Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kraina niezwyczajnej codzienności.
Powieść obyczajowa w dwudziestu epizodach, które łączy para bohaterów – młode małżeństwo, wchodzące w dorosłe życie na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku. Zaczyna się od „ślubu z rozsądku”, czyli... dla mieszkania. Takie były czasy, że osobie samotnej przysługiwała zaledwie kawalerka, a małżeństwu „aż” M3. Sporo humoru w codzienności, czasem zaskakujący finał, trochę wzruszeń i smutku, trochę grozy, odrobina magii... Jak to w życiu.
Bohaterami są ludzie, duzi i mali, zwierzęta, duchy oraz święci.
Książka, która bawi, wzrusza i pokrzepia. To patchworkowa opowieść, w której kolejne rozdziały są jak kolorowe kawałki kołdry – każdy inny, ale razem tworzą zgrabną i ciepłą całość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JOANNA ŁUKOWSKA
PAŃSTWO TAMICKIE
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2011
Redakcja: Maciej Ślużyński
Korekta: Andrzej Homańczyk, Robert Wieczorek
Redakcja techniczna: zespół RW2010
Copyright © Joanna Łukowska 2011-2014
Okładka Copyright © Mateusz Ślużyński
zdjęcie na okładce © yarkovoy / Fotolia.com
zdjęcie na okładce © mike_experto / Fotolia.com
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2011-2014
Wydanie I
ISBN: 978-83-63111-09-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Dalekie są kraje i bliskie są kraje,
Gdzie Dżamble pędzą życie;
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają
I po morzu pływają w sicie.
Edward Lear,
– Musicie się pobrać. Im szybciej, tym lepiej – ni z gruszki, ni z pietruszki to zdumiewające oświadczenia popłynęło z ust Grażyny Strzelskiej; twarz pani Grażyny zdradzała tyle emocji co kamień, ton jej głosu sugerował, że mówi o pogodzie, a zaskakujące słowa skierowała do swojej córki i jej chłopaka.
Joanna i Maciej pomyśleli wówczas dokładnie o tym samym.
Często im się to zdarzało, taka wspólnota myśli i skojarzeń – było to równie zaskakujące, co fascynujące; w każdym razie oszczędzali na słowach. Teraz też wymienili jedynie wiele mówiące spojrzenia. Jego, lekko spłoszone, pytało:
„Naprawdę... musimy?”.
Jej spoczęło na nim z pewnym pobłażaniem i uspokajająco odpowiedziało:
„Nie, wedle moich informacji, nie”.
Chłopak odetchnął z ulgą.
Za wcześnie. Spektakl zdumiewających oświadczeń trwał dalej.
– Zresztą – kontynuowała pani Grażyna, nie zmieniając tonu – my też musimy się pobrać. Nawet jeszcze szybciej.
Teraz nawet Joanna, którą własna matka nazywała „zimną, nieczułą istotą”, wyglądała na z lekka wstrząśniętą.
Mówiąc „my”, pani Grażyna – wdowa od pięciu lat – miała na myśli siebie i Remigiusza Grzelaka, postawnego lekarza dermatologa, z którym spotykała się od roku. Nie żeby dorosła córka miała coś przeciwko raczkującemu rodzeństwu albo macierzyństwu po czterdziestce, ale małe dzieci są jednak dość męczące, a pani Grażyna – pracownik naukowy i wykładowca na Akademii Ekonomicznej – była osobą bardzo zajętą.
Gdy Joanna już się pogodziła z myślą, że za jednym zamachem zostanie obdarowana nowym tatusiem i nieletnim rodzeństwem, pani Grażyna wyskoczyła z kolejną rewelacją.
– Jest szansa na mieszkanie dla was!
Młodych jakby ktoś ukłuł szpilką.
– Co?! Ale jak...? Kiedy, kto...?
– Remigiusz ma książeczkę mieszkaniową. Jeżeli uzupełni wkład, to przydział mógłby być na dniach. Ale żeby przepisać członkostwo na Aśkę, ona musi być jego rodziną. Dlatego najpierw musimy się pobrać my z Remigiuszem, potem wy, żeby dostać przydział na M-3, bo jako osobie samotnej Asi przysługiwałaby tylko kawalerka. Jeszcze nie wiemy, czy Remigiusz przypadkiem nie będzie cię musiał, córcia, adoptować i czy wy nie będziecie się musieli szybko starać o potomka, żeby dostać większy metraż, ale to już szczegóły techniczne...
Mgła niezrozumienia wreszcie się rozwiała! W roku 1987 nikt się nie dziwił skomplikowanym zabiegom, jakie trzeba było przeprowadzać, ani konszachtom, w jakie trzeba było wchodzić, żeby dostać mieszkanie. Joannie i Maciejowi nawet w głowie nie postało protestować przeciwko szybkim zaręczynom i rychłemu małżeństwu. W końcu znali się od ponad czterech lat i kiedyś (w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości) zamierzali się pobrać. Teraz ta przyszłość, za sprawą książeczki mieszkaniowej Remigiusza, sama się określiła. Zaś mieszkanie jest tak samo dobrym powodem do ożenku jak każdy inny, a nawet lepszym. Bo można żyć bez ślubu, ale bez mieszkania nie jest to już takie proste...
Zima, łącznie z Gwiazdką i sylwestrem, upływała pod hasłem rozmów z „osobami, które coś mogą i wiedzą”, szykowania licznych dokumentów oraz zakrojonych na średnią skalę przygotowań do dwóch ślubów i jednego wesela.
– Może pobierzemy się w tym samym dniu, co? Wtedy będziemy sobie mogli zrobić jedno wspólne wesele – wymyśliła na poczekaniu Joanna.
– Nie, nie! – sprzeciwiła się natychmiast jej matka. – Ze względów taktycznych najpierw ja muszę wyjść za Remika, musi upłynąć trochę czasu, choćby ze trzy miesiące, potem dopiero ty wyjdziesz za Maciusia. Ponieważ forsy nie starczy na dwa wesela i wkład mieszkaniowy, dlatego – zadecydowała pani Grażyna – wy je będziecie mieli. Wam się należy, jesteście młodzi i po raz pierwszy bierzecie ślub, hm... mam też nadzieję, że po raz ostatni, a my z Remikiem... to recydywa, zadowolimy się więc kameralnym przyjątkiem.
Tak też zrobili.
Pani Grażyna zyskała nowego męża, nowe nazwisko – Grzelak, a do domu na Lecha, do domu kobiet, wprowadził się mężczyzna.
Wspólne pożycie okazało się trudną próbą. Remigiusz Grzelak cierpiał bowiem na nieuleczalną pedanterię, co chorobliwą bałaganiarę Joannę doprowadzało do szału. Pani Grażyna zaś miotała się między mężem a córką, łagodząc awantury i starając się nie dopuścić do zbrodni w afekcie. Jak w ten kocioł wkraczał jeszcze Maciej ze swoją skłonnością do nabijania się ze wszystkiego, to tylko się powiesić albo... wyprowadzić.
