Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hipnotyzująca opowieść o obsesji, zdradzie, przywilejach i hipokryzji, osadzona w hermetycznym środowisku brytyjskiego establishmentu.
Martin i Ben przyjaźnią się od 25 lat, od czasów nauki w prestiżowej Burtonbury School.
Stanowią dziwną parę: stypendysta Martin – outsider, który niewłaściwie się ubiera i wysławia – oraz olśniewający, popularny, zamożny Ben.
Ten pierwszy dobrze wie, że nikt nie jest w stanie zrozumieć łączącej ich więzi ani nikt nie byłby w stanie jak on strzec sekretu przyjaciela ponad dwie dekady…
Na przyjęciu z okazji czterdziestych urodzin Bena zbiera się śmietanka brytyjskiej socjety, by świętować w oparach szampana, narkotyków i blichtru.
Pośród dziesiątek gości – polityków, znanych osobistości, dziedziców rodzinnych fortun i nuworyszów – Martin ponownie odnosi nieprzyjemne wrażenie, że nie należy do tego świata. Jego żona Lucy także jest pełna rezerwy. W powietrzu wisi niepokój. Lecz przecież Ben nie zrobiłby niczego, co zniszczyłoby ich przyjaźń, prawda?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Materiały zostaną dostarczone...
ang. party:
rzeczownik:
1. przyjęcie
2. partia, stronnictwo
3. strona (sporu, porozumienia, umowy)
1
Pokój przesłuchań jest mały, kwadratowy. Stół, trzy plastikowe krzesła, wysokie okno z matową szybą pokrytą warstwą kurzu, jarzeniówki; na nasze twarze pada żółtawobury cień.
Dwa kubki herbaty: jeden dla policjantki, drugi dla mnie. Z mlekiem i dwiema kostkami cukru. Za dużo mleka, ale w moim położeniu raczej nie ma co narzekać. Na brzegu kubka, tam, gdzie kilka minut wcześniej wbiłem zęby w styropian, odcisnęły się ślady.
Ściany mają barwę złamanej bieli. Przypominają mi się korty do squasha w RAC przy Pall Mall, gdzie zaledwie kilka dni temu rozgromiłem przeciwnika wyprzedzającego mnie o kilka pozycji w klubowych rankingach. Bankier. Rumiana twarz. Luźne szorty. Zaskakująco mizerne mięśnie ud. Rozprawiłem się z nim dość szybko: serw, slajs, smecz. Gumowe plaśnięcie piłki odbijającej się od betonu, ciemnozielona kropka na końcu każdej wymiany. Postękiwania. Przekleństwa. Ostateczna porażka. Agresja ograniczona ramami czterech ścian.
W komisariacie panuje podobna atmosfera: szorstkiej męskości, chociaż tylko jeden z dwojga przesłuchujących mnie funkcjonariuszy jest mężczyzną. Kobiecie najwyraźniej wyznaczono rolę „dobrego gliny”. To ona poczęstowała mnie herbatą, stwierdzając, że dobrze mi zrobi. I zaproponowała dwie kostki cukru.
– Wie pan – dodała, napotykając moje spojrzenie. – Po takim szoku...
To prawda, nie spodziewałem się dziś rano policji na progu domu. W moim trzydziestodziewięcioletnim życiu byłem przesłuchiwany dopiero po raz drugi. W obu wypadkach z powodu Bena. Co jest naprawdę dziwne, zważywszy, że to mój najlepszy przyjaciel. Od najlepszych przyjaciół oczekuje się większej dbałości i troski.
Policjantka jest niskiego wzrostu, ma zaokrąglone ramiona i sympatyczną piegowatą twarz. Włosy ufarbowane na ten nieokreślony kolor, który z niewyjaśnionych powodów upodobały sobie kobiety w średnim wieku: ni brąz, ni blond, coś pomiędzy. Jakby beż. Rozdwojone końcówki.
Jej kolega jest wysoki. Typ mężczyzny, którego wyróżnia wybujały wzrost. Schylił się w drzwiach, wchodząc z plikiem papierów trzymanych w rękach w kolorze szynki z supermarketu. Ubrany w szary garnitur z białą plamką na klapie. Może to ślad pasty do zębów. Albo dziecięcej kaszki ze śniadania. Na oko trzydzieści kilka lat.
