46,00 zł
Pod koniec XIX wieku w samej tylko Warszawie pracowało prawie 40 tysięcy pokojówek, garderobianych i panien do wszystkiego. Młodych imigrantek ze wsi, samotnych w dużym mieście, bezbronnych. Ta książka jest opowieścią o nadużyciach, których na służących dopuszczali się właściwie wszyscy, którzy się z nimi stykali. Od Kościoła, zainteresowanego zbawieniem ich duszy, ale już nie sprawiedliwą karą dla molestujących panów domu, przez panie, które służbę ignorowały, poniżały i zwalniały z byle powodu, aż po emancypantki i socjalistów, którzy chcieli pomóc, ale nie wiedzieli jak. Służące, których życiem w XIX wieku pracodawcy mogli nieomal swobodnie rozporządzać, musiały na abolicję czekać ponad sto lat. Dziś odzyskują nie tylko podmiotowość. Autorka przywraca im prawdziwe imiona, twarze, głos - i godność i pokazuje, jak niewolnictwo kobiet sięgało samego rdzenia ładu społecznego. Magdalena Kicińska – pisarka, redaktorka naczelna „Pisma” Jest to książka o niewyobrażalnym wyzysku i przemocy,nie jest jednak straszliwym, niestrawnym akademickim sucharem, których tony co roku produkuje polska nauka historyczna. Wprost przeciwnie: autorka pisze świetnie, umiejętnie przechodząc pomiędzy twardymi faktami i liczbami oraz anegdotą. Dr hab. Adam Leszczyński, profesor Uniwersytetu SWPS Nareszcie zrozumiałem, dlaczego w wielu polskich firmach panuje zamordyzm i sztywna hierarchia, a nasza polityka polega na wzajemnym upokarzaniu się. Świetna książka! Grzegorz Sroczyński, dziennikarz i publicysta
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 374
Książka ukazała się w 2019 roku pod tytułem
Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach.
Panny służące. Historia nadużycia
Copyright ©Alicja Urbanik-Kopeć, Katowice 2019
under exclusive license to „Sonia Draga” Sp. z o.o.
Wydawca oświadcza, że dołożył wszelkich starań, aby dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich.
Projekt graficzny okładki: Piotr Pucher
Zdjęcie na okładce: © Mary Evans/ Peter Higginbotham Collection
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Aneta Iwan, Grzegorz Krzymianowski
Recenzja naukowa: dr hab. Adam Leszczyński profesor Uniwersytetu SWPS
ISBN:978-83-8230-861-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.postfactum.com.pl
www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2024.
Praca nad książką nigdy nie jest zadaniem indywidualnym. Dlatego chciałabym podziękować mojej przyjaciółce Oli, która czytała kolejne rozdziały i śmiała się w odpowiednich miejscach. Mojemu mężowi, który robił kawę i bawił się z kotami, kiedy przynosiły mi na klawiaturę pluszowe myszki. A także załodze kawiarni Czytelnia na warszawskich Bielanach, która zawsze miała dla mnie wolny stolik, kiedy praca w domu szła za wolno.
Grupą społeczną, która zarabiała na życie, służąc.
A co to znaczy służyć? Według Słownika języka polskiego PWN znaczy to, między innymi, „być używanym”, „być komuś w czymś użytecznym”, „o psie: prosząc o coś, stać na tylnych nogach, unosząc przednie”. A także, oznaczone skrótem „dawniej”: „pracować u kogoś, zajmując się sprzątaniem, pomaganiem w czynnościach gospodarskich itp., otrzymując za to wynagrodzenie”.
Gdy dziś myślimy o służbie, mamy w głowie obrazy zaszczepione nam przez filmy kostiumowe. Służąca to ubrana w czarną sukienkę młoda dziewczyna w białym fartuszku z falbankami i być może białym czepku na głowie, pierzastą miotełką omiatająca dokładnie kurz z rzeźbionych mebli. Takie wyobrażenie, mimo iż podbarwione mocno nostalgią, jest właściwie słuszne, choć dopiero gdy myślimy o XIX wieku.
A przecież służba to nie zawód wymyślony wraz z wstąpieniem na tron królowej Wiktorii. Wcześniej jednak znaczyła coś nieco innego.
Między XII a XVII wiekiem „służbą” nazywano dwór skupiony wokół lokalnego władcy. Liczba (jak największa) i pochodzenie społeczne (jak najznamienitsze) służby dworskiej bezpośrednio przekładały się więc na prestiż ich chlebodawcy, a sami dworzanie nieczęsto zajmowali się wykonywaniem prac domowych. Funkcja reprezentowania pracodawcy wymagała, by dwór tworzyli w większości dobrze urodzeni mężczyźni.
Służba – w znaczeniu osób wykonujących prace domowe – także miała inną strukturę. To mężczyźni zatrudniani byli do usługiwania państwu na zewnątrz, a więc jako stangreci czy footmeni. Mężczyźni również zajmowali stanowiska, na których stykali się z gośćmi państwa, czyli kamerdynerów i lokajów. Niedostrzegane, czysto fizyczne prace domowe, takie jak pranie czy sprzątanie, wykonywały kobiety, ale ze względu na to, że do funkcji reprezentacyjnych zatrudniano bardzo wielu mężczyzn, stanowiły niewielką część służby domowej. Sytuacja zmieniła się w XVII–XVIII wieku. Zatrudnienie mężczyzn spadało. W bogatych domach rywalizacja na liczbę męskich służących zmieniła się w rywalizację na jakość czy wręcz egzotyczność służby. W dobrym guście było mieć jednego kucharza Francuza zamiast zastępu lokajów.
W XIX wieku zaś przemiany społeczne, przede wszystkim industrializacja, doprowadziły do sytuacji, która dziś wydaje nam się tą tradycyjną. Krąg pracodawców znacznie się poszerzył. Na utrzymywanie służby stać było coraz większą liczbę osób, od arystokracji przez ziemiaństwo do miejskiej burżuazji. Pannę do sprzątania miał zarówno hrabia, jak i kancelista czy żona aptekarza w małym miasteczku. Oni często zatrudniali tylko jedną służącą, odpowiedzialną za wszystkie prace domowe. Spadek zatrudnienia mężczyzn w domach bogatych i wzrost zatrudnienia kobiet w domach mniej zamożnych sprawiły, że w XIX wieku kobiety zaczęły najpierw dorównywać mężczyznom pod względem liczebnym, a następnie prawie całkowicie zdominowały szeregi służby domowej[1].
Dwór ziemiański oczywiście zatrudniał dalej ogrodnika czy stajennych i w takich miejscach współczynnik feminizacji służby nie był tak wysoki. Wszędzie indziej jednak stopniowo pozbywano się zewnętrznej służby męskiej, a w domu, do sprzątania, prania, gotowania i podawania przy stole, preferowano kobiety. Gdy służbę zaczęło utrzymywać mieszczaństwo, przekonanie o naturalnych predyspozycjach kobiet do wykonywania zadań domowych zaczęło przeważać nad potrzebą pokazania się. Rodzina inteligencka w domu chciała przede wszystkim czuć się jak w domu, czyli tradycyjnie, spokojnie, ciepło. Domem zarządzała pani domu, która pod sobą miała inne kobiety, stanowiące przedłużenie jej woli. Żaden obcy mężczyzna nie powinien nalewać jej herbaty, czyścić dywanów ani rozpalać ognia w kominku. Praca domowa, tak jak to od wieków powtarzają konserwatyści, miała być wykonywana przez kobiety. Tyle tylko, że nie własnymi rękami1.
