Wybory - Joanna Łukowska - ebook

Wybory ebook

Joanna Łukowska

4,0

Opis

 

Gdy dorastasz, rodzice wciąż traktują cię jak dziecko, zarazem każą podejmować życiowe decyzje.

Zbiór siedmiu pełnych ciepła i humoru nowelek, opowiadających o dorastaniu, przyjaźni, miłości i podejmowaniu decyzji: tych błahych i tych na całe życie. Coś dla młodszych i starszych, dla dziewcząt i chłopaków, dla wszystkich, którzy nie wstydzą się swoich uczuć.

 

 

 

Tytułowe „Wybory” to historia rozgrywki między prymuską Zosią a nonszalanckim Antkiem Romanem, dwojga imion, z których jedno jest nazwiskiem. Oboje, nieco wbrew sobie, zostają wmanewrowani w wybory na przewodniczącego samorządu szkolnego. Kto wygra? A może inne wybory okażą się dużo ważniejsze

 

Kolejne opowiadania o znamiennych tytułach zapewnią czytelnikom wiele emocji i zaskakujących point: „Pyzo, wróć”, „Dziennik, pryszcze i cudze sekrety”, „Działka, moja zmora”, „Wakacje w siodle”, „Korepetycje z przyjaźni”, „Smok i dziewica”.

 



 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JOANNA ŁUKOWSKA

WYBORY

Zbiór opowiadań

Wydawnictwo RW2010 Poznań 2013

Redakcja i korekta zespół RW2010

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Joanna Łukowska 2013

Okładka Copyright © Mateo 2013

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013

e-wydanie numer I

ISBN 978-83-63598-44-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

RW2010, os. Orła Białego 4 lok. 75, 61-251 Poznań

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Wybory

– Te, Zocha – Mariolka trąciła mnie łokciem w bok tak, że niechcący dorobiłam literce „B” trzeci brzuszek – będą wybory, wiesz? – poinformowała mnie szeptem.

– Teraz już wiem – odszepnęłam, zerkając czujnie w kierunku Żyrafy. Akurat wyglądała przez okno i udawała, że w ogóle nas nie pilnuje. Tylko pierwszacy daliby się złapać na ten numer stary jak świat. Jeden podejrzany szelest czy nieostrożny ruch, a profesor Żyrańska rzuciłaby się na winnego niczym wygłodniała kocica na tłustą mysz. Nie wiem, kto pierwszy nazwał historyczkę Żyrafą, ale moim skromnym zdaniem ta kobieta nie miała w sobie nic z tego melancholijnego, długonogiego zwierzęcia. Była gruba, niska i pluła, kiedy mówiła. A że lubiła dużo mówić, strach było podchodzić do niej bliżej niż na dwa metry. Dlatego aż dziw, że mimo tak nikczemnych warunków zewnętrznych poruszała się ze zwinnością i szybkością pantery.

– Te, Zocha – tym razem Mariolka trafiła mnie w ramię, dzięki czemu „y” w wyrazie „Niemcy” zyskało o jeden ogonek więcej – a wiesz do czego te wybory?

– Nie i guzik mnie to obchodzi. Zamknij się wreszcie! – warknęłam, o ile można warczeć szeptem, prawie przy tym nie otwierając ust. Z Żyrafą nie było żartów; potrafiła wytropić nawet brzuchomówcę. – Teraz piszemy sprawdzian – przypomniałam koleżance. – Potem będziemy gadać o wyborach! – wyszeptałam kategorycznie. A kiedy Mariolka znowu spróbowała zagadać, to ja ją szturchnęłam, i to tak, że mało nie zleciała z krzesła.

– Dziewczęta, co się tu dzieje? – Historyczka, jak to ona, pojawiła się przy nas w sposób niemalże magiczny, jakby się teleportowała spod tego swojego okna.

– Nic, pani profesor, przepraszam, pani profesor – wyrecytowała Mariolka jednym tchem. – Kiwałam się na krześle, bo mi to pomaga w myśleniu, i prawie się wywróciłam. Jeszcze raz przepraszam, pani profesor, to już się nie powtórzy.

– Oby, Barbasińska, oby, bo w przeciwnym razie nie tylko jedynkę z historii będziesz musiała poprawiać, ale i zęby przyjdzie ci zbierać z podłogi. Choć wtedy przynajmniej będziesz miała powód, żeby się zwolnić z wuefu. A to już coś.

Po klasie przeszły nerwowe chichoty. O przysłowiowej niechęci między Żyrafą a Bąblem (nauczycielem wychowania fizycznego) krążyły po szkole legendy. Podobno nienawidzili się tak od piętnastu lat i nikt nie wiedział dlaczego. W jakiś stary romans nigdy nie uwierzę. Wystarczyło na nich spojrzeć. Bąbel mimo czterdziestki nieźle się trzymał; był szczupły, wysportowany, lekko szpakowaty i mógł się podobać kobietom. A Żyrafa przypominała wąsatą kulę armatnią i absolutnie nikomu nie mogła się podobać. Kolejne pokolenia uczniów naszej budy próbowały dociec przyczyn wojny między nimi, ale prócz coraz bardziej pikantnych szczegółów, w które z roku na rok obrastała ta historia, nic konkretnego i pewnego nie wiedziano. Pytanie „dlaczego?” pozostawało bez odpowiedzi. Co takiego między nimi zaszło, że aż tak się tępili?

O czym ty myślisz, kretynko? – skarciłam się w duchu. Co cię teraz obchodzą powody, dla których Żyrafa nie cierpi Bąbla i na odwrót? Skup się na postanowieniach Traktatu Wersalskiego. I to biegusiem, bo czasu coraz mniej – pogoniłam się.

Podziałało. Skupiłam się i coś tam nabazgrałam, aż mi ręka zdrętwiała. Dzwonek uwolnił mnie i moją rękę.

