Party - Elizabeth Day - ebook + książka

Party ebook

Day Elizabeth

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hipnotyzująca opowieść o obsesji, zdradzie, przywilejach i hipokryzji, osadzona w hermetycznym środowisku brytyjskiego establishmentu.

Martin i Ben przyjaźnią się od 25 lat, od czasów nauki w prestiżowej Burtonbury School.

Stanowią dziwną parę: stypendysta Martin – outsider, który niewłaściwie się ubiera i wysławia – oraz olśniewający, popularny, zamożny Ben.

Ten pierwszy dobrze wie, że nikt nie jest w stanie zrozumieć łączącej ich więzi ani nikt nie byłby w stanie jak on strzec sekretu przyjaciela ponad dwie dekady…

Na przyjęciu z okazji czterdziestych urodzin Bena zbiera się śmietanka brytyjskiej socjety, by świętować w oparach szampana, narkotyków i blichtru.

Pośród dziesiątek gości – polityków, znanych osobistości, dziedziców rodzinnych fortun i nuworyszów – Martin ponownie odnosi nieprzyjemne wrażenie, że nie należy do tego świata. Jego żona Lucy także jest pełna rezerwy. W powietrzu wisi niepokój. Lecz przecież Ben nie zrobiłby niczego, co zniszczyłoby ich przyjaźń, prawda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
3,8 (58 ocen)
16
23
15
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Dobrze spędzony czas

Choć obaj nie mogliby bardziej się różnic, Martin i Ben są najlepszymi przyjaciółmi, ale fundamenty ich relacji nie są naturalne, a umocniła je pewna wspólna tajemnica. Wydarzenia biegną dwutorowo: wybiegają daleko w przeszłość, by dokładniej zobrazować to, do czego doszło na pewnym przyjęciu i dlaczego wplątana jest w to policja. Zaskakujące jest to, jak bardzo Martin w swej własnej narracji różni się od tego, jakim widzi go Lucy, a tak naprawdę jaki jest, nie wie nikt, nawet on sam. Jedno jest pewne — chciałaby być jak Ben. To człowiek zagadka, jest jak cebula złożona z wielu warstw, a każda z nich coraz bardziej szokuje. Zadziwia też fakt, jak niskie mniemanie ma o swej żonie, jak bardzo jej niedocenia. "Party" Elizabeth Day to całkiem udana powieść psychologiczna jednak daleko jej do typowego thrillera. Napięcie budowane jest stopniowo przez pojawiające się co jakiś czas sekrety i zwroty akcji. Autorka umiejętnie odkrywa psychologiczne aspekty bohaterów, po mistrzowsku manip...
00
Asia0077

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.Bardzo wciągająca książka
00
Kasiapru74

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wciągająca lektura, perfekcyjne pokazanie wpływu środowiska na zachowania ludzi - bohaterów, zależności, wpływy, obyczaje oraz estymę dla hermetycznej grupy, psychologiczny obraz postaci jak bardzo odpowiadający w realnym świecie, pozostaje w pamięci
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Elizabeth Day to angielska autorka, która na polskim rynku pojawiła się po raz pierwszy w 2023 z bardzo intrygującym thrillerem “Sroka”, a rok później powróciła z wcześniejszym swoim tytułem “Party”. Obydwu tytułom najbliżej jest do gatunku thrillera psychologicznego, o obydwu najlepiej mówić fabularnie jak najmniej, mimo że mocno się do siebie budową historii różnią. “Party” to przede wszystkim historia skupiona na psychologicznych kreacjach postaci, na oddaniu ich skomplikowanych charakterów, które z początku wydają się nieco naiwne, jednak już po chwili okazują się głębokie i pełne wartych analizy historii. To opowieść o relacjach międzyludzkich, tych najbliższych, nieraz nacechowanych toksycznością. To opowieść przedstawiona w czterech czasach: o przeszłości, z której dokładnie poznajemy rozwój tych relacji, ich stopień skomplikowania; o wieczorze, w czasie którego toczy się tytułowe przyjęcie, a który nie zakończy się dobrze, o czym od początku wiemy; o przes...
02

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Party
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fia na okładce © mi­ha­il39 / Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Eli­za­beth Day 2021 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ra­chel Mills Li­te­rary, UK and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6708-8
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Ma­te­riały zo­staną do­star­czone...

ang. party:

rze­czow­nik:

1. przy­ję­cie

2. par­tia, stron­nic­two

3. strona (sporu, po­ro­zu­mie­nia, umowy)

1

Po­kój prze­słu­chań jest mały, kwa­dra­towy. Stół, trzy pla­sti­kowe krze­sła, wy­so­kie okno z ma­tową szybą po­krytą war­stwą ku­rzu, ja­rze­niówki; na na­sze twa­rze pada żół­ta­wo­bury cień.