Poza najwyższymi kręgami arystokracji w domach zatrudniających służbę ciężko było już spotkać młodych, dobrze zapowiadających się chłopców, czekających na zajęcie swojego miejsca w hierarchii. Na ich miejsce przyszły biedne, niewykształcone dziewczęta. Im niższa pozycja społeczna pracodawcy, tym bardziej zahukane, naiwne, często niepiśmienne pokojówki, kucharki i pomywaczki. Dziewczęta te nie zajęły jednak miejsca tuż za siedzeniem pani domu. Służba miała stać się niewidzialna, więc Kasie, Marysie i Józie umieszczono na strychach i pod schodami.
Pijąc czarną kawę na szumnych five o’clockach, zalani potokiem blasku żyrandoli, czy moglibyśmy przypuścić, że wykwintna pokojówka, krążąca z tacą pełną sewrskich filiżanek, sypia w ciemnej norze, do której dostaje się po karkołomnych schodkach, norze, zwanej pawlaczem, gdzie, chcąc usiąść na łóżku, głową musi bić w pułap – tak niewielka przestrzeń dzieli poziome forsztowanie kuchni od sufitu?2
Tak pytała w 1903 roku Cecylia Walewska.
Odpowiedź brzmiała – moglibyśmy. Taka była rzeczywistość.
Wraz z całkowitym niemal sfeminizowaniem służby domowej nadeszło również jej zupełne odczłowieczenie. Służące nie jadły razem z państwem, pojawiały się na salonach jedynie na wyraźne wezwanie (dzwonkiem, by jak najbardziej zdehumanizować kontakt), nie odzywały się wyraźnie nie zapytane, w obecności państwa nie siadały i nie patrzyły pracodawcom w oczy. Jadły wydzielone przez nich jedzenie i ubierały się w określony wyraźnie strój. Ściśle kontrolowano ich zachowanie, moralność, czas wolny, wybory matrymonialne. Często, jak we Francji, zabierano im nawet własne imię, każdą służącą wołając po prostu „Marie”.
W XIX wieku przetaczały się przez Europę ruchy emancypacyjne. Prawa zyskiwali chłopi, klasa robotnicza, kobiety. Służące natomiast właśnie w tamtym okresie gwałtownie rosły w liczbę i równie gwałtownie traciły podmiotowość.
Słownik języka polskiego PWN mówi nam, że słowo „służyć” ma różne definicje. Przyglądając się położeniu służby domowej w XIX wieku, widzimy wyraźnie, że służące przeszły od „bycia w czymś użytecznym” do po prostu „bycia używanym”.
A bardzo często nadużywanym.
Skąd w ciasnych klitkach pod schodami i na dusznych stryszkach tuż obok pawlacza wzięły się służące?
W XIX wieku służba domowa stanowiła jedną z najliczniejszych grup zawodowych. W drugiej połowie stulecia na ziemiach polskich co ósma mieszkająca w mieście osoba zajmowała się zapewnianiem komfortowego życia swojemu pracodawcy. Według spisów powszechnych w Warszawie w 1882 roku pracowało 38 tysięcy służących. Piętnaście lat później w tym samym mieście już 51 tysięcy pokojówek, kucharek i pomywaczek prało, gotowało, rozpalało co rano ogień w piecu kaflowym, usługiwało przy stole, prasowało bieliznę, czesało, myło i spełniało wszelkie zalecenia pana i pani. Jeśli ktoś szukał pracy w mieście, szanse, że wstąpi na służbę, były ogromne. Służący i służące stanowili niekiedy nawet 30 procent aktywnych zawodowo mieszkańców miast. Oznacza to, że co trzecia osoba zarabiająca pieniądze w końcu XIX wieku robiła to, służąc w zamożniejszym domu. A w tej ogromnej rzeszy ludzi przytłaczającą większość stanowiły kobiety.
W Krakowie w 1882 roku na 100 służących przypadały 72 kobiety, w Warszawie – 76. W tym ostatnim mieście 15 lat później liczba kobiet wzrosła już do 78 na 100 służących. A w 1921 roku spotkanie służącego mężczyzny było już niemal niemożliwe – we wszystkich tych miastach liczba kobiet w tym zawodzie przekroczyła 98 procent3. Podobnie było w całej Europie. W Berlinie, Londynie i Moskwie prały, polerowały srebra i nalewały herbatę również niemal wyłącznie kobiety4.
Leniwa Marysia ukrywa w kuchni strażaka
1. Służąca warszawska, 1901 rok.
Jakie były te służące?
Prasa warszawska w odpowiedzi na to pytanie publikowała dosadne karykatury. Na przykład „Biesiada Literacka” z 1901 roku drukowała na ostatniej stronie, w dziale Humor i satyra, rysunek młodej panny opartej o murek. Dziewczyna jest naburmuszona, podparta pod boki, z zamyśloną miną żuje róg fartucha. Na drugim planie rozmawiają dwie strapione kumoszki warszawskie. O czym? Podpis głosił:
– Ja bym taką córkę oddała do służby.
– Kiedy dziewczyna próżniak, nic robić nie chce.
– Właśnie jak ulał na służącą warszawską. Nie będzie gorszą od innych5.
Z kolei „Tygodnik Ilustrowany” zabawiał czytelników obrazkiem Franciszka Kostrzewskiego. Oto młoda dziewczyna w fartuchu, z miotłą w dłoni, rozmawia z elegancką panią siedzącą przy stole:
– Cóż Marysiu, byłaś wczoraj na maskaradzie?
– A jakże, proszę pani.
– I cóż, dobrze się bawiłaś?
– O, cudnie! Aż do piątej. I nikt mnie nie poznał!
– Musiałaś być doskonale przebraną?
– Gdzie tam! Byłam przez maszki… tak jak zawdy w niedzielę6[2].
2. Pani i służąca, rys. Franciszek Kostrzewski, 1867 rok.
Kostrzewski nie poprzestał na tej jednej grafice. W „Tygodniku Ilustrowanym” pojawiały się kolejne. Rozmowa z kucharką z 1866 roku, w której pani chce, by kucharka rozliczyła się z otrzymanych na zakupy pieniędzy, a kucharce ze skomplikowanych rozliczeń wychodzi, że nie tylko nie przyniosła do domu żadnej reszty, ale pani musi jej jeszcze oddać rubla. W kuchni z 1871 roku dialog pomywaczki Marysi z panią, w którym dziewczyna tłumaczy się z obecności w kuchni strażaka:
– Marysiu! Znowu ten strażak!
– Albo co? Proszę pani.
– Mówiłam ci przecież, że nie pozwalam na to.
– Ale to dla bezpieczeństwa. Na ten przykład, na przypadek ognia, to błogo by było mieć strażaka pod ręką7.
3. Rachunek z kucharką, rys. Franciszek Kostrzewski, 1866 rok.
I wreszcie Przy myciu okien z 1867 roku. Do Marysi myjącej okna pani mówi znad czytanej na szezlongu powieści: „Ach! Moja Marysiu… Uważaj tylko, żebyś nie wypadła. Mon Dieu! Narobiłabyś mnie tyle ambarasu!…”8.
Te wszystkie karykatury składały się na niezbyt pochlebny obraz takiej dziewczyny, obowiązkowo o imieniu Kasia lub Marysia. Czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” śmiali się ze służących leniwych i krnąbrnych, kucharek, które kradły pieniądze, pomywaczek, które w kuchni przyjmowały zaloty obcych mężczyzn. Służące lubiły dobrą zabawę, a z maskarady wychodziły o piątej rano. Przyłapane na amorach w kuchni, nie umiały przekonująco wyjaśnić niezręcznej sytuacji. Nic dziwnego, że pani domu nie była na tyle przywiązana do leniwej, flirtującej i mało bystrej Marysi, by martwić się, że wypadnie z okna podczas mycia szyb. No, chyba że miałoby to jej samej przynieść kłopoty.