– No dobra, teraz nawijaj o tych wyborach – zwróciłam się do Mariolki, kiedy wyszłyśmy na naszą ulubioną długą przerwę, usiadłyśmy na naszym ulubionym murku i zaczęłyśmy dyndać nogami w nasz ulubiony sposób.

– Uderzyłaś mnie – powiedziała z wyrzutem moja przyjaciółka.

– Szturchnęłam cię – uściśliłam – bo gadałaś na sprawdzianie u Żyraficy. Samobójczyni jesteś czy co? Do tego, żebyś coś sensownego powiedziała, ale nie, ty bredziłaś o jakichś głupich wyborach.

– Uderzyłaś mnie – powtórzyła uparcie Mariolka. Jak ta się do czegoś przyczepi, to koniec! – Uraziłaś moje żebra i uczucia. Mało przez ciebie nie spadłam z krzesła, mało mnie Żyrafa nie ulała, mało sobie karku i kariery nie złamałam…! – Nakręcała się coraz bardziej. Taka już była, podniecała się byle czym.

– Hola, hola! – Podniosłam ręce w obronnym geście. – Spasuj trochę, nie nadążam za tobą. Naprawdę chcesz tracić cenne minuty przerwy na podniecanie się tym, co o mały włos się nie stało? Dziecko drogie… – Spojrzałam na nią z politowaniem.

– Tylko nie dziecko, tylko nie drogie! – Mariolka natychmiast znalazła sobie nowy powód do awantury.

– Dobra, już dobra – wzruszyłam ramionami – jak nie chcesz mówić, nie mów.

Na taki tekst natychmiast się uspokoiła i zaczęła gadać do rzeczy.

– Będą wybory do samorządu szkolnego. A konkretnie na przewodniczącego samorządu.

– Żartujesz sobie? – Normalnie mnie zatkało. – To ma być ta wiadomość stulecia? Wybory do samorządu szkolnego?! Co w tym niezwykłego?

– Bo to mają być wybory z prawdziwego zdarzenia. Będzie co najmniej dwóch kandydatów, będą sztaby wyborcze, będzie akcja promocyjna i całe to przedwyborcze wariactwo.

– Skąd wiesz? – zapytałam zaintrygowana wbrew sobie.

– Ma się te dojścia! – Napuszyła się. Spojrzałam na nią podejrzliwie. – Nieważne skąd wiem, ważne, że wiem. No dobra… podsłuchałam, jak Bąbel gadał z takim jednym. Bo to wszystko pomysł Bąbla. Profesor Kręglicki uważa, że młodzież ma prawo wybrać swojego przedstawiciela w powszechnych demokratycznych wyborach, zamiast dowiadywać się z radiowęzła, że na zebraniu rady pedagogicznej, w którym zupełnie przypadkiem uczestniczyli również przewodniczący klas oraz członkowie samorządu uczniowskiego, uchwalono, że przewodniczącym na rok kolejny ponownie wybrany został…

– Mirosław Tracz – dokończyłam za Mariolkę. – Ulubieniec podstarzałych nauczycielek, olimpijczyk, najlepszy uczeń, pupil dyrekcji, czyli najbardziej nudny dziewiętnastolatek na świecie.

– A właśnie, że tym razem nie zostanie wybrany! – wykrzyknęła triumfalnie Mariolka. – Bo nie może, jest już za stary.

– Tracz wygląda i zachowuje się jak ambitny trzydziestolatek, ale nie przesadzaj, do emerytury mu daleko.

– Jest teraz w trzeciej klasie. Jak by go teraz wybrali, kadencję kończyłby na studiach. Poza tym ma na głowie maturę.

– Co na to Żyrafa? – zapytałam, wyczuwając nadciągające kłopoty. – Przecież traktuje Tracza niemal jak swoje dziecko.

– Jest bardzo niezadowolona – cieszyła się Mariolka – ale takie są realia. Nawet ona nic na to nie poradzi. Ale nie wie jeszcze najgorszego!

– A co jeszcze może być gorszego? – zdziwiłam się uprzejmie.

– Mianowicie to, że Bąbel zamierza namieszać jeszcze bardziej. Dotąd Żyrafa była opiekunem samorządu, choć dalibóg nie wiem z jakiej paki. Wszyscy się jej boją. Bąbel byłby o niebo lepszy. I wyobraź sobie, że on sam też doszedł do takiego wniosku. Uznał, że skoro zmienić ma się kandydat, to i opiekun mógłby być inny, żeby razem wpuścili trochę świeżego powietrza i w ogóle.

– Żyrafę szlag trafi. – Uśmiechnęłam się.

– Jak amen w pacierzu! – Mariolka aż zatarła ręce z radości.

– Ty, a komu Bąbel o tym wszystkim mówił? – zastanowiło mnie nagle.

– A takiemu jednemu… – Przyjaciółka zaczęła unikać mojego wzroku.

– Mariolka, o co chodzi?

– O nic. Nic takiego, naprawdę! Taki tam i tyle… – Wiła się jak przydepnięta jaszczurka.

– Mariolka!

– O rany, ale ty jesteś! Gadał ze swoim nowym kandydatem, z tym, z którym chce tchnąć tego świeżego powietrza.

– Ale kto to jest?

Mariolka ciężko westchnęła.

– No dobra, powiem ci, przecież i tak się dowiesz… Antek Roman! – wypaliła.

– Antek Roman, dwojga imion, z których jedno jest nazwiskiem? – upewniałam się, powtarzając kwestię, którą kolega Antoni serwował zamiast „dzień dobry”.

– Dokładnie ten.

– Ten, w którym bujałaś się przez większość pierwszej klasy i zmuszałaś mnie, żebyśmy za nim łaziły, prowokując spotkania, bo sama się wstydziłaś? – pytałam dalej, nie mogąc się powstrzymać.

– Tak, ten!