Dwa kubki her­baty: je­den dla po­li­cjantki, drugi dla mnie. Z mle­kiem i dwiema kost­kami cu­kru. Za dużo mleka, ale w moim po­ło­że­niu ra­czej nie ma co na­rze­kać. Na brzegu kubka, tam, gdzie kilka mi­nut wcze­śniej wbi­łem zęby w sty­ro­pian, od­ci­snęły się ślady.

Ściany mają barwę zła­ma­nej bieli. Przy­po­mi­nają mi się korty do squ­asha w RAC przy Pall Mall, gdzie za­le­d­wie kilka dni temu roz­gro­mi­łem prze­ciw­nika wy­prze­dza­ją­cego mnie o kilka po­zy­cji w klu­bo­wych ran­kin­gach. Ban­kier. Ru­miana twarz. Luźne szorty. Za­ska­ku­jąco mi­zerne mię­śnie ud. Roz­pra­wi­łem się z nim dość szybko: serw, slajs, smecz. Gu­mowe pla­śnię­cie piłki od­bi­ja­ją­cej się od be­tonu, ciem­no­zie­lona kropka na końcu każ­dej wy­miany. Po­stę­ki­wa­nia. Prze­kleń­stwa. Osta­teczna po­rażka. Agre­sja ogra­ni­czona ra­mami czte­rech ścian.

W ko­mi­sa­ria­cie pa­nuje po­dobna at­mos­fera: szorst­kiej mę­sko­ści, cho­ciaż tylko je­den z dwojga prze­słu­chu­ją­cych mnie funk­cjo­na­riu­szy jest męż­czy­zną. Ko­bie­cie naj­wy­raź­niej wy­zna­czono rolę „do­brego gliny”. To ona po­czę­sto­wała mnie her­batą, stwier­dza­jąc, że do­brze mi zrobi. I za­pro­po­no­wała dwie kostki cu­kru.

– Wie pan – do­dała, na­po­ty­ka­jąc moje spoj­rze­nie. – Po ta­kim szoku...

To prawda, nie spo­dzie­wa­łem się dziś rano po­li­cji na progu domu. W moim trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nim ży­ciu by­łem prze­słu­chi­wany do­piero po raz drugi. W obu wy­pad­kach z po­wodu Bena. Co jest na­prawdę dziwne, zwa­żyw­szy, że to mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Od naj­lep­szych przy­ja­ciół ocze­kuje się więk­szej dba­ło­ści i tro­ski.

Po­li­cjantka jest ni­skiego wzro­stu, ma za­okrą­glone ra­miona i sym­pa­tyczną pie­go­watą twarz. Włosy ufar­bo­wane na ten nie­okre­ślony ko­lor, który z nie­wy­ja­śnio­nych po­wo­dów upodo­bały so­bie ko­biety w śred­nim wieku: ni brąz, ni blond, coś po­mię­dzy. Jakby beż. Roz­dwo­jone koń­cówki.

Jej ko­lega jest wy­soki. Typ męż­czy­zny, któ­rego wy­róż­nia wy­bu­jały wzrost. Schy­lił się w drzwiach, wcho­dząc z pli­kiem pa­pie­rów trzy­ma­nych w rę­kach w ko­lo­rze szynki z su­per­mar­ketu. Ubrany w szary gar­ni­tur z białą plamką na kla­pie. Może to ślad pa­sty do zę­bów. Albo dzie­cię­cej kaszki ze śnia­da­nia. Na oko trzy­dzie­ści kilka lat.

