­wi­dłach, wid­niał kościół, na lewo żywo­płot odgra­dzał od rzeki ogrody, które ledwo można było dostrzec. Od strony Paryża biegł pro­stą linią gości­niec, a w dali łąki ginęły w opa­rach nocy. Była cicha i jasna. Zapach wil­got­nych liści docie­rał aż do nich. O sto kro­ków dalej woda spa­dała w ślu­zie z głu­chym łagod­nym plu­skiem, zwy­kłym wodom szu­mią­cym w ciem­no­ściach.

Deslau­riers przy­sta­nął i rzekł:

– Śmieszni są ci poczciwcy, co tu śpią spo­koj­nie! Lecz cier­pli­wo­ści, gotuje się nowy rok osiem­dzie­siąty dzie­wiąty. Dość już tych kon­sty­tu­cji, kart, matactw i oszu­kaństw. Ach, gdy­bym miał wła­sny dzien­nik lub try­bunę, potrzą­snął­bym tym wszyst­kim! Lecz by cokol­wiek przed­się­wziąć, trzeba mieć pie­nią­dze. Jakież to prze­kleń­stwo być synem karcz­ma­rza i tra­cić mło­dość na zdo­by­wa­nie chleba!

Opu­ścił głowę, zagryzł wargi, drżał pod swym lek­kim okry­ciem.

Fry­de­ryk zarzu­cił mu na ramiona połę swego płasz­cza. Otu­lili się nim obaj i spa­ce­ro­wali dalej, objąw­szy się wpół.

– Jakże ja tam będę żył bez cie­bie? – mówił Fry­de­ryk. (Gorycz przy­ja­ciela znów napeł­niła go smut­kiem). – Gdy­bym miał kobietę, która by mnie kochała, mógł­bym cze­goś doko­nać… Czemu się śmie­jesz? Miłość jest pokar­mem i jakby żywio­łem geniu­sza. Wznio­słe dzieła rodzą się z nie­zwy­kłych wzru­szeń. Lecz rezy­gnuję z szu­ka­nia tej, któ­rej mi potrzeba. Zresztą, jeśli­bym ją kie­dy­kol­wiek odna­lazł, ode­pchnę­łaby mnie. Jestem z rasy wydzie­dzi­czo­nych i umrę ze skar­bem, sam tego nie wiem, fał­szy­wych kamieni czy dia­men­tów.

Jakiś cień wydłu­żył się na bruku i jed­no­cze­śnie usły­szeli:

– Sługa wasz­mo­ściów!

Wypo­wie­dział te słowa niski czło­wie­czek w sze­ro­kim brą­zo­wym sur­du­cie; spod daszka czapki wysta­wał mu ostry nos.

– Pan Roque? – zapy­tał Fry­de­ryk.

– We wła­snej oso­bie.

Tłu­ma­czył swoją obec­ność tutaj tym, że cho­dził oglą­dać potrza­ski zasta­wione w ogro­dzie na brzegu rzeki.

– Otóż i powró­cił pan do nas. Dosko­nale! Dowie­dzia­łem się o tym od córeczki. Zdro­wie, spo­dzie­wam się, na­dal dopi­suje? Nie odjeż­dża pan zaraz?

Po chwili jed­nak odszedł, znie­chę­cony zapewne chłod­nym przy­ję­ciem Fry­de­ryka.

Pani Moreau nie utrzy­my­wała z nim sto­sun­ków. Stary Roque żył w wol­nym związku ze swoją gospo­dy­nią i nie cie­szył się uzna­niem, choć był admi­ni­stra­to­rem pana Dam­breuse i jego agen­tem wybor­czym.

– Tego ban­kiera z ulicy Anjou? – zapy­tał Deslau­riers. – Czy wiesz, coś powi­nien zro­bić, mój drogi?

Izy­dor prze­rwał roz­mowę po raz drugi. Pole­cono mu kate­go­rycz­nie spro­wa­dzić Fry­de­ryka. Pani jest zanie­po­ko­jona jego długą nie­obec­no­ścią.

– Dobrze, dobrze, już idzie! – rzekł Deslau­riers. – Nie będzie noco­wał poza domem.

A gdy słu­żący odszedł, cią­gnął dalej:

– Powi­nie­neś przez tego sta­rego poznać pań­stwa Dam­breuse. Nie ma nic poży­tecz­niej­szego jak bywa­nie w boga­tym domu! Masz frak i białe ręka­wiczki, wyko­rzy­staj to! Musisz bywać w tym świe­cie. Wpro­wa­dzisz mnie tam póź­niej. To milio­ner, pomyśl tylko! Posta­raj mu się przy­po­do­bać, a także jego żonie. Zostań jej kochan­kiem!

Fry­de­ryk obru­szył się.

– Ależ chyba daję ci tu rady wypró­bo­wane! Przy­po­mnij sobie Rasti­gnaca z Kome­dii ludz­kiej. Uda ci się! Pewien jestem tego!

Fry­de­ryk miał takie zaufa­nie do przy­ja­ciela, że dał się prze­ko­nać, i czy to zapo­mi­na­jąc o pani Arnoux, czy też sto­su­jąc do niej prze­po­wied­nię odno­szącą się do tam­tej kobiety, nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu.

– Ostat­nia rada: zdaj egza­miny! Tytuł zawsze się przyda. I ciśnij wresz­cie w kąt wszyst­kich tych poetów kato­lic­kich i sata­nicz­nych, rów­nie bie­głych w filo­zo­fii jak ludzie dwu­na­stego wieku. Twoja roz­pacz jest głu­pia. Nie­jedna bar­dzo wybitna oso­bi­stość sta­wiała pierw­sze kroki w jesz­cze trud­niej­szych oko­licz­no­ściach, choćby taki Mira­beau. Zresztą roz­łąka nasza nie będzie długa. Wydrę pie­nią­dze z gar­dła mojemu chy­tremu ojcasz­kowi. No, czas na mnie. Żegnaj! Czy nie masz pię­ciu fran­ków, żebym mógł zapła­cić za obiad?

Fry­de­ryk dał dzie­sięć fran­ków – wszystko, co mu pozo­stało z sumy wzię­tej rano od Izy­dora.

O jakieś dwa­dzie­ścia sążni od mostu, na lewym brzegu, w okienku na pod­da­szu niskiego domu lśniło świa­tełko.

Deslau­riers dostrzegł je. Zdej­mu­jąc kape­lusz, rzekł z emfazą:

– Wenus, kró­lowo nie­bios, oto twój sługa! Lecz Bieda jest matką Cnoty. Rany boskie! Pamię­tasz, jak nam się kie­dyś dostało przy takiej oka­zji?!

Ta alu­zja do wspól­nej przy­gody wpra­wiła ich w dobry humor. Śmieli się bar­dzo gło­śno, idąc uli­cami.

Ure­gu­lo­waw­szy rachu­nek w obe­rży, Deslau­riers odpro­wa­dził Fry­de­ryka aż do skrzy­żo­wa­nia ulic przy szpi­talu.

Uści­snąw­szy się ser­decz­nie, przy­ja­ciele roz­stali się.

Rozdział 3

3

W dwa mie­siące póź­niej Fry­de­ryk zje­chał pew­nego ranka na ulicę Coq-Héron i natych­miast pomy­ślał o zło­że­niu owej waż­nej wizyty.

Przy­pa­dek przy­szedł mu z pomocą. Stary Roque przy­niósł mu rulon papie­rów, pro­sząc, by wrę­czył je oso­bi­ście panu Dam­breuse; do prze­syłki dołą­czył bile­cik w otwar­tej koper­cie, w któ­rym pole­cał swego mło­dego sąsiada.

Pani Moreau wyda­wała się zasko­czona tą prośbą. Fry­de­ryk zataił radość, jaką mu ona spra­wiła.

Pan Dam­breuse nazy­wał się w rze­czy­wi­sto­ści hra­bia d’Ambreuse. Lecz od roku 1825 począł odsu­wać się stop­niowo od ary­sto­kra­cji i od swego stron­nic­twa. Wszedł do prze­my­słu i świa­dom wszyst­kiego, co się mówiło w jakim­kol­wiek urzę­dzie, zain­te­re­so­wany we wszyst­kich przed­się­wzię­ciach, węsząc dobre oka­zje – prze­bie­gły jak Grek, a pra­co­wity jak Ower­nij­czyk – zebrał, jak powia­dano, pokaźny mają­tek. Był przy tym ofi­ce­rem legii hono­ro­wej, człon­kiem rady głów­nej depar­ta­mentu Aube i zapo­wia­dało się, że zosta­nie parem Fran­cji. Uczynny z natury, zamę­czał mini­stra nie­ustan­nymi proś­bami o zapo­mogi, odzna­cze­nia, tra­fiki tyto­niowe dla innych, a w swych dąsach na rząd skła­niał się ku lewemu cen­trum. Żona jego, piękna pani Dam­breuse, o któ­rej mówiły żur­nale mód, prze­wod­ni­czyła zebra­niom dobro­czyn­nym. Schle­bia­jąc księż­nym, uśmie­rzała urazy dziel­nicy ary­sto­kra­tycz­nej i dawała do zro­zu­mie­nia, że pan Dam­breuse może jesz­cze oka­zać kie­dyś skru­chę i stać się poży­teczny.

Wybie­ra­jąc się do nich, mło­dzie­niec był bar­dzo prze­jęty.

„Powi­nie­nem był wło­żyć frak. Na pewno zapro­szą mnie w przy­szłym tygo­dniu na bal. Co też mi powie­dzą?”.