– Ten, który w końcu zapytał, która z nas dwóch na niego leci, bo jakoś sam nie umie się połapać?

– Ten sam! – wrzasnęła Mariolka.

– Bąbel zwariował – skomentowałam i wybuchłam śmiechem.

Gdybym wtedy wiedziała, co mnie czeka, w ogóle nie byłoby mi do śmiechu…

*

Kiedy Bąbel zaproponował mi kandydowanie na przewodniczącego samorządu szkolnego, pomyślałem: zwariował facet albo wyczucie stracił.

– Będziesz świetny – zapewniał mnie Kręglicki.

– Gdzie ja na takie szacowne stanowisko? – protestowałem nieśmiało. – Jakże ja bym mógł zastąpić takiego bogobojnego, zdolnego, a przy tym kutego na cztery nogi cwaniaka jak Mirosław Tracz? Nigdy w życiu.

– No widzisz, mówiłem, że masz dar. Rozgryzłeś kolesia raz dwa, choć są takie osoby, i to wśród nauczycielek…

– A gdybym, jakimś psim swędem, wygrał? – przerwałem Bąblowi, bo to jego wieczne przysrywanie Żyrafie zaczynało się robić nudne. – Co by mnie czekało, gdyby mnie wybrali? Użeranie się z gronem, przewodniczenie bandzie jakichś nastoletnich działaczy, organizowanie zebrań, zbiórek, akcji, przedstawień i cholera wie czego! Nie, to nie dla mnie.

– Ale przecież jesteś najbardziej czynnym młodzieńcem, jakiego znam! – Bąbel zapłonął oburzeniem na moją niewiarę w samego siebie. – Ciągle coś organizujesz, demonstrujesz, kontestujesz….

– Owszem – wszedłem profesorowi w słowo, bo od tych pochwał jeszcze by mi się w głowie przewróciło – lubię od czasu do czasu zrobić coś, żeby ożywić tę zapyziałą bandę uczniaków, zaszokować sorów, żeby jedni i drudzy nie zapomnieli, że szkołę wymyślono dla uczniów, a nie na odwrót. Niemniej robię to, bo tak mi się podoba, a nie w ramach obowiązków służbowych. Wtedy wszystko straciłoby urok.

– Rozumiem cię, Antek, ale zastanów się. Przecież obu nam chodzi dokładnie o to samo, żeby wpuścić tu trochę świeżego powietrza. Nie mam nikogo innego, ty jesteś po prostu idealny. Jeżeli nie dla mnie, jeżeli nie dla szkoły, jeżeli nie na przekór Żyrafie, zrób to… dla jaj. Ale to tak między nami, jakby co wyprę się wszystkiego.

– Dobra, przemyślę sprawę – obiecałem, choć nie zamierzałem zastanawiać się nawet minuty.

A potem, pod koniec długiej przerwy mijałem te dwie papużki-nierozłączki. Mariolka, jak zwykle na mój widok, spiekła raka i spuściła oczy, za to Zosia zmierzyła mnie długim, bacznym spojrzeniem. Z reguły niewiele poświęcała mi uwagi, ale tym razem zostałem zlustrowany od stóp do głów; obejrzała mnie sobie dokładnie, jak chyba nigdy przedtem; moje trapery, dżinsy z łatek, mój długi sweter z wyhaftowanym na przedzie domkiem, moje rozpuszczone włosy, nawet moją twarz, krzywy uśmieszek i uniesione pytająco brwi zostały dokładnie obejrzane. Mało sobie robię z cudzych opinii, zwłaszcza gdy jestem oceniany po wyglądzie, ale wnikliwy wzrok Zośki trochę mnie zmieszał. Nie unikała patrzenia w oczy, nigdy tego nie robiła, więc i teraz nasze spojrzenia w końcu się skrzyżowały… Wtedy Zosia zachichotała. Zbiła mnie z tropu kompletnie, a nieczęsto się to zdarza. Zupełnie nie widziałem, co o tym wszystkim myśleć.

*

Kiedy Żyrafa wezwała mnie do siebie, nie powiem, szłam na miękkich nogach. Siedziała w tej swojej sali historycznej, za tym swoim biurkiem, w tym swoim fotelu (zwykłe krzesło by jej nie utrzymało) niczym udzielna księżna. Gdy weszłam, bez słowa, królewskim gestem wskazała mi stołek. Usiadłam, a ta zaczęła mnie przewiercać wzrokiem. Chyba nigdy w życiu nie znalazłam się tak blisko niej, dzieliła nas tylko ławka. Mogłam policzyć włoski w jej wąsach. Czy ona nie wie, że istnieje coś takiego jak wosk do depilacji? Rany… Milczenie się przeciągało. Na jej biurku zobaczyłam swój sprawdzian. Położyła na nim rękę, zmrużyła oczy. Poznałam tę taktykę. Nie wiedziałam, czego ode mnie chce, ale że czegoś chciała, to pewne. Właśnie przygotowywała teren i próbowała mnie zmiękczyć.

– Pani profesor chciała ze mną porozmawiać – zaczęłam grzecznym, choć nie ugrzecznionym tonem. Starałam się panować nad głosem i ciałem. Nie dam jej tej satysfakcji, nie okażę zdenerwowania czy niepewności. Nienawidzę, kiedy nauczyciele to robią, kiedy wykorzystują swoją pozycję, żeby wywrzeć presję na uczniu. – Czy chodzi o mój sprawdzian?

– Tak, Kołakowska, po części. – Kropelki jej śliny wylądowały na blacie; mimowolnie się cofnęłam. – Na marginesie powiem ci, że dostałaś cztery z plusem. Nie byłam zdziwiona, ale to ostatecznie przekonało mnie, że się nadajesz.

Nadaję się? Do czego? – zastanawiałam się. – Chyba nie zamierza zmusić mnie do studiowania historii? Niech to sobie wybije gumowym młotkiem z głowy!

