Paranoia - Piotr Adach - ebook

Paranoia ebook

Piotr Adach

2,0

Opis

Paranoia jest pierwszym, niedoskonałym światem wykreowanym przez Stwórcę. Jej wschodnią część dzielą dwie odwiecznie ze sobą skłócone krainy.
Zapomniane Równiny zamieszkują żywe szkielety, panujące na bezkresnych pustkowiach.
Organiczna Dżungla, będąca lasem ociekających krwią kończyn, stanowi dom dla gustujących w kościach bestii.
Pewnego dnia, święty mur oddzielający zwaśnione krainy rozpada się. Myśliwy z plemienia Jeleni wysłany zostaje na niebezpieczną misję, od której zależeć będzie los Zapomnianych Równin. Jeśli mu się nie powiedzie, nad szkieletami Ankharów ucztować będą Kościożercy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (3 oceny)
0
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



piotr adach

paranoia

wydawnictwo Nowy świat

warszawa

© Copyright by Piotr Adach, 2015

© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015

Projekt okładki i rysunki w tekście:

Maja Bulwarska

druk ISBN 978-83-7386-586-0

ebook ISBN 978-83-7386-846-5

Wydanie I Warszawa 2015

Wydawnictwo Nowy Świat

ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa

tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47

internet: www.nowy-swiat.plksięgarnia: www.poczytajka.plfacebook: facebook.com/PiotrAdachParanoia

Nieustannie podążałem za głosem przeznaczenia.Za tym niesłyszalnym szeptem, popychającym nas do przodu.Lecz kiedy wszelka nadzieja mnie opuściła,okazało się, że nawet gwiazdy potrafią kłamać.Uśmiechając się szyderczo, przesuwają kolejny pionek.Po szachownicy, będącej całym znanym nam światem.

PROLOG

Gdzieś pomiędzy wymiarami, za galaktykami i wszechświatami, znajduje się pustka, a w niej kraina o nazwie Paranoia. Tkwi tam, oddzielona od czasu i innych światów. Jej granice stanowi nieskończony niebyt.

Zrodziła się przed początkiem wszystkich początków, na długo przed powstaniem znanego nam wszechświata. Była pierwszym dziełem Stwórcy. Ten, u zarania dziejów, widział tylko bezkres, czarną przestrzeń, nie posiadającą początku ani końca.

Stwórca pstryknął palcami i pojawiła się płaszczyzna przecinająca nicość. Była pusta, dlatego też zapełnił ją życiem.

Wykreowane dzieła nie zadawalały Stwórcy, nie świadczyły o jego wielkości. Pragnął tworzyć więcej i więcej. Paranoia zakwitła życiem, tym doskonałym i niedoskonałym. Stwórca ponawiał próby, uczył się na swoich błędach, zanim udało się mu wykreować perfekcyjny świat – ten, w którym żyjemy obecnie. Wszystkie nieudane próby i błędy Stwórcy pozostały na Paranoi. Stała się domem dla wielu dziwacznych, zapomnianych kreatur.

OstatecznieStwórcazakończył swą pracę. Opuścił Paranoię, aby dać początek innym, doskonalszym światom. Kosztowało go to wiele wysiłku, ale zrealizował swój boski plan. Stworzył niezliczone gwiazdy, galaktyki i wszechświaty. Wykreował czas – teraźniejszość, przeszłość i przyszłość.

Po swoim tryumfie, Stwórca powrócił na Paranoię. Nie była mu już do niczego potrzebna, lecz postanowił jej nie unicestwiać. Odgrodził ją od innych, idealnych światów. Nakazał jej tkwić w swej niedoskonałości i rozwijać się.

Życie na Paranoi rządzi się własnymi prawami. Świat ten pełen jest anomalii i niedociągnięć, pozostawionych przez Stwórcę. Mimo tego, Paranoia cały czas się rozwija, kolejne gatunki ewoluują, tworząc jeszcze bardziej nieprawdopodobne odmiany. Stworzenia żyjące na Paranoi od początku wszystkich początków nie poddają się, szukają celu swojego istnienia.

Tymczasem gwiazdy jaśniejące na nocnym niebie zwiastują nadchodzący koniec. Z każdym kolejnym dniem czające się w ukryciu zło przybiera na sile.

I. MUR RUNĄŁ

Zapomniane Równiny były ciche jak zwykle. Wiatr wzbijał w powietrze kolejne drobinki piasku, podrywając je do tańca. Wirowały one w rytm bezgłośnej muzyki widmowego grajka. Jego występom przysłuchiwała się martwa publiczność, którą stanowiły spróchniałe kości i milczące głazy. Częściowo zakopane w piasku czaszki raz podziwiały dyrygenta, innym razem wyśmiewały go. Ich pusty wzrok, skierowany był w stronę milczących skał opierających się sile wiatru. Te od wieków stały niewzruszone, przyglądając się blademu księżycowi i rozjarzonemu słońcu, kończącemu panowanie nocy. W tej martwej krainie, w królestwie milczenia i bezkresnych pustyń, tylko one będą wspominać dzieje rodu szkieletów o zwierzęcych czaszkach. Dumnej rasy Ankharów, panów pustkowi i łowców Zapomnianych Równin.

Słońce powoli chyliło się już ku zachodowi, otulając otoczenie delikatnym, pomarańczowym blaskiem. Gęstą ciszę przerwał cichy odgłos stawianych kroków. Brakath szedł przed siebie, zanurzając stopy w złocistym piachu. Koścista postać omiotła wzrokiem spokojny, martwy krajobraz. Wytężyła słuch, aby usłyszeć dźwięki niesłyszalne dla innych stworzeń, jednak niczego nie wychwyciła. Niczego poza delikatnym śpiewem wiatru.

Brakath musiał przyznać, iż Zapomniane Równiny wydawały się jeszcze bardziej martwe niż zwykle. Jeleń marzył o usłyszeniu jakiegokolwiek dźwięku. Nawet upiorne wycie kościstych kojotów poprawiłoby mu nastrój. Wszystkie stworzenia zamieszkujące te opuszczone przez Boga ziemie jakby nagle znikły. Pochowały się do swoich ciemnych kryjówek, obawiając się blasku zachodzącego słońca. Brakath miał wrażenie, jakby sam anioł śmierci odwiedził dziś Zapomniane Równiny. Królowała tu gęsta, przytłaczająca cisza.

Ten dzień nie był taki jak inne. Coś złego wisiało w powietrzu. Uczucie niepewności i niepokoju opanowało umysł Brakatha, zamieniając każdy rzucany przez surowe skały cień w upiora.

Jeleń jednak nie poddał się kuszącej perspektywie odwrotu, tylko wytrwale maszerował przed siebie. Nie mógł powrócić do rodzinnego plemienia. Musiał odnaleźć innych myśliwych. Każdy z nich złożył bowiem braterską przysięgę. Do plemienia mogła wrócić tylko cała trójka. Można by rzec, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Myśliwi nigdy nie zostawiali swoich kompanów w potrzebie. To była sprawa honoru, ważniejsza niż wszystko inne.

Dzień zaczął się zupełnie normalnie. O ile jakikolwiek dzień w Paranoi możnaby uznać za normalny. Wczesnym rankiem, razem ze swymi dwoma kompanami Brakath opuścił plemię Jeleni. W blasku wschodzącego słońca udali się na Bezdroża. Zapowiadał się naprawdę dobry dzień na polowanie. Niebawem trójka myśliwych stanęła w kręgu, patrząc sobie prosto w oczy. Wyciągnęli ręce przed siebie, po czym położyli swe dłonie, jedna na drugiej. Trwali w ciszy, spoglądając w puste oczodoły czaszek swoich kompanów. Po chwili unieśli ręce ku niebu, wykrzykując słowo: „Ahjin”. Każdy udał się w inną stronę Bezdroży. Polowanie rozpoczęło się.

Ahjin było niezwykle ważnym słowem, używanym przez Ankharów w różnych sytuacjach. Znaczyło ono mniej więcej: „niech Wielki Ankh uchroni cię przed śmiercią”. Wyrażenie to niekiedy służyło jako okrzyk bojowy, czasem jako zgoda na czyjąś propozycję. Było to pozdrowienie, przekazywane każdemu Jeleniowi opuszczającemu obóz, ale też potwierdzenie zawarcia braterskiej umowy przez myśliwych.

Kiedy niebo przybrało bordową barwę, a słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi, Brakath powrócił na wyznaczone miejsca spotkania. Po pozostałych myśliwych nie było jednak ani śladu. Jeleń usiadł na szarej skale, wpatrując się w złocisty piasek. Czekał, a sekundy ciągnęły się wolno, jedna za drugą. Z każdą kolejną minutą, cienie robiły się coraz dłuższe. W wyobraźni Brakatha, przybierały coraz to bardziej przerażające formy i kształty. Siedział tak w całkowitej ciszy przez dłuższy czas. To wystarczyło, aby zmotywować go do działania. Przełamał strach pętający jego myśli i ruszył przed siebie. Postanowił odnaleźć innych myśliwych, dotrzymać braterskiej przysięgi. Choćby za cenę własnego życia.