Odzy­skał pew­ność sie­bie, pomy­ślaw­szy, że pan Dam­breuse to zwy­kły miesz­cza­nin, i żwawo zesko­czył z kabrio­letu na chod­nik ulicy Anjou.

Pchnąw­szy jedną z dwóch bram wej­ścio­wych, minął dzie­dzi­niec, wszedł po stop­niach do przed­sionka o posadzce z kolo­ro­wego mar­muru.

Podwójne schody, okryte czer­wo­nym chod­ni­kiem przy­mo­co­wa­nym mosięż­nymi prę­tami, bie­gły pro­sto, opie­ra­jąc się o wyso­kie ściany z lśnią­cego stiuku. U stóp scho­dów stało bana­nowe drzewko, a jego sze­ro­kie liście opa­dały na aksa­mitną poręcz. Wiszące na łań­cusz­kach por­ce­la­nowe klo­sze wień­czyły dwa kan­de­la­bry z brązu. Otwory kalo­ry­fe­rów zio­nęły cięż­kim powie­trzem i sły­chać było tylko tyka­nie ogrom­nego zegara, umiesz­czo­nego pod pano­plią w dru­gim końcu przed­sionka.

Roz­legł się dzwo­nek: zja­wił się lokaj i wpro­wa­dził Fry­de­ryka do małego pokoju, gdzie stały dwie kasy ognio­trwałe o prze­gród­kach zapeł­nio­nych tek­tu­ro­wymi tecz­kami. Na środku pokoju przy biurku o zasu­wa­nej pół­okrą­głej pokry­wie pisał coś pan Dam­breuse.

Rzu­cił okiem na list sta­rego Roque’a, otwo­rzył scy­zo­ry­kiem płótno, w które zawi­nięte były papiery, i przej­rzał je.

Z daleka dzięki szczu­płej syl­wetce mógł się wyda­wać jesz­cze młody, lecz jego rzad­kie siwe włosy, wychu­dzone ciało, a przede wszyst­kim nie­zwy­kła bla­dość twa­rzy zdra­dzały orga­nizm już wynisz­czony. W zie­lon­ka­wych oczach, chłod­niej­szych od oczu ze szkła, cza­iła się nie­spo­żyta ener­gia. Miał wysta­jące kości policz­kowe i ręce o zgru­bia­łych sta­wach.

Powstaw­szy wresz­cie, zadał mło­dzień­cowi kilka pytań: pytał go o wspól­nych zna­jo­mych, o Nogent, o stu­dia; następ­nie poże­gnał go ukło­nem. Fry­de­ryk wyszedł innym kory­ta­rzem i zna­lazł się w głębi dzie­dzińca obok wozowni.

Przed gan­kiem stał mały nie­bie­ski powo­zik zaprzę­żony w karego konia. Otwo­rzyły się drzwiczki, jakaś dama wsia­dła do pojazdu, który poto­czył się głu­cho po pia­sku.

Fry­de­ryk zrów­nał się z karetą, w chwili gdy miała prze­je­chać przez bramę. Ponie­waż była nie dość sze­roka, musiał chwilę zacze­kać. Młoda kobieta, wychy­liw­szy się przez okienko, powie­działa coś cicho dozorcy; widział tylko jej plecy okryte fio­le­tową man­tylką. Zaj­rzał do środka powozu wybi­tego nie­bie­skim ryp­sem, zdob­nym w pasman­te­rie i jedwabne frędzle. Toa­leta damy wypeł­niała to wyście­łane pude­łeczko, z któ­rego wymy­kała się woń irysu i jakieś nie­okre­ślone tchnie­nie kobie­cej ele­gan­cji. Stan­gret puścił wodze, koń gwał­tow­nie otarł się o słu­pek przy bra­mie i wszystko zni­kło.

Fry­de­ryk wra­cał pie­szo przez bul­wary. Żało­wał, że nie mógł przyj­rzeć się pani Dam­breuse.

Nie­opo­dal ulicy Mont­mar­tre zatrzy­mał go zator pojaz­dów, odwró­cił głowę i po dru­giej stro­nie, naprze­ciw, ujrzał napis na mar­mu­ro­wej tablicy: „Jakub Arnoux”.

Jakże się to stało, że nie pomy­ślał o niej wcze­śniej? Winę pono­sił Deslau­riers. Fry­de­ryk skie­ro­wał się w stronę sklepu, nie wszedł tam jed­nak. Cze­kał, aż Ona się zjawi.

Przez wyso­kie, lustrzane szyby widać było uło­żone zręcz­nie sta­tu­etki, rysunki, szty­chy, kata­logi i numery „Sztuki Sto­so­wa­nej”. Cena pre­nu­me­raty powtó­rzona była na drzwiach ozdo­bio­nych pośrodku ini­cja­łami wydawcy. Na ścia­nach wisiały duże obrazy lśniące wer­nik­sem, w głębi stały dwie rzeź­bione skrzy­nie, a na nich pełno por­ce­lany, brą­zów, nęcą­cych oso­bli­wo­ści. Roz­dzie­lały je niskie schodki prze­sło­nięte plu­szową kotarą. Żyran­dol ze sta­rej saskiej por­ce­lany, zie­lony dywan na pod­ło­dze, inkru­sto­wany stół nada­wały temu wnę­trzu cha­rak­ter raczej salonu niż sklepu.

Fry­de­ryk uda­wał, że ogląda rysunki. Wresz­cie po dłu­gich waha­niach wszedł.

Subiekt uchy­lił por­tiery i odpo­wie­dział, że pan nie przyj­dzie do sklepu przed piątą, lecz jeśli trzeba coś powtó­rzyć…

– Nie, wstą­pię póź­niej – odparł cicho Fry­de­ryk.

W ciągu następ­nych dni zaprząt­nięty był szu­ka­niem miesz­ka­nia: zde­cy­do­wał się na pokój ume­blo­wany, na dru­gim pię­trze, przy ulicy św. Hia­cynta.

Z nowiutką teczką pod pachą udał się na wykład inau­gu­ra­cyjny. Trzy­stu mło­dzień­ców z odkry­tymi gło­wami wypeł­niało amfi­te­atr, gdzie sta­rzec w czer­wo­nej todze pra­wił coś mono­ton­nym gło­sem; pióra skrzy­piały po papie­rze. W tej prze­sy­co­nej kurzem sali odna­lazł Fry­de­ryk zapach szkoły, podobną w kształ­cie kate­drę, tę samą nudę! Uczęsz­czał na wykłady przez dwa tygo­dnie, lecz nie doszli jesz­cze do arty­kułu trze­ciego, gdy już porzu­cił Kodeks Cywilny. Porzu­cił rów­nież Justy­niana przy Summa divi­sio per­so­na­rum.

Przy­jem­no­ści, jakie sobie obie­cy­wał, nie zja­wiały się. Gdy prze­czy­tał wszyst­kie książki z czy­telni, obej­rzał zbiory Luwru i kilka razy z rzędu był w teatrze, pogrą­żył się w cał­ko­wi­tej bez­czyn­no­ści.

Tysiące nowych rze­czy wzma­gało jego złe samo­po­czu­cie. Musiał sam liczyć bie­li­znę, nara­żony był na obco­wa­nie z dozorcą, pro­sta­kiem o wyglą­dzie posłu­ga­cza szpi­tal­nego, który cuch­nąc alko­ho­lem i gde­ra­jąc, przy­cho­dził co rano posłać łóżko. Nie podo­bał mu się wyna­jęty pokój, ozdo­biony ala­ba­stro­wym zega­rem. Ściany były cien­kie. Sły­szał, jak stu­denci robili poncz, śpie­wali, śmieli się.

Znu­żony samot­no­ścią, odszu­kał jed­nego ze swych daw­nych kole­gów, Bab­ty­stę Mar­ti­non, i zastał go kują­cego pro­ce­durę przy żela­znym pie­cyku w skrom­nym pen­sjo­na­cie na ulicy św. Jakuba.

Naprze­ciw niego sie­działa jakaś kobieta w per­ka­lo­wej sukni, ceru­jąc skar­petki.

Mar­ti­non był, jak się to mówi, ładny chło­pak; rosły, tęgi, o regu­lar­nych rysach i nie­bie­skich, nieco wypu­kłych oczach. Ojciec jego, bogaty wie­śniak, chciał go wykształ­cić na praw­nika, on zaś, by dodać sobie powagi, od razu zapu­ścił ogromną brodę.

Ponie­waż tro­ski Fry­de­ryka nie miały istot­nej przy­czyny i nie wyda­rzyło mu się żadne nie­szczę­ście, Mar­ti­non nie rozu­miał jego narze­kań na los. On sam co rano uda­wał się na wykłady, potem szedł na prze­chadzkę do Ogrodu Luk­sem­bur­skiego, wie­czo­rem wypi­jał pół czar­nej i mając tysiąc pięć­set fran­ków rocz­nie i miłość tej robot­nicy, uwa­żał się za zupeł­nie szczę­śli­wego.

„Cóż to za szczę­ście!” – wykrzyk­nął w duchu Fry­de­ryk.

W szkole zawarł inną zna­jo­mość, z panem de Cisy, dziec­kiem wiel­kiego rodu. Mło­dzie­niec ten dzięki deli­kat­nemu obej­ściu podobny był do panienki.

Cisy inte­re­so­wał się rysun­kiem, lubił gotyk. Kil­ka­krot­nie podzi­wiali razem Sainte-Cha­pelle i Notre-Dame. Lecz pod dys­tynk­cją mło­dego patry­cju­sza kryło się wiel­kie ubó­stwo umy­słu. Dzi­wił się wszyst­kiemu, śmiał się gło­śno z naj­błah­szych dow­ci­pów i wyka­zy­wał naiw­ność tak wielką, że Fry­de­ryk sądził począt­kowo, iż udaje, a wresz­cie doj­rzał w nim zwy­kłego głup­tasa.