– Nie bardzo rozumiem, pani profesor – powiedziałam ostrożnie.

Ale Żyrafa nie spieszyła się z wyjaśnieniami. Znowu przewiercała mnie spojrzeniem, a ja starłam się nie wpatrywać zbyt nachalnie w jej wąsy.

– Co myślisz o Antku Romanie?

Zaskoczyła mnie, więc odpowiedziałam odruchowo:

– Szczerze mówiąc, prawie wcale o nim nie myślę. – Moja odpowiedź nie była jednak do końca szczera. Antek nie należał do osób, obok których można przejść obojętnie. Żyrafa czekała na rozwinięcie tematu. – Nie znam go… tyle co ze szkoły… – wyrywałam z siebie słowa, jakbym rwała zdrowe zęby. – Jest w równoległej klasie… ponoć niezły uczeń, choć uczy się głównie tego, co lubi… ma długie włosy… ubiera się dość… oryginalnie… pali papierosy, gra na gitarze… podoba się dziewczynom… ma specyficzne poczucie humoru, nie cofnie się przed niczym, żeby zwrócić na siebie uwagę… sądzę, że zwyczajnie kpi sobie ze wszystkich i wszystkiego…

– Czyli jednym słowem…? – Żyrafa zawiesiła głos.

– Jednym słowem to błazen.

– I ktoś taki ma zostać przewodniczącym samorządu! – wycedziła ze złością profesorka. – Po moim trupie. Do tego popiera go ten drugi skandalista od siedmiu boleści, ten…! – Z oburzenia aż słów jej zabrakło. – Trzeba temu przeszkodzić.

Przyznaję, że zrobiło mi się zimno. Złe przeczucia wdusiły mnie w stołek, jakby Żyrafa usiadła mi na kolanach.

– Ale nie rozumiem, co ja mam do tego?

– Ty będziesz moim kontrkandydatem – oznajmiła profesor Żyrańska.

– Nie! – Znowu zareagowałam odruchowo.

– Tak. Będziesz doskonała i wygrasz w cuglach. A oni dostaną nauczkę! – Żyrafa aż poczerwieniała z emocji.

– Ale dlaczego ja, pani profesor? Ja nie mam takich ambicji, jak na przykład kolega Mirek – tłumaczyłam jak krowie na rowie. – Ja rozumiem, że ktoś musi go zastąpić, ale…

– Ty zastąpisz go doskonale, Kołakowska. Jesteś dobrą uczennicą, porządną dziewczyną, masz głowę na karku i żadnych problemów z publicznymi wystąpieniami, do tego nie boisz się nauczycieli, nawet mnie. Będziesz doskonała!

W życiu nie usłyszałam tylu komplementów naraz, i to z ust nauczyciela, ale jakoś nie czułam się specjalnie podniesiona na duchu. Czułam się raczej wymanewrowana i wpuszczona w maliny.

– Pani profesor, muszę się zastanowić – próbowałam się jeszcze ratować.

– Oczywiście, masz czas do poniedziałku. Choć nie wątpię, że podejmiesz właściwą decyzję. Sytuacja tego wymaga, społeczność uczniowska cię potrzebuje, a ja liczę na ciebie. Nie zawiedź!

Nie prosiła o moją zgodę, ona jej żądała. Cała Żyrafa!

*

Przez ten chichot Zośki musiałem się jednak zastanowić i to dłużej niż minutę. Myślałem przez całą drogę do domu. Zasiadając do obiadu, nie przerywałem rozmyślań. Przyglądałem się mojej rodzinie: mamie, przedwcześnie postarzałej, ojcu, od dwóch lat na bezrobociu, bratu, bratowej i bratanicy, która właśnie zaczynała się uczyć samodzielnie jeść łyżką. I przetwarzałem dane niczym komputer.

Bąbel namawiał mnie, żebym swoje poglądy wyprowadził z podziemia na światło dzienne. Tylko nie wiedziałem, czy wtedy będzie mi się jeszcze chciało mieć jakieś poglądy. Nie zwykłem robić czegoś, bo tak wypada, trzeba albo bo mi się to kiedyś przyda. We wszystkim, co robię, jestem po prostu szczery. Kiedy na lekcji wychowania w rodzinie zaproponowałem akcję „prezerwatywy na banany”, mimo błazeńskiego tonu byłem szczery i poważny; byłem tym poważniejszy, że mój starszy brat, nim skończył dwudziestkę, został tatusiem. Kiedy gram na gitarze na rynku, robię to dla przyjemności i dla kasy. Włosy zapuściłem, bo jak raz, w przypływie pańskiego gestu, forsę na fryzjera wydałem na piwo i papierosy, to tak mi się spodobała wolność od nożyczek, że mam teraz pióra do ramion. Ubieram się w swetry robione przez moją mamę, noszę spodnie przez nią szyte, bo mama jest świetną krawcową, mnie nie stać na levisy, a rzeczy z odzysku nie będę nosił. A kiedy śledzę wzrokiem Zosię, to dlatego że nie umiem się powstrzymać. Nie wiedziałem, że podobają mi się wysportowane intelektualistki, dopóki takiej nie spotkałem. Prawdziwa ironia losu, że nie ona, ale jej najlepsza przyjaciółka startowała do mnie w pierwszej klasie. Co gorsza Zośka uosabia wszystko, czego nie trawię. Jest sztywna, jakaś taka kategoryczna i choruje, kiedy nie ma racji. Sama się prosi, żeby ktoś jej nosa przytarł. A gdyby tak na złość pedantycznej i nieomylnej Zofii zgodzić się na tę całą szopę z kandydowaniem? Jak znam Zosię, to właśnie na wieść o mojej kandydaturze wpadła w taki szał radości.