Działania na froncie robót mieszkaniowych ruszyły z kopyta. Wkład został uzupełniony, wstępna lokalizacja zlokalizowana na osiedlu ZMP, książeczka mieszkaniowa przepisana. Na szczęście nikt nikogo nie musiał „ucórczać”, gdyż wedle prawa dwudziestoletni obywatel jest za stary i nie nadaje się do adopcji.
Pozostawała kwestia metrażu. Żeby dostać M-3 Joanna Strzelska musiała mieć męża. Żeby dostać M-4 Joanna Strzelska musiałaby się wykazać dwójką dzieci; jedno ewentualnie dałoby się załatwić, ale takie rozwiązanie zdecydowanie nie satysfakcjonowało Spółdzielni. Ponieważ o bliźniaki nie jest tak łatwo jak o męża, Joanna i Maciej z bólem serca w ogóle zrezygnowali ze starań w tym względzie, zgodnie oświadczając, że nie są chytrzy i zadowolą się M-3. Lepszy rydz niż nic. Poza tym, żeby tak znowu rwali się do rodzicielstwa, i to jeszcze przed ślubem, też nie można powiedzieć.
Piękny, sierpniowy poranek. Chmurki jak śnieżnobiałe baranki, ożywczy zefirek pląsa wśród liści, słoneczko promienieje całą gębą, jakby wiedziało, że dzisiaj jest Wielki Dzień!
Krótko mówiąc, pogoda dopisała, podobnie jak humor pewnej pannie młodej. Od samego rana Asieńka była radosna niczym skowronek. Biegając po domu i szykując się do zamęścia, śpiewała na cały głos: „Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić...”, i ulubiona fraza: „Dzisiaaaaaaj odnajdę, odnajdę siebie samą, dzisiaaaaaaj na pewno, na pewno wyjdę za mąż... hi, hi!”, którą to frazą drażniła swoją zalataną matkę.
O wpół do dziesiątej zjawił się oblubieniec i zaraz zamknął się w łazience. Zamierzał nacieszyć się tym przybytkiem zawczasu. Blady i spocony nieustannie zastanawiał się, czy w Urzędzie na pewno jest ubikacja oraz jak to zrobić, żeby sobie nie narobić wstydu na tych wszystkich dywanach i marmurach, przed tymi wszystkimi ludźmi. Maciuś autentycznie cierpiał; cierpiał na ból istnienia i rozstrój żołądka. Leciało z niego górą i dołem. Krótko mówiąc, miał stracha, że hej!
Gdy o dziesiątej pojawił się Andrzej Mazur, świadek oraz przyjaciel, wystarczyło, że usłyszał żałosne odgłosy, dobiegające z łazienki, by jego też zaczęło ściskać w dołku.
– Maciej, wyłaź stamtąd, cholera! – wrzasnął, waląc pięścią w drzwi wucetu. – Co ty jesteś, facet czy gumka od majtek?! – Jeżeli chciał w ten sposób wejść cierpiącemu na ambicję, to chybił. Kompletnie.
– Gumka... dzisiaj zdecydowanie gumka... – dobiegł słabiutki jęk z okolic sedesu.
– Maciusiu, Maciusiu! – zaświergotała okrutna narzeczona. – Dzisiaj nasz ślub, czyżbyś zapomniał? Wyjdź stamtąd, kochanie, goście już się zbierają, już czekają... Przecież nie dam rady wyjść za ciebie, kiedy ty siedzisz tu, a ja będę tam, z urzędnikiem, twoją mamą, tatą, ciociami... hi, hi!
– O, Jezu, zaraz się... Umieram!
– Aśka, wynoś mi się stąd! Nie denerwuj Maciusia! Ja mu pomogę, biedakowi... – włączyła się do akcji niezawodna pani Grażyna. – Już nastawiłam wodę, zaparzę ci ziółka. Zobaczysz, jak wypijesz, to ci zaraz przyjdzie – zapewniała przez drzwi.
– Tak, tak – dorzuciła swoje podstępne trzy grosze oblubienica – zaraz ci przejdzie wszystko, na amen, nawet ochota do życia. Ja ci radzę, Maciej, ty lepiej nie pij tych ziółek! Chciałabym choć parę dni nacieszyć się stanem małżeńskim.
– Aśka, ostrzegam cię, ty się natychmiast uspokój! – próbowała okiełznać swą niesforną córkę pani Grażyna.
– Co tu się dzieje? – dobiegło tubalne pytanie od strony drzwi wejściowych. Doktor Grzelak właśnie wrócił z kwiaciarni; wściekły, bo bukiety jeszcze nie były gotowe. – No co tu się, u diabła, dzieje?!
– Remigiuszu, ratuj! – Pani Grażyna rzuciła się w objęcia męża. – Maciuś zamknął się w kibelku – zameldowała – i nie chce wyjść, Aśka mu dokucza, a Andrzejkowi chyba też zaczyna się robić, hm, nieszczególnie.
Remigiusz uratował sytuację. Kazał tłumowi się rozstąpić i przez szparę pod drzwiami wsunął do łazienki listek tabletek.
– Co to było, co mu dałeś? – koniecznie chciała się dowiedzieć pani Grażyna. – Żeby mu nie zaszkodziło...
– Nie zaszkodzi, nie zaszkodzi, w takiej sytuacji Oxazepam nikomu nie zaszkodzi...
Po dziesięciu minutach Maciej Tamicki wychynął zza drzwi łazienki, pomachał ręką na dzień dobry i ostatecznie opuścił bezpieczne schronienie.
– Witaj, kochanie, jak ślicznie wyglądasz – zagaił do narzeczonej.
– Dobra, dobra, nie podlizuj się teraz – burknęły śliczności. – Zachowujesz się, jakby cię kto zmuszał do tego ślubu. Nie chcesz, to nie, wypchaj się! Jeszcze możesz zrezygnować. – Joanna wyglądała na obrażoną.
– Cholera, przecież wiesz, że to nie moja wina! Wiesz, że jak się denerwuję, to momentalnie brzuch mnie boli i dostaję sraczki.
– Nie tłumacz się przed nią. – Pani Grażyna ujęła zięcia pod rękę. – Jak się czujesz? Za parę minut wyjeżdżamy.
– Jak...? – Maciej wsłuchał się w siebie. – Obleci. Tylko załatwmy to szybko, zanim te piguły przestaną działać.
Dziewiętnastego sierpnia 1988 o godzinie jedenastej czterdzieści w Urzędzie Stanu Cywilnego na Starym Rynku, w obecności świadków oraz licznie zgromadzonej publiczności, Joanna Strzelska i Maciej Tamicki wstąpili w związek małżeński. Przy okazji dowiedzieli się, że stali się najmniejszą komórką społeczną, czyli rodziną. Być komórką fajna rzecz, zwłaszcza społeczną, ale Maciej miał pewne zastrzeżenia co do przystojnego mistrza ceremonii, który nieustannie mrugał, szczerzył zęby i wyraźnie podrywał Aśkę. No bezczelnie podrywał mu... żonę!