Nie było więc nikogo, komu mógłby się zwie­rzać. Wciąż ocze­ki­wał zapro­sze­nia pań­stwa Dam­breuse.

Na Nowy Rok posłał im bilety wizy­towe, lecz nic od nich nie otrzy­mał.

Ponow­nie odwie­dził „Sztukę Sto­so­waną”.

Gdy wybrał się tam po raz trzeci, zoba­czył wresz­cie Arnoux, który spie­rał się z pię­cioma czy sze­ścioma oso­bami i zale­d­wie odpo­wie­dział na jego ukłon. Fry­de­ryk poczuł się ura­żony, nie prze­stał jed­nak szu­kać spo­sobu, żeby dotrzeć do Niej.

Począt­kowo zamie­rzał zacho­dzić czę­sto do sklepu, wypy­tu­jąc o ceny obra­zów. Póź­niej przy­szło mu do głowy, aby wrzu­cić do skrzynki tygo­dnika jakieś „rewe­la­cyjne” arty­kuły, co spo­wo­do­wa­łoby nawią­za­nie sto­sun­ków. A może lepiej zmie­rzać wprost do celu i wyja­wić swoją miłość? Wów­czas uło­żył list na dwa­na­ście stron, pełen lirycz­nych pory­wów i wykrzyk­ni­ków, lecz podarł go i nic nie przed­się­wziął, na nic się nie odwa­żył; obez­wład­niała go obawa przed nie­po­wo­dze­niem.

Nad skle­pem Arnoux, na pierw­szym pię­trze, znaj­do­wały się trzy okna, co wie­czór oświe­tlone. Prze­su­wały się tam jakieś cie­nie; jeden z nich – był to jej cień. Fry­de­ryk przy­cho­dził tu z bar­dzo daleka, by przy­glą­dać się tym oknom i wpa­try­wać w ten cień.

Spo­tkana pew­nego dnia w Tuile­riach Murzynka, pro­wa­dząca za rękę małą dziew­czynkę, przy­po­mniała mu Murzynkę pani Arnoux. Zapewne i ona tu bywała. Ile­kroć prze­cho­dził przez Tuile­rie, serce biło mu w nadziei na spo­tka­nie. W pogodne dni prze­dłu­żał swą prze­chadzkę aż do końca Pól Eli­zej­skich.

Koły­sząc się ledwo dostrze­gal­nie w rów­nym ryt­mie koń­skich kopyt, mijały go roz­parte nie­dbale w powo­zach kobiety; ich woale powie­wały na wie­trze; skrzy­piały lakie­ro­wane skóry obić. Pojazdy sta­wały się coraz licz­niej­sze i zwal­nia­jąc przy Ron­dzie, zaj­mo­wały całą jezd­nię. Grzywa była teraz przy grzy­wie, latar­nia przy latarni. Sta­lowe strze­miona, srebrne łań­cuszki, mosiężne klamry poły­ski­wały tu i ówdzie pośród bia­łych ręka­wi­czek, krót­kich spodni i futer opa­da­ją­cych na ozdo­bione her­bem drzwiczki. Fry­de­ryk czuł się jakby zagu­biony w jakimś odle­głym świe­cie. Błą­dził wzro­kiem po twa­rzach kobiet, a nie­uchwytne podo­bień­stwa przy­wo­dziły jego pamięci panią Arnoux. Wyobra­żał ją sobie pośród innych, w jed­nym z tych powo­zi­ków podob­nym do powo­ziku pani Dam­breuse.

Słońce zacho­dziło i chłodny wiatr wzbi­jał tumany kurzu. Stan­greci wsu­wali brody w koł­nie­rze, koła obra­cały się coraz szyb­ciej, żwir skrzy­piał. Pojazdy sunęły długą aleją, powra­ca­jąc wycią­gnię­tym kłu­sem; ocie­rały się o sie­bie, wymi­jały, odda­lały jedne od dru­gich, a na placu Zgody roz­pra­szały w roz­ma­itych kie­run­kach. Nad Tuile­riami niebo nabie­rało barwy łup­ko­wego dachu. Drzewa w ogro­dzie two­rzyły dwie jed­no­lite bryły, lilio­wie­jące u szczytu. Zapa­lały się latar­nie gazowe, a Sekwana, zie­lona jak okiem się­gnąć, roz­dzie­rała się o filary mostu, sre­brząc się niby mora.

Fry­de­ryk cho­dził do restau­ra­cji przy ulicy La Harpe na obiady po czter­dzie­ści trzy sous.

Z pogardą spo­glą­dał na stary maho­niowy kon­tuar, popla­mione ser­wetki, brudne widelce i kape­lu­sze wiszące na ścia­nie. Jego współ­bie­siad­nicy rów­nież byli stu­den­tami. Roz­ma­wiali o swych pro­fe­so­rach i kochan­kach. Dużo go obcho­dzili pro­fe­so­ro­wie! A kocha­nek nie miał. By unik­nąć weso­łego towa­rzy­stwa kole­gów, przy­cho­dził tu jak naj­póź­niej. Stoły pokryte były reszt­kami jedze­nia. Obaj zmę­czeni kel­ne­rzy drze­mali po kątach, opu­sto­szałą salę napeł­niały wyziewy kuchni, lamp gazo­wych i tyto­niu.

Potem wra­cał wolno uli­cami. W kału­żach drżały dłu­gie, żół­tawe refleksy koły­szą­cych się latarń. Wzdłuż chod­ni­ków prze­my­kały cie­nie z para­so­lami. Bruk pokry­wało błoto, mgła opa­dała i zda­wało mu się, że wil­gotny mrok, który go ota­czał, wsą­cza się w głąb jego serca.

Zdjęły go wyrzuty sumie­nia. Jął znów cho­dzić na wykłady. Ale ponie­waż nie znał wcale prze­ro­bio­nego mate­riału, poty­kał się o naj­prost­sze rze­czy.

Zabrał się do pisa­nia powie­ści pod tytu­łem Syl­wio, syn rybaka. Rzecz działa się w Wene­cji. Boha­te­rem był on sam, boha­terką pani Arnoux. Nazy­wała się Anto­nia. Aby ją zdo­być, zamor­do­wał kilku szlach­ci­ców, spa­lił część mia­sta i śpie­wał pod jej bal­ko­nem, gdzie drżały na wie­trze czer­wone ada­masz­kowe firanki z bul­waru Mont­mar­tre. Znie­chę­ciły go zbyt liczne remi­ni­scen­cje, które spo­strzegł, zanie­chał dal­szej pracy i pogrą­żył się w jesz­cze więk­szej bez­czyn­no­ści.

Zaczął bła­gać Deslau­riersa, aby przy­je­chał do Paryża i zamiesz­kał z nim. Dadzą sobie jakoś radę z jego dwoma tysią­cami fran­ków na mie­siąc. Wszystko lep­sze niż to nie­zno­śne życie! Deslau­riers nie mógł jesz­cze opu­ścić Troyes, zale­cił mu roz­rywki oraz bywa­nie u Sénécala.

Sénécal dawał kore­pe­ty­cje z mate­ma­tyki; była to tęga głowa, repu­bli­ka­nin – przy­szły Saint-Just, jak mówił Deslau­riers. Fry­de­ryk trzy razy wdra­py­wał się do niego na piąte pię­tro, a nie docze­kaw­szy się jego odwie­dzin, prze­stał tam cho­dzić.

Zapra­gnął się bawić. Wybrał się parę razy na bal do Opery, lecz już od progu czuł się zmro­żony hała­śliwą weso­ło­ścią. Zresztą powstrzy­my­wała go obawa, że nie wystar­czy mu pie­nię­dzy, gdyż wyobra­żał sobie, że kola­cja z „maseczką” pocią­gnę­łaby za sobą duże wydatki i byłaby nie lada przy­godą.

Zda­wało mu się jed­nak, że powi­nien być kochany. Budził się cza­sem z ser­cem peł­nym nadziei, ubie­rał się sta­ran­nie jak na jakieś spo­tka­nie i nie­skoń­cze­nie długo błą­kał się po Paryżu. Na widok każ­dej kobiety idą­cej przed nim lub naprze­ciw niego mówił sobie: „Oto ona”. Za każ­dym razem dozna­wał nowego roz­cza­ro­wa­nia. Myśl o pani Arnoux pod­sy­cała jego żądze. Może spo­tka ją na swej dro­dze? I wymy­ślał nie­zwy­kłe przy­gody, mogące go do niej zbli­żyć, lub okropne nie­bez­pie­czeń­stwa, z któ­rych ją wybawi.

Dni mijały mu pośród tej samej nudy i naby­tych przy­zwy­cza­jeń. Prze­glą­dał bro­szury pod arka­dami Ode­onu, czy­ty­wał „Revue des Deux Mon­des” w kawiarni i zacho­dził do jakiejś sali w Collège de France, by słu­chać przez godzinę wykładu języka chiń­skiego lub eko­no­mii poli­tycz­nej.

Co tydzień pisał długi list do Deslau­riersa, od czasu do czasu zja­dał obiad z Mar­ti­no­nem, a nie­kiedy odwie­dzał pana de Cisy.

Wyna­jął pia­nino i ukła­dał nie­miec­kie walce.