On, jak i pozostali dwaj myśliwi należeli do rasy Ankharów, panujących na Zapomnianych Równinach. Były to w istocie duchy, zamieszkujące osobliwe szkielety. Dzięki nieznanej innym istotom energii, potrafiły zespolić ze sobą spróchniałe kości, tworząc coś na kształt ciała. Przypominali oni ludzkie szkielety, których kręgosłupy zwieńczały zwierzęce czaszki. Ankharom nie doskwierał głód ani pragnienie, natomiast doświadczali takich zmysłów jak słuch czy dotyk. Śmierć była dla nich czymś zupełnie naturalnym. Po zniszczeniu czaszki, w której mieściła się esencja ich życia, opuszczali Paranoię raz na zawsze. Duch zamieszkujący stare kości ulatniał się z wiatrem, odchodząc do Krainy Wiecznych Łowów. Byli oni nieudanym, jeszcze niedoskonałym dziełem Stwórcy, ale też pierwszymi stworzeniami, którym podarował duszę i wolną wolę.

Istniały trzy różne plemiona kościstych stworzeń: plemię Jeleni, Słoni i Wilków. Nazywano ich zgodnie z gatunkiem zwierzęcia przypisanego do danej osady. Tak więc, na Ankharów z zachodniego plemienia mówiono Słonie, na szkielety o wilczych czaszkach mówiono Wilki, a na tych, których czaszki zdobiły wielkie poroża, mówiono Jelenie. Każde plemię cechowało się własnymi zasadami, ale też innym charakterem. Rozważne Jelenie upodobały sobie myślistwo, Słonie znane były ze swojego uporu i sumienności, natomiast Wilki odnajdywały się w walce i zabijaniu. Plemiona nie zawsze żyły ze sobą w zgodzie. Niekiedy wybuchały między nimi wojny dzielące Ankharów. To spędzało sen z powiek Wielkiego Ankha, który uważany był za ojca kościstych stworzeń i boga Zapomnianych Równin. Prawie wszystkie plemiona modliły się do niego i czciły jego oblicze. Wyjątek stanowiły Wilki, z których część wysławiała Przeklętych, zamieszkujących Spopielone Ziemie.

Brakath miał coraz mniej czasu. Dzień powoli ustępował już miejsca nocy. Niebawem słońce odda panowanie na nieboskłonie w ręce bladego księżyca. Jego biała poświata rozjaśni nocne niebo, ogłaszając czas nieprzeniknionych ciemności. Zbudzi tym samym ze snu bestie zrodzone z dzikiego okrucieństwa. Wieczór bowiem nie należał do Ankharów. To był czas stworzeń miłujących mrok nocy. Czas Kościożerców.

Były to bezlitosne stworzenia, kierujące się swym niepohamowanym głodem. Ich dom stanowiła Organiczna Dżungla, granicząca z Zapomnianymi Równinami - niekończący się gąszcz stworzonych z mięsa roślin i ociekających krwią kończyn. Dżungla stanowiła jedno wielkie ciało, dające życie coraz to nowym plugastwom. Jednak najstraszniejszymi dziećmi organicznego gąszczu byli właśnie Kościożercy – stworzenia lubujące się w kościach. Z ich powodu, wojna pomiędzy Zapomnianymi Równinami a Organiczną Dżunglą trwała od zawsze. Te dwa zupełnie przeciwstawne światy, nie mogły egzystować w pokoju. Jedną krainę zamieszkiwały organiczne bestie, drugą stworzenia składające się z samych kości. Ankharowie nie chcieli walczyć z Organiczną Dżunglą, lecz byli do tego zmuszeni. Kościożercy stanowili dla nich zagrożenie, którego nie mogli zlekceważyć. Na szczęście, krainy oddzielał święty Mur Kości, zapobiegający przedostaniu się plugawych stworzeń z Organicznej Dżungli na teren Zapomnianych Równin. Powstał on kilka wieków temu, za czasów Pradawnej Wojny.

Pomimo, że dzieci Organicznej Dżungli trzymały się z dala od Muru, poruszanie się po Zapomnianych Równinach nocą było wciąż bardzo niebezpieczne. Nie wszyscy Kościożercy opuścili te ziemie od czasów Pradawnej Wojny. Niektóre bestie skrywały się w ciemnych jaskiniach Zapomnianych Równin, czekając na czas, kiedy blady księżyc rozjaśni granatowe niebo. Kościożercy uwielbiali żerować pod osłoną nocy. W objęciach mroku, ich zmysły wyostrzały się. Ciemność była sojusznikiem Kościożerców, zapewniała im ochronę. Ankharzy z kolei nie czuli się dobrze w mrokach nocy. Dlatego też, kiedy słońce powoli ustępowało księżycowi, pośpiesznie wracali do swoich plemion. Pozostawienie samotnego Ankhara, pośród wydłużających się cieni i czerniejącego nieba, było niemalże równoznaczne z wydaniem na niego wyroku śmierci. Kościożercy potrafili wyczuć zapach kości z ogromnych odległości, ich ofiara zwykle nie miała najmniejszych szans na przetrwanie nocy.

Kiedy słońce gasło, a blady księżyc ogłaszał swe panowanie, role tych dwóch ras błyskawicznie się odwracały. Kościożercy stawali się myśliwymi, a Ankharzy zwierzyną. Brakath nie chciał jednak o tym teraz myśleć. Był szanowanym, honorowym Jeleniem i doświadczonym myśliwym. Wywiązanie się z przysięgi stanowiło jego obowiązek.

Wkrótce jednak, resztki pokrzepiających myśli całkowicie go opuściły. Zauważył fioletową poświatę majaczącą na horyzoncie. To właśnie tam się kierował. Do miejsca, stanowiącego kwintesencję strachu każdego Ankhara. Organiczna Dżungla była już niedaleko.

Jeśli dwójka myśliwych już nie żyła, to właśnie tam Brakath mógł ostatni raz spojrzeć w puste oczodoły ich czaszek. Miał coraz gorsze przeczucie. Zwykle myśliwi nie ginęli bez śladu. Nie bez powodu Ankharów nazywano „łowcami Zapomnianych Równin”. Ten świat należał do nich. Jasne szkielety Ankharów doskonale wtapiały się w otoczenie, ich kroki były bezszelestne, a słowa niesłyszalne dla innych stworzeń. Zwykle gra toczyła się na ich zasadach. Co więc zdarzyło się tym razem?

Jesteś za daleko, o wiele za daleko.

Brakath wiedział, iż coś strasznego stało się dzisiaj na Zapomnianych Równinach. Mówiło mu to jego wewnętrzne przeczucie, nakłaniające go przy każdym kroku do ucieczki. Te pustkowia nie były takie jak zawsze. Upiorna, wszechobecna cisza doprowadzała Jelenia do szaleństwa. Cienie wydłużały się, a na niebie zaczęły pokazywać się już pierwsze, ledwo widoczne gwiazdy.

Brakath przystanął. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, szkielet w jednej chwili znieruchomiał. Organiczna Dżungla rozpościerała się niecałe sto kroków przed nim. Jeszcze nigdy nie zapuszczał się tak daleko. W tym momencie ujrzał wielkie, powykręcane ręce, sięgające ku niebu. Wijące się mięśnie ociekały krwią, skapującą na złocisty piasek. One, jak i cały gąszcz mięsistych organów pulsowały w tym samym, jednostajnym tempie. To był właśnie koszmar każdego Ankhara. Horror, zlepiony z kawałków najstraszniejszych snów. Organiczna Dżungla w całej swej okazałości.

Już niedługo nie będziesz miał drogi ucieczki. Myśliwi nie żyją, a ty niebawem również do nich dołączysz.

Brakath szybko odgonił upiorne głosy, obijające się echem o wnętrze jego czaszki. Uczucie dojmującego niepokoju i strachu powróciło, całkowicie zniewalając myśli Jelenia. Jednak nie poddawał się i ciągle brnął przed siebie, przedzierając się przez głuchą ciszę. Po chwili dotarł do celu. Organiczna Dżungla znajdowała się tuż przed nim.

Nagle zatrzymał się. To co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. Mur Kości… zniknął. Ustąpił sięgającym ku niebu, powykręcanym kończynom. Organiczna Dżungla była wolna. Mury jej odwiecznego więzienia w końcu runęły. Nic już nie stało na jej drodze. Całe Zapomniane Równiny zostały podane jak na tacy Organicznej Dżungli.

To co zobaczył, wstrząsnęło całym kościstym ciałem Brakatha, jakby nagle przeszyła je błyskawica. W końcu strach przejął kontrolę nad jego szkieletem. Już miał uciekać, oddalić się jak najdalej od tego miejsca, ale… właśnie w tym momencie coś dostrzegł. Kątem oka zauważył słaby blask odbijającego się światła. Coś, czemu się przypatrywał, wydało mu się jakoś dziwnie znajome. Nagle znieruchomiał. Spoglądał na czaszkę Jelenia zakopaną w piachu. Jedyną pozostałość po martwym myśliwym.

Brakath błyskawicznie odwrócił się, lecz w tym samym momencie coś chwyciło go za nogę. Bezwładnie runął na ziemię, zanurzając swe kości w złocistym piasku. Trzymała go wyrastająca z podłoża ręka. Jeleń szybko chwycił za włócznię, podparł się na łokciu, po czym wymierzył cios w kończynę, przebijając ją. Z rozciętych mięśni wypłynęła wściekle czerwona krew.