Około godziny szesnastej Asia i Maciej zamienili się rolami. W domu rodzinnym pana młodego, na Świętego Rocha, przed lustrem w przedpokoju Maciej Tamicki zakładał muszkę. Uśmiechał się. Na ślub cywilny zużył cały zapas zdenerwowania i teraz nic go już nie ruszało. Ani kościelny za godzinę, ani pokpiwający starszy brat Przemysław, ani drzemiący w sypialni ojciec (bo go „kopyt” rozbolał), ani popłakująca po kątach matka. Ręce przestały mu się trząść, strach przestał wiązać supły na przełyku, a żołądek uspokoił się wreszcie na tyle, że łaskawie pozwolił mu zjeść kromkę chleba.
Maciej zapiął guziczek czarnej muszki, poprawił rogi kołnierzyka-stójki, odstąpił krok, wziął z rąk pochlipującej rodzicielki marynarkę. Na koniec przeczesał palcami średniego jeżyka i założył okulary.
– No, jestem gotowy. Możemy jechać z tym koksem.
– Oj, synku, synku! – zaczęła zawodzić Barbara Tamicka, niczym nie ustępując zawodowej płaczce. – Porzucasz dom, odchodzisz, tracę cię!
– Maman, co ty gadasz? – Przemek, obżerający się w najlepsze chlebem z kiełbasą, ujął się za młodszym bratem; żal mu się zrobiło Młodego, który zdążył już wyczerpać wszelkie rozsądne argumenty, a i tak nie przekonał ich matki, że dzisiaj odbywa się ślub, nie pogrzeb. – Czemu ryczysz? Przecież on się żeni, a nie idzie na wojnę.
– Młody... – Maciej odrobinę zasępiony wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. – Powiedz, ale tak szczerze, czy ty nie uważasz, że ja wyglądam... dziecinnie, jakbym szedł do Pierwszej Komunii?
– Dokładnie, Młody, tak uważam, jeżeli już szczerze sobie rozmawiamy.
– No właśnie, żeni się! To jeszcze gorzej, niżby szedł na wojnę. Porzuca dom, tracę...
– Trudno, nic nie poradzę, że w garniturze mi nie do twarzy. – Pan młody wzruszył ramionami. – Do Komunii czy do ślubu, jestem gotowy.
– Ojejku jej! – Łzy jak groch płynęły po pyzatej twarzy pani Barbary.
– Maman, na Boga, przestań! Młody niczego nie porzuca, zapewniam cię, że jeszcze tu wróci.
– Choćby po rzeczy – mruknął Maciej, chowając chusteczkę do kieszeni spodni.
W tym samym czasie w domu panny młodej na osiedlu Lecha Joanna Strzelska stała na środku dużego pokoju, a mama pomagała jej się ubrać w białą suknię. Asia obróciła się, przejrzała w lustrze, przeszła parę kroków, próbując, jak jej pójdzie z tym całym trenem, wróciła przed lustro i jęknęła.
– Ohyda, wyglądam ohydnie... i rajstopy mi trzasły!
– Ależ skąd, córuchno, ślicznie, wyglądasz prześlicznie, a rajstop kupiłam na zapas trzy pary – uspokoiła córkę przewidująca mama. – Teraz usiądź, upnę ci włosy.
Upięła brązowe włosy, założyła wianek, przypięła spinkami welon.
– Jakaś ty piękna...
– Jezu, nie idę! – krzyknęła Joanna, prawie rozpłaszczając nos na powierzchni lustra. – Ja dzisiaj nigdzie nie idę! To nie mój dzień, wyglądam fatalnie! Te włosy, ten sterczący wianek... i zobacz! Prawe ucho mi odstaje. Koniec. Ślubu nie będzie!
– Będzie, będzie – zapewnił wszystkich doktor Grzelak. – Wesele w Lizawce już się szykuje, wódka się chłodzi, bukiet dostarczony i zapłacony, suknia założona, wianek upięty, goście czekają. Jazda, panna, ale już! Jazda do kościoła i bez histerii, bo pacha zdejmę...
I znowu Remigiusz Grzelak uratował sytuację.
Dziewiętnastego sierpnia o godzinie siedemnastej, w kościele pod wezwaniem Chrystusa Najwyższego Kapłana, Joanna Maria Strzelska i Maciej Jarosław Tamicki w obliczu Boga i przy wtórze rozpaczliwych szlochów Barbary Tamickiej zawarli święty i nierozerwalny związek małżeński.
Trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy, głosem równym i dźwięcznym przyrzekli sobie miłość, wierność i że się nie opuszczą aż do śmierci. W głębi serca obiecali sobie również uczciwość, przyjaźń i że nigdy nie stracą poczucia humoru, które to cechy oboje stawiali ponad wszelkie bogactwa i zaszczyty tego świata.
Maciej i Joanna stali się mężem i żoną.
Jedynym zgrzytem w całym tym morzu szczęścia był fakt nieobecności na weselu kogokolwiek ze strony pana młodego. Poza bratem Macieja, który pojawił się mocno spóźniony i zły. Zwlekano już dość długo z rozpoczęciem świętowania, więc teraz z tym większą niecierpliwością oczekiwano relacji z tego, co się dzieje i właściwie dlaczego. Ale Przemysław nie chciał nic powiedzieć, zanim się przedtem nie napije wódki.
Postawiono przed nim trzy pełne kieliszki i talerzyk z ogórkami. Patrzono w skupieniu, niemalże wstrzymując oddech, jak wychyla jeden kieliszek, drugi, zagryza ogórkiem, wypija trzeci, przekąsza dwoma ogórkami... Wreszcie Przemek otarł usta, uśmiechnął się przyjaźnie i oświadczył uspokajająco:
– A teraz to na pewno wam nic nie powiem.
I zabawa się zaczęła...
Odpowiedni dokument czym prędzej dostarczono do Spółdzielni, która zaocznie przyznała już M-3 na podstawie papierka z Urzędu Stanu Cywilnego potwierdzającego, że związek ma zostać zawarty wtedy i wtedy.
W podróż poślubną Państwo Młodzi wybrali się na cały jeden dzień do Warszawy, gdzie Maciej miał jakieś sprawy techniczne do załatwienia. Sprawy związane były z Radiem Studenckim Afera, w której Tamicki był redaktorem naczelnym, a że miały charakter techniczny, nie wzbudzały w nim wielkiego entuzjazmu. Postanowił jak najszybciej się z nimi uporać, zaś resztę upojnego dnia (byle do 16.20, żeby zdążyli na pociąg powrotny) poświęcić wyłącznie swojej małżonce.
Chodzili po stolicy, oglądali wystawy, gwarne ulice i brudne domy. Współczuliby ludziom, którzy muszą tu mieszkać, gdyby o nich pomyśleli, ale w tym momencie nie obchodziła ich reszta społeczeństwa, zwłaszcza stołecznego. Było lato, piękna pogoda, a oni szli sobie wolno Nowym Światem, trzymając się za ręce i nie zważając na zabieganie, hałas i śmieci wokół...
Na obiad wybrali się do restauracji chińskiej Szanghaj, gdzie po raz pierwszy w życiu jedli bambusa, wydając na niego porażającą sumę siedmiu tysięcy złotych!