Oboje siedzą naprzeciwko mnie po drugiej stronie stołu, plecami do drzwi. Krzesła mają siedziska z giętej sklejki, a w oparciach prostokątne otwory jak w skrzynkach na listy. Takie same krzesła były w Burtonbury, rozstawialiśmy je na szkolne zebrania i koncerty na zakończenie semestru. Wieki temu, a jakby nie dalej niż wczoraj. Czasem odnoszę wrażenie, że było to dosłownie przed chwilą. Wióry z temperowanego ołówka i guma tenisówek, smugi od podeszew sportowych butów na listwach przypodłogowych w klasie. Internat z zapadającymi się materacami. Skrzypienie sprężyn, gdy któryś z chłopaków poruszył się we śnie. Ciągła niepewność, niepokój. Oczywiście to wszystko, zanim poznałem Bena. Zanim uratował mnie przede mną samym. Od tamtej pory ratowaliśmy się nawzajem.
Z boku na stole stoi magnetofon. Naprawdę spory. Zastanawiam się, dlaczego musi być aż tak duży. A także z jakiego powodu w cyfrowej erze sound-cloudów, podcastów i iTunes policja upiera się przy kaseciakach.
Zrezygnowałem z prawnika. Po części dlatego, że nie mam wystarczających funduszy na wynajęcie kogoś dobrego, a zważywszy na okoliczności, wiem, że Ben nie zapłaci, ja natomiast nie zamierzam ugrzęznąć z jakimś zasmarkanym obrońcą z urzędu posiadającym jedną szarą komórkę. Nie sądzę też, by rodzice Lucy chcieli wyłożyć kasę. Po wszystkim, co się wydarzyło, podejrzewam, że teściowie mogliby nie być skłonni do pomocy.
– No dobrze – mówi kobieta, splótłszy przed sobą dłonie. Krótkie paznokcie pomalowane bezbarwnym lakierem. Malutka plamka atramentu na pulchnej ręce między palcem wskazującym a kciukiem. – Możemy zaczynać?
– Jak najbardziej.
Beżowowłosa wciska guzik klocowatego magnetofonu. Słychać długie pipczenie.
– Przesłuchanie jest nagrywane w komisariacie policji przy Eden Street w Tipworth. Jest dwudziesty szósty maja dwa tysiące piętnastego roku. Godzina czternasta dwadzieścia. Mówi detektyw Nicky Bridge z wydziału dochodzeniowo-śledczego.
Zerka na kolegę, który następnie podaje swoje dane na potrzeby nagrania.
– Detektyw Kevin McPherson, wydział dochodzeniowo-śledczy.
– Panie Gilmour – mówi policjantka, patrząc na mnie – zechce się pan przedstawić pełnym imieniem i nazwiskiem wraz z datą urodzenia?
– Martin Gilmour, urodzony trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku.
– Możemy zwracać się do pana po imieniu?
– Tak.
Chrząka.
– Zaoferowano panu usługi prawnika z urzędu, z których pan zrezygnował, zgadza się?
Kiwam głową.
– Proszę odpowiedzieć na głos.
– Tak.
Następuje przerwa. Szary Garnitur przekłada papiery. Ma spuszczoną głowę. Nie patrzy na mnie. Zbija mnie to nieco z tropu – myśl, że nie jestem wart jego uwagi.
– A więc, Martinie – mówi Beżowowłosa – zacznijmy od początku. Proszę nam powiedzieć, co się wydarzyło drugiego maja wieczorem. Na przyjęciu. Przybył pan tam przed innymi gośćmi, zgadza się?
– Tak – przyznaję. – Tak było.
I przystępuję do opowieści.
Historia zaczyna się przy drzwiach Tipworth Premier Inn, które nie chciały się otworzyć.
2 maja
Tipworth Premier Inn, 17.30
– Nie rozumiem, dlaczego nie mogli przenocować nas u siebie – powiedziała Lucy, wsuwając plastikową kartę do elektronicznego zamka. – Miejsca im przecież nie brakuje.