Wtedy usłyszał to. Setki jęków rozdzierających przestworza, wyjących do zachodzącego słońca. Brakath nie zamierzał czekać ani chwili dłużej. Zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. Nagle zauważył cień ogromnego stworzenia stojącego tuż za nim. Poczuł silne uderzenie gruchoczące całe jego ciało. Szkielet Brakatha wylądował na mięsistym dywanie wyścielającym Organiczną Dżunglę. Przerażonym wzrokiem zobaczył wielką, przypominającą goryla bestię, która wolnym krokiem zmierzała w jego stronę. Oszołomiony Jeleń szybko podniósł się z przesiąkniętego krwią podłoża, po czym popędził przed siebie, zagłębiając się coraz bardziej organicznym gąszczu.

Biegł najszybciej jak tylko mógł, nieświadomie kierując się prosto do paszczy bestii. Przedzierał się przez wnętrzności zagradzające mu przejście, przez niekończący się gąszcz organicznych roślin. Krew skapująca z pulsujących mięśni obryzgiwała jego szkielet, nadając mu czerwony odcień.

Brakath przystanął. Cofnął się o kilka kroków, zaciskając swą włócznię tak mocno, jak tylko potrafił. Poczuł na sobie wzrok setek dzikich, wiecznie głodnych oczu. Ślepia wyłaniały się z ciemności organicznego gąszczu, obserwując jego każdy, choćby najmniejszy ruch. Wtedy zauważył nienaturalne, powykręcane ciała Kościożerców. Powykrzywiane tułowia stworzeń, ich zdeformowane pyski i wynaturzone kończyny. Kościożercy wpatrywali się w niego, pozostając w całkowitym bezruchu. Żaden z nich go jednak nie zaatakował. Jakby na coś czekali.

Wtem Jeleń usłyszał szelest za swoimi plecami. To coś było tutaj. Zmierzało w jego stronę. Brakath spojrzał w ciemne niebo. Tylko ono oddzielało go od koszmaru, w którym się znajdował. Przyglądając się jasno migoczącym gwiazdom, zebrał się w sobie. W jego sercu znowu roziskrzył się słaby płomyk nadziei, pokonujący swoim blaskiem strach. Chwycił włócznię obiema dłońmi, po czym szybko obrócił się za siebie. Jeśli miał odejść, to przynajmniej z honorem. Nie widział jednak niczego, prócz wiecznie nienasyconych ślepi, czyhających w ciemności. Był sam. Sam przeciwko Organicznej Dżungli, będącej jednym wielkim ciałem. Nie miał szans na zranienie wroga, ani tym bardziej na przeżycie, lecz mimo to nie zamierzał się poddać.

Nie masz już drogi ucieczki. Pochłonę ciebie, a potem całe Zapomniane Równiny.

– Pokaż się! – wrzasnął Brakath zwracając się do upiornego głosu goszczącego w jego czaszce.

Powoli obracał się dookoła własnej osi, starając się zlokalizować swojego przeciwnika. Jego prawa dłoń pewnie zaciskała się na włóczni. Był ciągle gotowy do walki. Wypatrywał ogromnego stworzenia, przemykającego gdzieś w cieniach organicznych drzew. Jego kości dygotały ze strachu, mimo, iż próbował zachować spokój za wszelką cenę.

Jesteś za daleko. O wiele za daleko. Khihhihieh – dotarł do niego upiorny głos przedrzeźniający jego własne myśli. Ale czy te myśli na pewno należały do niego?

A więc myślisz, że mnie pokonasz?

Myślisz, że zabijesz Organiczną Dżunglę?

Tak więc, broń się!

Brakath usłyszał chlupot krwi. Czerwona kałuża nieopodal zadygotała. Ankhar chwycił oburącz włócznię i wymierzył cios za siebie. Broń zanurzyła się w ramieniu stworzenia. Potwór, z początku zaskoczony nagłą reakcją Jelenia, pchnął jego szkielet przed siebie. Brakath zaparł się mocno na nogach, aby nie stracić równowagi, po czym wydobył włócznię z ciała stworzenia szykując się do zadania kolejnego ciosu. Bestia zaryczała, widząc krew tryskającą z głębokiej rany. Stworzenie miało muskularny tułów, dwie pary trójpalczastych rąk i masywne kopyta. Jego dwie gorylo-podobne głowy sterczały obok siebie, wpatrując się w Jelenia beznamiętnym wzrokiem.

Brakath zadał kolejny cios. Wbił włócznię w jedną z głów Kościożercy, przebijając ją na wylot. Ten jednak zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Uderzył swą mocarną pięścią w klatkę piersiową Jelenia, gruchocząc jego kręgosłup. Kości wzbiły się ku niebu, by po chwili zanurzyć się w krwistym podłożu. Kościożercy zaczęli powoli zmierzać w kierunku szkieletu Brakatha. Ich szkaradne oblicza wyłaniały się z ciemności, a dzikie oczy wpatrywały się beznamiętnie w szare kości Jelenia. – Dosyć – powiedział upiorny głos, przedtem goszczący w głowie Ankhara.

Bestia w jednej chwili znieruchomiała. Posłusznie posłuchała polecenia i skryła się w ciemnościach organicznego gąszczu. Do czaszki Brakatha zbliżyła się tajemnicza postać. Na jej widok Kościożercy pośpiesznie schowali się w mrokach. Budziła w nich strach i pewnego rodzaju… szacunek. Postać z wyglądu przypominała wysokiego, dosyć chudego człowieka. Podniosła czaszkę Brakatha, chwytając ją swymi długimi palcami. Na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech, rozciągający się od ucha do ucha.

– To ja zniszczyłem Mur Kości – powiedział Bezimienny. – Mur runął, a wraz z nim runie cała Paranoia. To tylko kwestia czasu.

Po tych słowach, jednym ruchem ręki zmiażdżył czaszkę Brakatha. Kawałki jego kości wpadły do kałuży krwi. Wysoka postać wyprostowała się, kierując wzrok ku gwiazdom. Niebo pokryło się nieprzeniknioną czernią.

– Na co czekacie? – wykrzyknął Bezimienny. – To jest wasz czas, dzieci nocy. Idźcie! Całe Zapomniane Równiny stoją przed wami otworem! Czy nie za długo głodowaliście, ukryci za murami swojego kościstego więzienia?! Noc przecież nie trwa wiecznie. Dalej! Naprzód!!!

Kościożercy podnieśli się. Ich ślepia zaiskrzyły się dzikim blaskiem. Do uszu Bezimiennego dobiegł dźwięk tysięcy połączonych głosów. Kościożercy wyli na jego cześć. Ich jęki rozdzierały powietrze, tworząc jeden donośny krzyk tysięcy stworzeń. Wieczne Serce zaczęło bić szybciej. Tej nocy, Organiczna Dżungla świętowała.

II. KOŚCI ZOSTAŁY RZUCONE

Zapomniane Równiny oświetlał blask wschodzącego słońca. Pojedyncze obłoki zdobiące nieskończony błękit nieba powoli sunęły z wiatrem. Zapomniane Równiny leniwie budziły się do życia. Zamieszkujące te ziemie stworzenia wychyliły swe kościste oblicza z wnętrz ciasnych jaskiń, aby znów wyjrzeć na światło dzienne. Jednak całe plemię Jeleni było już od dawna na nogach. Kościste postacie stały w zwartej grupie. Ich niepokój dało się wyczuć w powietrzu.

– Brakath, Nadin i Tias nie wrócili z polowania – przemówił wódz Jeleni. – Mam co do tego bardzo złe przeczucia. Wszak nie byli oni amatorami… trójka doświadczonych myśliwych przepadła bez śladu. Najprawdopodobniej będziemy musieli pogodzić się z ich śmiercią. Szansa na to, iż przeżyli noc, jest doprawdy znikoma. Możemy uhonorować ich odejście minutą ciszy. Błagać Wielkiego Ankha, aby zapewnił im godne życie w Krainie Wiecznych Łowów. To wszystko, co możemy dla nich zrobić.

Po słowach wodza całą osadę ogarnęła nieprzenikniona cisza. Jelenie milczały, modląc się w duchu do Władcy Kości. Po chwili ciszę przerwał głos jednej z kościstych postaci:

– Nie możemy tak po prostu o nich zapomnieć… najpierw musimy odnaleźć kości i zwrócić je do Wielkiego Ankha.

– Tak! Tak czynili nasi przodkowie, tak nas uczyli. Oddamy ich szkielety w ręce Władcy Kości – odezwał inny Jeleń.

– Niech tradycji stanie się zadość! – krzyknął kolejny.

– Nie znajdziecie kości… – rozległ się pomruk z namiotu.

Po tych słowach, nad całą osadą znów zawisł całun gęstej ciszy. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był odgłos wydawany przez piasek uderzający o skały w rytm miarowych, spokojnych podmuchów wiatru. Jelenie czekały na następne słowa proroka, skrytego w szarym namiocie. Czcigodny Nah-Refir miał dar widzenia przyszłości. Słowa jego, jak i innych proroków, okazywały się niekiedy bezcenne. Byli oni otaczani pewnego rodzaju czcią, należeli do elity Ankharów. Prorocy reprezentowali samego Wielkiego Ankha, tylko oni mogli z nim rozmawiać, czy udawać się na audiencje do jego legowiska. Mieli oni u Władcy Kości specjalne względy, dlatego też szanowano ich i nawet wodzowie musieli respektować ich zdanie. Byli jednak bardzo małomówni. Nie rzucali słów na wiatr, wypowiadali się tylko wtedy, kiedy zaszła taka konieczność. To całkowicie uzasadniało milczenie zgromadzonych Jeleni. Kościste postacie przestępowały nerwowo z nogi na nogę, niepewnie spoglądając na swoich kompanów.