Dziewczynka w ósmym roku życia wstępuje do służby
Dziewczęta zatrudniające się w domach Warszawy, Krakowa czy Poznania rzeczywiście były na ogół młode i niezamężne, stąd też powszechne przekonanie, że interesowali je wielbiciele i bale maskowe, a nie praca. Według spisu powszechnego z Krakowa z 1880 roku, 20 procent służących miało między 15 a 19 lat, a kolejne 30 procent poniżej 24. Równie trudno było spotkać służącą przed okresem dojrzewania (około 3 procent dziewcząt poniżej 14. roku życia, ale też już ponad 10 procent chłopców w tym samym wieku), jak służącą po czterdziestce. Tych ostatnich było już mniej niż 20 procent.
Przytłaczająca większość służących nie miała też mężów (co najwyżej ukrywały w kuchni zalotnego strażaka). Pod koniec XIX wieku osiem albo nawet dziewięć na dziesięć pokojówek czy podkuchennych było pannami, zarówno w Londynie czy Oslo, jak i w Poznaniu. Co więcej, małżeństwo wcale nie oznaczało, że służąca, a częściej służący mężczyzna przeprowadzali się do własnego mieszkania. Według pewnego spisu wykonanego w Londynie w 1880 roku żonatych było około 3 tysięcy służących, ale tylko 89 mieszkało razem z żonami. Reszcie pozostawały te same duszne strychy i ciasne klitki pod schodami co pannom i kawalerom. Nic dziwnego, że o ile jeszcze lokaje czy kamerdynerzy bywali czasem żonaci, o tyle służące już niezwykle rzadko. Nikt nie chciał zatrudniać mężatki (bo przecież miała swój własny dom, którego nie powinna porzucać), a pannie służącej, wbrew sugestiom prasowych satyryków, ciężko było poznać odpowiedniego kawalera chętnego do ożenku.
W XIX wieku służący, a przede wszystkim służące kobiety, nie wiązali się z jedną rodziną na zawsze, jak stary klucznik Gerwazy, wierny sługa Horeszków. Powszechne jest przekonanie, że w XIX stuleciu służący odchodzili od popularnego w wiekach wcześniejszych modelu life-cycle servants. Life cycle-servants to określenie młodzieży, która zatrudniała się w posiadłościach możnych, by nabrać ogłady poprzez obcowanie z klasą wyższą. Tego typu służący porzucali pracę, gdy nadarzyła się okazja małżeństwa i awansu społecznego, a wszyscy traktowali epizod pozostawania na służbie jako konieczny element dorastania. W XIX wieku służba przestała być swoistą szkołą życia dla młodzieży. Wydawać by się mogło, że w takim razie służba powinna stać się zawodem na całe życie. Najnowsze badania wskazują jednak, że nieczęsto spotykano służących wiernych jak majordomus Stevens z powieści Okruchy dnia Kazuo Ishiguro, grany przejmująco w ekranizacji filmowej przez Anthony’ego Hopkinsa. Wraz z industrializacją paternalistyczne stosunki zastąpiła twarda rzeczywistość kapitalistyczna. Szczególnie wyraźnie było to widać w miastach, gdzie rotacja służby była największa9.
Mężczyźni i kobiety zatrudniali się w wielu domach, czy to z własnej woli, czy też z powodu wydalenia z pracy, i często opuszczali służbę na zawsze około 30. roku życia, by założyć własną rodzinę. Małżeństwo opisywano w poradnikach i gazetach dla panien służących jako ostateczny cel w życiu. Nagrodę, do której dziewczęta powinny dążyć i dziękować każdemu, kto tylko postanowi się z nimi ożenić. To nastawienie nie było niczym dziwnym w świetle stosunku ówczesnego społeczeństwa do kobiet z dowolnej klasy społecznej, ale w przypadku służących miało jeszcze dodatkowy wydźwięk. Małżeństwo ratowało starzejące się panny od widma bezrobocia i nędzy. Ciężka, wyczerpująca praca szybko powodowała poważne problemy ze zdrowiem. Jakie konkretnie, tego można dowiedzieć się na przykład z artykułu Stanisławy Werensteinowej z 1907 roku:
[Dziewczynka] w ósmym roku życia wstępuje do służby. Skromna, uczciwa dziewczynka. Mając lat czternaście, froterując cztery pokoje, pracuje tak ciężko, że zapada na niebezpieczny reumatyzm. Wyczerpana, uwiedziona, zachodzi w ciążę (…).
[Kolejna] w służbie od dziesiątego roku życia. Froteruje, pierze i zapada na chorobę serca. Po chorobie nie może znaleźć służby, jest bezsilna. Wyzyskują ją, nie płacą10.
Werensteinowa, w artykule zatytułowanym adekwatnieZ tragizmów życia, opisuje tak dzieciństwo prostytutek, które spotkała, gdy trafiły do Żydowskiego Towarzystwa Ochrony Kobiet. Reumatyzm, problemy z kręgosłupem i z sercem, przepuklina i inne schorzenia właściwe ludziom pracującym fizycznie ponad siły spędzały sen z powiek każdej zatrudnionej w domu dziewczynie. Słusznie drżały przed widmem choroby, ponieważ niezdolność do pracy sprawiała, że mogły skończyć tak jak bohaterki artykułu Werensteinowej. Odmienny los gwarantowało jedynie małżeństwo[3]. Każda więc pragnęła wyjść za mąż, gdy jeszcze stawy i mięśnie nie odmawiały zupełnie posłuszeństwa.
To wszystko nie znaczy jednak, że do służby najmowały się wydelikacone panienki. Wprost przeciwnie, w większości były to dziewczęta pochodzące ze wsi, od dzieciństwa przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Industrializacja, ta dziewiętnastowieczna siła, która na zawsze zmieniła wygląd miast i stosunki pracy, odpowiadała również za wiele zmian wśród służby domowej. Powstawanie fabryk wspomagało rozrost miast i napędzało koniunkturę. Ludzie bogacili się, na służbę stać było nie tylko pana, ale i urzędnika, dziennikarza i sklepikarza. Wzrost zamożności dawało się odczuć nie tylko w mieście, ale i na wsi. Wzbogaceni wiejscy rzemieślnicy przenosili się do miast w poszukiwaniu nowych klientów, a chłopi wysyłali tam dzieci: zamożniejsi – synów na naukę rzemiosła, a ubożsi – synów i córki na służbę11. Do miast ze wsi ciągnęły niezliczone rzesze przyszłych robotników i robotnic fabrycznych oraz kandydatek na pokojówki i sprzątaczki. Tak jak wszyscy, szukały w miastach możliwości poprawienia sytuacji finansowej. Część migrowała do miast na zimę, gdy na wsi warunki były najcięższe, jednak przytłaczająca większość, znalazłszy pracę, zostawała tam już na dłużej.
Nie wiadomo do końca, jak wiele kobiet przybyło do dużych miast na ziemiach polskich, by wstąpić na służbę. Dostępne są pewne dane z Królestwa Polskiego, gdzie pod koniec wieku władze rosyjskie organizowały spisy powszechne. W 1882 roku zbadano również zatrudnienie w Warszawie. Mieszkańców podzielono na kilka kategorii zawodowych i podawano informacje na temat tego, jaki odsetek pracowników z tych grup pochodził spoza Warszawy (w podziale według płci).
Z wyników dowiadujemy się, że w większości zawodów liczba miejscowych i przybyszów była mniej więcej równa, czasem, jak w przypadku kadry urzędniczej, napływowych było więcej – 67 procent. Wyjątek stanowiła służba domowa: tu prawie wszyscy pracownicy (86 procent) byli przyjezdni. Na ogół wśród osób pracujących w Warszawie, a urodzonych poza jej granicami zdecydowaną większość stanowili mężczyźni (41 procent mężczyzn do 25 procent kobiet). Dominowali nad przyjezdnymi kobietami w branżach związanych z przemysłem, transportem, handlem i usługami, a także wśród urzędników i przedstawicieli wolnych zawodów. Jeśli jednak chodzi o służbę domową, było na odwrót – wśród pracujących w Warszawie napływowych służących zdecydowaną większość stanowiły kobiety (66 procent do 20 procent, czyli ponadtrzykrotnie więcej). Według wyliczeń ówczesnych badaczy 85,5 procent służących w Warszawie kobiet nie urodziło się w mieście, ale przyjechało ze wsi w poszukiwaniu pracy12.