Pew­nego wie­czoru w teatrze Palais-Royal zoba­czył w loży pro­sce­nium pana Arnoux w towa­rzy­stwie jakiejś kobiety. Czyżby to była ona? Zasłona z zie­lo­nej tafty, zacią­gnięta brze­giem loży, nie pozwa­lała doj­rzeć jej twa­rzy. Wresz­cie kur­tyna pod­nio­sła się, zasłona opa­dła. Ujrzał wysoką osobę, lat około trzy­dzie­stu, zwię­dłą, o gru­bych war­gach odsła­nia­ją­cych w uśmie­chu wspa­niałe zęby. Gawę­dziła z Arnoux poufale, ude­rza­jąc go wachla­rzem po ręku. Potem usia­dło mię­dzy nimi jakieś jasno­włose dziew­czę o zaczer­wie­nio­nych jakby od pła­czu powie­kach. Wów­czas Arnoux, pochy­lony ku niej, jął coś szep­tać, a ona słu­chała, nic mu nie odpo­wia­da­jąc. Fry­de­ryk gubił się w domy­słach, kim były te kobiety w skrom­nych, ciem­nych suk­niach z wykła­da­nymi koł­nie­rzy­kami.

Po skoń­czo­nym przed­sta­wie­niu wybiegł na kory­tarz. Było bar­dzo tłoczno. Arnoux scho­dził przed nim ze scho­dów, sto­pień po stop­niu, trzy­ma­jąc obie kobiety pod rękę.

Nagle padło nań świa­tło lampy gazo­wej. Miał na kape­lu­szu żałobną opa­skę. Może umarła?

Ta myśl tak drę­czyła Fry­de­ryka, że naza­jutrz pobiegł do „Sztuki Sto­so­wa­nej” i pła­cąc szybko za jedną z gra­wiur leżą­cych przed zega­rem, spy­tał subiekta, jak miewa się pan Arnoux.

Chło­pak odparł:

– Dosko­nale.

Fry­de­ryk, pobladł­szy, dodał:

– A pani?

– Pani rów­nież.

Zapo­mniał zabrać gra­wiurę.

Skoń­czyła się zima. Na wio­snę było mu mniej smutno; zaczął się przy­go­to­wy­wać do egza­minu, zdał go jako tako i poje­chał do Nogent.

Nie wybrał się do Troyes w odwie­dziny do przy­ja­ciela, aby unik­nąć uwag matki. Po powro­cie do Paryża wypro­wa­dził się z daw­nego miesz­ka­nia i wyna­jął na Wybrzeżu Napo­le­ona dwa pokoje, które sam ume­blo­wał.

Stra­cił już nadzieję otrzy­ma­nia zapro­sze­nia od pań­stwa Dam­breuse, a jego pło­mienna miłość do pani Arnoux zaczęła przy­ga­sać.

Rozdział 4

4

Gdy pew­nego ranka w grud­niu szedł na wykład postę­po­wa­nia sądo­wego, zauwa­żył, że na ulicy św. Jakuba panuje oży­wie­nie więk­sze niż zazwy­czaj. Stu­denci wycho­dzili pośpiesz­nie z kawiarń i nawo­ły­wali się przez otwarte okna z jed­nego domu do dru­giego; skle­pi­ka­rze sto­jący pośrodku chod­nika roz­glą­dali się z nie­po­ko­jem; zamy­kano okien­nice. Gdy doszedł do ulicy Souf­flot, ujrzał wiel­kie zbie­go­wi­sko wokół Pan­te­onu.

Mło­dzieńcy prze­cha­dzali się pod ramię grup­kami, od pię­ciu do dwu­na­stu, i pod­cho­dzili do licz­niej­szych grup sto­ją­cych tu i ówdzie. W głębi placu, przy żela­znych szta­che­tach, dys­ku­to­wali gło­śno ludzie w robo­czych blu­zach, a poli­cjanci w trój­kąt­nych kape­lu­szach na bakier, z rękami zało­żo­nymi w tył, cho­dzili wzdłuż murów, stu­ka­jąc gło­śno butami o płyty chod­nika. Wszy­scy mieli tajem­ni­czy, nie­przy­tomny wyraz twa­rzy, widać było, że cze­goś ocze­kują. Każ­demu cisnęło się na wargi jakieś pyta­nie.

Fry­de­ryk stał obok jasno­wło­sego mło­dzieńca o miłym wyglą­dzie, z wąsami i bródką jak u wykwint­ni­sia z epoki Ludwika XIII. Zapy­tał go o przy­czynę zamie­sza­nia.

– Nie mam poję­cia – odparł tam­ten – oni sami nie wie­dzą. Taka teraz u nich moda! Co za świetny kawał!

I wybuch­nął śmie­chem.

Pety­cje w spra­wie Reformy pod­pi­sy­wane w biu­rze Gwar­dii Naro­do­wej, spis Humanna i inne jesz­cze wyda­rze­nia spra­wiły, że od sze­ściu mie­sięcy w Paryżu two­rzyły się jakieś nie­po­jęte zbie­go­wi­ska, i to tak czę­sto, że dzien­niki prze­stały już nawet o nich wspo­mi­nać.

– Brak temu wszyst­kiemu kształtu i barwy – cią­gnął dalej sąsiad Fry­de­ryka. – Mnie­mam, mości panie, żeśmy zwy­rod­nieli. Za dobrych cza­sów Ludwika XI, a nawet Benia­mina Con­stant wię­cej było fan­ta­zji pośród żaków. Widzą mi się oni teraz spo­kojni jak barany, głupi jak but, godni zostać skle­pi­ka­rzami. Dali­bóg! I to się nazywa Mło­dzież Stu­diu­jąca!

Roz­po­starł sze­roko ramiona jak Fry­de­ryk Lemaître w Rober­cie Maca­ire.

– Mło­dzieży Stu­diu­jąca, bło­go­sła­wię cię!

Następ­nie zacze­pił jakie­goś obdar­tusa, który szpe­rał pośród muszli ostryg u progu winiarni, i zapy­tał go:

– Czy i ty nale­żysz do Mło­dzieży Stu­diu­ją­cej?

Sta­rzec pod­niósł ohydną twarz, na któ­rej pośród sza­rego zaro­stu widać było czer­wony nos i dwoje zapi­ja­czo­nych, ogłu­pia­łych oczu.

– O nie. Ty mi wyglą­dasz raczej na jed­nego z tych ludzi o szu­bie­nicz­nym wyglą­dzie, któ­rych spo­tkać można w róż­nych miej­scach, jak sypią złoto peł­nymi gar­ściami… Sypże, mój dobry patriar­cho, syp! Prze­kup mnie skar­bami Albionu. Are you English?1 Nie odtrą­cam darów Artak­serk­sesa. Poroz­ma­wiajmy o unii cel­nej.

Fry­de­ryk poczuł, że ktoś dotyka jego ramie­nia, odwró­cił się. Był to Mar­ti­non, ogrom­nie blady.

– A więc – rzekł z wes­tchnie­niem – mamy nowe roz­ru­chy…

Bał się o swoją opi­nię, bia­do­lił. Nie­po­ko­ili go zwłasz­cza ludzie w blu­zach, jako nale­żący do taj­nych sto­wa­rzy­szeń.

– Alboż ist­nieją tajne sto­wa­rzy­sze­nia? – rzekł mło­dzie­niec z wąsi­kiem. – To stary kawał rządu, postrach dla miesz­czu­chów.

Mar­ti­non, oba­wia­jąc się poli­cji, popro­sił, aby mówił ciszej.

– Pan jesz­cze wie­rzysz w poli­cję? A zresztą skąd pan wiesz, czy ja sam nie jestem szpic­lem?

I spoj­rzał na niego takim wzro­kiem, że Mar­ti­non, ogrom­nie poru­szony, nie od razu poznał się na żar­cie. Tłum popy­chał ich i wszy­scy trzej zmu­szeni byli usu­nąć się na schodki wio­dące przez mały kory­tarz do nowego amfi­te­atru.

Wkrótce tłum sam się roz­stą­pił; parę osób uchy­liło kape­lu­szy; witano zna­ko­mi­tego pro­fe­sora Samu­ela Ron­de­lot. Odziany w gruby sur­dut, pod­no­sząc do góry oku­lary w srebr­nej opra­wie, oddy­cha­jąc ast­ma­tycz­nie, kro­czył na wykład. Czło­wiek ten był jedną ze sław sądow­nic­twa XIX wieku – rywa­lem Zacha­rie’ów, Ruh­dorf­fów. Świeżo otrzy­mana god­ność para Fran­cji w niczym nie zmie­niła jego spo­sobu życia. Wie­dziano, że jest biedny, i ota­czano go wiel­kim sza­cun­kiem.

Jed­nak w głębi placu roz­le­gło się parę okrzy­ków:

– Precz z Guizo­tem!

– Precz z Prit­char­dem!

– Precz ze sprze­daw­czy­kami!

– Precz z Ludwi­kiem Fili­pem!

Tłum zako­ły­sał się: prąc na zamkniętą bramę dzie­dzińca, zagro­dził drogę pro­fe­so­rowi. Zatrzy­mał się więc przy schod­kach. Ujrzano go wkrótce na ostat­nim z trzech stopni. Zaczął prze­ma­wiać. Ogólny gwar zagłu­szył jego słowa. Choć przed chwilą cie­szył się sym­pa­tią, nie­na­wi­dzono go teraz, gdyż był przed­sta­wi­cie­lem wła­dzy. Ile­kroć pró­bo­wał pod­nieść głos, roz­le­gały się okrzyki. Sze­ro­kim gestem zachę­cił stu­den­tów, by podą­żyli za nim. Odpo­wie­dział mu ogólny krzyk pro­te­stu. Wzru­szył pogar­dli­wie ramio­nami i wyco­fał się w głąb kory­ta­rza. Mar­ti­non sko­rzy­stał ze swego miej­sca i znikł w tej samej chwili.