Po chwili, zza zasłony namiotu wyłoniło się oblicze proroka. Jego nadgryzione zębem czasu kości wydawały się z trudem stawiać opór powiewom wiatru. Nah-Refir stanął pośrodku zgromadzonych Jeleni, podpierając się kościstą laską.

– Sprawcą ich śmierci nie mógł być przypadek. To Kościożercy, skąpani w mrokach nocy tańczyli nad ich kośćmi. Moi bracia i siostry, wczorajszy dzień zwiastował koniec Zapomnianych Równin. Miałem sen… kobiecy głos mówiący językiem nocnego nieba. Z całego serca nie chcę wierzyć w tę przepowiednię, lecz muszę pogodzić się z wolą gwiazd. Mur Kości runął. Organiczna Dżungla wyzwoliła się z kajdan swego odwiecznego więzienia. Na jej czele stoi teraz człowiek bez twarzy, pozbawiony imienia. To on zabił naszych braci i zniszczył Mur Kości. Jednak… nie wszystko jest stracone. Nadal istnieje cień szansy… przecież nawet ja mogę się mylić. Udajcie się na Bezdroża. Musimy mieć pewność, czy mój koszmar stał się prawdą. Jeśli tak… Wielki Ankhu, miej w opiece Zapomniane Równiny.

Nah-Refir po chwili skrył się w cieniu swojego szarego namiotu. Ciemny materiał przesłaniający jego wejście powoli opadł ku ziemi. Jelenie patrzyły po sobie, wymieniając znaczące spojrzenia. Panującą wokoło ciszę przerwał stanowczy głos wodza:

– Nie mogę w to uwierzyć… lecz w jednej kwestii całkowicie zgadzam się z prorokiem. Musimy mieć pewność. Jeśli Mur Kości rzeczywiście runął, nie mamy ani chwili do stracenia – wódz przeniknął wzrokiem zgromadzonych wokół niego Jeleni.

Kościste postacie oczekiwały w milczeniu jego kolejnych słów. Nikt nie zgłaszał się na ochotnika. Żaden z Ankharów nie chciał wyruszać na misję, z której prawdopodobnie już nie wróci.

– Ja pójdę – wykrzyknął wreszcie jeden z Jeleni występując przed zgromadzenie.

– Ja też – odezwał się szkielet o imieniu Kalir. – Brakath był dla mnie niczym ojciec. Pomszczenie jego śmierci jest moim honorowym obowiazkiem.

– Dobrze – odrzekł wódz. – Scout, jesteś doświadczonym myśliwym, dołączysz do nich. Będziesz ich przewodnikiem. Udajcie się w okolice Muru i pozdrówcie ode mnie Organiczną Dżunglę. Musicie być bardzo ostrożni. Najważniejsze jest, abyście wrócili żywi. Nie chcemy kolejnych ofiar. Niech Wielki Ankh wskaże wam drogę do celu. Ahjin!

– Ahjin! – odrzekły Jelenie jedynym głosem.

Grupa Ankharów szybko się rozproszyła. Kościste postacie pobiegły w różne strony, przekazując złe wieści innym częściom plemienia. Zostali tylko oni. Scout, Ren i Kalir. Popatrzyli po sobie i nie wypowiadając ani słowa ruszyli w stronę wąskiej, górskiej ścieżki prowadzącej między płaskowyżami. Jelenie poukrywane w swych namiotach rzucały im pojedyncze spojrzenia mówiące „Niech Wielki Ankh prowadzi wasze dusze”.

– Ahjin! – krzyknęli wartownicy strzegący bramy, kiedy mijała ich trojka Ankharów.

Białe słońce rozświetlało swym blaskiem błękitne niebo. Zapomniane Równiny były ciche i spokojne, jak zawsze. Wiatr leniwie wzbijał w powietrze kolejne kłęby piachu. Jego śpiewu nie zakłócał absolutnie żaden odgłos. Jelenie szły żwawym tempem przed siebie, kryjąc się pod osłoną stromych formacji skalnych. Tworzyły one wielkie płaskowyże, ciągnące się aż po Bezdroża. Ta nazwa określała pustkowia, będące terenem łowieckim Jeleni. To właśnie przy przecinającej Bezdroża krwawej rzece gromadziła się wszelka organiczna zwierzyna. Teraz jednak trójka Jeleni nie wybierała się na polowanie. W czaszce każdego z nich huczały ponure słowa proroka. Zdawali sobie sprawę z brzemienia ciążącego na ich barkach i z niebezpieczeństwa, mogącego czyhać za każdym rogiem. Omijali każdą, nawet niepozorną szczelinę, przyglądali się uważniej skrytym w cieniu jaskiniom i zapadlinom.

Na Zapomnianych Równinach coś się zmieniło. To odczucie wypełniało myśli Scouta, przygnębiając go. Teraz inna rasa stała się postrachem Zapomnianych Równin. To Kościożercy byli myśliwymi, a Ankharowie zwierzyną. Taki układ Jeleniom zupełnie nie odpowiadał.

Scout był wysokim Ankharem, o pochylonej lekko w dół czaszce. Zdobiło ją wielkie, rozłożyste poroże, wyróżniające się wśród rogów innych Jeleni. Było strzeliste i wygięte w dwóch miejscach: u nasady lekko w przód i trochę do tyłu przy końcówkach rogów. Jego majestatyczny wygląd psuł niestety złamany róg Scouta. Był ułamany mniej więcej w połowie swojej długości, zapewne przy użyciu brutalnej siły. Myśliwy nie chciał jednak nikomu zdradzić, w jakich okolicznościach został pozbawiony części swojego wspaniałego poroża. Dwóch towarzyszących mu Ankharów było typowymi przedstawicielami swego plemienia. Kalir wyróżniał się nieco wyższym wzrostem i mizernym porożem. Ren natomiast, wyglądał jak każdy inny dumny członek plemienia Jeleni. Pomimo, iż Ankharowie zazwyczaj byli do siebie nad wyraz podobni, każdy z nich potrafił bez problemu rozróżnić daną personę.

Jelenie uparcie brnęły przed siebie. Ich kościste stopy, doskonale wyćwiczone w poruszaniu się po piaskach, były całkowicie bezszelestne. Nawet delikatny śpiew wiatru zagłuszał odgłos jelenich kroków. Szkielety szły niczym duchy, przemieszczając się pomiędzy ścianami wąskiego przesmyku. Wszyscy byli przejęci zadaniem, które im powierzono.

– Mur Kości w końcu runął... po tylu wiekach. Coś niesłychanego – powiedział Scout.

Głos Ankharów był cichy, podobny do szelestu wiatru czy odgłosu wydawanego przez klekoczące kości. Dzięki temu myśliwi mogli porozumiewać się, nie zwracając najmniejszej uwagi tropionej zwierzyny. Większość ras zamieszkujących Paranoię sądziło, iż Ankharowie komunikują się ze sobą poprzez myśli lub jakieś inne duchowe więzi… byli jednak w błędzie.

– Nie sądzę jednak, aby to Organiczna Dżungla była odpowiedzialna za zniszczenie Muru. Kościożercy nie są przecież w stanie nawet zbliżyć się do świętych znaków Wielkiego Ankha. Musiała im pomóc jakaś inna siła. Coś niesłychanie potężnego.

– Też mi się tak wydaje – odparł Kalir. – Prorok wspominał o przywódcy, którego widział we śnie. O „człowieku bez imienia”. Jak myślicie, czy to oznacza, że Ludzie są zamieszani w ten konflikt? Lub może raczej... Humanoidzi?

– Nie sądzę. To nie ma najmniejszego sensu. Po co Ludzie chcieliby zagłady Zapomnianych Równin? A co najważniejsze... dlaczego mieliby pomagać Kościożercom? Organiczna Dżungla to nasz wspólny wróg.

– Kimkolwiek jest ten człowiek, musi dysponować niebywałą wiedzą – wtrącił Ren. – Słyszałem, że nauka arkan magii przychodzi Ludziom z łatwością. Nie sądziłem jednak, że istnieje ktoś, kto byłby w stanie przełamać znaki Władcy Kości! To niedorzeczne! „Człowiek bez twarzy, pozbawiony imienia”... jak myślicie, co mogą oznaczać te słowa?

Jelenie zwolniły kroku. Żaden z nich nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

– Kiedyś słyszałem pewną historię... – westchnął przeciągle Scout. – Opowieść o antycznych istotach, które tysiące lat temu pozapadały w głęboki sen. Były to stworzenia tak stare, iż widziały Paranoię, kiedy ta była tylko pustą płaszczyzną, oddzieloną od innych światów. Z biegiem wieków, świat zapomniał o owych mitycznych bytach, o ich imionach, czy też o ich wyglądzie. Nie jestem pewien... ale myślę, że to mógł mieć na myśli prorok. Wszakże to on kiedyś opowiadał mi tę legendę, w świetle tlącego się ognia. Ale czy mamy do czynienia ze stworzeniem tak starym, iż Paranoia całkowicie o nim zapomniała? Tego nie jestem w stanie stwierdzić.

– Zawsze umiesz poprawić mi humor, Scout – odrzekł sarkastycznie Kalir. – Czuje, iż nie zasnę dzisiaj spokojnie.

– Scout... jesteś w naszej trójce jedynym doświadczonym myśliwym – powiedział Ren. – Tylko ty zabiłeś kiedyś Kościożercę. Powiedz... jak należy z nimi walczyć?