Po powrocie z podróży poślubnej małżonkowie o niczym innym nie marzyli, jak o miesiącu miodowym we własnym domu. Dlatego, by choć otrzeć się o to marzenie, pojechali na Żegrze, gdzie wiło się ich słodkie gniazdko.
Niestety, sądząc z postępu prac budowlano-wykończeniowych, musieli pogodzić się z faktem, że na ten miesiąc miodowy przyjdzie im jeszcze ze dwa miesiące poczekać.
Pomylili się o marne cztery miesiące (co wobec marazmu panującego wówczas w budownictwie mieszkaniowym było i tak tylko małym poślizgiem). Czekali pół roku, zanim wreszcie mogli się wprowadzić do upragnionego mieszkania.
Co ciekawe, młodzi Tamiccy czekali na swój dom oddzielnie. Decyzję taką, nad podziw dojrzałą, podjęła Joanna.
– Nie, Maciusiu, twoje układy z moją mamą są za dobre, by je głupio niszczyć przez jeden nieprzemyślany krok. Zbyt kocham was oboje i zbyt kocham siebie, by skazywać nas na mieszkanie razem pod jednym dachem. I to z Remigiuszem. A co do pomysłu, żebyśmy zamieszkali na Rocha, z twoimi rodzicami i z twoim bratem kawalerem, to wybacz, ale to jest pomysł do bani. Po miesiącu dowiedziałabym się o sobie takich rzeczy, o jakie w życiu bym siebie nie podejrzewała.
Tak więc Maciej został u swojej mamy, a Joanna – u swojej. I znowu pani Grażyna miotała się między córką a mężem, łagodząc awantury i nie dopuszczając do zbrodni w afekcie.
Blok na osiedlu ZMP rósł wolno, niespiesznie przybywało mu pięter... I wciąż nie można się było doliczyć tego dwunastego.
Kiedy w listopadzie odbyło się pierwsze spotkanie z przyszłymi lokatorami, na Lecha panowała już atmosfera grożąca wyładowaniami, czy wręcz burzą z piorunami. Maciej i Joanna polecieli na „spęd mieszkańców” jak na skrzydłach.
Zebrani – w wieku różnym, okutani w kurtki, boby i płaszcze – byli bardzo przejęci i onieśmieleni. Potraktowano ich jednak łaskawie; pożartowano, że wniosek o telefon to najlepiej składać zaraz po urodzeniu; ostrzeżono, by nie wykonywać żadnych poważnych prac wykończeniowych – żadnych płytek, kafelków, tapet, boazerii – zanim blok nie przestanie „pracować” i nie „osiądzie”, jak należy; co najważniejsze, nie obiecano niczego konkretnego, nie podano żadnego wiążącego terminu, choćby w przybliżeniu, kiedy to szesnastka zostanie oddana do użytku; rozstawano się więc z uczuciem niedosytu z jednej strony i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku nieinformowania o tym, co i tak zmieni się jeszcze dziesięć razy – z drugiej.
Młodym, za każdym razem gdy przejeżdżali tramwajem przez pętlę na Żegrzu, z której doskonale widzieli swój blok – teraz już ze wszystkimi szesnastoma piętrami – wydłużały się miny, że nadal nie ma okien, a barierki na balkonach są tylko do połowy.
Po Nowym Roku szesnastka nabrała rumieńców. Opleciono ją przewodami, ubrano w instalację gazową. Miała już okna i balkony. Działały windy. W lutym na chybcika malowano sufity, kładziono wykładziny, instalowano wanny, sedesy i kuchenki.
Na szesnastego lutego 1989 roku Joanna Tamicka dostała wezwanie. Miała wraz z mężem stawić się o jedenastej na osiedlu ZMP, w bloku numer dwa, na parterze, przy windach, po odbiór kluczy.
Hurrraaa!!!
Stawili się punktualnie, z mamą Grażynką i Remigiuszem. Joanna Tamicka, jako główny lokator, musiała podpisać protokół zdawczo-odbiorczy, zgadzając się tym samym, że: mieszkanie posiada dwa pokoje, korytarz, łazienkę, kuchnię, piwnicę i loggię; potwierdzając jednocześnie obecność: wanny, baterii przy wannie, umywalki z baterią, zlewozmywaka z baterią, miski ustępowej, sedesu, spłuczki z armaturą, ośmiu gniazdek wtyczkowych zwykłych, czterech gniazdek wtyczkowych z uziemieniem, trzech włączników zwykłych, trzech włączników seryjnych, jednego przycisku, jednego dzwonka elektrycznego, dwóch opraw z kulą mleczną, kuchenki czteropłomieniowej z piekarnikiem, czterech kompletów kaloryferów, drzwi płytowych pełnych, drzwi z małą szybą, trojga drzwi z dużą szybą, trzech par okien zespolonych z wietrznikiem; zgodnie przystając na płytki PCW w kuchni, lenteks w pokojach i na korytarzu, vinigum w łazience, farbę klejową na ścianach i sufitach, a lamperię (olejną) w kuchni i łazience; oraz z radością konstatując istnienie gniazda AZART, sznura R+TV i korytka do kwiatków.
Podpisała bez czytania.
I dostali klucze. Do pierwszego własnego, choć spółdzielczego mieszkania.
Gdy tylko pracownik Administracji zniknął z horyzontu, a teściowa z teściem zajęli się oglądaniem i sprawdzaniem, czy wszystko działa, Maciej złapał żonę za rękę, tę z kluczem, i zaciągnął do łazienki. Miał tutaj schowany szampan radziecki, o pojemności 0,33 litra, zakręcany. Nonszalancko, jednym ruchem, pozbył się nakrętki, wypił spory łyk, wciągając w siebie połowę zawartości butelki i podał Asi ze słowami:
– Twoje zdrowie, żono, i naszego nowego pięknego mieszkania z dwoma pokojami, kuchnią, lenteksem, gniazdkami i tak dalej.
Joanna wzięła butelkę. Upiła równie potężny haust, dopijając szampana prawie do końca, i odpowiedziała:
– Twoje zdrowie, mężu, i naszego nowego pięknego mieszkania z korytarzem, sznurem R+TV, sedesem i korytkiem do kwiatków.
Potem się pocałowali.
Zamierzali żyć długo i szczęśliwie.
I wprowadzili się jeszcze tego samego dnia.
Po tygodniu jeden z domokrążców, których dziesiątki kręcą się po świeżo oddanych do użytku budynkach, zapukał do pewnych drzwi... Otworzyła mu młoda dziewczyna w dżinsach i koszulce bawełnianej.
Komiwojażer chrząknął i zapytał:
– Czy jest ktoś starszy w domu?
Joanna nie obraziła się.
– Maciej, ktoś do ciebie! – zawołała męża. Wszak był od niej starszy o rok.
– Słucham? – Młody mężczyzna, który się pojawił, acz miły i w okularach, nie wzbudził w domokrążcy należytego szacunku.