– Co za tchórz! – wykrzyk­nął Fry­de­ryk.

– Prze­zorny! – rzekł mło­dzie­niec z wąsi­kiem.

Roz­le­gły się okla­ski. Tłum uznał wyco­fa­nie się pro­fe­sora za swoje zwy­cię­stwo. Wszyst­kie okna pełne były cie­kaw­skich. Kilka osób zain­to­no­wało Mar­sy­liankę. Inni pro­po­no­wali, by udać się do Bérangera.

– Do Laf­fite’a!

– Do Cha­te­au­brianda!

– Do Wol­tera! – ryk­nął mło­dzie­niec z blond wąsi­kami.

Poli­cjanci usi­ło­wali krą­żyć wśród tłumu, mówiąc jak można naj­ła­god­niej:

– Rozejdź­cie się, pano­wie. Rozejdź­cie się!

Ktoś krzyk­nął:

– Precz z mor­der­cami!

Była to obe­lga uży­wana stale od czasu zamie­szek wrze­śnio­wych. Powtó­rzyli ją wszy­scy. Lżono i wygwiz­dy­wano stró­żów bez­pie­czeń­stwa publicz­nego, któ­rzy zaczy­nali bled­nąć. Jeden z nich nie wytrzy­mał i kiedy jakiś mło­dzie­nia­szek mimo ostrze­żeń pod­szedł do niego zbyt bli­sko, śmie­jąc mu się pro­sto w nos, ode­pchnął go tak mocno, że tam­ten poto­czył się i upadł na wznak o pięć kro­ków przed skle­pi­kiem han­dla­rza win. Wszy­scy usu­nęli się na bok, lecz nie­mal w tej samej chwili prze­wró­cił się i poli­cjant, zwa­lony z nóg przez jakie­goś her­ku­lesa, któ­rego czu­pryna podobna do gar­ści pakuł wymy­kała się spod cera­to­wej czapki.

Stał on od kilku minut na rogu ulicy św. Jakuba. W pew­nej chwili wypu­ścił z rąk pudełko, które trzy­mał, i rzu­cił się na poli­cjanta. Oba­liw­szy go, roz­ory­wał mu twarz cio­sami pię­ści. Nad­bie­gli inni poli­cjanci. Roz­wście­czony chło­pak był tak silny, że trzeba było przy­naj­mniej czte­rech, by mu dali radę. Dwaj potrzą­sali go za koł­nierz, dwaj pozo­stali cią­gnęli za ramiona, piąty tłukł go kola­nem w plecy, a wszy­scy nazy­wali ban­dytą, mor­dercą, bun­tow­ni­kiem. Z obna­żoną pier­sią i w postrzę­pio­nym ubra­niu zapew­niał o swej nie­win­no­ści. Nie potra­fił zacho­wać zim­nej krwi, widząc, jak biją dziecko.

– Nazy­wam się Dus­sar­dier, z firmy Bra­cia Valinçart, koronki i nowo­ści sezo­nowe przy ulicy Cléry. Gdzie moje pudełko? Muszę zna­leźć moje pudełko! – Powta­rzał: – Dus­sar­dier… Ulica Cléry! Moje pudełko!

Opa­no­wał się jed­nak i ze sto­ic­kim spo­ko­jem dał się odpro­wa­dzić na poste­ru­nek przy ulicy Kar­te­zju­sza.

Towa­rzy­szył mu tłum ludzi. Fry­de­ryk szedł tuż za nim wraz z mło­dzień­cem o blond wąsi­kach, obaj pełni podziwu dla subiekta i obu­rze­nia na bru­tal­ność wła­dzy.

W miarę jak posu­wano się naprzód, tłum rzed­niał.

Poli­cjanci odwra­cali się od czasu do czasu, rzu­ca­jąc roz­wście­czone spoj­rze­nia. Ponie­waż krzy­ka­cze nie mieli tu już nic do roboty, a cie­kawi nic do zoba­cze­nia, wszy­scy roz­cho­dzili się stop­niowo. Prze­chod­nie, któ­rych mijano, przy­pa­try­wali się Dus­sar­die­rowi i gło­śno robili obe­lżywe uwagi. Jakaś stara kobieta, sto­jąca w bra­mie, wykrzyk­nęła nawet, że ukradł boche­nek chleba. Ta nie­spra­wie­dli­wość wzmo­gła jesz­cze obu­rze­nie obu przy­ja­ciół. Wresz­cie przy­byli na poste­ru­nek. Pozo­stało tylko dwa­dzie­ścia osób, które roz­pierz­chły się na widok żoł­nie­rzy.

Fry­de­ryk wraz z towa­rzy­szem upo­mi­nali się śmiało o chłopca, któ­rego zamknięto w aresz­cie. War­tow­nik zagro­ził, że i ich zamknie, jeśli będą dalej nale­gać. Zażą­dali wów­czas zoba­cze­nia się z komen­dan­tem poste­runku, wymie­nili swe nazwi­ska, oświad­cza­jąc, że są słu­cha­czami prawa i że aresz­to­wany jest ich kolegą.

Wpro­wa­dzono ich do pustej izby, gdzie pod bie­lo­nymi, zady­mio­nymi ścia­nami stały cztery dłu­gie ławki. W głębi otwo­rzyło się okienko i uka­zała się w nim z gruba cio­sana twarz Dus­sar­diera; bez­wład­nie roz­rzu­cone włosy, małe oczka o szcze­rym spoj­rze­niu i spłasz­czony na końcu nos upo­dab­niały go do poczci­wego psa.

– Nie pozna­jesz nas? – zapy­tał Hus­son­net, tak bowiem nazy­wał się mło­dzie­niec z wąsi­kami.

– Ale… – bąk­nął Dus­sar­dier.

– Nie bła­znujże już – pod­jął tam­ten – wszy­scy wie­dzą, że jesteś jak i my stu­den­tem prawa.

Mimo poro­zu­mie­waw­czych mru­gań Dus­sar­dier nie odgadł niczego. Zda­wał się namy­ślać, a potem rzu­cił nagle:

– Czy zna­la­zło się moje pudełko?

Fry­de­ryk pod­niósł bez­rad­nie oczy ku górze. Hus­son­net odparł:

– Ach, twoja teczka z notat­kami z wykła­dów? Tak, tak, bądź spo­kojny.

Znów zaczęli mru­gać do niego zna­cząco. Dus­sar­dier zro­zu­miał wresz­cie, że chcą mu przyjść z pomocą, i umilkł, oba­wia­jąc się, że może ich skom­pro­mi­to­wać. Zresztą czuł się jakby zawsty­dzony, widząc, że oto pod­nie­siono go do god­no­ści stu­denta i zrów­nano z tymi mło­dzień­cami o tak bia­łych dło­niach.

– Czy mamy coś komu powie­dzieć? – spy­tał Fry­de­ryk.

– Nie, dzię­kuję, nikomu.

– A rodzina?

Bez słowa spu­ścił głowę. Biedny chło­pak był nie­ślub­nym dziec­kiem. Jego mil­cze­nie zdu­miało obu przy­ja­ciół.

– Czy masz co palić? – spy­tał Fry­de­ryk.

Dus­sar­dier poma­cał się po kie­sze­niach i wycią­gnął z głębi szczątki fajki – pięk­nej fajki z pianki mor­skiej, z heba­no­wym cybusz­kiem o srebr­nej przy­krywce i z bursz­ty­no­wym ust­ni­kiem.

Od trzech lat robił wszystko, by uczy­nić z niej praw­dziwe cudo. Trzy­mał ją zawsze w fute­rale z koź­lej skóry, prze­pa­lał moż­li­wie jak naj­wol­niej, nie kładł ni­gdy na mar­mu­rze i co wie­czór zawie­szał u wez­gło­wia łóżka. Potrzą­sał teraz jej szczątki na dłoni o zakrwa­wio­nych paznok­ciach i spu­ściw­szy głowę na piersi, spo­glą­dał na ruinę przed­miotu swo­jej rado­ści nie­ru­cho­mym wzro­kiem, z otwar­tymi ustami i wyra­zem nie­wy­sło­wio­nego smutku.

– Może by mu tak dać parę cygar? – szep­nął Hus­son­net, się­ga­jąc po nie.

Fry­de­ryk poło­żył już na kra­wę­dzi okienka pełną cygar­nicę.

– Weźże! Do widze­nia! Trzy­maj się!

Dus­sar­dier rzu­cił się ku wycią­gnię­tym do niego dło­niom. Ści­skał je kur­czowo i powta­rzał gło­sem prze­ry­wa­nym przez łka­nie:

– Jak to?… To dla mnie?… Dla mnie?…

Przy­ja­ciele, chcąc unik­nąć obja­wów jego wdzięcz­no­ści, wyszli i udali się razem na śnia­da­nie do kawiarni Tabo­urey, na wprost Ogrodu Luk­sem­bur­skiego.

Hus­son­net, kra­jąc bef­sztyk, poin­for­mo­wał towa­rzy­sza, że współ­pra­cuje z tygo­dni­kami mody i robi reklamy dla „Sztuki Sto­so­wa­nej”.

– U Jakuba Arnoux? – spy­tał Fry­de­ryk.

– Zna go pan?

– Tak! Nie!… To zna­czy widzia­łem go, spo­tka­łem go kie­dyś.

Spy­tał nie­dbale Hus­son­neta, czy widuje nie­kiedy jego żonę.

– Tak, od czasu do czasu – odparł młody adept cyga­ne­rii.

Fry­de­ryk nie śmiał zada­wać wię­cej pytań; ów czło­wiek zajął nagle w jego życiu nie­zwy­kle ważne miej­sce. Zapła­cił rachu­nek za śnia­da­nie, nie napo­ty­ka­jąc naj­mniej­szego oporu ze strony towa­rzy­sza.