Dioda pod klamką uparcie migała na czerwono. Lucy ponowiła próbę, niecierpliwie wpychając kartę do szczeliny i zbyt szybko ją wyjmując. Widziałem, że ogarnia ją zniecierpliwienie, ale starała się nie dać tego po sobie poznać – to wymowne zaczerwienienie karku, napięcie w barkach, wysunięty koniuszek języka. Obserwowałem kolejne niezdarne próby, narastała we mnie irytacja. Któż to powiedział, że definicją szaleństwa jest robienie w kółko tego samego i oczekiwanie różnych rezultatów? Arystoteles? Rousseau?
– Daj – mruknąłem, nie mogąc tego zdzierżyć ani chwili dłużej. – Spróbuję.
Wziąłem plastikową kartę wilgotną od jej spoconych palców, wsunąłem w szczelinę, odczekałem kilka sekund, a następnie gładko ją wyjąłem. Zapaliła się zielona lampka. Zamek pstryknął, otworzyły się drzwi.
– Robiłam dokładnie tak samo – obruszyła się Lucy.
Uśmiechnąłem się, poklepując ją po ramieniu. Odrobinę zwęziły się jej źrenice. Prawie niezauważalnie.
– Grunt, że się udało – rzuciła zbyt wesoło.
Wtoczyliśmy walizki do standardowego apartamentu. Nazywanie tego pokoju apartamentem było przejawem optymizmu. Dwa łóżka wypełniały niemal całą przestrzeń. Nad zagłówkami wisiała przekrzywiona reprodukcja marnej akwareli przedstawiającej dwie kobiety na plaży. Obok telewizora stały elektryczny czajnik i słoik po dżemie z torebkami herbaty. Plastikowe opakowania śmietanki UHT leżały porozrzucane wokół podstawy czajnika, jakby naniesione tam przez niewidzialną mleczną falę i pozostawione na brzegu jak kamyki.
Lucy natychmiast rozwinęła kabel i zaniosła czajnik do łazienki, by nalać wody. To pierwsza rzecz, którą robi, gdziekolwiek przyjeżdża. Gdy podróżujemy za granicę, zabiera ze sobą zawinięte w folię torebki angielskiej herbaty.
Usiadłem na skraju łóżka, czując, jak sztuczne włókno drapie o bawełniany drelich spodni, zsunąłem mokasyny. Spojrzałem na zegarek: siedemnasta trzydzieści siedem. Ben chciał, żebyśmy przyszli na drinka około siódmej, zanim rozpocznie się impreza, mieliśmy więc nieco ponad godzinę. Ostrożnie ułożyłem się na poduszce i zamknąłem oczy, słysząc, jak Lucy krząta się po pokoju, włącza czajnik, otwiera walizkę, rozpakowuje elegancką wieczorową sukienkę i wiesza ją w łazience, gdzie zaraz naleje do wanny gorącej wody w nadziei, że para magicznie wygładzi zagniecenia.
Takich rzeczy człowiek uczy się w trakcie małżeństwa: zwyczajów innych ludzi. Tych gromadzonych wzorców zachowania: stopniowej ewolucji, od pociągającego dziwactwa do czegoś bezsensownego, głupiego, nielogicznego, natrętnego i w końcu nie do wytrzymania. Może je zauważyć tylko druga osoba, doprowadzona do granic zdrowych zmysłów za sprawą ich powtarzalności.
– Bo jak myślisz, ile mają pokojów w tej swojej nowej rezydencji?
Przez kilka sekund nie reagowałem w nadziei, że da się nabrać, że śpię.
– Wiem, że nie śpisz, Martin. Widzę. Drżą ci powieki.
Niech to szlag.
– Przepraszam – powiedziałem, siadając. – Nie wiem.
– Założę się, że mnóstwo. A poza tym jesteś jego najstarszym kumplem.
– Uhm.
Woda się zagotowała, lustro zaparowało do połowy.
– Coś się między wami wydarzyło?
– Chryste... nie.
To nie do końca prawda, jednak na tym etapie uznałem, że nie musi znać szczegółów. Wymagałoby to zbyt wielu wyjaśnień, a, szczerze mówiąc, nie miałem na nie siły. Są rzeczy dotyczące więzi między dwoma mężczyznami, których moja żona – moja potulna, kochająca żona – nigdy nie zrozumie.