A może lepiej się w to wszystko nie pchać? Bo i po co? Żeby zaimponować dziewczynie? Żeby coś sobie udowodnić? Tylko co? Nie cierpię na jakieś bzdurne kompleksy czy niską samoocenę, co jest obecnie tak popularne wśród młodzieży. Z drugiej strony mogłoby być zabawnie…

*

Mariolka wciąż próbowała mnie wyrwać z oszołomienia, w jakie wprawiła mnie historyczka. Siedziałyśmy u niej i udawałyśmy, że się uczymy. Nieźle nam szło.

– No, co ci takiego powiedziała, że milczysz jak zaklęta?

– Lepiej nie pytaj… – Pokręciłam głową.

– Właśnie, że będę pytać. Gadaj, ale to już.

– Żyrafa chce, żebym kandydowała! – jęknęłam.

– Fantastyczny pomysł! – wydarła się Mariolka, zaskakując mnie tym swoim nieoczekiwanym entuzjazmem. – Poprowadzę twoją kampanię. Już to widzę! Ulotki, plakaty. Tata ma ksero, pomoże nam. Będzie czadowo! – Mariolka podniecała się, jak to ona.

– Weź się puknij! Ani mi się śni brać w tym udział. Tylko… nie bardzo wiem, jak się wykręcić. Żyrafa nie może mnie zmusić, ale…

– Ale po co się wykręcać, po co narażać się komuś takiemu jak Żyrafa? Poza tym ty się naprawdę nadajesz. Zawsze uważałam, że byłabyś o wiele lepszym przewodniczącym klasy niż Wojtek. Czemu zadowoliłaś się stanowiskiem skarbnika?

– Nikt inny nie chciał nim być – przypomniałam przyjaciółce. – Pieniądze to śliska sprawa.

– Właśnie, ale ty się zgodziłaś. I wcale nie jestem zdziwiona. Kto gada z nauczycielami, kiedy trzeba ich zbajerować? Ty! Komu prawie każdy sor w tym liceum je z ręki, kto wykłóca się o niezapowiedziane sprawdziany, o zaniżone oceny, kto załatwia wycieczki i imprezy klasowe…?

– Ktoś musi – mruknęłam.

– Ale dlaczego ty? Zaraz ci powiem: bo taka właśnie jesteś. Odpowiedzialna. Mówię ci, będzie ekstra! Miód malina! Pokonamy Antoniego w przedbiegach. Zanim zdąży pomyśleć, będzie leżał i kwiczał. Należy mu się za moją krzywdę!

– Czyli nie żadne wzniosłe ideały, tylko zwykła, niska zemsta, tak? – zakpiłam.

– A tak – przyznała się bezwstydnie Mariolka. – To też. Poza tym Antek się nie nadaje, prawda? – zapytała dziwnie niepewnie.

– Nie nadaje się – uspokoiłam ją. – Ten hipis na pewno się nie nadaje na to, żeby komukolwiek przewodzić.

*

Zmagałem się ze sobą parę dni.

– Co nowego? – zapytał mnie brat, kiedy pod pozorem wynoszenia śmieci wymknęliśmy się na papierosa. Wciąż wolałem się nie rzucać mamie w oczy z paleniem. Po co ma się denerwować niepotrzebnie.

– Jeden z profesorów chce, żebym kandydował na przewodniczącego samorządu – wyznałem mu ni z tego, ni z owego.

Bartek parsknął śmiechem w odpowiedzi. Poczułem się urażony.

– Nie rozumiem, czemu tak wszystkich bawi możliwość, że mógłbym się zaangażować w coś oficjalnego.

– Nie obraź się, ale ty i jakaś funkcja? Ile razy miałeś kłopoty? Mało cię z budy nie wylali za tę hecę z prezerwatywami. No i spójrz na siebie… Jak ty wyglądasz? Tu potrzebny krawat, spodnie w kancik i cenzuralne słownictwo. A ty? Stary, wrzuć na luz, dobrze ci radzę…

– Trzeba przyznać, bracie, że jeżeli idzie o zdołowanie mnie, zawsze mogę na ciebie liczyć – burknąłem, bo poczułem szpilę w sercu.

– A zostań sobie tym przewodniczącym, nawet prezydentem, jak cię to bawi! – zdenerwował się Bartek. – Żeby tylko matka z tego powodu kłopotów nie miała, rozumiemy się? Te, które już ma, w zupełności wystarczą. Zlituj się nad staruszką.

– Ty nie miałeś litości – zemściłem się za szpilę.

– Więc bądź lepszy ode mnie, braciszku.

– To akurat mogę ci obiecać – mruknąłem i podjąłem decyzję.

*

Jeżeli liczyłabym, że w domu spotkam się z zainteresowaniem czy zrozumieniem, srogo bym się zawiodła; ale nie liczyłam na cud. Reakcje moich rodziców na jakiekolwiek wiadomości dotyczące mojej skromnej osoby były takie same od lat, czyli żadne.

– Jest propozycja, żebym kandydowała na przewodniczą samorządu szkolnego – poinformowałam ich przy kolacji.

Ojciec nawet nie oderwał wzroku od gazety. Jak on trafiał widelcem w jedzenie, kiedy w ogóle nie patrzył w talerz, pozostanie dla mnie wieczną zagadką.

Mama właśnie kroiła mojemu młodszemu bratu chleb na kawałki, żeby się dziewięcioletnie niemowlę nie zmęczyło za bardzo przy jedzeniu.

– A przyda ci się to w przyszłości? – usłyszałam.