W drugiej połowie XIX wieku miasta rozwijały się i bogaciły. Imigracja do miast miała charakter proletariacki. Ze wsi przybywali niewykształceni chłopi, którzy nie mieli kwalifikacji do pracy w typowo miejskich zawodach i musieli szukać pracy fizycznej. Z tego względu na przykład w Warszawie szczególnie szybko rozwijały się zachodnie dzielnice przemysłowe, czyli Mokotów i Sielce, a także Praga, czyli wówczas nienależący do Warszawy, podmiejski prawy brzeg Wisły. O ile jednak w tych robotniczych dzielnicach więcej było mężczyzn, to w Śródmieściu, bogatych okolicach Nowego Światu, Marszałkowskiej i Alei Ujazdowskich, wśród nowo przybyłych przeważały kobiety. Wyjaśnienie zagadki demograficznej jest bardzo proste. To właśnie tam, w pobliżu pięknych parków, w eleganckich kamienicach mieszkali bogaci warszawianie, więc to tam zjeżdżały się i zatrudniały wiejskie dziewczęta szukające pracy jako służące.
Lamparty czyhają na córki
Ta specyficzna migracja dziewcząt nie przechodziła niezauważona. Katolickie pisma dla kobiet wiejskich zwracały uwagę na niebezpieczeństwa czyhające w miastach na nieostrożne przybyszki. „Niewiasta Polska” w 1902 roku wydrukowała artykuł wstępny Baczność matki, w którym redaktorka naczelna zwracała się wprost do matek przyszłych wyruszających do Warszawy, Krakowa czy Lwowa służących z tym dramatycznym apelem:
Chodzi, moje matki, o źrenicę waszych oczów, to jest o córki wasze, o te dziewczęta, które wam Bóg powierzył, które obmyte wodą chrztu św. Kościół św. wam oddał, abyście wy znowu tak samo czyste i niewinne oddały je poczciwemu mężowi albo Bogu na służbę do klasztoru. Na te wasze dzieci czyhają okrutni nieprzyjaciele, aby im wydrzeć co mają najdroższego, to jest właśnie niewinność i cnotę. Jeśli się spytacie: kto taki? – to powiem wam tylko, że ci, którzy dla grosza gotowi sprzedać i własną duszę, i duszę drugich, a kto to, to się domyślicie[4]. Wypuszczacie dziewczątka spod skrzydeł swoich do miasta, a czy wiecie zawsze, gdzie się obracają, co robią? Czy wiecie, że w uczciwej są służbie, i że w niej zostały? – że przyjaciółka nie namówiła ich do lepszej służby i lżejszej pracy do kawiarni? Czy wiecie, że prawie wszystkie te kawiarnie to są domy zepsucia, że stamtąd dzieci wasze wyjdą może lepiej ubrane, ale na wskroś zepsute? A kto za to odpowie przed Panem Bogiem? Wy, matki, któreście nie umiały czuwać nad tym, co wam Pan Bóg powierzył13.
Na młode dziewczęta czyhało w mieście wiele zagrożeń. Nieostrożne panny rzeczywiście narażone były między innymi na handlarzy żywym towarem, którzy wywozili niczego niepodejrzewające dziewczyny na Zachód, czasem nawet aż do Stanów Zjednoczonych czy Ameryki Południowej, gdzie sprzedawali je do domów publicznych. Poza tak spektakularnymi wypadkami realna oczywiście była szansa popadnięcia w konflikt z prawem czy zatrudnienia w nieodpowiednim domu. Dostanie pracy nie gwarantowało zresztą bezpieczeństwa. O tym jednak później. Na razie dość powiedzieć, że sama przeprowadzka ze wsi do miasta wystawiała przyszłą służącą na wiele zagrożeń, tak fizycznych, jak i przede wszystkim duchowych. To właśnie przeciw tym niebezpieczeństwom dla duszy walkę prowadziły katolickie pisemka dla służących.
Charakterystyczny język, jakim do czytelniczek przemawiała autorka apelu w „Niewieście Polskiej”, można było spotkać w całym bloku prasy kierowanej do klasy robotniczej. Pisma, zwykle finansowane przez Kościół, nazywały się wspólnie „prasą patronacką”, a za cel miały pilnowanie moralności. Nie brakowało też pism skierowanych bezpośrednio do kobiet. Oprócz wspomnianej „Niewiasty Polskiej”, wydawanej w Krakowie (1899–1903), w Warszawie wychodziła „Pracownica Polska” (1907–1914), choć pismo można było też prenumerować w Lublinie, Krakowie i Częstochowie. „Pracownica Polska” działała pod patronatem Stowarzyszenia Katolickich Służących w Warszawie. Mimo że pisma pochodziły z różnych zaborów i miały różne redaktorki, ich zawartość niewiele się różniła. Gazety kierowano do wszystkich kobiet z ludu, a więc włościanek i miejskich proletariuszek. Gazety były tanie, stosunkowo łatwo dostępne. Każdy numer zawierał święty obrazek, żywoty świętych, kilka porad związanych z pracą na roli i prowadzeniem domu, listy od czytelniczek i jedną lub dwie historie z życia wzięte, a zakończone stosownym morałem. Jakim, to podpowiadała już na stronie tytułowej „Pracownica Polska” (z podtytułem „Praca uszlachetnia”). W 1914 roku od „Pracownicy Polskiej” oddzieliła się „Pracownica Katolicka”, pomyślana jako gazeta dla służących. W Krakowie wychodził „Przyjaciel Sług” (podtytuł: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”), wydawany przez Adelę Henrykową Dziewicką, a redagowany przez Katarzynę Płatek[5]. „Przyjaciel Sług” zaczął wychodzić w 1897 roku i pod tym samym tytułem utrzymał się aż do końca I wojny światowej. W 1919 roku zmienił nazwę na „Głos Dziewcząt Polskich”. Trzy lata później z miesięcznika stał się kwartalnikiem, a pismo ostatecznie zamknięto w 1934 roku.
4. „Pracownica Polska” przekonuje, że praca uszlachetnia, 1907 rok.
„Przyjaciel Sług”, przynajmniej w swojej przedwojennej odsłonie, starał się mówić do dziewcząt służących jak do równych sobie partnerek w dyskusji. Rezultat był raczej protekcjonalny niż partnerski, autorzy artykułów używali wybiórczo gwary wiejskiej i w tekstach tytułowali czytelniczki „Przyjaciółkami”. Krótkie artykuły pisane przez księży i samą Henrykową Dziewicką obracały się wokół kilku tematów, uznanych przez Kościół za najistotniejsze w ulżeniu ciężkiemu losowi służących – konieczności pobożności, uległości wobec pracodawców i ciągłej czujności przed niemoralnymi ludźmi, którzy chcieli służące okraść, porwać i zgwałcić.
To właśnie w „Przyjacielu Sług” obecny jest niemal w każdym numerze wątek niebezpieczeństw czyhających na dziewczynę emigrującą ze wsi do miasta w poszukiwaniu pracy na służbie. Redaktorka w artykule Miłość bliźniego z 1898 roku zwracała uwagę, że dola dziewczyny świeżo zatrudnionej w mieście jest niewesoła:
Bieda młodej dziewczynie, co pierwszy raz na służbę idzie. W domu mało się nauczyła takich rzeczy, które by jej na służbie pożytecznymi były.