Sym­pa­tia była wza­jemna: wymie­nili adresy i Hus­son­net popro­sił go ser­decz­nie, by zechciał towa­rzy­szyć mu aż do ulicy Fleu­rus.

Znaj­do­wali się w środku ogrodu, gdy współ­pra­cow­nik Arnoux, powstrzy­mu­jąc oddech, wykrzy­wił twarz w ohyd­nym gry­ma­sie i zaczął naśla­do­wać pia­nie koguta. Wów­czas wszyst­kie koguty w oko­licy odpo­wie­działy mu prze­cią­głym „kuku­ryku!”.

– To umó­wiony znak – rzekł Hus­son­net.

Zatrzy­mali się w pobliżu teatru Bobino, przed domem, do któ­rego wio­dła ciemna sień. W małym okienku pod­da­sza, mię­dzy donicz­kami nastur­cji i pach­ną­cego groszku, uka­zała się młoda kobieta z odkrytą głową, w gor­se­cie, opie­ra­jąc się obu­rącz o kra­wędź rynny.

– Witaj, aniele, witaj, pta­szyno! – wykrzyk­nął Hus­son­net, posy­ła­jąc jej całusy.

Pchnął nogą furtkę i znikł.

Fry­de­ryk ocze­ki­wał go przez cały tydzień. Nie śmiał pójść do niego, aby nie wyglą­dało, że się domaga rewanżu za śnia­da­nie, lecz szu­kał go po całej Dziel­nicy Łaciń­skiej. Spo­tkał go któ­re­goś wie­czora i zabrał do sie­bie na Wybrzeże Napo­le­ona.

Gawęda prze­cią­gnęła się długo; doszło do zwie­rzeń. Hus­son­net marzył o sła­wie i zyskach, jakie daje teatr. Był współ­au­to­rem wode­wi­lów, które odrzu­cano, miał „mnó­stwo pla­nów”, ukła­dał kuplety. Zaśpie­wał kilka. Po czym, spo­strze­gł­szy na półce tomiki Hugo i Lamar­tine’a, zaczął szy­dzić z roman­ty­ków. Nie odzna­czali się ani zdro­wym roz­sąd­kiem, ani popraw­no­ścią stylu, a przede wszyst­kim nie byli Fran­cu­zami. Cheł­pił się zna­jo­mo­ścią języka i naj­pięk­niej­sze zda­nia roz­bie­rał z ową zgryź­liwą aka­de­micką suro­wo­ścią, jaka cha­rak­te­ry­zuje lek­ko­du­chów, gdy się imają praw­dzi­wej sztuki.

Fry­de­ryk uczuł się dotknięty w swych upodo­ba­niach, miał ochotę zerwać tę zna­jo­mość. Dla­czego by nie zary­zy­ko­wać od razu słowa, od któ­rego zale­żało jego szczę­ście? Zapy­tał mło­dego lite­rata, czy mógłby go wpro­wa­dzić do pań­stwa Arnoux.

Była to pro­sta sprawa, umó­wili się na dzień następny.

Hus­son­net nie sta­wił się na spo­tka­nie, nie sta­wił się też na trzy następne. Wresz­cie pew­nej soboty, około czwar­tej, zja­wił się. Lecz korzy­sta­jąc z tego, że Fry­de­ryk zabrał go powo­zem, zatrzy­mał się naj­pierw koło Teatru Fran­cu­skiego, by wziąć bilet do loży, kazał się zawieźć do krawca, do kraw­co­wej, pisał bile­ciki u por­tie­rów. Wresz­cie przy­byli na bul­war Mont­mar­tre. Fry­de­ryk minął sklep i wszedł na schody. Arnoux dostrzegł go w lustrze wiszą­cym naprze­ciw jego biurka i nie prze­sta­jąc pisać, wycią­gnął do niego rękę poprzez ramię.

Pięć czy sześć osób wypeł­niało nie­wielki pokój, oświe­tlony przez jedno tylko okno wycho­dzące na podwó­rze. W głębi alkowy można było dostrzec oto­manę pokrytą bru­nat­nym ada­masz­kiem, mię­dzy dwoma por­tie­rami z tej samej mate­rii. Na kominku zarzu­co­nym papie­rami stała Wenus z brązu, a po obu jej stro­nach kan­de­la­bry z różo­wymi świe­cami. Na prawo obok kar­to­teki jakiś męż­czy­zna w kape­lu­szu czy­tał gazetę, zagłę­biony w fotelu. Ściany zawie­szone były mnó­stwem rycin, obra­zów, cen­nych szty­chów i szki­ców współ­cze­snych mistrzów z dedy­ka­cjami świad­czą­cymi o naj­szczer­szej sym­pa­tii dla Jakuba Arnoux.

– Jakże się mie­wamy? – zagad­nął Fry­de­ryka kupiec i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, spy­tał po cichu Hus­son­neta: – Jak się nazywa ten pań­ski przy­ja­ciel? – Po czym dodał gło­śno: – Bierz­cie, pano­wie, cygara, są tam w pudełku na kar­to­tece.

„Sztuka Sto­so­wana”, znaj­du­jąca się w cen­trum Paryża, była dogod­nym miej­scem spo­tkań, gdzie na neu­tral­nym grun­cie w atmos­fe­rze poufa­ło­ści gawę­dzili rywa­li­zu­jący ze sobą arty­ści. Owego dnia był tam Ante­nor Bra­ive, por­tre­ci­sta kró­lów, Juliusz Bur­rieu, który swymi rysun­kami zaczy­nał popu­la­ry­zo­wać wojny algier­skie, kary­ka­tu­rzy­sta Som­baz, rzeź­biarz Vour­dat i inni, a żaden z nich nie odpo­wia­dał kon­wen­cjo­nal­nym wyobra­że­niom mło­dego stu­denta o arty­stach. Ich spo­sób bycia był pro­sty, a mowa swo­bodna. Mistyk Lova­rias opo­wie­dział jakąś spro­śną histo­ryjkę. Twórca wschod­niego pej­zażu, słynny Dit­t­mer, miał pod kami­zelką włócz­kowy kafta­nik i wra­cał do domu omni­bu­sem.

Począt­kowo roz­mowa toczyła się na temat nie­ja­kiej Apo­lo­nii, daw­nej modelki. Bur­rieu twier­dził, że widział ją na bul­wa­rze w powo­zie zaprzę­żo­nym w czwórkę koni à la Dau­mont.

Hus­son­net tłu­ma­czył tę meta­mor­fozę, wymie­nia­jąc całą serię jej pro­tek­to­rów.

– Jak ta szelma zna pary­skie dziwki! – wykrzyk­nął Arnoux.

– Po tobie, naj­ja­śniej­szy panie – odparł mło­dzie­nia­szek i zasa­lu­to­wał po woj­sko­wemu, naśla­du­jąc gre­na­diera poda­ją­cego Napo­le­onowi swą manierkę.

Potem roz­pra­wiano o kilku płót­nach, do któ­rych pozo­wała Apo­lo­nia. Kry­ty­ko­wano nie­obec­nych kole­gów. Dzi­wiono się cenom ich obra­zów. Wszy­scy uża­lali się, że za mało zara­biają, gdy wszedł jakiś czło­wiek śred­niego wzro­stu, w ubra­niu zapię­tym tylko na jeden guzik, o żywych oczach i nie­przy­tom­nym wyglą­dzie.

– Jeste­ście kupą bur­żu­jów! – rzekł. – I cóż to ma za zna­cze­nie, na miłość boską! Dawni mistrzo­wie, two­rząc arcy­dzieła, nie dbali o miliony. Cor­reg­gio, Murillo…

– I Pel­le­rin – dorzu­cił Som­baz.

Lecz tam­ten, nie zwa­ża­jąc na zło­śli­wość, roz­pra­wiał w dal­szym ciągu tak zapal­czy­wie, że Arnoux zmu­szony był powtó­rzyć mu dwa razy:

– Żona ocze­kuje pana w czwar­tek. Pro­szę nie zapo­mnieć.

Sły­sząc te słowa, Fry­de­ryk wró­cił myślą do pani Arnoux. Droga do niej pro­wa­dziła zapewne przez pokoik, do któ­rego drzwi znaj­do­wały się obok kanapy. Arnoux otwo­rzył je przed chwilą, by wziąć chustkę do nosa. Fry­de­ryk dostrzegł w głębi umy­walkę. Nagle w kącie przy kominku roz­le­gło się jakieś pomru­ki­wa­nie. To pan sie­dzący w fotelu z gazetą w ręku zrzę­dził na coś. Miał pięć stóp i dzie­więć cali wzro­stu, powieki tro­chę nawi­słe, szpa­ko­watą czu­prynę i maje­sta­tyczny wygląd. Nazy­wał się Regim­bart.

– Cóż tam takiego, oby­wa­telu? – spy­tał Arnoux.

– Jesz­cze jedna pod­łość rządu!

Cho­dziło o usu­nię­cie jakie­goś nauczy­ciela. Pel­le­rin pod­jął swą para­lelę mię­dzy Micha­łem Anio­łem a Szek­spi­rem, Dit­t­mer zbie­rał się do wyj­ścia. Arnoux pod­biegł do niego, by wrę­czyć mu dwa bank­noty. Wów­czas Hus­son­net, korzy­sta­jąc z odpo­wied­niej, jak sądził, chwili, rzekł:

– Czy mógłby mi pan udzie­lić zaliczki, drogi sze­fie?…

Lecz Arnoux usiadł już z powro­tem i besz­tał jakie­goś starca w nie­bie­skich oku­la­rach, o nie­chluj­nym wyglą­dzie.