Mama, zbyt zajęta teraźniejszością w postaci swojego ukochanego synka, moją przyszłość niezmiennie kwitowała tym samym pytaniem. Miało to chyba sugerować, że jestem na tyle dorosła, by sama podejmować decyzje tyczące mojego życia, jeżeli tylko uznam, że tak trzeba. Dlatego to ja wybrałam sobie liceum, ja zdecydowałam się na klasę mat-fiz, ja zapisałam się na lekcje tańca i tenisa, ja z własnej woli trenowałam od paru lat pływanie i ja sama zdecydowałam, że z seksem poczekam, aż spotkam tego jedynego. Mój brat na zasadzie przeciwieństwa będzie pewnie ubezwłasnowolniony do czterdziestki. Chyba nawet mu współczuję. Wolę już być pozostawiona sama sobie, niż wyręczana we wszystkim; nawet jeżeli czasami czuję się samotna i niekochana. Niezależność ma swoją cenę.

Tylko co z tego, skoro wciąż nie wiedziałam, co mam zrobić. Znikąd rady, znikąd pomocy… Nie miałam bladego pojęcia, czy kandydowanie, a nawet ewentualne przewodniczenie, przyda mi się do czegoś w przyszłości. Nie słyszałam, żeby dawali za to punkty na maturze. A zachowanie i tak miałam wzorowe.

*

Po weekendzie szedłem do szkoły z mieszanymi uczuciami. Szary gmach, dotąd kojarzący mi się z nudą i obowiązkiem, teraz wzbudził we mnie ciekawość i niejaki lęk. Co innego decyzja podjęta w domowych pieleszach, co innego konkretne działania, zmierzające do zdobycia… elektoratu. Brzmiało to tak paskudnie, że prawie zrezygnowałam. Ale kiedy przekroczyłem próg klasy, natychmiast otoczył mnie tłumek podekscytowanych kolegów.

– Chcesz kandydować? Niezły numer! Ja pierdzielę, ale jaja, stary! Nas masz w kieszeni, Bąbel chodzi w glorii bohatera, Żyrafa pozuje na męczennicę, tylko siąść i patrzeć, kino lepsze niż w teatrze!

– Spokojnie – uciszyłem koleżeństwo. – Skąd te wiadomości? Jeszcze nie gadałam z Bąblem.

– Widać porozumiał się z tobą telepatycznie i już rozgłosił wszem i wobec, że się zgodziłeś. – Baśka patrzyła na mnie z ironią. – Ciekawa jestem, czym cię skusił?

– Dobrą zabawą? – zaryzykowałem odpowiedź.

– Tak myślałam. No to ja w to wchodzę. Możesz zatrudnić mnie jako swoją szefową od marketingu.

– Świetnie – mruknąłem, udając, że sytuacja ani trochę mnie nie przerasta. – Ktoś jeszcze chce się pobawić w politykę?

– Ja.

– I ja!

– Ja też mogę ewentualnie.

– My też, my też!

Zanim zaczęła się wychowawcza, miałem skompletowany sztab wyborczy. Baśka – program, Piotr – marketing, Paweł – public relation, Tosia i Gosia – na posyłki.

– Wiesz, kto będzie twoim przeciwnikiem? To istotne. Dziewczyna, chłopak, jakaś prymuska czy ktoś normalny? – dopytywał się Paweł.

– Nie mam pojęcia.

– Wartałoby wiedzieć. – Piotr potarł brodę w zastanowieniu. – To mogłoby dać nam niejaki pogląd, w jakim kierunku powinny iść nasze hasła…

Już chciałem zaprotestować, ale wyprzedziła mnie Baśka.

– Wolnego, Piotrusiu. Nic na siłę ani pod publiczkę. Spójrz na Antka i zastanów się, czemu Bąbel go wybrał.

– No patrzę… – Piotr tarł brodę jak szalony.

– Przecież to chodzące hasło, program bije z ócz jego błękitu jak światło z reflektora!

– To znaczy? – Piotr wyglądał, jakby się pogubił, a ja zacząłem się bać sam siebie. Co niby takiego biło mi z oczu?

– Wolność stroju i wyboru! Koniec z hipokryzją i malizną! – wyskandowała Baśka.

– Czyli że każdy może być taki jak Antek? – podchwycił Paweł.

– Nie, ćwoku! – Piotr widać lepiej zrozumiał intencje Baśki. – Każdy może, ma prawo, a nawet powinien być inny. To siła naszego kandydata. Jest inny i tym się szczyci.

– Co wy powiecie? – Zadumałem się. – Żyję na tym świecie lat siedemnaście, a nie wiedziałam, że taki ze mnie gość.

– My wiemy lepiej od ciebie, w końcu jesteśmy twoim sztabem wyborczym – podsumowała Baśka i zaczęła wydawać dyspozycje swoim przybocznym: Tosi i Gosi.

Wychowawcza rozwijała się w najlepsze, a do mnie wciąż dochodziły strzępy przyciszonych rozmów: „ulotki… kolorowy papier… a co z tymi jego włosami?… byle były czyste… przemówienia… dyskusja przez radiowęzeł…”.

Poczułem, że wdepnąłem w niezłe bagno. Niestety nie mogłem się już wycofać. Jak się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć „b”. A wszystko przez jedno zbyt uważne spojrzenie pewnej dziewczyny i jej niewczesny chichot…

I może trochę z powodu zmęczonych oczu mojej mamy.

*

Jak się okazało, wszyscy już wszystko wiedzieli. Wychowawczyni, słodka Danusia od chemii, była ze mnie bardzo dumna, bardziej niż własna matka.

– Cieszę się, Zosiu! – zaczęła, ledwo mnie zobaczyła. Choć nie wiem, z czego tu się cieszyć o ósmej rano w poniedziałek, ale ona znalazła powód. Ja nim byłam, ja i moja decyzja kandydowania. – Naprawdę, to świetny pomysł. Mariola wszystko nam powiedziała.

Miałam ochotę zabić Mariolkę. Patrzyłam na jej niewinną minkę i czułam, jak rosną we mnie mordercze instynkty.

– Jesteś trupem! – wysyczałam.