Po większej części sługi nasze przychodzą ze wsi, a tam choć dziewczyna zręczna w polu, koło krowy chodzić umie, kapusty, zacierki i kartofli nagotować potrafi, a bieliznę w rzece czysto wypierze, to przecież w mieście z tego wszystkiego nie będzie miała pożytku. Nie zda jej się to na nic ani w kuchni, ani w pokoju przy sprzątaniu, bo tu co innego od niej wymagają14.
Drobne (lub poważniejsze) zgrzyty tego typu to jednak w przekonaniu „Przyjaciela Sług” problemy marginalne. Poważną plagą były oszustwa i wykorzystywanie przy zatrudnianiu do służby. Mimo że funkcja tej gazety była niewątpliwie dydaktyczna, w „Przyjacielu” nie drukowano porad, jak uniknąć oszustów i porywaczy. Gazeta posługiwała się raczej antysemickimi aluzjami i opowieściami z morałem.
W każdym numerze, w dziale Co tam słychać w świecie?,podawała kilka historii, z których służące bardzo łatwo mogły wyciągnąć własne wnioski. Ta kronika, bez mała kryminalna, pełna była wiadomości w rodzaju „Kot zagryzł dziecko” albo „Kobieta podająca się za pątniczkę do Kalwarii” bezwstydnie kradła damskie zegarki i biżuterię15. Takie sensacje to tylko dodatkowe atrakcje, razem z wiadomościami o otruciu jodoformem i sprzedaży fałszywych napojów miłosnych. Główny temat każdej rubryki wiadomości stanowiły porwania niedoszłych służących.
Oto w 1899 roku: „Handlarze dziewcząt – uwolnieni od winy i kary! Przed rokiem odbył się przed trybunałem w Krakowie proces o wywożenie chrześcijańskich dziewcząt do Turcyi przez Żydów, w tym celu, aby z tych ofiar rzuconych na łup rozpusty w domach publicznych niegodziwe ciągnąć zyski (…) Czy ten wyrok naszych Żydków od handlu chrześcijańskimi dziewczętami odstraszy – przyszłość okaże”16. W tym samym numerze: „W Mielcu Abraham Keller wywoził młode dziewczęta do Ameryki. Gdy wiózł przez Kraków Amalię Madej z Mielca, przyaresztował go policjant Pająk. Pokazało się, że Żyd wyłudził już 50 złr. [złotych reńskich – przyp. aut.] i przyobiecał przewieźć do Ameryki za 120 złr. od osoby”. W 1898 roku Co tam słychać w świecie? donosiło: „W Stanisławowie pochwyciła policja Leopolda i Markusa Grunberga, gdy w podstępny sposób wywozili dwie dziewczęta”17. W kolejnym numerze: „Do policyjnego biura w Katowicach przybyły z płaczem i narzekaniem dziewczęta z Austrii. Miały bilety kolejowe z Dziedzic do Berlina. Jakiś stręczyciel z Berlina zgodził [czyli zatrudnił – przyp. aut.] je i kupił im bilety. W Katowicach kazał im stręczyciel wysiąść, a on sam znikł, zwąchał pewnie coś niebezpiecznego (…) Biedaczki blisko przez dwa dni nic nie jadły”. Z kolei w 1900 roku oszukane służące miały zniknąć aż w Argentynie: „We Lwowie na dworcu przytrzymano 2 dziewczęta, które jechały ze Śniatynia do Buenos Aires. Jakiś Żyd dał im zaliczkę na jazdę do Wiednia i tam w hotelu miał na nie czekać. Policja dała znać do Wiednia z rozkazem ujęcia tego handlarza”18.
Oszuści trudnili się nie tylko wywożeniem dziewcząt do Ameryki czy Turcji. Czasem kończyło się na występach w kawiarni: „W Krakowie sądzono niejakiego Żyda Erlicha, który werbował dziewczęta niby to do kapeli damskiej, a w gruncie rzeczy prowadził z ich pomocą niecny wyzysk i szkaradne oszukaństwo. Dziewczętom do ręki dawał skrzypce, smyczkiem poruszały dla oka, gdy inni grali, one zaś, występując po kawiarniach różnych miast, służyć miały za wabik dla różnych lampartów. Proces ten odsłonił straszną niegodziwość tego ptaszka i niesłychaną łatwowierność dziewcząt i rodziców niektórych w Podgórzu”19. Wątek naiwności dziewcząt z Podgórza i braku kontroli rodzicielskiej ciągnął się zresztą w gazecie dalej. W numerze z 1900 roku w Co słychać na świecie? przeczytać można było: „Donosiliśmy przed kilku miesiącami o zaginięciu na Podgórzu trzech dziewcząt. Jedna z nich 14-letnia Emilia Martinek została odszukana w Tarnobrzegu, gdzie służyła u propinatora [czyli właściciela wyszynku alkoholowego – przyp. aut.]. Druga znajduje się w obowiązku w Królestwie Polskim. Któż więc wywabia bez wiedzy i zgody rodziców ich dziatki? Czy winowajcy będą ukarani?”20.
Czytelniczki „Przyjaciela Sług” wiedziały oczywiście, kto wywabia panny, wiedziały też, że oszustów nie minie sprawiedliwa kara. Co słychać w świecie? pisało na ogół o przypadkach, w których winni zostali przykładnie ukarani, a przynajmniej takich, gdzie przemyt niedoszłych prostytutek został udaremniony. W 1898 roku publikowało na przykład dłuższe sprawozdanie z obławy, w której wydatnie pomagali dziennikarze:
Handlarze dusz. „Związek Chrześcijański” pisze: Jedną z najsmutniejszych, a niestety, nieschodzących ze szpalt dzienników galicyjskich rubryk, jest handel dusz. Pomimo ścigania bezustannego handlarzy tych i surowego ich karania, wytępić tego wstrętnego przemysłu, nie tylko galicyjskiego, nie sposób. Odznaczają się w tym szlachetnym handlu szczególnie powiaty wschodniej Galicji – Stanisławów, Buczacz, Czortków, nie mniej Tarnopol i Brody, zajmują się nim zaś wyłącznie Żydzi, odbywający z „towarem” podróże na drugą nawet półkulę.
Uwięziono w Stanisławowie całą bandę tych handlarzy. Składa ją: trzech Grunów, dwóch Lutmanów i Pepi Hallreich, razem sześć osób. Uwięzienie ich nastąpiło na żądanie policji wiedeńskiej. Charakterystycznym, a zarazem dowodzącym doniosłości informacji dziennikarskich jest fakt, że policja wiedeńska dowiedziała się o członkach bandy, dzisiaj zostających pod kluczem, z jednego z wiedeńskich dzienników, który podał wiadomość, że rycerze owi, ścigani już przez policję angielską, schronili się niewątpliwie do Galicji. Dziennik ten wiedeński (N. W. Journal) wymienił członków tej szajki po nazwisku i – nie omylił się. Znaleziono ich i przytrzymano w Stanisławowie. Śledztwo szczegółowe jest w toku21.
Nie zawsze policja zdołała interweniować na czas. Dlatego dziewczyny zachęcane były do ciągłej ostrożności i rozwagi.
Historie z Co słychać na świecie? układały się w logiczną całość, łatwą do pojęcia dla każdej czytelniczki. Skoro według „Przyjaciela Sług” stręczycielami przemycającymi służące za granicę byli niemal bez wyjątku Żydzi, to dziewczęta katolickie nie powinny pod żadnym pozorem służyć w żydowskich domach. To przesłanie wzmacniał kolejny rodzaj wiadomości podawanych w gazecie – comiesięczne doniesienia, że żydowscy pracodawcy pobili ciężko kolejną służącą albo że zrozpaczona dziewczyna wyskoczyła z okna, by uniknąć kary cielesnej. Według pisma nawet jeśli Żydzi nie wywozili dziewcząt do domów publicznych, to na pewno bili i głodzili swoją służbę domową, a także nie pozwalali jej w niedzielę chodzić do kościoła. Słowem – należało trzymać się od nich z daleka.