– Ja... ten... – Sprzedawca się zmieszał. – Czy... no, czy z którymś z rodziców mógłbym rozmawiać?
Tamiccy spojrzeli na siebie. Może istotnie wyglądali na rodzeństwo. Oboje młodzi, szczęśliwi i spod znaku Strzelca. Jak bliźnięta. Nawet jeżeli ona miała perkaty nos, pyzate policzki i chochliki w uśmiechu, a on szczupłą twarz o wąskim, długim nosie i cienkich wargach kpiarza.
– Z którymś z rodziców? – upewniła się Joanna i uśmiechnęła się szeroko; chochliki objęły całą jej twarz. – Ale my już nie mieszkamy z rodzicami, proszę pana. Mieszkamy u siebie. – Znowu się uśmiechnęła, prezentując w całej okazałości dołeczki w policzkach.
– To wy.... to znaczy, państwo, sami mieszkacie tu i... – plątał się akwizytor.
– Tak – odparł Maciej. – Więc rozumie pan, obowiązki wzywają. Musimy trochę pomieszkać, żeby nabrać wprawy. – Po czym objął żonę ramieniem i zamknął drzwi tuż przed nosem osłupiałego komiwojażera. Ich własne, dorosłe drzwi!
Franciszek Wons – emeryt i od dwóch miesięcy pogrążony w żałobie wdowiec – nie miał najmniejszych wątpliwości, że osiedle, na którym przyjdzie mu teraz mieszkać, jest osiedlem młodym. To się rzucało w oczy, a Franciszek Wons miał dobry wzrok, pomimo swych sześćdziesięciu siedmiu lat. Zresztą chyba tylko ślepy nie zauważyłby tego całego budowlanego rozgardiaszu i braku zorganizowania.
– Żadnej infrastruktury – mamrotał pod nosem pan Franciszek, wędrując przez swoje nowe osiedle i z wdziękiem czapli brodząc po kostki w marcowej odwilży. – Nic! Choćby jednego porządnego sklepu spożywczego. Typowe! Obiecywali na spotkaniu w listopadzie, że w ciągu paru miesięcy będzie na mur. Akurat! Prędzej kaktus mi na dłoni wyrośnie, nim ten sklep pojawi się tu wcześniej niż za półtora roku. A ta zieleń...? Mizerota! Karłowate drzewka, rzadkie krzaczki. Ile lat przyjdzie czekać, zanim ta mizeria porośnie choćby na wysokość człowieka? No i spójrz, spójrz, Aldono, ile tu kobiet w ciąży, w różnych stadiach zaawansowania, a ile dzieci...! W wózkach, spacerówkach, na chodnikach, w krzakach, chodzą za rączkę, biegają po trawie, hałasują. No i młodzież! Rosła, wyszczekana i bezwstydna, taka jest ta dzisiejsza młodzież. Co gorsza, pełno jej tutaj. Spójrz, no spójrz, jak się obściskują bez skrępowania.
Jak na razie Franciszek Wons znajdował same negatywy przeprowadzki ze starej Wildy na młode Żegrze. Nic mu się nie podobało. Nawet nazwa nowego osiedla.
– ZMP? Co to za durna nazwa! A za ulicą, no co mamy za ulicą? Osiedla ZWM i ZMS, tfu! Język można sobie połamać. Jak normalny człowiek ma to zapamiętać i nie przekręcić? Lecha, Czecha, Tysiąclecia, to rozumiem, nawet Rusa zdzierżę, ale te wstrętne skrótowce? Jakiś obłęd! Dlaczego, Aldono? Jak mogłaś mi to zrobić? Przecież nie chorowałaś na żadną nieuleczalną chorobę! Poza tym tak pragnęłaś tego mieszkania, więc dlaczego? Jak mogłaś mnie opuścić w takiej chwili?
– A mogłam, mogłam – odparła Aldona Wons z wysokości Nieba, do którego wzięli ją razem z butami. Po czym zatarła ręce, nawet pozwoliła sobie na mały złośliwy uśmieszek, podczas gdy jej mąż wracał szybkim truchtem z dalekiej wyprawy – przez cztery ulice i dwa osiedla – do najbliższego sensownego sklepu spożywczego.
Zmarznięty i zniechęcony pan Franciszek dotarł do bloku numer dwa i ustawił się w kolejce do jedynej dostępnej windy. Towarowa była oczywiście zajęta, gdyż nowi sąsiedzi z czternastego, Kaczmarkowie, akurat wprowadzali nią szafę dwudrzwiową, kanapę i metalowe półki oraz robili kupę radości trójce swoich dzieci.
– No, spójrz, Aldono, tylko spójrz na te dzieciaki. Chichoczą, skaczą po kanapie, włażą do szafy. Żadnej dyscypliny, żadnego szacunku dla starszych. Mogliby wpuścić na tę kanapę...
– Pan coś do mnie mówił? – Młody mężczyzna, prawie chłopak jeszcze, w czarnej czapce z chwościkiem, niebieskiej kurtce i lekko zaparowanych okularach, patrzył na niego przyjaźnie, choć z pytaniem w oczach. Z ramienia zwisała mu wypchana raportówka, spod pachy wystawał jakiś pakunek; wspierając się na ponad dwumetrowych karniszach, również czekał na windę. – Przepraszam, ale zamyśliłem się. – Młody człowiek uśmiechnął się nieśmiało i odrobinę bezradnie. Odruchowo potarł czubek długiego, wąskiego nosa.
– Nie, kochasiu, ja do siebie – odparł krótko pan Franciszek i odwrócił się bokiem do młodego mężczyzny. Maciej Tamicki zdążył mu się narazić. Uprzedził go bowiem i jako pierwszy wprowadził się do nowego bloku. A to Franciszek Wons powinien być pierwszy! By trzymać rękę na pulsie i mieć wszystko w bacznej pieczy. Chciał pierwszy o wszystkim wiedzieć i nie zamierzał pozwolić, by cokolwiek umknęło jego uwadze. Ani ktokolwiek. Tak to sobie zaplanował. Dlatego zanim jeszcze odebrał klucze, już tydzień wcześniej zamówił wóz meblowy; udało mu się załatwić na siedemnastego rano, a nie było łatwo. Zamierzał następną noc spędzić już w swoim nowym mieszkaniu – jako pierwszy z lokatorów. Ale ten młody Tamicki i jego smarkata żona śmieli go ubiec! Spali tu już szesnastego. Tylko na czym? Na gazetach?!
O tym, że spali, dowiedział się od ciecia, który pilnował całego interesu, póki nie zjawi się prawowity gospodarz domu. Cieć siedział w pomieszczeniu na parterze, oglądał telewizję i zamykał blok na noc. Doskonale zapamiętał sobie lokatora z dwunastego, którego najpierw wypuszczał z jakimś drugim młodzikiem – chyba bratem, sądząc po jeżyku i okrągłych okularkach – później o północy wpuszczał z powrotem, a potem znowu musiał się tarabanić z cieplutkiej kanciapy, kiedy ten wiercący się jak owsik w tyłku Tamicki w środku nocy wynosił coś na śmieci.