– A to ładna histo­ria, ojcze Iza­aku. Trzy płótna skom­pro­mi­to­wane, stra­cone. Wszy­scy kpią sobie ze mnie! Już je teraz znają! I cóż mam z nimi zro­bić?… Będę je musiał posłać do Kali­for­nii!… Do dia­bła! Milcz pan!

Spe­cjal­no­ścią tego poczciwca było pod­pi­sy­wa­nie obra­zów nazwi­skami daw­nych mistrzów. Arnoux nie chciał mu zapła­cić i odpra­wił go szorstko. Po czym zmie­nia­jąc ton, powi­tał jakie­goś pana ze wstą­żeczką Legii w kla­pie, uro­czy­stego, w bia­łym kra­wa­cie i z fawo­ry­tami.

Oparł­szy się łok­ciem o klamkę okna, prze­ma­wiał do niego długo słod­kim gło­sem. Wresz­cie wybuch­nął:

– Ach, panie hra­bio, o pośred­ni­ków nie­trudno!

Ary­sto­krata dał w końcu za wygraną, Arnoux zapła­cił mu dwa­dzie­ścia pięć ludwi­ków, a ledwo tam­ten wyszedł, wykrzyk­nął:

– Ależ nie­zno­śni są ci wielcy pano­wie!

– Wszak to nędz­nicy! – mruk­nął Regim­bart.

W miarę jak upły­wały godziny, Arnoux był coraz bar­dziej zajęty: sor­to­wał arty­kuły, otwie­rał listy, robił rachunki; na dźwięk dzwonka uda­wał się do sklepu, by dopil­no­wać pako­wa­nia, a potem znów wra­cał do swych zajęć. Nie odry­wa­jąc sta­lówki od papieru, odpo­wia­dał na żarty. Wie­czo­rem miał być na obie­dzie u swego adwo­kata, a naza­jutrz wyjeż­dżał do Bel­gii.

Inni oma­wiali bie­żące wyda­rze­nia: por­tret Che­ru­bi­niego, pół­ko­li­stą salę Szkoły Sztuk Pięk­nych, przy­szłą wystawę. Pel­le­rin wymy­ślał na Insty­tut. Plotki mie­szały się z dys­ku­sjami. Pokój o niskim puła­pie był tak zatło­czony, że nie można się było poru­szać. Blask świec migo­tał w dymie cygar jak pro­mie­nie słońca we mgle.

Drzwi obok kanapy otwo­rzyły się i weszła wysoka, szczu­pła kobieta; ruchy miała gwał­towne, bre­loki zegarka dzwo­niły na czar­nej taf­cie jej sukni.

Ją to wła­śnie widział Fry­de­ryk latem w Palais-Royal.

Nie­któ­rzy, zwra­ca­jąc się do niej po imie­niu, wymie­nili z nią uścisk dłoni. Hus­son­net wydarł wresz­cie pięć­dzie­siąt fran­ków; wybiła siódma; wszy­scy się roze­szli.

Arnoux popro­sił Pel­le­rina, żeby został, a sam wyszedł z panną Vat­naz do poko­iku za skle­pem.

Fry­de­ryk nie sły­szał ich słów; mówili szep­tem.

Nagle jed­nak kobieta ode­zwała się gło­śniej:

– Już pół roku mija, od kiedy wszystko jest zała­twione, a ja wciąż cze­kam i cze­kam.

Zapa­no­wało dłu­gie mil­cze­nie. Panna Vat­naz zja­wiła się z powro­tem. Arnoux znów jej coś obie­cał.

– Och, och, póź­niej, zoba­czymy!

– Żegnaj, szczę­śliw­cze! – powie­działa, wycho­dząc.

Arnoux wszedł szybko do poko­iku, posma­ro­wał wąsy bry­lan­tyną, pod­cią­gnął szelki, aby popra­wić strze­mionka u spodni, i myjąc ręce, rzekł:

– Potrzebne mi są dwa malo­wi­dła nad drzwi, w rodzaju Bouchera, dwie­ście pięć­dzie­siąt fran­ków sztuka, zgoda?

– Zgoda – odparł arty­sta, czer­wie­niąc się.

– Świet­nie! A nie zapo­mnij pan o mojej żonie!

Fry­de­ryk odpro­wa­dził Pel­le­rina aż do końca przed­mie­ścia Poissonnière i spy­tał, czy mógłby go cza­sem odwie­dzić, na co uzy­skał łaskawe przy­zwo­le­nie.

Pel­le­rin czy­tał wszyst­kie dzieła z dzie­dziny este­tyki, aby wykryć praw­dziwą teo­rię Piękna, prze­ko­nany, że gdy ją posią­dzie, zacznie two­rzyć arcy­dzieła. Ota­czał się rysun­kami, odle­wami gip­so­wymi, mode­lami, szty­chami, sło­wem: wszyst­kim, co mogłoby mu być pomocne. I wciąż szu­kał i gryzł się, uskar­żał się na pogodę, na nerwy, na pra­cow­nię. Goniąc za natchnie­niem, wycho­dził na ulicę, drżał ze wzru­sze­nia, myśląc, że już je uchwy­cił, potem porzu­cał swe dzieło i marzył o innym, które miało być jesz­cze pięk­niej­sze. Drę­czony żądzą sławy, tra­cąc całe dni na dys­ku­sje, wie­rząc w tysiące głupstw, w sys­temy, w kry­tyki, w wagę jakiejś reguły lub jakiejś reformy w dzie­dzi­nie sztuki, nie dał jesz­cze – mimo pięć­dzie­siątki – żad­nego skoń­czo­nego dzieła. Nie­wzru­szona pycha nie dopusz­czała do niego znie­chę­ce­nia, lecz wciąż był roz­draż­niony i trwał w tej sztucz­nej, a zara­zem praw­dzi­wej egzal­ta­cji, jaka cechuje akto­rów.

Gdy wcho­dziło się do niego, zwra­cały uwagę dwa duże obrazy, na któ­rych rzu­cone tu i tam pierw­sze tony two­rzyły na bia­łym płót­nie plamy brą­zowe, czer­wone i nie­bie­skie. Sieć linii nakre­ślo­nych kredą roz­cią­gała się nad tym nie­zli­czoną ilo­ścią drob­nych oczek: nie spo­sób było coś z tego zro­zu­mieć. Pel­le­rin obja­śniał temat tych dwóch kom­po­zy­cji, wska­zu­jąc pal­cem bra­ku­jące par­tie. Jedno płótno miało przed­sta­wiać Sza­leń­stwo Nabu­cho­do­no­zora, dru­gie Pożar Rzymu za Nerona. Fry­de­ryk wyra­ził swój podziw.

Podzi­wiał rów­nież akty kobiet z roz­wi­chrzo­nymi wło­sami, pej­zaże obfi­tu­jące w pnie drzew mio­tane burzą, a zwłasz­cza drobne rysunki piór­kiem, remi­ni­scen­cje z Cal­lota, Rem­brandta lub Goi, któ­rych pier­wo­wzo­rów nie znał. Pel­le­rin nie cenił już tych prac mło­dzień­czych; obec­nie hoł­do­wał sztuce monu­men­tal­nej; wygła­szał nie­wzru­szone prawdy o Fidia­szu i Winc­kel­man­nie. Moc jego słów potę­go­wały ota­cza­jące przed­mioty: tru­pia głowa na klęcz­niku, jata­gany, habit mni­cha – Fry­de­ryk przy­wdział go.

Gdy przy­cho­dził wcze­śnie, zasta­wał mala­rza na nie­wy­god­nym polo­wym łóżku, zasło­nię­tym strzę­pem firanki; Pel­le­rin, jako gor­liwy bywa­lec teatrów, kładł się późno. Usłu­gi­wała mu stara kobieta w łach­ma­nach, sto­ło­wał się w gar­kuchni i nie miał kochanki. Dzięki pozbie­ra­nym cha­otycz­nie wia­do­mo­ściom wygła­szał zabawne para­doksy. Jego nie­na­wiść do tego, co pospo­lite i miesz­czań­skie, wybu­chała we wspa­nia­łych sar­ka­zmach, a jego kult dla wiel­kich mistrzów pod­no­sił go nie­mal do ich poziomu. Ale czemu nie mówił ni­gdy o pani Arnoux? Co zaś do jej męża, to raz nazy­wał go poczci­wym chłop­cem, a raz szar­la­ta­nem. Fry­de­ryk ocze­ki­wał jego zwie­rzeń.

Pew­nego dnia, prze­glą­da­jąc jedną z teczek, dopa­trzył się w por­tre­cie jakiejś Cyganki podo­bień­stwa do panny Vat­naz, a ponie­waż inte­re­so­wała go ona, zapy­tał, co wła­ści­wie robi.

Zda­niem Pel­le­rina musiała być kie­dyś nauczy­cielką na pro­win­cji, obec­nie udzie­lała pry­wat­nych lek­cji i pró­bo­wała umiesz­czać swoje utwory w roz­ma­itych pisem­kach.

– Sądząc z jej zacho­wa­nia wobec Arnoux – zauwa­żył Fry­de­ryk – można by przy­pusz­czać, że jest jego kochanką.

– Ba, nie ona jedna!

Wów­czas odwra­ca­jąc twarz, którą tak nie­cna myśl okryła rumień­cem, mło­dzie­niec dodał zaczep­nie:

– Żona odpłaca mu zapewne tym samym!

– Skądże znowu! To uczciwa kobieta!

Fry­de­ryk poczuł wyrzuty sumie­nia i zaczął czę­ściej bywać w „Sztuce Sto­so­wa­nej”.