– To zupełnie inna bajka niż polowanie na chimery – odparł Scout. – Kościożercy to nie znające litości stworzenia, kierujące się tylko swoim niepohamowanym głodem. Doskonale wyczuwają zapach kości, dlatego musimy mieć się na baczności. Ich czysto organiczne, pozbawione szkieletu ciała są szybkie i zwinne. Zwykle potrafią dopaść swoją ofiarę, zanim ta zdąży nawet zareagować. Nie jestem w stanie opisać ich wyglądu. Obawiam się, iż nikt nie jest. Są w zasadzie wszystkimi możliwymi anomaliami zdeformowanych części ciała. Mogą posiadać różne dziwne mutacje… wiele rąk, czy dziesiątki ludzkich twarzy. Od niegroźnych chimer, odróżnia ich lekko fioletowa barwa skóry. Postaram się mieć oczy szeroko otwarte... ale jeśli chcemy przeżyć, wy też musicie mi w tym pomóc.

– Zrobimy co w naszej mocy – odrzekł Kalir. Ren również skinął czaszką.

– Jedno jest pewne... – ciągnął Scout. – Jeśli Mur Kości faktycznie runął... Pradawna Wojna rozpocznie się na nowo.

III. BEZDROŻA

Niebawem trójka Jeleni wydostała się z ciasnej ścieżki wiodącej pomiędzy płaskowyżami. Ich oczom ukazał się rozmazany punkt, widniejący daleko na horyzoncie. Ujrzeli nikły zarys szczytu, górujący nad wielkim, bordowym obszarem Organicznej Dżungli. Samotna góra pięła się ku niebiosom, przyćmiewając swym majestatem całą Paranoię. Tylko dzięki niezwykle dobrej widoczności mogli ujrzeć jej zasnuty chmurami wierzchołek. Wpatrywali się w Szczyt Świata nie wypowiadając ani słowa. Ta mityczna góra owiana była legendą znaną w całej Paranoi. Każde stworzenie zamieszkujące ten niedoskonały świat, chciało zdobyć jej wierzchołek… nikomu jednak się to nie udało. Poszukiwacze zakazanej prawdy, którzy udawali się w podróż na Szczyt Świata, nigdy nie wracali. Podobno góry strzegły istoty nie z tego świata, których domem było gwiaździste niebo. Stwórca zadbał o to, aby żadnemu ze śmiałków nie udało się poznać sekretów skrywających się na Szczycie Świata. Jednak, mimo to, stworzenia spragnione poznania tej tajemnicy, dalej ślepo brnęły w kierunku góry, stanowiącej sam środek Paranoi. Mijały tysiąclecia, a Szczyt Świata nadal osnuwała mgła tajemnicy. Jedni powiadali, iż znajduje się tam Eden, inni sądzili, iż na Szczycie Świata mieści się Wiekuisty Tron, należący do samego Stwórcy. Legenda o cudach znajdujących się na wierzchołku mitycznej góry pozostała jednak do dziś tylko legendą.

Trójka Jeleni wpatrywała się rozmarzonym wzrokiem w rozmazany punkt. Wyglądał jak gigantyczny obelisk, sięgający samych niebios.

– Nie mówcie, że nigdy o tym nie myśleliście... – powiedział Ren.

– O czym? – zapytał Kalir.

– O wspięciu się na sam Szczyt Świata. O oglądaniu z jego wierzchołka całej Paranoi. O Wiekuistym Tronie, czekającym od eonów na nowego monarchę...

– Phh – parsknął ze wzgardą Ren – Nie poświęcam czasu temu, co nieosiągalne. Słyszałeś też pewnie legendę... nie, nie legendę lecz fakty, świadczące o tym, że jeszcze nikt nie powrócił z Ziem Świętych żywy. Trzymają się od nich z dala wielcy władcy, rody, nawet Organiczna Dżungla. Takie marzenia to tylko strata czasu.

– To nadzieja – wtrącił Scout. – Nadzieja na lepsze jutro, nadzieja na opuszczenie tego świata raz na zawsze. To ona kieruje tysiącami śmiałków przepadających bez śladu na Ziemiach Świętych. A teraz chodźmy. Im szybciej wykonamy nasze zadanie, tym szybciej powrócimy do osady.

– Masz rację, w drogę.

Trójka Jeleni powolnym krokiem ruszyła przed siebie. Scout zauważył jak Kalir przystanął, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w punkt majaczący na horyzoncie. Trącił go lekko, budząc tym samym z transu.

Kolejne minuty wędrówki mijały zaskakująco spokojnie. Scout wytężał swój sokoli wzrok w celu dostrzeżenia Kościożerców, jednak na razie żadnego nie wypatrzył. W jego duszy pojawiła się nadzieja, iż prorok mógł się, najzwyczajniej w świecie, pomylić. Wszak nie wszystkie jego sny musiały być wiarygodne. Zawsze istniała znikoma szansa na to, iż Mur Kości wciąż stoi w nienaruszonym stanie na swoim dawnym miejscu, a myśliwych spotkało po prostu coś nieoczekiwanego. Scout chciał z całego serca, aby tak właśnie było.

Trójka Jeleni dotarła na Bezdroża. Dostrzegli czerwoną wstęgę przecinającą pokryte złocistym piaskiem pustkowia. Rzeka krwi wyglądała niczym bordowy atrament rozlany na białej kartce papieru. Mąciła ona spokojny krajobraz Zapomnianych Równin wściekłą czerwienią. To właśnie przy niej zbierała się organiczna zwierzyna, błąkająca się po tych bezkresnych pustkowiach. Czerwona rzeka przecinająca Zapomniane Równiny przyciągała do siebie najrozmaitsze gatunki. Była ona głównym źródłem pożywienia dla większości chimer. Zwierzęta te, aby przeżyć, musiały przystosować się do reguł tego surowego świata. Życie jednego stworzenia niemal zawsze wiązało się ze śmiercią drugiego. Roślinożerne zwierzęta zamieszkujące północny-zachód Paranoi stanowiły znaczną mniejszość wśród walczących o przetrwanie istot. Chimery często zabijały się nawzajem, rywalizując o dostęp do rzek krwi. Piły z niej dziesiątki spragnionych, rogatych okazów. To właśnie na nie polowały Jelenie.

Okazałe poroża przemierzających Zapomniane Równiny bestii, stawały się trofeami myśliwych. Polowanie stanowiło cel istnienia Jeleni. Było dla nich czymś znacznie ważniejszym, niż tylko rozrywką. Tak jakby zostali do tego przeznaczeni.

Jelenie przyozdabiały się w poroże pokonanej bestii, chwaląc się swymi trofeami. Liczba rogów zdobiących czaszkę Jelenia zawsze świadczyła o poziomie jego myśliwskiego kunsztu. Wiele Jeleni polowało na mityczne, legendarne okazy zamieszkujące Zapomniane Równiny tylko po to, aby znaleźć się w posiadaniu ich wyjątkowego poroża.

Ankharowie na chwilę przystanęli. Zauważyli biały szkielet skąpanego w słońcu kościstego tygrysa, powoli zmierzającego w ich stronę. Zwierzę jednak tylko wbiło w nich zaciekawione spojrzenie, po czym pognało dalej. Wkrótce jego szkielet wtopił się w rozjaśniony blaskiem słońca piasek. Zdawało się, jakby tygrys gdzieś się śpieszył. A nawet przed czymś uciekał.

Scout spostrzegł coś jeszcze. Od momentu wyruszenia z obozu, nie zauważył jeszcze żadnego skorupiaka. Były to krabopodobne, kościste stworzenia przemierzające Zapomniane Równiny. Kryły się pod niemalże każdym kamykiem. Cichutkie stukanie ich małych nóżek, było jednym z najbardziej rozpoznawalnych dźwięków na terenie Zapomnianych Równin. Skorupiaki często określano też mianem „wędrowców”. Przemierzały pustkowia Zapomnianych Równin w tę i z powrotem, bez końca. Możliwe, że skorupiaki opuściły tę część Bezdroży w poszukiwaniu nowego domu. Scout jednak podejrzewał, iż nie był to jedyny powód.

Trójka Jeleni ostrożnie zbliżyła się do rzeki krwi. Zwierzęta piły w spokoju, w tej chwili żadne nie rzucało się innym do gardła. Chimery były połączeniem najrozmaitszych gatunków zamieszkujących Paranoię. Po lewej stronie Kalira znajdował się rag – mieszanka krokodyla z psem. Matowo-szara, pokryta łuskami skóra stworzenia cała umazana była krwią, którą zwierzę rozchlapywało, siorbiąc z rzeki swym podłużnym pyskiem.

Oprócz raga, z krwawej rzeki pił też nosorożec o głowie żyrafy, rybo-nietoperz oraz coś, co przypominało bezkształtną masę o głowie konia, świni i bawoła. Większość Chimer nie była tak dziwaczna jak ta okropna, trójgłowa papka mięśni, lecz zdarzały się oczywiście wyjątki. Bezkształtna masa stanowiła zapewne jakiś koszmarny błąd w procesie ewolucji, nienaprawiony przez Stwórcę. Liczne niedoskonałości tego świata były widoczne gołym okiem.