– A ty kandydatką! – odsyczała radośnie. – I to z gronem popierających cię osób. Sami zapaleńcy: Krysia, Krakowiak, Zając i ja oczywiście. Już wszystko obgadaliśmy. Ty masz tylko wyjść na scenę i być sobą.

To znaczy kim? – zapytałam samą siebie.

– Uczniowie Zofia Kołakowska i Antoni Roman proszeni są do dyrektora – rozległ się głos przez radiowęzeł.

– Biegnij, Zosiu! Pewnie chodzi o te wybory. No, dalej! – Danusia pogoniła mnie z zachęcającym uśmiechem.

Co było robić, pobiegałam, nie dosłownie oczywiście.

Po drodze natknęłam się na Antka.

– No, witam, witam koleżankę. – Ukłonił się przesadnie. – Nabroiłaś coś wreszcie, że dyro cię wzywa?

– Nie błaznuj, dobrze wiesz, czemu nas wzywa.

– Czemu wzywa mnie, mogę się domyślić, ale ciebie… – Wolno pokręcił głową i bezradnie rozłożył ręce. Po chwili jednak złapał się teatralnym gestem za serce. – Nie?! Naprawdę? Zosia, ty też? Niesamowite… Sama chciałaś czy Żyrafa przedstawiła ci propozycję nie do odrzucenia?

– Jeszcze się nie zgodziłam. Nawet Żyrafa nie może mnie do niczego zmusić. – Zabrzmiało to, jakbym się tłumaczyła, więc rzuciłam Antkowi mordercze spojrzenie. Chęć, żeby kogoś zabić, jeszcze mi nie przeszła. A on tylko się uśmiechnął. Drań, przystojny był, kiedy tak się uśmiechał. Zresztą nigdy nie miałam zastrzeżeń co do jego urody i uroku. Chryste, czy ja pomyślałam – uroku?! Co się ze mną dzieje? Muszę się wziąć w garść.

– Boisz się, że ze mną przegrasz, tak? – zapytał z tym swoim słodkim uśmiechem. Aż się zatrzymałam, tak mnie zatkało. Wzięłam trzy głębokie wdechy, żeby nie zacząć krzyczeć. Właśnie odkryłam, że potrafi mnie wyprowadzić z równowagi jak nikt inny, bardziej niż Mariolka.

– Ja, kolego Antoni Romanie – dźgnęłam go palcem w pierś – ja niczego się nie boję. Jasne?

– Jak słońce – odpowiedział. – Ale w takim razie musi być jakiś inny powód, dla którego mnie unikasz… – dodał i znowu się uśmiechnął.

– Co ty się tak szczerzysz?

– Kiedy cię widzę, zawsze mi się humor poprawia – wyjaśnił i mrugnął do mnie.

Mrugnął? Do mnie?!

– Wiesz, co ci powiem? Nie byłam przekonana, czy chcę w to wchodzić. Naprawdę. Ale tobie się udało mnie nakłonić!

– Zdecydowałaś się? Świetnie! Kiedy usłyszałem, jak wywołują nas oboje, po prostu nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Choć właściwie kogóż innego miałaby wystawić Żyrafa zamiast tego swojego japiszona. Jesteś zdolna, wygadana, piękna… – Znowu się uśmiechnął i wlepił we mnie błękitne ślepia. Gdybym nie wiedziała, że się ze mnie nabija, pomyślałabym, że to wiernopoddańcze spojrzenie coś znaczy, że na dnie jego oczu kryje się coś więcej niż złośliwość. Ale swoje wiedziałam i nie zamierzałam dłużej z nim dyskutować.

– Dość gadania. Idziemy. Dyrekcja czeka.

*

– Proszę, wejdźcie. – Sekretarka wskazała nam drzwi pokoju dyrektora.

Dyrektor od razu przeszedł do rzeczy. Nigdy niczego nie owijał w bawełnę i dobrze.

– Profesor Żyrańska i profesor Kręglicki poinformowali mnie o waszej chęci kandydowania. Czy to aktualne?

– Tak. – Zosia przeszła na styl skrótowy.

– Oczywiście – potaknąłem ochoczo.

– Świetnie. – Dyrektor przyjrzał się nam i pozwolił sobie na lekki uśmieszek. – Z tego co widzę, zapowiada się ostra walka… – No, proszę, dyrektor, a jaki bystry. Zawsze uważałem, że w porządku z niego facet. Z drugiej strony doskonale wiedziałem, co zobaczył: hippis kontra aktywistka. – I bardzo dobrze – dyro nawijał dalej. – Nie mam nic przeciwko zdrowej rywalizacji czy odrobinie polityki na co dzień, że tak to ujmę. Ale żadnego chamstwa, żadnej walki na noże. To ma być lekcja demokracji, a nie anarchii. Tak to przedstawił profesor Kręglicki i tym mnie przekonał. Więc żebym nie pożałował swojej decyzji… Co do Kołakowskiej nie mam obaw, ale ty, Antek, potrafisz narozrabiać. Co prawda uważam, że mimo wszystko honorowy z ciebie chłopak, a w szachy nie grają idioci, ale…

– Oczywiście, panie dyrektorze, obiecuję, że będę grzeczny. – Powiedziałbym jeszcze większe bzdury, żeby tylko mu przerwać. Chyba jednak nie był taki równy, jak myślałem. Zmówili się, czy jak? Co oni się tak wszyscy uparli, żeby mnie obrażać? Zerknąłem na Zośkę. Głupio mi było. Miałem w nosie cudze opinie, ale przed nią nie chciałem wyjść na palanta i oszołoma. Przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy. Czy to była ironia, czy może coś innego? Współczucie? Nie, chyba niemożliwe… Ale pomarzyć zawsze można.

– Chciałbym powiedzieć wam na do widzenia – dyrektor jakby nie zauważył wymiany spojrzeń między nami – niech zwycięży najlepszy, ale polityka to nie szachy. Tu wygrywa bardziej przekonywujący. Dobra, idźcie już.