Wiel­kie litery, któ­rymi wypi­sane było na mar­mu­ro­wej tablicy nad skle­pem nazwi­sko Arnoux, wyda­wały mu się jakieś oso­bliwe, brze­mienne zna­cze­niem niby święte znaki. Sze­roki, bie­gnący w dół chod­nik uła­twiał doj­ście, drzwi otwie­rały się nie­mal same, a gładka klamka była jak gdyby łagodną, pełną zro­zu­mie­nia dło­nią w jego dłoni. Nie­po­strze­że­nie stał się rów­nie punk­tu­alny jak Regim­bart.

Regim­bart zasia­dał codzien­nie w fotelu przy kominku, brał do ręki „Natio­nal” i nie roz­sta­wał się już z nim, uze­wnętrz­nia­jąc swe myśli w wykrzyk­ni­kach lub po pro­stu wzru­sze­niach ramio­nami. Nie­kiedy ocie­rał czoło chustką, którą nosił na piersi zwi­niętą w rulo­nik i wetkniętą mię­dzy dwa guziki zie­lo­nego sur­duta. Miał sze­ro­kie spodnie, wyso­kie trze­wiki, długi kra­wat; kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, odwi­nię­tym po bokach do góry, wyróż­niał go z dala wśród tłumu.

O ósmej rano scho­dził z wyżyn Mont­mar­tre’u, by napić się bia­łego wina przy ulicy Notre-Dame-des-Vic­to­ires. Śnia­da­nie i nastę­pu­jące po nim par­tie bilardu zabie­rały mu czas do trze­ciej. Wów­czas kie­ro­wał swe kroki do pasażu Pano­ramy na absynt. Po wizy­cie u Arnoux zacho­dził do tawerny bur­gundz­kiej na wermut, po czym, zamiast wró­cić do żony, wolał czę­sto zjeść kola­cję sam w małej kawia­rence przy placu Gail­lon, gdzie pro­sił, aby mu podano „jakieś zwy­kłe domowe potrawy”. Wresz­cie prze­no­sił się gdzie indziej na bilard i pozo­sta­wał tam do pół­nocy, do pierw­szej nad ranem, aż do chwili gdy wła­ści­ciel lokalu, ledwo już trzy­ma­jąc się na nogach, gasił gaz, zamy­kał okien­nice i bła­gał go, by sobie poszedł.

To nie miłość do trun­ków pocią­gała oby­wa­tela Regim­bart do odwie­dza­nia tych wszyst­kich lokali, lecz stare przy­zwy­cza­je­nie roz­pra­wia­nia o poli­tyce; z wie­kiem stra­cił zapał, stał się oso­wiały i mil­czący. Widząc powagę jego obli­cza, można było sądzić, że waży losy świata. Lecz do tego wszystko się ogra­ni­czało. Nikt, nawet spo­śród jego przy­ja­ciół, nie znał miej­sca jego pracy i nie wie­dział, czy w ogóle pra­cuje, choć tam­ten twier­dził, że ma jakieś przed­się­bior­stwo han­dlowe.

Arnoux zda­wał się ogrom­nie go cenić. Pew­nego dnia powie­dział do Fry­de­ryka:

– Ten wie, jak trawa rośnie! To tęga głowa!

Innym razem Regim­bart roz­ło­żył na pul­pi­cie papiery doty­czące kopalni kaolinu w Bre­ta­nii, Arnoux pole­gał bowiem na jego doświad­cze­niu.

Fry­de­ryk zaczął się wów­czas bar­dziej liczyć z Regim­bar­tem, zapra­szał go nawet nie­kiedy na absynt i choć uwa­żał go za głupca, czę­sto spę­dzał w jego towa­rzy­stwie dłu­gie godziny dla­tego jedy­nie, iż był to przy­ja­ciel Jakuba Arnoux.

Uła­twiw­szy pierw­sze kroki współ­cze­snym mistrzom, han­dlarz obra­zów – czło­wiek postępu – sta­rał się, zacho­wu­jąc pozory zain­te­re­so­wań arty­stycz­nych, roz­sze­rzyć swe korzy­ści mate­rialne. Dążył do eman­cy­pa­cji sztuk, poszu­ki­wał wznio­sło­ści po niskiej cenie. Wszyst­kie gałę­zie pary­skiego prze­my­słu arty­stycz­nego pod­dane były jego wpły­wowi, dodat­niemu w drob­nych rze­czach, lecz zgub­nemu dla wiel­kich. Zaja­dle schle­bia­jąc opi­nii, spro­wa­dził zdol­nych arty­stów z ich drogi, wypa­czył sil­nych, wyczer­pał sła­bych, wywyż­szył mier­noty, miał ich w ręku przez swe sto­sunki i pismo. Mło­dzi mala­rze marzyli o ujrze­niu swych obra­zów w witry­nie jego sklepu, a tapi­ce­rzy zama­wiali u niego wzory na obi­cia. Fry­de­ryk miał go rów­no­cze­śnie za milio­nera, dyle­tanta i czło­wieka czynu. Wiele jed­nak rze­czy dzi­wiło go, gdyż imć pan Arnoux odzna­czał się nie lada spry­tem.

Otrzy­my­wał z Nie­miec czy z Włoch płótno kupione w Paryżu za tysiąc pięć­set fran­ków i poka­zaw­szy rachu­nek wysta­wiony na cztery tysiące, sprze­da­wał je przez uprzej­mość za trzy tysiące pięć­set. Jedna z jego zwy­kłych sztu­czek wobec mala­rzy pole­gała na tym, że nacią­gał ich na pomniej­szoną kopię obrazu pod pre­tek­stem, że zrobi z niej gra­wiurę; kopię sprze­da­wał, a gra­wiura nie uka­zy­wała się ni­gdy. Tym, któ­rzy się skar­żyli, że ich wyzy­skuje, odpo­wia­dał przy­ja­ciel­skim klep­nię­ciem po brzu­chu. Był zresztą prze­miły, sza­fo­wał cyga­rami i mówił „ty” nie­zna­jo­mym, i gdy porwało go jakieś dzieło lub arty­sta, zapa­lał się wów­czas i nie szczę­dził zabie­gów: wypa­dów na mia­sto, listów, reklamy. Uwa­żał się za bar­dzo rze­tel­nego, a skłonny do zwie­rzeń, opo­wia­dał naiw­nie o swych nie­uczci­wych posu­nię­ciach.

Pew­nego razu, chcąc doku­czyć jed­nemu ze swych kole­gów, który wyda­wał wielki ban­kiet z oka­zji inau­gu­ra­cji nowego pisma arty­stycz­nego, tuż przed samą uro­czy­sto­ścią popro­sił Fry­de­ryka o napi­sa­nie zawia­do­mień odwo­łu­ją­cych przy­ję­cie.

– To, poj­muje pan, nie uwła­cza hono­rowi.

Mło­dzie­niec nie śmiał odmó­wić mu tej przy­sługi.

Naza­jutrz, wcho­dząc wraz z Hus­son­ne­tem do jego gabi­netu, Fry­de­ryk dostrzegł, jak w drzwiach, które pro­wa­dziły na schody, mignęła fal­bana sukni kobie­cej.

– Sto­krot­nie prze­pra­szam – rzekł Hus­son­net – gdy­bym wie­dział, że są tu damy…

– O, jeśli o tę cho­dzi, to moja żona – odparł Arnoux. – Wpa­dła do mnie na chwilę, prze­cho­dząc tędy.

– Jak to? – spy­tał Fry­de­ryk.

– No tak, idąc do domu.

Urok tego wnę­trza znikł nagle. To, co łowił tu prze­czu­ciem, roz­wiało się lub raczej nie ist­niało ni­gdy. Zdu­mie­nie jego nie miało gra­nic i cier­piał, jak gdyby został zdra­dzony.

Arnoux, szu­ka­jąc cze­goś w szu­fla­dzie, uśmie­chał się. Czy kpił sobie z niego? Subiekt poło­żył na stole paczkę wil­got­nych papie­rów.

– Ach, ogło­sze­nia! – wykrzyk­nął kupiec. – Zna­czy, że nie będę dziś jadł kola­cji.

Regim­bart się­gnął po kape­lusz.

– Jak to, opusz­cza mnie pan?

– Siódma – odparł Regim­bart.

Fry­de­ryk wyszedł razem z nim.

Na rogu ulicy Mont­mar­tre odwró­cił się. Spoj­rzał na okna pierw­szego pię­tra i zaśmiał się w duchu żało­śnie, przy­po­mi­na­jąc sobie, z jaką miło­ścią tak czę­sto się w nie wpa­try­wał. Gdzież więc mieszka? Jak ją teraz spo­tkać? I znów pustka otwarła się wokół jego pożą­da­nia, więk­sza niż kie­dy­kol­wiek.

– Zaj­dziemy tam? – spy­tał Regim­bart.

– Gdzie?

– Do knajpy!

Ule­ga­jąc jego natar­czy­wo­ści, Fry­de­ryk dał się zapro­wa­dzić do tawerny bur­gundz­kiej.

Pod­czas gdy jego towa­rzysz, wsparty na łok­ciu, spo­glą­dał na karafkę, on roz­glą­dał się na prawo i lewo. Dostrzegł syl­wetkę Pel­le­rina na ulicy; zastu­kał mocno w szybę. Nim malarz zdą­żył usiąść, Regim­bart zapy­tał go, czemu nie poka­zuje się teraz w „Sztuce Sto­so­wa­nej”.

– Bodaj­bym zdechł, jeżeli tam wrócę! To bydlę, miesz­czuch, nędz­nik, szuja!