Trójka Ankharów przez chwilę przyglądała się bezkształtnej masie o trzech głowach, zbliżającej się do rzeki krwi. Ślepe oczy konia, świni i bawoła wpatrywały się spragnionym wzrokiem w czerwoną ciecz. Jednak, kiedy stworzenie próbowało napić się z rzeki krwi, bezradnie w nią wpadło. Dziwadło zanurzyło się w intensywnie czerwonej papce, wydając z siebie bulgoczący ryk. Nie utonęło, lecz nie było w stanie podnieść się na równe „nogi”. Rag przyglądał się bezkształtnej masie z zaciekawieniem, prawdopodobnie upatrując w niej swoją kolejną ofiarę. Po chwili Jelenie przekroczyły rzekę krwi, nie odzywając się ani słowem. Żaden z nich nie chciał dłużej patrzeć na cierpienie bezsilnej anomalii o trzech głowach. Sam jej szkaradny wygląd był już wystarczająco odrażający.

Po kilku kolejnych minutach, trójka Ankharów znalazła się na niewysokim wzniesieniu. Byli stąd w stanie dostrzec fioletową ścianę gąszczu kończyn, widniejącą w oddali. Organicznej Dżungli nie ogradzał już Mur Kości, przypieczętowany świętymi znakami Wielkiego Ankha. Nawet, jeśli wątpili w proroczy sen Nah-Refira, teraz ujrzeli jego wizję na własne oczy.

– Jak to możliwe... – wyszeptał Ren, ciągle nie dowierzając własnym oczom. W głębi duszy wiedział, iż właśnie ziściły się najgorsze obawy Jeleni – nadal nie chciał przyjąć tego do świadomości. – Po tylu wiekach… święte znaki Wielkiego Ankha zawiodły.

– Tak... – odpowiedział Kalir – Też nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Znaki Władcy Kości powinny być wieczne! Poza tym niepokoi mnie coś jeszcze. Wydaje mi się, iż Organiczna Dżungla zdążyła już pożreć spory kawałek Zapomnianych Równin. Jeśli szybko jej nie powstrzymamy, plemiona Ankharów będą zgubione.

Kalir westchnął, po czym spojrzał porozumiewawczo na Scouta. Ten jednak nie odwrócił się. Myśliwy wpatrywał się uważnie w Organiczną Dżunglę, nie wypowiadając ani słowa.

– Scout…? Wszystko dobrze? – zapytał zaniepokojony Kalir. – Wykonaliśmy swoje zadanie. Możemy już wracać do plemienia. Nie chcę przebywać w tym miejscu ani chwili dłużej.

– Tak… to bardzo dobry pomysł – wyszeptał Scout. – A teraz skupcie się. Najbliższe chwile będą zapewne decydować o naszym życiu. Róbcie to, co wam powiem. To Kościożercy. Są tutaj.

Kalir i Ren na chwilę oniemieli. Wymienili przerażone spojrzenia, po czym zaczęli wypatrywać plugastw Organicznej Dżungli.

– Znam tę odmianę Kościożerców – powiedział Scout – Zwą ich obserwatorami. Są bardzo szybcy i zwinni. Ich pazury z łatwością przebijają się przez kości. Krótko mówiąc, jeśli uda im się nas zaskoczyć – pożegnamy się z Paranoią raz na zawsze. Wyglądają jak chude, szare szympansy. Pod żadnym pozorem nie możecie zerwać z nimi kontaktu wzrokowego. Ścigają swoją ofiarę, tylko wtedy, kiedy nikt nie skupia na nich uwagi. Powinniśmy wycofać się ostrożnie i powoli. Musicie patrzeć się im prosto w oczy! Wytrzymajcie ich spojrzenia. Mamy szansę na wyjście z tego impasu bez szwanku. Małą, ale zawsze jakąś.

W tym momencie Kalir i Ren zauważyli trzy wyprostowane sylwetki, wpatrujące się w nich swoimi wielkimi, brązowymi ślepiami. Były to chude stwory o czterech, zakończonych ostrymi pazurami kończynach. Przypominały wysokie szympansy o szarej, matowej skórze. Ich małpie głowy były całkowicie łyse. Kościożercy wpatrywali się w Jeleni ciemnymi, hipnotyzującymi oczami. Nie były one przepełnione dzikością, tak jak u innych Kościożerców. Ich wielkie oczy wydawały się łagodne, ciepłe, wręcz dziecięce. Niezwykły spokój emanujący z brązowych ślepii oraz obojętny wyraz twarzy bez jakiegokolwiek grymasu, czyniły z obserwatorów przerażających wrogów. Ich łagodna, bezbronna postawa, była jedynie przykrywką dla prawdziwej natury tych Kościożerców.

Scout po chwili usłyszał ciche, ledwo słyszalne szuranie po piasku.

– Psiakrew! Kolejni! – wrzasnął Jeleń.

Od strony Organicznej Dżungli pojawiło się kolejnych dwóch obserwatorów niecałe trzydzieści kroków przed nimi. Kiedy Scout na nich spojrzał, natychmiast się wyprostowali.

– Ja będę miał na oku tych dwóch, wy patrzcie na tę dalszą trójkę – rozkazał Scout.

Jego kompani byli zbyt spętani strachem, aby cokolwiek odpowiedzieć, ale posłusznie wpatrywali się w przerażająco spokojne oczy obserwatorów i powoli posuwali się do tyłu.

– Te oczy... – wychrypiał Ren. – Są takie... łagodne.

Scout zignorował słowa kompana, uważnie śledząc ruchy obserwatorów. Miał nadzieję, że stwory stracą nimi zainteresowanie, kiedy Jelenie odejdą wystarczająco daleko. Mylił się. Kiedy dzieląca ich odległość stawała się większa niż sto kroków – obserwatorzy pełzając po ziemi, w mgnieniu oka pokonywali sporą odległość. Jeden z nich nagle zerwał się do biegu. Po pokonaniu sporego dystansu, zręcznie wdrapał się na wysoka skałę i z jej szczytu wrócił do swej wyprostowanej, można by rzec, prawie człowieczej pozycji. Scout na chwilę zastygł w bezruchu, zdumiony prędkością z jaką obserwator pokonał ten dystans. Z każdą chwilą Jeleń coraz bardziej obawiał się, że nie wrócą do osady żywi.

– Jeden się wycofał – poinformował Ren – Przybrał pozycję na czworaka i uciekł.

– Jak to się wycofał? – zapytał zdumiony Kalir – Byłem przekonany, że tak łatwo nam nie odpuszczą.

– Bo nie odpuszczą – oznajmił Scout zmartwionym głosem – Słyszałem o takim zachowaniu. To między innymi dlatego obserwatorzy są tak niebezpieczni. Stosują na nas... pewien manewr. Próbują nas otoczyć. Kościożerca który rzekomo uciekł, w rzeczywistości oddalił się na tyle, abyśmy stracili go z pola widzenia. Teraz niepostrzeżenie będzie starał się dostać za nasze tyły. Ze swoją szybkością może to zrobić w zaledwie kilkanaście sekund. Ren – ty obserwuj tamtą dwójkę, niech Kalir szuka naszego uciekiniera.

– Nie widzę go... nie widzę... – wychrypiał przerażony Kalir. Jeleń rozglądał się na wszystkie strony, lecz nadal nie mógł zobaczyć piątego obserwatora.

Nagle Scout upadł na ziemię. Skupiając całą swoją uwagę na Kościożercach, potknął się o kamień wystający z piachu. Przez chwilę leżał na plecach, nie mogąc się podnieść. Szybko uniósł głowę kierując wzrok przed siebie. Stwór w mgnieniu oka podniósł się z podłoża i stanął znowu wyprostowany, wpatrując się w niego swymi wielkimi, chytrymi oczami. Ankhar zerwał się na równe nogi, nie tracąc kontaktu wzrokowego z obserwatorem. Nagle zdał sobie sprawę, że coś mu się nie zgadza.

– Szlag! – wykrzyknął Scout. – Zgubiłem jednego.

Ukradkiem spojrzał na głazy rozsiane po całej okolicy. Były niewielkie, lecz spokojnie mogła by się za nimi schować tak chuda istota jak obserwator. Pewnie gdzieś się tam kryje – pomyślał Scout. – Ale w sumie... teraz może być już wszędzie.

– Zgubiliśmy już dwóch, nie damy rady dłużej tego ciągnąć – powiedział Scout. – Proponuję przyspieszyć kroku. Trzymajcie włócznie w gotowości. Zaraz pewnie zaatakują.

– To mi się podoba – odparł pewnie Kalir, choć sam nie wierzył we własne słowa. – Wreszcie będę mógł zanurzyć oszczep w czaszkach tych bestii.

Grupa znacznie przyspieszyła kroku. Najwyraźniej rozzłościło to obserwatorów, ponieważ zaczęli zrywać się do biegu o wiele częściej. Z każdą sekunda odległość miedzy nimi a Jeleniami zmniejszała się. Teraz dzieliło ich już niecałe dziesięć kroków.

– Aaaaach! – krzyknął Kalir zatrzymując się nagle. – Odnalazłem uciekinierów.

Scout szybko rzucił okiem za siebie. Dwóch obserwatorów stało tuż za nimi. Przed Scoutem znajdowała się kolejna dwójka. Gdzie był piąty? Do diaska, gdzie był piąty? Wtem Jeleń znieruchomiał. Teraz dopiero dostrzegł szare ciało stworzenia, idealnie zakamuflowane na tle skał. Obserwator szykował się do skoku. Stał niecałe dwa kroki od nich.

– Ren, za tobą! – wrzasnął Scout.