Uniknięcie posługi w żydowskim domu, a więc wyeliminowanie ryzyka porwania albo złego traktowania, miało sprawić, by nowo przybyłe do miasta dziewczęta zgłaszały się do kantorów pośrednictwa pracy, nazywanych biurami stręczeń. Biura dzieliły się na katolickie i żydowskie, przy czym te drugie zgarniały więcej klientek, o czym z rozpaczą donosił „Przyjaciel Sług”: „W Tarnowie otworzył biuro stręczeń katolik Gutowski. Tym sposobem już są trzy biura stręczarskie w rękach naszych. Sługi jednak lgną zawsze do Żydówki Zauchowej, która je skubie porządnie”22. Podobnie było w Rzeszowie, gdzie „są dwa biura stręczeń, jedno Żyda Fenigera, drugie Podoskiego, katolika, jednak stręczeniem sług zajmują się głównie Żydówki, którym idzie o interes”. Przyszłe służące, zapewne ostrzeżone przez subtelne sugestie płynące z wiadomości z Co tam słychać w świecie?, nie chciały już zatrudniać się w żydowskich rodzinach. Jednak stręczycielki z biura Fenigera podstępem skłaniały je do takiej pracy, „wmawiając w nie, że to jest państwo niemieckie” (to prawdopodobnie na wypadek, gdyby służąca zrobiła się podejrzliwa, widząc nazwisko pracodawcy).
Oczywiście, czasem zdarzały się w dziale wiadomości dobre historie o rozsądnych dziewczynach postępujących roztropnie. Jak ta o Miodównie spod miasta Tarnowa:
Niejaka Miodówna przybyła o 9 mil, aby w mieście służyć. Młode to dziewczę o głodzie i chłodzie chodziło za służbą daremnie. Na szczęście spotkało jakiegoś kapłana, który jej powiedział, że tu jest schronisko sług i tam jej powiedzą, gdzie są miejsca. Najlepiej udać się do swojego proboszcza z prośbą o karteczkę polecającą. Każdy duszpasterz zna kapłanów w Tarnowie i poleceniem pokieruje biedną sługę pod dobrą opiekę. Schronisko w Tarnowie jest na ulicy Topolowej nr 623.
Dział wiadomości w „Przyjacielu Sług” pokazywał jednak dobitnie, że nie zawsze można było liczyć na zdrowy rozsądek wiejskiej dziewczyny albo przytomność księży i policji. Dlatego też do akcji ratowania służących katoliczek włączały się różne kościelne organizacje pomocowe. Jedną, działającą bezpośrednio w newralgicznym czasie tuż po przybyciu służącej do miasta, było Chrześcijańskie Towarzystwo Ochrony Kobiet.
Po dworcu grasują męty społeczne
Gdy Marysia lub Kasia zdecydowała się już na opuszczenie rodzinnej wsi i wyruszenie do miasta do pracy, często docierała na dworzec kolejowy. To właśnie stamtąd, według publicznej wiedzy, porwać ją mogli handlarze żywym towarem. Jak potwierdzało sprawozdanie z działalności TOK z 1912 roku: „Dworzec kolejowy jest wygodnym terenem, po którym swobodnie grasują wszelkiego rodzaju męty społeczne, jak stręczyciele i handlarze żywym towarem. I rzeczywiście, co łatwiejszego, jak obałamucić i okłamać te biedne dziewczęta, zmęczone podróżą, oszołomione zgiełkiem i hałasem wielkomiejskim”24. Z mętami zamierzały więc walczyć pracownice Towarzystwa.
5. Instrukcja bezpiecznej podróży przygotowana przez Towarzystwo Ochrony Kobiet.
Chrześcijańskie Towarzystwo Ochrony Kobiet było pierwszą i jedną z niewielu organizacji, które miały zamiar aktywnie zapobiegać przypadkom wykorzystywania, zamiast raczej leczyć ich skutki. Główna siedziba znajdowała się w Warszawie. TOK wiodło się na tyle dobrze, że od 1911 roku funkcjonowały również filie w Częstochowie, Łodzi, Włocławku, Radomiu, Piotrkowie, Kielcach i Płocku. Ustawa TOK, ogłoszona drukiem w 1902 roku, a podpisana przy założeniu towarzystwa w grudniu 1901 roku, prezentowała na pierwszy rzut oka dość standardowy zestaw zadań. Towarzystwo miało na celu „ochronę dziewcząt i kobiet od upadku oraz dopomaganie kobietom upadłym do powrotu na drogę uczciwą”25. Zamierzało tego dokonywać między innymi przez otwieranie sal zajęć i schronisk dla bezrobotnych kobiet, szukanie zatrudnienia dla służących i szwaczek latem, gdy ich stali pracodawcy przenosili się na wieś, zgłaszanie na policję wykrytych przypadków molestowania i porzucenia. To wszystko realizowało chociażby Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności.
TOK działało jednak ze świadomością specyfiki zawodu służącej. Działaczki towarzystwa słusznie doszły do wniosku, że momentem największego zagrożenia jest przybycie do miasta. Z chwilą gdy dziewczyna ze wsi stawiała stopę na miejskim bruku, jej los mógł potoczyć się bardzo różnie. Mogła dostać dobrą posadę w zamożnym domu, mogła też zostać porwana przez opryszków i wywieziona do Ameryki. Dlatego też TOK w ustawie zawarło swój nowatorski plan: „Pkt 4. Zabezpieczać dziewczęta i kobiety młode od grożących im niebezpieczeństw przy poszukiwaniu pracy. W tym celu między innymi wywieszać na stacjach dróg żelaznych, przystaniach statków parowych itp. zawiadomienia odpowiednie oraz ostrzeżenia drukowane w języku rosyjskim i dowolnie w języku polskim i cudzoziemskim”26. Oprócz rozklejania plakatów na dworcach TOK rozdawało instrukcje dla kobiet podróżujących w poszukiwaniu pracy w miastach. Jedna z tego typu książeczek, cztery strony na żółtym papierze, radziła w punktach:
Siostro moja!
Strzeż się jazdy samotnej i ludzi nieznanych. W każdej potrzebie zwracaj się do Pań z Towarzystwa Ochrony Kobiet, rozpoznasz je po wstążce biało-żółtej na ramieniu. Przed wyjazdem z domu pisz do naszego biura (Warszawa, Mazowiecka 11). Zachowaj nasz adres. Na dworcu trzymaj w ręku w widoczny sposób kartę biało-żółtą, by cię z daleka rozpoznano.
Życzliwa rada na drogę:
1. Nie oddawaj nikomu twych świadectw i papierów. (…)
4. Siadaj zawsze do przedziału dla kobiet.
5. Na większych dworcach oddaj się pod opiekę kobiet z Tow[arzystwa] O[chrony] K[obiet], jeśli ich nie ma, proś o pomoc urzędników kolejowych.
6. Jeśli nie masz w mieście krewnych i znajomych, proś o przyjęcie w schronisku TOK, znajdziesz tam tani nocleg i uczciwe biuro stręczeń. (…)
8. W pociągu, na dworcu, w mieście strzeż się ludzi nieznanych, zarówno kobiet, jak i mężczyzn; zwłaszcza jeśli ci polecają nocleg lub miejsce korzystne. Nie wdawaj się w rozmowę, nie wierz ich obietnicom, nie mów skąd przybywasz, dokąd jedziesz, nie chodź z nikim do restauracji, nie przyjmuj cukierków ani żadnego poczęstunku. Są to bowiem źli ludzie, którzy niedoświadczone dziewczęta ściągają podstępnie do domów zepsucia. (…)
13. Nie jedź nocą.
Trzynaście użytecznych, pragmatycznych rad poprzedzało trzy ostatnie, w tonie religijno-fatalistycznym:
14. Nie zapominaj o modlitwie, nie wstydź się przeżegnać, poleć się Bogu, proś o opiekę Matkę Najśw[iętszą] i twego Anioła Stróża.