– Mają u siebie tabuny ludzi – wyjaśniłem, rozpinając pasek spodni i przygotowując się do zmiany ubrania. – Nie tylko rodzinę ze strony Bena, ale i krewnych Sereny. Myślę, że Ben nie chciał nas na to narażać.
Lucy podeszła do mnie z kubkiem w dłoni. Przekrzywiła głowę. Wilgotne brązowe oczy patrzyły wyczekująco. W sinawym cieniu pod lewym okiem pulsowało drobne naczynko, jak zawsze, gdy była zdenerwowana. Ostrożnie położyła mi rękę w zagłębieniu pleców. Czułem różany zapach jej perfum. Kiedyś uważałem tę woń za absolutnie uroczą. Skromną i bezpretensjonalną jak sama Lucy. Tamtego wieczoru mnie dusiły. Zbyt słodkie. Zbyt mydlane.
– Przepraszam, jestem...
Spuściła głowę i cofnęła dłoń.
– Oczywiście – rzekła i się odwróciła. – Tylko że... – Widziałem, jak rozważa, czy powiedzieć, co ją nurtuje. – To już trwa kilka miesięcy.
Tylko nie znowu to.
– Naprawdę?
Przytaknęła.
– Miałem sporo na głowie. Nowa książka...
Właśnie złożyłem w swoim wydawnictwie dość obszerną książkę poświęconą postimpresjonizmowi. Nie byli szczególnie zachwyceni tym pomysłem, ale mój agent ich przekonał. Zwrócił uwagę, że w Tate szykuje się duża retrospektywa Maneta, a któż napisze o tym lepiej niż poważany krytyk sztuki Martin Gilmour? Cieszyłem się pewną popularnością. Moja pierwsza książka, Sztuka. Kogo to, k***a, obchodzi?, wydana pięć lat wcześniej, wyrobiła mi opinię enfant terrible świata sztuki, krytyka, który ośmielił się obalać bzdurne poglądy i nazywać rzeczy po imieniu.
W rzeczywistości treść nie była szczególnie obrazoburcza. Na pomysł tytułu wpadł mój agent. Należy oddać mu sprawiedliwość: książka sprzedała się w ogromnym nakładzie. Stała się prezentem, którym ludzie obdarowywali pod choinkę swoich będących na bieżąco z modą przyjaciół. Widziałem ją w toalecie na parterze pewnego fantastycznie modnego, zaprojektowanego na indywidualne zamówienie domu (ściany kurtynowe i gabinety w suterenie). Jestem pewien, że nikt nie przeczytał jej od deski do deski. To znaczy nikt prócz Lucy. Lucy jest do bólu lojalna. Zawsze taka była.
Poznaliśmy się trzynaście lat temu, kiedy pracowałem w „Bugle”, czołowej londyńskiej popołudniówce (wprawdzie nie było wtedy konkurencji, ponieważ bezpłatne gazety i poranne „Metro” pojawiły się dopiero później). Fuksem wskoczyłem na stanowisko wicedyrektora artystycznego, zastępując tymczasowo kobietę, która poszła na urlop macierzyński. Lucy pełniła tam funkcję recepcjonistki. W owych czasach można było palić w biurze, co czyniłem regularnie i z premedytacją, doskonale zdając sobie sprawę, że kiedy zaciągam się papierosem, moje dwudziestokilkuletnie kości policzkowe są atrakcyjnie wyeksponowane, w razie gdyby ktoś akurat na mnie patrzył.
Przez kilka tygodni nie zwracałem uwagi na Lucy. Istniała jako miła dla oka, niewyraźna plama na peryferiach mojego pola widzenia. Była pulchną, niebrzydką dziewczyną w okularach kujonki, miała brązowe włosy do ramion, ani proste, ani kręcone, objawiające się pod raczej mało satysfakcjonującą postacią „ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra”. Te włosy, o czym dowiedziałem się później, stanowiły źródło nieustającej frustracji. Wystarczyło, że deszcz łypał groźnie zza nierozerwanej jeszcze szarej chmury, a końcówki już zaczynały się skręcać i puszyć. W deszczowe dni Lucy wzorem księżnej Yorku związywała włosy szeroką aksamitną gumką. Zawsze uroczo odstawała od reszty. Nosiła zwiewne kwieciste sukienki, gdy wszystkie inne kobiety paradowały w obcisłych spódnicach ołówkowych. Chodziła w męskich półbutach i miała bujne brwi. Była kobietą z innej epoki. Poniekąd nadal nią jest. Nigdy nie udało mi się określić, z której. Być może z takiej, której jeszcze nie wymyślono.