W tym momencie obserwator skoczył na swoją ofiarę, wyciągając przed siebie ostre szpony. Nagle ciało Kościożercy zawisło w powietrzu. To Kalir zanurzył włócznię w brzuchu obserwatora, przebijając go na wylot. Na nieruchomej dotąd twarzy stworzenia zaczął malować się grymas bólu. Kalir zamachnął się włócznią strącając stwora na ziemię. Obserwator konwulsyjnie wierzgając kończynami próbował zatamować rzekę krwi sączącą się z jego brzucha. Jeleń wbił stopę w szyję stwora, skręcając mu tym samym kark. Ren stał w bezruchu, całkowicie oszołomiony. Zdał sobie sprawę, że znajdował się o krok od śmierci i to otworzyło mu oczy. Zacisnął dłoń na włóczni, wypatrując obserwatorów. Scout bacznie przyglądał się pozostałym Kościożercom szykującym się do ataku. Jeden z nich rzucił się na niego. Jeleń przygnieciony ciężarem stwora, upadł bezwładnie na ziemię. Scout bronił się włócznią, siłując się z Kościożercą. Starał się ze wszystkich sił unikać szybkich ciosów wymierzanych w jego czaszkę. Wtem Jeleń dostrzegł światło odbijające się od włóczni Rena. Ten zadał stworowi potężny cios w kark, zmuszając go do rozluźnienia uchwytu, którym przytrzymywał włócznię Scouta. Jeleń korzystając z sytuacji wydostał się spod cielska obserwatora. Kościożerca złapał go za nogę, ciągnąc ku sobie. Scout upadł z impetem na ziemię wznosząc w powietrze kłęby piachu. Jego szkielet miotał się po ziemi, ciągnięty przez potężną bestię. Słyszał krzyki swoich kompanów i odgłosy walki. Nie mógł jednak nic zrobić, dopóki nie oswobodzi się z uścisku. Scout odwrócił się na plecy, szukając głowy potwora w kłębie pyłu. Dostrzegł łysą czaszkę Kościożercy i wbił włócznię w rozdziawione usta stwora. Ten wydał z siebie bulgoczący, gardłowy ryk i zaczął krztusić się własną krwią. Uścisk na nodze Jelenia momentalnie osłabł. Scout wstał i przebił włócznią głowę obserwatora. Z rany powstałej w czaszce bestii obwicie sączyła się czerwona ciecz. Jeleń zdecydowanym ruchem wyrwał ostrze z ciała stwora, które bezwładnie upadło na ziemię.

Nagle z obłoku pyłu wyłonił się kolejny Kościożerca. Złapał klatkę piersiową Scouta, usiłując połamać mu kości. Ten poczuł dotkliwy, paraliżujący ból. W tym momencie zza pleców obserwatora wychylił się Kalir, łamiąc nogi stwora jednym celnym ciosem. Kościożerca runął na ziemię, wymachując rękoma na wszystkie strony. Z jego małpiego pyska wydobył się dziki ryk. Kalir stanął nad obserwatorem, po czym zanurzył włócznię w jego piersi. Po chwili wydobył ją z ciała Kościożercy i spojrzał na oszołomionego Scouta. Ten złapał się za swoją klatkę piersiową. Na szczęście nie została złamana. Wszystkie kości Scouta dawały o sobie znać, jednak jego szkielet nie ucierpiał.

– Gdzie jest Ren? – zapytał przerażonym głosem Kalir. – Co się z nim stało?!

– Re... Re... Ren!!! – wykrzyknął Scout, wbiegając w chmurę piachu. Jego szkielet w mgnieniu oka został otulony grubą warstwą wszechobecnego pyłu. Nie był w stanie przebić się wzrokiem poza nieprzenikniony obłok piachu. Nadstawiał uszu, ale nie mógł wychwycić żadnego dźwięku. Słyszał tylko rytmiczny szum wiatru. Muzykę graną na Zapomnianych Równinach od tysiącleci.

– Ren! Ren!!! – krzyczał Scout, biegnąc przed siebie. Opanowała go panika, strach, którego tak bardzo chciał uniknąć. Po chwili piasek nieco opadł. Kalir dołączył do Scouta i zaczął rozglądać się dookoła.

– Nie ma go tu... – powiedział Kalir, nie widząc nigdzie kości swego kompana.

– Brakuje czegoś więcej... Ilu było tych obserwatorów? Pięciu, prawda? Leżą tutaj trzy ciała... czyli dwójka uciekła. Nie widzę też nigdzie szkieletu Rena, musieli go zabrać ze sobą.

– Też mam takie przeczucie. Tylko... po co? – zapytał Kalir. – Wydaje mi się, że te stwory planowały to od samego początku. Miały zamiar uprowadzić jednego z nas i uciec. Walczący z nami obserwatorzy chcieli tylko odwrócić naszą uwagę. Tylko… do czego miałby przydać się im żywy Jeleń?

– Nie wiem – odpowiedział Scout zrezygnowanym głosem. – Nie mam bladego pojęcia... ale bardzo mi się to nie podoba.

Przez chwilę Jelenie stały pogrążone w całkowitym milczeniu. Scouta dopadło silne poczucie winy. Nie był w stanie uchronić swoich kompanów przed niebezpieczeństwem. Zawiódł ich, a przede wszystkimRena, który zapewne nie ujrzy już piasków Zapomnianych Równin. Pomyślał o jego włóczni przecinającej powietrze. Ten cios wymierzony przez Rena uratował mu życie. Scout zdał sobie sprawę z bolesnej prawdy. Ren ocalił mu życie, a on nie potrafił go obronić. Prawdopodobnie to dzięki niemu oddycha nadal powietrzem Paranoi. Jego rozmyślania zostały przerwane przez donośny głos Kalira:

– To nie twoja wina. Pamiętaj, że wszyscy, decydując się na tę misję, wiedzieliśmy, jak może się skończyć. Przynajmniej my wyszliśmy z tego bagna w jednym kawałku. A teraz chodź. Im szybciej wrócimy do plemienia, tym lepiej. Nie chcę spotkać kolejnych Kościożerców. Na dziś, patrzenie w ich szkaradne twarze w zupełności mi wystarczy.

– Masz rację – odrzekł Scout i ruszył za Kalirem.

Jelenia jednak wciąż dręczyło poczucie winy. Nie sądził, aby to uczucie szybko minęło. Czuł się odpowiedzialny za porwanie Rena. Zawiódł po raz kolejny. Nagle do uszu Scouta dobiegło ciche zawodzenie. Odwrócił się natychmiast i szybko podążył za ledwie słyszalnymi jękami. Wydawał je przebity włócznią obserwator. Jego wielkie, brązowe oczy wpatrywały się w Scouta niewinnym, wzbudzającym współczucie wzrokiem. Stwór nie potrafił wydusić z siebie niczego, poza cichym, przepełnionym bólem jękiem.

Obserwator trzymał się kurczowo głębokiej rany widniejącej na jego piersi. Gdy ujrzał Scouta, podniósł powoli prawą rękę, tak aby dosięgnąć Jelenia. Ten w jednej chwili uniósł bezwładne ciało Kościożercy, chwytając za jego łysą czaszkę. Obrócił go ku sobie i spojrzał prosto w jego wielkie, małpie ślepia.

– Ja... zabiję was wszystkich. Do ostatniego – wyszeptał, po czym zamachując się, roztrzaskał jego czaszkę o skałę.

IV. BRAMA

Ren oprzytomniał. Ciągnęli go dwaj obserwatorzy. Jego czaszkę pokrywał piasek wymieszany z drobnym żwirem. Kościożercy trzymali go za nogi, szybko przemieszczając się po Bezdrożach. Ren odtworzył szybko w pamięci ostatnie wydarzenia. Pamiętał powierzoną jemu, Kalirowi i Scoutowi misję. Przypomniał sobie ucieczkę i walkę z Kościożercami. Wszystko to układało się w jego głowie, spajając się w obraz okropnej prawdy. Został ogłuszony, a następnie uprowadzony przez obserwatorów. Ku zdziwieniu Rena, Kościożercy nie chcieli go zjeść, zrobiliby to już dawno temu. Coś hamowało ich pierwotny instynkt i wieczny głód kości. Coś, czemu byli posłuszni i wierni. Rena przerażało to, że jeszcze żyje. Bał się nawet myśleć o tym, do czego mógłby być potrzebny Kościożercom. Te szkaradne stworzenia nigdy nie brały jeńców. Pożerały swoje ofiary na miejscu, pragnąc zaspokoić chociaż na chwilę swój nienasycony głód.

Kościożercy nie byli zdolni do myślenia. Ich rozum podlegał instynktowi, warunkującemu działania tych bestii. Czy to znaczy, że Dżungla nauczyła się… MYŚLEĆ? Czyżby wspólna świadomość Kościożerców przestała istnieć? Gdyby to okazało się prawdą, prawdopodobnie nie byłoby już szansy na ratunek dla Zapomnianych Równin, czy też całej Paranoi. Od wieków, przewagą Ankharów nad Kościożercami był ich umysł, zdolność planowania i opracowywania taktyki.

Bezradny Ren widział nad sobą pomarańczowo-czerwone słońce. Mijał surowe skały i skąpane w różnych odcieniach szarości głazy. Zobaczył szkielet psa przechadzający się nieopodal. Kiedy zwierzę zauważyło parę Kościożerców, od razu rzuciło się do ucieczki. Obserwatorzy, nie zwrócili nań żadnej uwagi.