– Bo widzi pan, chodzi o karnisze. – Bezczelny chłopak jakby nie widział niechęci starszego pana. – Te do kuchni są krótkie i zmieszczą się do windy, ale te do dużego pokoju... nie da rady, nawet do towarowej nie wejdą. Myślałem, żeby przez balkon wciągnąć, ale jeszcze komuś okno wybiję...
– Trzeba schodami, kochasiu, jest taki jeden sprytny sposób, pionowo i przekładać między poręczami i podestami, zresztą pokażę ci, to trudno tak na gębę wytłumaczyć – wyrwał się z radą i pomocą Franciszek Wons.
– Tak? Naprawdę, pomoże mi pan? Oj, z nieba mi pan spada!
– No, no, zaraz tam z nieba... – certolił się pan Franciszek, któremu wobec wyraźnej wdzięczności ze strony Tamickiego, złość o pozbawienie prymatu nieco przeszła. – Dalej, niech pan wsiada, winda przyjechała.
– A pan? – Maciej Tamicki nie chciał porzucać starszego pana na pastwę losu i kolejnej windy.
– Ja poczekam, niech pan jedzie, dalej, dalej, kochasiu, bo się nie zmieścisz.
Tamicki wsiadł do windy i pojechał.
– Widzisz, Aldono, jaki miły młody człowiek.
– Istotnie, całkiem miły... Ale tu mają na pęczki takich miłych młodych ludzi... – Aldona Wons westchnęła i zadumała się nad światem, w którym tyle niebezpieczeństw czyha na człowieka, zwłaszcza młodego; nad światem, który ona ledwie co porzuciła. Jakoś dziwnie nie tęskniła za nim ani trochę.
– Na początku miałem mu za złe, że pierwszy się wprowadził, ale w końcu bądźmy wyrozumiali, młodość to niecierpliwa pani. Zresztą ja miałem pierwszy meble w domu, a oni dopiero osiemnastego. Natomiast wracając do ciebie, Aldono, ty nie byłaś już młoda, miałaś pięćdziesiąt pięć lat, to u kobiet wiek poważny, można by więc oczekiwać jakiejś dojrzałości, odpowiedzialności, a ty bez żadnych uzasadnionych powodów, ni z tego, ni z owego oświadczasz, że nie doczekasz. Tak, dobrze pamiętam, bo usiadłaś w moim ulubionym fotelu. Była Gwiazdka, wręczyłaś mi prezent, dziwny taki – swoje zdjęcie z lat młodości, nie najlepsze zresztą – potem usiadłaś w moim fotelu, położyłaś głowę na oparciu, przymknęłaś oczy i takim spokojnym, wypranym z emocji głosem oświadczyłaś: „Ja już, Franku, nie doczekam Nowego Roku”. A w tle leciały kolędy w wykonaniu Poznańskich Słowików. Zepsułaś mi całe święta, a co gorsza, dotrzymałaś słowa. W samego sylwestra wzięłaś i umarłaś na coś tak idiotycznego jak pęknięte serce. Tak powiedział lekarz, że pękło ci serce. Przecież to jakaś bzdura, sentymentalne brednie! Serca nie pękają, ot tak, jak baloniki. Ale ten lekarz dowodził, że jak ktoś przez całe życie bierze wszystko do siebie, tłumi stresy, milczy, zamiast wybuchnąć, coś tam się kumuluje i potem wystarczy byle drobiazg, przegrana w kartach, przypalony obiad... i serce pęka. Ale przecież to nie moja wina! Nie byłaś podfruwajką, miałaś swój rozum. Nie musiałaś się aż tak przejmować moimi wyrzutami na temat niedopieczonego kurczaka. To, że mi twój kurczak nie smakował, w żadnym razie nie mogło być powodem twojej śmierci! Poza tym byłem starszy od ciebie i powinienem pierwszy umrzeć. Jak mogłaś mi to zrobić? Zostawić mnie samego z tą całą przeprowadzką, sprzątaniem, urządzaniem... Oczywiście radzę sobie jakoś, nie z takich opresji wychodziłem cało, właściwie idzie mi świetnie, ale wolałbym...
Rozmyślania pana Franciszka przerwał tłumek przytupujących i grzejących się przy kaloryferze lokatorów, który nagle poderwał się i uniósł szczupłego, niewysokiego staruszka w głąb windy lewej osobowej.
– Tak, tak, wiem doskonale, co byś wolał... – wtrąciła się pani Aldona – ale ja już nie mogłam. Miałam dosyć twojego geniuszu i mistrzowskiego dyrygowania moją pracą. Dosyć pouczeń, przechwałek, że wszystko robisz lepiej niż inni, że na wszystkim lepiej się znasz: na gotowaniu, praniu, budowaniu domów, samochodach, polityce, interesach, wychowywaniu dzieci... Miałam dosyć. Miałam dosyć... ciebie! Dosyć, dosyć, dosyć! – Duch Aldony Wons złapał się za głowę, jakby dostał nagłej migreny. Stojąca obok postać wyciągnęła dłoń ze złotym kielichem. – O, dziękuję, dziękuję, Gabrielu, dawno cię nie widziałam. Byłeś na dole? I jak tam? Radzisz sobie? Cieszę się. Jeszcze raz dziękuję...
Franciszek Wons uczył się samotności z dużymi problemami. Nikt go nie uprzedził, jak trudne to będą lekcje. Poza tym uparcie mylił nudę z samotnością.
– Aldono, słyszysz mnie? Nudzi mi się. Dzieci przyjechały, pobyły przez tydzień i wróciły do swoich zajęć. Nie zaproponowały, ani Janek, ani Marysia, że może wezmą mnie do siebie. Nie zgodziłbym się oczywiście, ale nie zaproponowali. Nie przepadam co prawda za mężem Marysi, a dzieci Janka są wyjątkowo rozwydrzone, no i u obojga jest za mało miejsca, nie miałbym swojego pokoju, a tu mieszkanie całe dla mnie, ale... nawet nie zaproponowali...
– Pewnie się bali, że jednak, jak na złość, byś się zgodził – mruknęła pani Aldona, która gdy już odkryła w sobie talent ironiczny, korzystała z niego, ile wlezie. Franciszek Wons zaś stanowił idealny obiekt do kpin; szkoda, że wcześniej na to nie wpadła...
Starszy mężczyzna wolno i metodycznie opróżniał siatkę.
– Ryż... do szafki. Lubię ryż, nie tuczy jak ziemniaki i jest zdrowszy, a ty tak rzadko go kupowałaś. Salceson... do lodówki. Mieli tylko biały, co robić – wziąłem. „Jak nie mam czarnego, to nie mam, nie wyczaruję panu, z próżnego to i Salemon nie poleje” – tak mi powiedział kierownik, nieuk jeden. Mąka, jajka, masło... Wiesz, robienie zakupów ma jednak pewien urok, to jak wyprawa po złote runo: niepewny, mityczny cel, niebezpieczna, choć ekscytująca droga... Ty zawsze narzekałaś, brakowało ci żyłki przygody, odrobiny ułańskiej fantazji. Faktycznie, trochę męczące jest tak ciągnąć siatki przez pół miasta, ale... Białe wino, zapałki, mleko, gazeta z programem... Żałuj, ma być film z Marleną Dietrich. Wiesz, Aldono, myślę, że pomogę temu młodemu Tamickiemu, w końcu... czemu nie? W ogóle zamierzam bardziej się udzielać. Takich jak ten bezradny Tamicki musi być tutaj więcej. Na pewno przydadzą im się rady kogoś doświadczonego.