*

Przyznam, że sama byłam zdziwiona swoją reakcją. Żal mi się zrobiło Antka Romana! A właściwie nie, bardziej byłam na niego zła. Przez te swoje błazeństwa tak sobie spaprał opinię, że brali go za gorszego, niż był w rzeczywistości. Widziałam, że uwaga dyrektora go zabolała. Sam sobie winien, głupek jeden. Ale o jakich szachach dyro gadał? Nie przypuszczałam, że taki abnegat jak Antek potrafi odróżnić wieżę od gońca.

– Antek, co dyro miał na myśli… – zaczęłam, ale okazało się, że gadam do ściany. Antek wyrywał do przodu, jakby się za nim paliło.

– Czekaj! – zawołałam. Wmawiając sobie, że to tylko taktyka zmierzająca do lepszego poznania przeciwnika, pobiegłam za nim.

– Mówię… czekaj…! – wydyszałam.

Stanął i spojrzał mi w oczy. Żadnego uśmiechu, żadnego mrugania. Był poważny jak grabarz.

– Grasz w szachy? – zapytałam zdziwiona. – Ty? To takie staromodne, szacowne hobby. Jakoś do ciebie nie pasuje…

Antek już nie był poważny, zrobił się zwyczajnie ponury.

– Owszem, gram w szachy i jestem dobry. Bardzo dobry. Nie tak dobry jak Maurycy z III c, ale prawie. Jak myślisz, dlaczego Bąbel tak mnie proteguje? Odkąd zjawiłem się w tej szkole, ma wreszcie drużynę szachową z prawdziwego zdarzenia. Sam Maurycy to za mało, żeby mówić o drużynie. Pierwszy raz od piętnastu lat nasza buda ma szansę wygrać zawody międzyszkolne.

– Nie wiedziałam… – Trochę mi się głupio zrobiło. Myślałam, że wiem wszystko o swojej szkole, a teraz okazało się, jak bardzo się myliłam. – Nie wiedziałam – powtórzyłam – że umiesz coś, czego ja nie umiem…

Zabrzmiało to potwornie protekcjonalnie; aż się zarumieniłam ze wstydu.

– Jak ci powiem, że w domino też mi idzie całkiem nieźle, to padniesz z wrażenia.

– Coś ty taki drażliwy się zrobił? – zirytowałam się. Zdecydowanie bardziej wolałam się złościć, niż wstydzić. – Zgrywasz wioskowego głupka, a potem się dziwisz, że cię za takiego biorą.

– Naprawdę myślisz, że jestem głupi? – Antek zadał to pytanie cichym, smutnym tonem.

Zrozumiałem, że nie wolno mi teraz zbyć go kpiną albo żartem.

– Nigdy tak nie myślałam, wręcz przeciwnie. Tylko nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego! – warknęłam, kiedy na jego twarz powoli zaczął wypełzać zadowolony uśmieszek. Ale co fakt, to fakt, a ja nie zwykłam dyskutować z faktami. Z tych paru rozmów, czy raczej potyczek słownych, jakie odbyliśmy, jasno wynikło, że Antek to bystry chłopak. Dlatego był taki interesujący. Nie będę kryła, że najbardziej pociąga mnie u faceta jego inteligencja. Może dlatego dotąd nie miałam chłopka. Nie mówię przez to, że Antek mnie pociąga, ale głupi nie jest. I mogłam ze spokojnym sumieniem go o tym zapewnić. Chociaż jeżeli natychmiast nie przestanie się tak idiotycznie szczerzyć, to zmienię zdanie!

*

Jakby mi ktoś wylał miód na serce! Miałem ochotę śpiewać i tańczyć.

Co też ta dziewczyna ze mną robiła? Jedno jej zdanie, a świat znowu jest piękny i dobry. Zły humor znika, poczucie własnej wartości rośnie. Miałem ochotę przygarnąć ją do piersi i uściskać.

– Chyba się w tobie zakocham, wiesz?

– Ani się waż! – przeraziła się Zosia.

– A to mogę cię chociaż przytulić? – zapytałem tonem małego chłopca i zatrzepotałem przymilnie rzęsami. Oczywiście nadęła się, ale nawet nadęta wyglądała pięknie. Koledzy z klasy, którzy ostatnio bawili się w sporządzanie listy najbardziej wystrzałowych lasek w szkole, twierdzili, że z nich dwóch Mariolka jest tą ładniejszą, ale co oni tam wiedzieli. Nie przeczę, wyglądała jak laleczka (długie włosy, drobna figura, mile dla oka zaokrąglona tam, gdzie trzeba), ale zawsze wolałem długonogą Zosię i jej krótką czuprynkę. Jej wyniosłość i niedostępność zamiast odstraszać, przyciągały mnie jak magnes.

– Dziękuję ci – powiedziałem z głębi serca.

– Za co niby? – zapytała podejrzliwe.

– Za to, że jesteś – wyrwało mi się. Zosia zmroziła mnie spojrzeniem. – Czy jak skończy się ta heca z wyborami, umówisz się ze mną? – szarżowałem dalej. – Wolę to ustalić teraz, a nie potem, żebyś nie pomyślała sobie, że cię pocieszam albo się podlizuję…

– Ty mówisz serio? – Zosia wyglądała na wstrząśniętą, a mój dobry humor diabli wzięli. – Naprawdę chcesz się ze mną umówić? Ty? A skąd, jak rany, ci to przyszło do głowy?

Chyba przeszarżowałem. Patrzyła na mnie jak na robala.

– Tak sobie pomyślałem… – bąknąłem. – Nie oświadczam ci się przecież. To taka niezobowiązująca propozycja…

– Nawet gdybyś był ostatnim facetem na ziemi, nie umówiłaby się z tobą, zrozumiano?!