Ren wstrząsnął swym szkieletem. Pomimo swoich starań, żelazny uścisk zaciśnięty na jego nadgarstkach nie rozluźnił się. Próbował wyrwać się stworzeniom, lecz nie miał najmniejszych szans – Kościożercy byli dla niego zbyt silni. Nie musiał nawet zgadywać, gdzie go zabierają. Był pewien, że udaje się na bezpowrotną wycieczkę do Organicznej Dżungli.

Często straszono nią młodych, nieposłusznych Ankharów. Słyszał wiele historii o tym strasznym miejscu, odpowiadanych przez sędziwych Jeleni przy wieczornym ognisku. A teraz Kalir będzie miał szansę zobaczyć ten przerażający, organiczny świat na własne oczy.

W końcu obserwatorzy przystanęli. Uścisk na nadgarstkach Rena rozluźnił się, jego ręce opadły na ziemię. Ren zdał sobie sprawę z tego, że być może to jedyna szansa na ucieczkę. Nie mógł jej zaprzepaścić. Zerwał się na równe nogi i rzucił pędem przed siebie. Nie odbiegł jednak daleko. Drogę zagrodziła mu potężna, gruba istota. Kościożerca złapał go za szyję swoją rozdzieloną na dwie oślizgłe macki dłonią. Ren szybko zrozumiał, iż nie ma jak uciec. Otaczało go kilkunastu Kościożerców, będących jakimś dziwacznym połączeniem organów i mięśni. Ich zdeformowane ciała oblepiały przesiąknięte krwią żyły. Wyglądali jak komitet powitalny przedsionków piekła.

Trzymający go gruby stwór miał całe ciało porośnięte bordowymi bulwami. Jego głowa zaś była kształtu wyrośniętej krewetki. Z otworu gębowego Kościożercy wydobywały się liczne, długie mięśnie przypominające macki ośmiornicy. Swobodnie pląsały przed czaszką Jelenia, ochlapując jego szkielet ciemnobordową krwią. Ren nie mógł oderwać oczu od tego ohydnego wybryku natury. Nigdy nie był tak przerażony.

Po chwili stworzenie przysunęło swą szkaradną, krewetkopodobną głowę do jego szkieletu. Mięśnie wydostające się z jego otworu gębowego zaczęły otulać Rena. Macki oplotły szkielet Jelenia, całkowicie go unieruchamiając. Tworzyły prowizoryczne, żywe kajdany. Mięśnie zmuszały go do poruszania się. Ren mimowolnie odwrócił się i zaczął iść naprzód. Wtedy zobaczył las krwi i kończyn. Organiczną Dżunglę.

Nad jego głową unosiły się wielkie, miarowo oddychające ręce. Oprócz nich Dżunglę wyścielały sterty organów i zdeformowanych, powykręcanych części ciała. Wynaturzone kończyny oplecione mięśniami tworzyły coś na kształt drzew. Wypełniany one każdy fragment Organicznej Dżungli, tworząc odrażający, ociekający krwią las. Jednak nie to było najgorsze. Każde organiczne drzewo oddychało. Ren słyszał rytmiczne bicie serc krwistych roślin, odbijające się echem w jego czaszce. Stworzony z mięśni i kończyn las przyglądał się Jeleniowi, rejestrując uważnie każdy jego ruch.

Przerażony Ren nie chciał już dłużej na to patrzeć. Oddałby wszystko, żeby tylko wydostać się z tego miejsca… naprawdę wszystko. Teraz jednak był zmuszony do poruszania się przed siebie. Czuł się jak więzień w swoim własnym ciele. Mijał obserwujące go oczy, wyłaniające się z pulsujących kończyn. Co chwila słyszał chlupot i pluski, kiedy jego stopy zanurzały się w morzu organów i flaków. Całe to miejsce ociekało intensywnie czerwoną krwią. Ren słyszał dobiegające go zewsząd dźwięki: bulgotanie, kwiczenie czy dzikie ryczenie. Czuł na sobie oddech otaczających go organicznych istot. Jakby cała Dżungla jednostajnie nabierała powietrza, żeby potem równocześnie wypuścić je z miliarda płuc.

Ren odetchnął z ulgą, kiedy wężowe mięśnie wreszcie rozluźniły swój uścisk. Oto koniec wyprawy. Znajdował się na pustej przestrzeni wyścielanej skórą. Od razu zauważył, że to miejsce różniło się znacznie od reszty organicznego gąszczu. Pusty wycinek Dżungli otaczały ze wszystkich stron podrygujące ręce. Mięśnie, które do niedawna zniewalały szkielet Rena, całkowicie już ustąpiły. Spełzły z jego ciała, po czym schowały się gdzieś w otaczającym go gąszczu ciał i organów.

Witaj w moim domu. Czuj się jak u siebie – rozległ się głos w jego głowie.

Ren nie miał pojęcia skąd dochodzi i nie potrafił go zidentyfikować. Był to język Ankharów, lecz z całą pewnością nie należał do Ankhara. Jeleń rozejrzał się dookoła. Naprzeciwko niego, na wskazującym palcu wielkiej dłoni siedziała dosyć wysoka postać. Była zakapturzona, nosiła czarny, poszarpany płaszcz. Proporcje ciała stworzenia wyglądały zadziwiająco normalnie… ludzko. Postać miała szczupłą sylwetkę i łysą, okrągłą głowę. Na pustej twarzy człowieka widniał osobliwy znak – okrąg przecięty pionową linią. Przypominał on rozwartą źrenicę, połyskującą słabym, bladym blaskiem.

Czyżby moi bracia nie powitali cię gościnnie? Zaraz z nimi porozmawiam. Przedstawiłbym się… ale problem w tym, iż nie znam swojego imienia. Możesz mnie nazywać jakkolwiek chcesz. A jak na ciebie wołają?

– Ja… – jęknął zdezorientowany Jeleń. – Jestem Ren. Czemu darowałeś mi życie… czego ode mnie chcesz?

Ren. Witaj, Ren. Zaciągnąłem cię tutaj siłą, ponieważ nie znasz języka Kościożerców. A jak inaczej miałbym się z tobą porozumieć? To była jedyna metoda. Tak więc, jesteś mi do czegoś potrzebny. Musisz odpowiedzieć na jedno pytanie. Jeśli udzielisz zadowalającej mnie odpowiedzi, puszczę cię wolno.

– Nie zawieram paktów z diabłem – odpowiedział Ren. – Nie zrobię tego.

Och, ile w tobie odwagi. Lubię was, Jelenie. Naprawdę potraficie mnie rozbawić. Czy ja wyglądam na diabła? Jestem tylko wędrowcem poszukującym odpowiedzi. Jeśli mi nie pomożesz… będzie naprawdę nieciekawie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale jesteś w Organicznej Dżungli. Tutaj gra toczy się na moich warunkach. Mam nadzieję, że zrozumiałeś już reguły naszej współpracy. Interesuje mnie tylko jedno, wyjątkowe miejsce. Wiesz może gdzie znajdę… Psychameron?

– Psychameron?! A czemu Organiczna Dżungla interesuję się tymi nawiedzonymi ruinami? Nie wiem gdzie się znajduje. A teraz, puść mnie.

Nigdzie się nie wybierasz. Twoje słowa przesiąknięte były kłamstwem. Cóż… widzę, że jednak nie jesteś skłonny do współpracy. Jaka szkoda. W takim razie będę musiał zmusić cię do rozmowy. Chcesz zobaczyć… Bramę?

– Możesz mnie torturować, ale nigdy mnie nie złamiesz! – krzyknął pewny siebie Ren. – Jelenie znane są ze swojego uporu. Niczego się ode mnie nie dowiesz.

Owszem, dowiem się. Robię to na twoje własne życzenie.

Bezimienny zeskoczył z powykręcanej ręki, stając na wprost Rena. Na jego pustej twarzy pojawiły się białe, ludzkie zęby, wyszczerzone w uśmiechu rozciągającym się od ucha do ucha. Przyłożył ręce do klatki piersiowej, przedzielonej długą, czarną szramą. Złapał za dwa boki rany swoimi długimi palcami. Wszyscy otaczający go Kościożercy natychmiast uciekli. Szybko skryli się za rosnącymi wokół organicznymi roślinami.

– A oto… Brama.

Bezimienny pociągnął z całej siły za swoją skórę, rozszerzając szramę. Oczom Rena okazało się to, co kryło się za nią. Jeleń nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Nie był w stanie oderwać wzroku. Stał w całkowitym bezruchu. Po chwili, Bezimienny puścił dwa boki szramy, zasłaniając to, co kryło się za nią. Z jego twarzy ani na chwilę nie znikał uśmiech. Wyprostował się, po czym podszedł do Jelenia.

– To powiesz mi, gdzie znajdę upiorne cmentarzysko Ptaków? Sławny Psychameron? – zapytał się Bezimienny. – Zmieniłeś już zdanie?

Ren ciągle milczał, tępo wpatrzony przed siebie.

Czy mam… znowu pokazać ci Bramę?

– Psychameron położony jest na północ od osady plemienia Jeleni. Gwiazda Niedźwiedzia wskaże ci drogę. Jest oddalony o około dwa dni drogi stąd – odpowiedział błyskawicznie Ren.

– Dziękuję. O to mi właśnie chodziło – odpowiedział Bezimienny udając się w głąb Organicznej Dżungli. – Jest do waszej dyspozycji. Zróbcie z nim co chcecie.

Po chwili Rena otoczyli Kościożercy, przyglądając się mu z zaciekawieniem. Ten milczał. Stał nieruchomo, wpatrzony w miejsce, w którym przed chwilą ujrzał Bramę.