15. Nie wyjeżdżaj bez pozwolenia i błogosławieństwa rodziców.
16. Przed wyjazdem pojednaj się z Bogiem27.
Następnie w ulotce wydrukowane były adresy wszelkich miejsc pomocy TOK, dla katoliczek i ewangeliczek w Warszawie, w innych miastach Królestwa Polskiego, w Księstwie Poznańskim, Galicji, a także za granicą – w Rosji, w Rotterdamie, Berlinie, Antwerpii, Hamburgu i Bremie. Na samym dole, tłustym drukiem i otoczone ramką: „Za radę i pomoc nic się nie płaci”.
Ochotniczki pracujące w TOK nie ograniczały się jedynie do kolportowania instrukcji i wywieszania stosownych plakatów z ostrzeżeniami przed nieuczciwymi pośrednikami pracy i adresem Towarzystwa. Jak można było przeczytać w ulotce, na stacjach kolejowych dyżurowały też delegatki TOK, zaopatrzone w biało-żółtą opaskę na ramieniu, które miały wyławiać z tłumu bezradnie wyglądające przybyszki ze wsi. Według sprawozdania Towarzystwa za 1912 rok stały na pięciu dworcach warszawskich (część z nich jako wolontariuszki, sześć za opłatą, jak donosiło sprawozdanie). Te kobiety z opaską TOK, z odznaką Międzynarodowej Misji Kolejowej[6], czekały na stacjach, „pilnie śledząc przyjeżdżające młode kobiety, uprzejmie ofiarując swoją pomoc, udzielając wskazówek, dając adresy biur pewnych i mieszkań prywatnych”28. Warty były dobrze zorganizowane. Na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie czekała pani Brandel, obserwując pociągi: kurierski z Granicy, osobowy z Granicy, pocztowy z Aleksandrowa, zwyczajny z Koluszek, pocztowy z Sosnowca. Pani Zajączek czekała na pociągi z Sosnowca, a także na pociągi kurierskie i zwyczajne z Aleksandrowa. Na Dworcu Kaliskim także stała pani Zajączek, o 16.25 i 21.40. Na Dworcu Kowelskim dyżurowały pani Petrulewicz i pani Dukaczewska, obserwując pociągi z Mławy, Brześcia i Kowla, od 11.00 do 16.00. Na Dworcu Brzeskim na pocztowy z Moskwy, osobowy z Brześcia, Odessy, Dąbrowy i IV klasy z Brześcia czekała pani Nawrocka.
Akcje delegatek Towarzystwa Ochrony Kobiet przynosiły wymierne skutki. Oto w 1912 roku jedna z delegatek wypatrzyła na dworcu kolejowym trzynastoletnią dziewczynkę o inicjałach S.M., która nie mogąc wytrzymać ciągłego bicia przez macochę, wsiadła do pierwszego lepszego pociągu do Warszawy, a „błąkającą się po peronie dziewczynkę zabrała delegatka kolejowa i przyprowadziła ją do ochrony”29. Później pracownice Towarzystwa umieściły ją w Schronieniu dla dziewcząt, a następnie zlokalizowały jej brata w Warszawie i oddały mu pod opiekę. Innym razem z kolei delegatki pomogły przerażonej młodej Francuzce, która przyjechała na kontrakt do Warszawy i nie zastała na dworcu umówionej osoby. „Bezradna i przestraszona błąkała się po peronie”, a delegatka TOK znalazła ją i przyprowadziła do Schronienia, gdzie wyszukano jej posadę i odesłano dalej. Towarzystwo miało nawet swój wkład w przeciwdziałanie handlem żywym towarem, choć tylko pośredni. W sprawozdaniu z 1912 roku delegatki chwaliły się, że „dnia 11 marca zgłosił się do Ochrony zrozpaczony ojciec A.C., błagając o pomoc w odszukaniu córki, która wraz z kuzynką swoją wyszła z domu wuja i zaginęła bez wieści. T[owarzyst]wo wysłało w tej chwili podanie do naczelnika policji śledczej”, a dziewczynę udało się znaleźć i przywieźć do domu.
Umknięcie przemyślnym porywaczom mogło być jednak niezwykle trudne. W opublikowanej w 1914 roku broszurze Maria Kobylińska szeroko rozwodziła się nad metodami handlarzy, którzy czyhali na niedoszłe służące w pociągach. Pisała, że nie cofają się przed niczym. Mają „środki usypiające i upajające”, które dosypują do jedzenia, kłamią, manipulują i przyrzekają małżeństwa. Często uciekają się do podstępów, jak w przypadku pewnej panienki o inicjałach B.K., która jechała z Berlina do Poznania czwartą klasą. W drodze przysiadły się do niej panie, które proponowały jej służbę w swoim domu. Gdy dziewczyna, być może poinformowana przez ulotkę TOK, odmówiła, panie zaczęły naradzać się teatralnym szeptem: „Jaka ona niemądra, sądzi, że tam tak łatwo przyjmą nieznaną osobę, a u nas, gdyby chciała, mogłaby otrzymać bardzo dobre miejsce”. Odgrywanie scen na użytek podróżującej dziewczyny należało w ogóle do stałego repertuaru handlarzy. Wbrew poradom o pobożności, która miała uratować niedoszłe służące, Kobylińska twierdziła, że bardzo wielu handlarzy udaje w pociągu pobożnych ludzi, odmawia różaniec i „nie cofa się nawet przed świętokradzkim przyjęciem sakramentów św.”, byle pozyskać zaufanie ofiary. Często też żerują na jej ostrożności i moralności:
„Dokąd pani jedzie?” – pytają nieopatrzne dziewczę. „Na służbę – brzmi odpowiedź – do tego miasta, na tej ulicy”. „Ale czyż pani nie wie, co to za dom niegodziwy, czy pani nie słyszała o domach rozpusty? Niech Bóg broni panią tam zajechać. – Ale mogę polecić przypadkiem inne miejsce, bardzo dobre, za wysoką pensję”. Dziewczę słucha, całe przerażone, nie wie co począć…30
I w końcu naprawdę trafia do domu publicznego.
Jeśli wszystko zawiodło, handlarze mieli podobno w zanadrzu ostatnią sztuczkę. Posługiwali się hipnotyzmem, to znaczy, jak tłumaczyła autorka, sposobem magnetycznego usypiania za pomocą wykonywania ruchów dłoni, które działa, gdy osoba hipnotyzowana wyrazi zgodę i patrzy uważnie w błyszczący punkt. „Skoro raz się przyzwoli, trudno oprzeć się po raz drugi, a osoba pozostająca w stanie zahipnotyzowania nie ma swej woli, czyni wszystko, co jej każe ten, co ją zahipnotyzował – dodawała. – Łatwo pojąć, do jakich to prowadzi nadużyć”. Kobylińska rekomendowała w każdym przypadku polegać na pomocy delegatek Katolickiego Towarzystwa Opieki Dworcowej[7].