Tak czy owak, Lucy nie wywarła na mnie wtedy większego wrażenia, widziałem w niej kogoś, kto odbiera telefony i mówi „dzień dobry”, gdy wchodzi się do biura. Czasem parzyła i roznosiła herbatę. Pewnego razu wróciła z przerwy na lunch z paznokciami pomalowanymi błyszczącym czarnym lakierem, i to wzbudziło wówczas moje zainteresowanie. Pod tą powłoką kryje się coś więcej, pomyślałem. Lecz zaraz o tym zapomniałem i powróciłem do klawiatury, by wystukać liczące pięćset słów dyrdymały na temat ostatnich nieznośnie pretensjonalnych dyplomów Central Saint Martin albo hollywoodzkiej aktorki o miernym wprawdzie talencie, za to trzymającej w szachu właściciela gazety.
Dopiero w drugim, a może nawet trzecim miesiącu mojej pracy Lucy na dłużej przykuła moją uwagę.
Ian, redaktor działu, poprosił mnie o sklecenie tekstu na temat powrotu postaci „Wielkiego Amerykańskiego Pisarza”. Był do tego jakiś naciągany pretekst, o ile sobie przypominam – debiut muskularnego młodzieńca okrzykniętego nowym Tomem Wolfe’em. Usiłowałem zlecić napisanie tego artykułu jakiemuś chętnemu wolnemu strzelcowi, ale ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie i żaden z moich stałych pomagierów nie był dostępny, postanowiłem sam się do tego przymierzyć.
Siedziałem przy biurku, uzgadniając z Ianem, które nazwiska powinienem uwzględnić.
– Należałoby wspomnieć o Jayu McInerneyu – powiedział.
Kiwnąłem głową, jakby to było dla mnie całkowicie jasne.
– I oczywiście o DeLillo – dodałem. – Wolfe... Franzen przejdzie?
– Zdecydowanie. – Ian oparł się na krześle i skrzyżował ramiona na gorsie wymiętej koszuli. – Masz Philipa Rotha, jak sądzę?
– Wiadomo – zapewniłem, choć Philip Roth nie przemknął mi nawet przez myśl i na tamtym etapie życia nie przeczytałem ani jednej jego książki.
Z drugiego końca biurka dobiegło wyraźne cmokanie.
– Gdyby cofnąć się w czasie jeszcze bardziej, warto by przyjrzeć się Salingerowi... – ciągnąłem.
Cmokanie zamieniło się w głośne, zniecierpliwione chrząknięcie. Kąciki ust Iana drgnęły.
– Masz coś do powiedzenia, Lucy? – zapytał rozbawiony.
– Nie – odparła, rumieniąc się. – To znaczy... właściwie tak, przepraszam, tak. – Odkaszlnęła, a pośrodku każdego z policzków pojawiła się różowa plamka.
– Proszę – powiedział Ian, ruchem ręki pokazując, że oddaje jej pole.
– Myśleliście o... no wiecie, włączeniu do waszej listy jakichś kobiet? – spytała, a jej głos powoli nabierał rozpędu i mocy. – Wiecznie ci sami starzy, nudni, biali faceci. Jeszcze chwila, a będziecie przywoływać cholernego Johna Updike’a.
Drwiąco się zaśmiałem, jednocześnie notując w pamięci, by ująć w tekście Johna Updike’a. Jak mogłem go przeoczyć? Takie błędy wyróżniały mnie spośród innych. Przez nie sprawiałem wrażenie chłopaka, który nie wychowywał się w domu z pękającą w szwach biblioteczką, tylko wybierał lektury, opierając się na matczynym „Reader’s Digest”.