– Niech Bóg broni! – wykrzyknęła pełna najgorszych przeczuć, choć bujająca w obłokach niebytu, Aldona Wons. – Wybacz, Boże, że używam Twego imienia nadaremno. Ale mój mąż chce pomagać lokatorom...
– Jezu Chryste! Synu Mój! – krzyknął Pan i przesłonił boską ręką Swą boską twarz. – Zamknij oczy, Synu, i nie patrz przez chwil parę na dół. Franciszek Wons będzie udzielał rad bliźnim.
W ciągu miesiąca pan Franciszek stał się sławny. Lecz niedokładnie w taki sposób, o jakim marzył.
Sypał radami jak z rękawa. Pomagał kłaść, malować, wiercić, strugać, ustawiać, wymieniać i zakładać, nie szczędząc przy tym anegdot, pouczeń i ludowych mądrości. Miał tysiące pomysłów, jak urządzić cudze mieszkanie, jak uczynić je ciepłym i swojskim. Tymczasem jego własny dom pokrywał się kurzem i ciszą...
Wśród bogatych zasobów skrzynki z narzędziami Franciszek Wons posiadał także pistolet, którym zdeklarował się wstrzelić wkręty w sufity państwa Tamickich, celem zainstalowania karniszy.
Podczas gdy Maciej długo i kwieciście dziękował drogiemu sąsiadowi za pomoc, Joanna w osłupieniu przyglądała się swoim sufitom, kiedyś śnieżnobiałym. Plamy od prochu, odpryski i jedna dodatkowa dziura – bo panu Franciszkowi ręka się omsknęła – to jeszcze nic.
– Zagipsujemy, pomalujemy, będzie jak nowe – zapewniał Maciej swą wciąż trwającą w osłupieniu żonę. Jednak i jemu nie na długo starczyło optymizmu. Po dokładniejszych oględzinach sufitu w sypialni zbladł i wycedził:
– A żebyż go szlag jaśnisty trafił, sąsiada drogiego...
Zaś jego żona zakwiliła cicho:
– O Boże, Boże... – I dodała przerażona: – Tylko błagam, nie proś go, żeby to poprawiał!
– A nie mówiłam – wyszeptała Aldona Wons, podglądająca z góry przez rozsunięte palce.
Franciszek Wons nie uwzględnił w swych obliczeniach, że okno znajduje się w niszy, toteż dwa wkręty wstrzelił dobrze, a dwa – za blisko okna, za blisko o dwudziestocentymetrową głębokość owej nieuwzględnionej niszy.
Młodzi małżonkowie patrzyli i milczeli. Joanna zdjęta współczuciem, Maciej żalem nad samym sobą. Bo żadne z nich nie miało wątpliwości, kto teraz będzie musiał drążyć beton wiertarką ręczną, żeby wykonać dwie dodatkowe dziury, ale tym razem we właściwym miejscu.
Maciej Tamicki zawziął się. Drążył i klął. Noc zapadła, on drążył. Jego żona poszła spać, a on drążył.
– Skończę to dzisiaj. Zdechnę, a skończę! Żeby żoneczka mogła sobie jutro powiesić... śliczne firanki. Żeby sobie powiesiła... te cholery. Niech zdechnę, ale skończę.
Skończył gipsować odpryski i nadprogramowe dziury o trzeciej rano następnego dnia. Resztką sił zamontował karnisze i padł jak nieżywy na łóżko. Nie mył się, tylko taki spocony i oblepiony tynkiem zwalił się obok swojej poświstującej przez nos żony. „Tylko na chwilkę, Asiu, odsapnę i pójdę się wykąpać... by mnie chyba zabiła, że brudny włażę... Świszczy, Asiula nieboga, kataru dostanie... pewnie...” – to była ostatnia świadoma myśl Macieja, zanim zasnął.
– Wiedziałam, że tak będzie. Maciej Tamicki omija teraz mojego Franka jak zadżumionego. Nie on jeden zresztą. A to nie koniec jeszcze! Boże, ty widzisz i nie grzmisz? – Aldona Wons już na całego podglądała poczynania swego niepoprawnego małżonka. – Franku, nie rób tego! Ja ciebie bardzo proszę, nie namawiaj pana Pajdy, żeby zamiast na klej mocował kafelki na zaprawę, ja ci dobrze radzę... Mówiłam! No, czy ja nie mówiłam? – Duch Aldony Wons rwał sobie włosy z widmowej głowy. – Cała ściana runęła! Runęła, druzgocząc wszystko... Przecież jakby ktoś siedział na sedesie, to by go zabiło! Franek, kiedy ty się nauczysz, kiedy?
– Nigdy! Nigdy więcej nie będę pomagał komuś, kto na to nie zasługuje! – krzyczał Franciszek Wons. – Jak ta dziewucha mogła powiedzieć, że to moja wina, że zniszczyłem im łazienkę? Drań, zwykły drań! Jego siostrzenica, o ile to w ogóle jego rodzina, obraża mnie, a ten nic. Ani słowa! Tylko: „Krysiu, dzisiaj nie będę na kolacji”. Mercedesem jeździ. Srebrnym. Nowym. Mówię ci, Aldono, ten Pajda to złodziej i już!
Do Franciszka Wonsa przylgnął przydomek Wesoły Staruszek. Cieszył się nim jak dziecko.
– Lubią mnie, lubią i cenią. Pomagam im. Ludzie tego oczekują: świadomości, że nie są sami, zdani tylko na siebie. I śmieją się z moich dowcipów!
– Bo nie mają innego wyjścia. Oj, doigrasz się, Franek... – przeczuwała Aldona Wons, która odkryła w sobie także wieszcze zdolności.
Franciszek Wons obudził się o piątej rano. Dokładniej obudziło go nieprzyjemne uczucie zimna w okolicach nosa. Dotknął ręką twarzy. Była mokra. Skąd, jak...? Odruchowo spojrzał w górę... i kropla wody skapnęła mu prosto do oka. Krzyknął i wyskoczył z pościeli.
– Co jest, cholerka?! Co ten Kaczorek wyrabia? Zaraz będę miał w łóżku jezioro! O, nie. Już ja mu dam do wiwatu!
W kapciach, w szlafroku narzuconym na pidżamę Wesoły Staruszek w niewesołym nastroju stanął przed drzwiami S.L. Kaczorków.
Nie pukał. Jeszcze by! Zadzwonił jak na alarm. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast.
– Co tu się u was dzieje, Kaczorkowa?! Woda mi kapie z sufitu. Co wy, kochasie, zawody pływackie urządzacie sobie po nocy? Lodowata woda leje mi się na łóżko!