Nie każda dziewczyna miała jednak szczęście trafić na ochotniczki z biało-żółtymi opaskami. Stanisława Werensteinowa wspominała w Z tragizmów życia historię dziewczyny bliźniaczo podobnej do tej uratowanej na dworcu przez panie z Towarzystwa Ochrony Kobiet. Też miała trzynaście lat, też była maltretowana i bita przez macochę, tak samo chciała uciec z domu do miasta. Za zarobione w fabryce pończoch pieniądze kupiła bilet na pociąg i wyruszyła z bratem do Łodzi. Jednak „w drodze, w wagonie, dwóch nieznajomych podstępnie rozłącza ją z bratem, uwozi i sprzedaje do domu publicznego w Łodzi. Dziewczynka ma 13 lat. Pracuje jako służąca i prostytutka pod przymusem przez kilka miesięcy”. Kiedy w trakcie rewolucji 1905 roku robotnicy napadli na dom publiczny i zdemolowali go, dziewczyna została odprowadzona na policję. Była już zarażona syfilisem. Werensteinowa podsumowuje: „dobre, zdolne, pracowite dziecko, zniszczone fizycznie, co pewien czas musi wracać na kurację do szpitala. Pełna dobrych chęci na przyszłość, pozostaje pod opieką zakładu”31. Zakład, który Werensteinowa miała na myśli, to Żydowskie Towarzystwo Opieki nad Kobietami.
Wbrew antysemickim historiom z „Przyjaciela Sług” i „Pracownicy Polskiej” społeczność żydowska również potrzebowała ochrony dla dziewcząt szukających pracy w wielkich miastach, być może nawet większej niż w przypadku chrześcijanek. W 1890 roku powstało Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy, żydowska organizacja filantropijna, mająca zajmować się między innymi pomocą w organizacji pogrzebów dla mniej zamożnych Żydów. W rzeczywistości Warszawskie Towarzystwo było grupą przestępczą zaangażowaną w handel żywym towarem. Większość kobiet, które wabili do Ameryki Południowej pod pretekstem pracy w bogatej rodzinie o polskich korzeniach albo ślubu z zamożnym farmerem w Brazylii lub Argentynie, stanowiły biedne Żydówki z małych sztetli, Warszawy, Łodzi i okolicznych wsi. Mniej negatywnie nastawieni publicyści zajmujący się zwalczaniem handlu żywym towarem przyznawali, że nie tylko większość w ten sposób wywabianych panien to Żydówki (statystyki mówią o ponad 60 procentach), ale też, że z Warszawskim Towarzystwem Wzajemnej Pomocy współpracowali również chrześcijanie szukający dużych pieniędzy[8]. Towarzystwo było świetnie zarządzane, a zawiązało je 42 mieszkańców Buenos Aires o polsko-żydowskich korzeniach. Siatka była na tyle znana, że w 1928 roku konsul polski w Argentynie wymógł usunięcie z jej nazwy słowa „Warszawa”, ponieważ powszechnie rozpoznawana mafia alfonsów psuła dobre imię niepodległej Polski. Organizacja przemianowała się więc na Zwi Migdal, jednak kwitła aż do końca lat trzydziestych XX wieku, żerując w większości na społeczności żydowskiej32[9].
W obliczu tego problemu zasymilowana społeczność warszawska postanowiła założyć żydowski oddział TOK. Ustawa Żydowskiego Towarzystwa Ochrony Kobiet, powołanego w 1904 roku, miała brzmienie identyczne ze statutem towarzystwa chrześcijańskiego z 1902 roku, a wszystkie trzy towarzystwa (razem z ewangelickim odpowiednikiem) ze sobą współpracowały. Sprawozdania z działalności pokazują, że ich przedsięwzięcia były także bardzo podobne. Żydowskie TOK prowadziło biuro pośrednictwa pracy, „bacząc zawsze pilnie, aby żadna z posad dawanych nie miała wpływu demoralizującego na młode pracownice”33. Prowadziło też tanie kuchnie, Ognisko i Przytułek (miejsca pracy i mieszkania tymczasowego dla kobiet w ciężkiej sytuacji), a także próbowało przeciwdziałać uprowadzeniom. W sprawozdaniu z 1912 roku wylicza się skrupulatnie, że Żydowskie Towarzystwo w wyniku misji dworcowych uratowało z rąk handlarzy żywym towarem 41 kobiet, „a mianowicie: cofnięto z drogi: 3 z dworców kolejowych, 1 z Paryża; 1 z Londynu, 1 z Sierpca; 2 w przejeździe przez Warszawę; w 1 wypadku uzyskano rozwód; w 14 wypadkach ostrzeżono skutecznie przed handlarzami; w 6 wypadkach ocalono od tak zwanych narzeczonych”34. Sprawozdanie dodaje, że kobiety najczęściej trafiały do domów publicznych wskutek fikcyjnych ślubów, uwiedzenia przez fachowych handlarzy, przyjazdu z prowincji po pracę i uwiedzenia przez pracodawcę. W tej ostatniej kategorii sprawozdawcy podzielili nawet uratowane kobiety według wykonywanych zawodów.
Ta krótka statystyka musiała doprowadzać do rozpaczy pracownice i pracowników towarzystw różnych wyznań patrolujących dworce. Wynika z niej bowiem, że nawet jeśli opuszczającej wieś dziewczynie udało się bezpiecznie dojechać do miasta i dostać pracę służącej, to wcale nie oznaczało końca jej kłopotów. Według sprawozdania Żydowskiego TOK wśród zmuszanych do prostytucji kobiet najczęstsze były uwiedzione przez pracodawców służące.
Pokątne faktorki i karmelki bankructwa
Mimo że dziewiętnastowieczna ochrona pracy nie przystawała do obecnych standardów, nie znaczy to, że służba była zawodem zupełnie nieuregulowanym. Wprost przeciwnie. Być może częściowo powodowane wzmożeniem moralnym społeczeństwa, przerażonego pogłoskami o notorycznym wywożeniu za granicę nieświadomych dziewcząt, władze większych miast już od początku XIX wieku powoływały instytucje, które zajmować się miały kontrolą zatrudnienia i przebiegiem życia zawodowego służących.
Policja państwowa pilnie dozorowała zatrudnianie i zwalnianie służby. W Królestwie Polskim od 1823 roku kontrolowała domy i kantory zleceń, czyli biura pośrednictwa pracy. Instytucją najwyższą było Biuro Kontroli Służących, powołane ustawą z 1825 roku, która z kolei zabraniała w ogóle działania prywatnych kantorów stręczeń, jak je nazywano. W 1857 roku Biuro przemianowano na Wydział Kontroli Służących, a prywatne biura pośrednictwa znowu mogły działać. Wszelkie konflikty z pracodawcami rozstrzygał Sąd Policyjny w biurze oberpolicmajstra, czyli szefa policji35.
Życie służących było wedle ustawodawstwa bardzo pilnie kontrolowane. Szybkie spojrzenie na „Dziennik Praw” z 1857 roku mówi nam, że „w imieniu Najjaśniejszego Alexandra II, Cara Wszech Rosji, Króla Polskiego etc., etc., etc., Rada Administracyjna Królestwa” postanawia ustanowić Wydział Kontroli Służących, którego celem jest „utrzymanie dokładnego spisu sług płci obojej oraz prowadzenie kontroli zmiany ich służb i sprawowania się”, wydawanie książeczek służbowych (o których za chwilę), kwalifikowanie do nagród zasłużonych służących oraz umieszczanie w przytułkach i salach pracy tych, „którzy dla starości lub niemocy pracy oddawać się nie będą mogli”36.
Nowa służąca, której udało się szczęśliwie pokonać niebezpieczną drogę ze wsi do miasta, musiała zgłosić się do siedziby Wydziału. Siedziba znajdowała się w Warszawie, w innych miastach tę samą funkcję sprawowały lokalne władze administracyjne. W Warszawie Wydział Kontroli Służących sporządzał dokładną dokumentację. Urzędnicy sprawdzali, czy dziewczyna zapisana jest do księgi ludności, czy posiada książkę służbową, u kogo służy lub ma obiecaną służbę. Zapisywano wiek, stan cywilny, miejsce urodzenia, wygląd, nazwisko, a także nazwisko i miejsce zamieszkania rodziców. Tak wylegitymowana panna zapisywana była do odpowiedniego cyrkułu, a także wydawano jej książeczkę służbową, za którą musiała zapłacić 13,5 kopiejki „za druk i za papier stemplowy”37.