– ...Którzy generalnie piszą, myśląc fiutem, i gratulują sobie nawzajem swojej boskości – ciągnęła Lucy – a w rzeczywistości ich „powieści o stanie państwa” są zwykłymi dramatami rodzinnymi w nowym opakowaniu, podlanymi testosteronem. Ameryka ma niesamowite pisarki, których ciągle się nie docenia tylko dlatego, że piszą o rodzinach, a ich książki wydaje się w typowych dla... literatury kobiecej koszmarnych okładkach ze zdjęciami dzieci i zamków z piasku.
Spuściła głowę. Włosy opadły jej luźno na blade czoło.
– Przepraszam – powiedziała. – Ja tylko...
Uśmiechnąłem się do niej. Jakie to urocze, pomyślałem, mieć do czegoś tak emocjonalny stosunek. Napotkała moje spojrzenie i odwzajemniła uśmiech, rozchylając usta na tyle, bym mógł zobaczyć jej równe, proste, zdroworozsądkowe zęby.
– A niech mnie – odezwał się Ian. – Nie wiedziałem, że siedzi tu z nami cholerna Emmeline Pankhurst. Więc kogo byś proponowała?
– Anne Tyler, Joan Didion, Donnę Tartt – wymieniała Lucy, nie podnosząc wzroku. – Tak na początek. To znaczy, jeśli w ogóle można się zgodzić z podstawowym założeniem, że istnieje coś takiego jak „wielka powieść amerykańska”. Z czym ja, nawiasem mówiąc, się nie zgadzam.
Ian zachichotał.
– Dzięki, Luce. Przypomnij mi, co takiego studiowałaś w Bristolu?
– Anglistykę – mruknęła. – I to było w Durham.
– Tak myślałem.
– W gruncie rzeczy uważam, że to dobry pomysł – przyznałem, zaskakując sam siebie. – Powinniśmy wziąć pod uwagę kilka kobiet.
Lucy się uśmiechnęła. Okulary zsunęły jej się z nosa. Pchnęła je na miejsce jednym palcem z obgryzionym paznokciem, a wtedy zauważyłem, ona zresztą też, że drży jej ręka.
– Dzięki, Martin – odparła i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami.
Im lepiej ją poznawałem, tym bardziej byłem nią wbrew sobie zauroczony. Tak bardzo mnie podziwiała, darzyła szacunkiem, generalnie była mi głęboko wdzięczna, że w ogóle poświęcam jej uwagę. Ja z kolei uważałem ją za inteligentną, interesującą rozmówczynię. Miała dużą wiedzę.
Zaczęliśmy jadać razem lunch. Początkowo zadowalaliśmy się szybką kanapką w stołówce dla pracowników, wkrótce jednak przenieśliśmy się do restauracji po drugiej stronie ulicy, gdzie zajmowaliśmy miejsca w drewnianych boksach i piliśmy wino z półtoralitrowej butelki, na której kelner zaznaczał, ile ubyło cali, i odpowiednio nas kasował. Wkrótce lunch ewoluował w drinka w pubie po pracy – dla mnie kufel guinnessa, dla Lucy gin z tonikiem. (Nigdy nie lubiłem guinnessa. Piłem to piwo tylko wtedy, gdy chciałem się wydawać bardzo męski). Po pół roku poszliśmy na kolację. Łączyło nas upodobanie do perskiej kuchni, szukaliśmy więc knajpek na nieodpowiednim końcu Kensingtonu, w których serwowano najlepsze duszone bakłażany z jagnięciną i berberysem.
A potem mnie pocałowała, a ja nie wiedziałem, jak się wykręcić. Doszło do tego na chodniku przed jaskrawą fasadą restauracji o nazwie Tas albo Yaz, albo Fez czy coś w tym rodzaju. Staliśmy pod uliczną latarnią, drobna mżawka pokrywała nas wilgotnym muślinem, wpatrywałem się w jej twarz, w kropelki wody na niemodnych dużych okularach, dyskretnie trzęsący się mięsisty podbródek, dwa piegi na płatku ucha, przez które wydawało się, że jest przekłute, chociaż była jedną z nielicznych znanych mi kobiet, która nie nosiła kolczyków.
– Boję się jakiegoś zakażenia – wyjaśniła mi kiedyś. – Wszystkiego się za bardzo boję.
Lucy nie jest głupia.