– Nam się leje w łazience... – Z łagodnych oczu pani Kaczorkowej, kobiety zazwyczaj spokojnej, niemalże melancholijnej, wyzierał mord. – Leje się od pięciu godzin. Mieli przyjść hydraulicy, ale nie przyszli.
– Trzeba mnie było wcześniej powiadomić, zaraz to załatwię.
– Nic pan nie załatwi! – syknęła blada i roztrzęsiona Stefa Kaczorek. – Kabina, którą żeś pan instalował, przecieka. Z pralki, którą żeś pan podłączał, leci ciurkiem. Zawory, których żeś pan tykał, nie działają! Nie można odciąć dopływu tej cholernej wody! Łazienka zalana, sypialnia zalana... a teraz mój mąż zamknął się w łazience...
– Stefa, kto przyszedł? – doleciał przytłumiony pluskami głos pana domu.
– To ja! Franciszek Wons! Co się u was dzieje? Co pan tam robi, Kaczorek?
– Stefa, pozwalam ci zabić tego człowieka. Możesz go rozszarpać na kawałki.
– No, no, tylko bez takich... Do diabła, kochasiu, wyłaź z tej łazienki!
– Nie! – doleciał zdecydowany, choć stłumiony bas Leopolda Kaczorka. – Stefa, rób, co mówię!
– Beż żartów, proszę. Panie sąsiedzie, spokojnie... Co pan tam, cholerka, robi?!
– Rybki sobie łowię.
– Właśnie, rybki sobie mężuś łowi. Jest świetnym wędkarzem.
– Co...? Co to ma być? To wcale nie jest śmieszne. Do administracji! Pismo napiszę! Do sądu podam! Zbrodniarzu! Woda leje mi się na głowę w środku nocy!
– Tak, tak, rybki... – Ręce Stefanii Kaczorek zadrżały, chęć zemsty wzbierała. Palce o długich, wypielęgnowanych paznokciach zakrzywiły się i wyciągnęły drapieżnie w stronę szyi staruszka...
– No, kochaneczko, co... co pani jest? Chciałem tylko pomóc. Niech się Kaczorkowa do mnie nie zbliża! Panie Poldku, proszę powstrzymać żonę. Kaczorek! Zabieraj tę wściekłą babę ode mnie! Wniosę oskarżenie o napaść. Kobieto, co ty, jestem starym człowiekiem... Dobrze, żadnych sądów, i sam sobie poradzę z tą wodą kapiącą z sufitu, bo faktycznie tylko kapie, tylko... Trochę przesadziłem, bo się zdenerwowałem. Pani Kaczorkowa, zapomnijmy o urazach. Panie Poldku, tych hydraulików, to na mój koszt proszę wezwać! Niech pani tak na mnie nie patrzy! I zabieraj te szpony od mojej twarzy, wariatko! Auć! To boli...!
– Widzisz, Franku, wreszcie się doigrałeś. Żal mi ciebie... Gabrielu, masz jeszcze trochę tego wina...? Ale sam przyznaj, należało ci się. Teraz dostaniesz za swoje... Do pełna, Gabrielu... Popatrzymy sobie, mamy najlepsze miejsca...
Młody czarny polowczyk grzał się w słońcu. Kwiecień miał akurat dobry humor i wplótł trochę lata między deszcze, wiatry i przymrozki. Ale szczeniak nie pytał, czemu słońce świeci ani czemu został zupełnie sam na świecie. Nie rozumiał jedynie, czemu siedzi przy budzie, zamiast biegać po łące z wywieszonym językiem, szczęśliwy i zmęczony, jak przystało na psa o myśliwskich przodkach.
Czekał... choć nie wiedział, że ten dziwny stan to czekanie właśnie. A gdyby nawet wiedział, to nie rozumiałby, na co tak czeka...
Joannie Tamickiej wystarczyło parę miesięcy małżeństwa, by zatęskniła za rodziną pełną i rozwojową, rodziną więcej niż dwuosobową. Zapragnęła mieć dziecko.
– Jestem już duża, mam prawie dwadzieścia jeden lat, mam męża i mam dostać mieszkanie. Chcę mieć też dziecko. I to jak najszybciej. Strasznie mnie ten instynkt macierzyński przypilił – zakomunikowała mężowi ostatniego dnia listopada. – Może dlatego, że jutro Wszystkich Świętych. To skłania do refleksji...
– Asiu, pomyliłaś październik z listopadem, dzisiaj są andrzejki... – zauważył łagodnie Maciej.
– Tak? – zdziwiła się nieuważnie Joanna. – A co ja powiedziałam?
Młody mężczyzna postanowił nie kontynuować tematu, bo w końcu by się okazało, że dzisiaj właściwie jest Wigilia. Niemniej życzenie zostało wyrażone. Ponieważ życzenia żony były dla Macieja Tamickiego rozkazem, od grudnia, na równi – a nawet ciut żarliwiej – ze staraniami o mieszkanie, podjęte zostały wysiłki o pozyskanie nowego członka społeczeństwa.
Próbowali. Starali się ze wszystkich sił. Rano i wieczorem. Przed i po południu. Na łóżku, dywanie i w łazience.
I nic.
Dostali mieszkanie, wprowadzili się, zaczęli urządzać...
Nic. Mijały tygodnie i nic.
Joanna nie pozostawiała sprawy ślepemu przypadkowi. Studiowała literaturę, mierzyła temperaturę, obserwowała się jak owada pod mikroskopem, nie żałowała męża i... nic. Maciej ze swej strony robił, co mógł. Czasami co prawda przemknęło mu przez głowę: gdzie tu romantyzm? Gdzie świece, dobre wino i koronkowe majteczki? Gdzie wspólnota dusz na gruncie fizycznym? Nie tak młody żonkoś wyobrażał sobie pełnię szczęścia małżeńskiego. Miało być intymnie, we własnym domku, przy nastrojowej muzyce... A tu co? Niekończący się obowiązek do spełniania. Jednak posłusznie krzesał z siebie resztki sił...
I nic. Dziecka jak nie było, tak nie było.
Oczywiście Joanna Tamicka zaczęła się martwić.
– Może nie możemy mieć dzieci? Może ja jestem niedrożna lub ty za mało żywotny?
– No, no, tylko bez świństw proszę! – obruszył się jej mąż.
– A jakby co, zaadoptowałbyś dziecko?
– Jezu, Aśka, nie popadaj w paranoję! Robimy tego dzieciaka dopiero od kilku miesięcy, może jeszcze nie nabraliśmy wprawy, co? W końcu płodzić to nie to samo, co kluski jeść.
– Niby tak... – zgodziła się smętnie Joanna. – A może byśmy sobie choć psa spraaawili... – Chlipnęła. – Miałabym kogoś do kochaniaaa! – Rozbeczała się.
– Masz mnie, żuczku – pocieszył ją wierny i oddany małżonek.
– Ale ty jesteś duży, a ja bym chciała mieć coś małegooo!
– Już dobrze, dobrze, dobrze, kupimy psa, tylko nie płacz.
N