Oboje sie­dzą na­prze­ciwko mnie po dru­giej stro­nie stołu, ple­cami do drzwi. Krze­sła mają sie­dzi­ska z gię­tej sklejki, a w opar­ciach pro­sto­kątne otwory jak w skrzyn­kach na li­sty. Ta­kie same krze­sła były w Bur­ton­bury, roz­sta­wia­li­śmy je na szkolne ze­bra­nia i kon­certy na za­koń­cze­nie se­me­stru. Wieki temu, a jakby nie da­lej niż wczo­raj. Cza­sem od­no­szę wra­że­nie, że było to do­słow­nie przed chwilą. Wióry z tem­pe­ro­wa­nego ołówka i guma te­ni­só­wek, smugi od po­de­szew spor­to­wych bu­tów na li­stwach przy­po­dło­go­wych w kla­sie. In­ter­nat z za­pa­da­ją­cymi się ma­te­ra­cami. Skrzy­pie­nie sprę­żyn, gdy któ­ryś z chło­pa­ków po­ru­szył się we śnie. Cią­gła nie­pew­ność, nie­po­kój. Oczy­wi­ście to wszystko, za­nim po­zna­łem Bena. Za­nim ura­to­wał mnie przede mną sa­mym. Od tam­tej pory ra­to­wa­li­śmy się na­wza­jem.

Z boku na stole stoi ma­gne­to­fon. Na­prawdę spory. Za­sta­na­wiam się, dla­czego musi być aż tak duży. A także z ja­kiego po­wodu w cy­fro­wej erze so­und-clo­udów, pod­ca­stów i iTu­nes po­li­cja upiera się przy ka­se­cia­kach.

Zre­zy­gno­wa­łem z praw­nika. Po czę­ści dla­tego, że nie mam wy­star­cza­ją­cych fun­du­szy na wy­na­ję­cie ko­goś do­brego, a zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, wiem, że Ben nie za­płaci, ja na­to­miast nie za­mie­rzam ugrzę­znąć z ja­kimś za­smar­ka­nym obrońcą z urzędu po­sia­da­ją­cym jedną szarą ko­mórkę. Nie są­dzę też, by ro­dzice Lucy chcieli wy­ło­żyć kasę. Po wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, po­dej­rze­wam, że te­ścio­wie mo­gliby nie być skłonni do po­mocy.

– No do­brze – mówi ko­bieta, spló­tł­szy przed sobą dło­nie. Krót­kie pa­znok­cie po­ma­lo­wane bez­barw­nym la­kie­rem. Ma­lutka plamka atra­mentu na pulch­nej ręce mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem. – Mo­żemy za­czy­nać?

– Jak naj­bar­dziej.

Be­żo­wo­włosa wci­ska gu­zik klo­co­wa­tego ma­gne­to­fonu. Sły­chać dłu­gie pip­cze­nie.

– Prze­słu­cha­nie jest na­gry­wane w ko­mi­sa­ria­cie po­li­cji przy Eden Street w Ti­pworth. Jest dwu­dzie­sty szó­sty maja dwa ty­siące pięt­na­stego roku. Go­dzina czter­na­sta dwa­dzie­ścia. Mówi de­tek­tyw Nicky Bridge z wy­działu do­cho­dze­niowo-śled­czego.

Zerka na ko­legę, który na­stęp­nie po­daje swoje dane na po­trzeby na­gra­nia.

– De­tek­tyw Ke­vin McPher­son, wy­dział do­cho­dze­niowo-śled­czy.

– Pa­nie Gil­mour – mówi po­li­cjantka, pa­trząc na mnie – ze­chce się pan przed­sta­wić peł­nym imie­niem i na­zwi­skiem wraz z datą uro­dze­nia?

– Mar­tin Gil­mour, uro­dzony trze­ciego czerwca ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego pią­tego roku.

– Mo­żemy zwra­cać się do pana po imie­niu?

– Tak.

Chrząka.

– Za­ofe­ro­wano panu usługi praw­nika z urzędu, z któ­rych pan zre­zy­gno­wał, zga­dza się?

Ki­wam głową.

– Pro­szę od­po­wie­dzieć na głos.

– Tak.

Na­stę­puje prze­rwa. Szary Gar­ni­tur prze­kłada pa­piery. Ma spusz­czoną głowę. Nie pa­trzy na mnie. Zbija mnie to nieco z tropu – myśl, że nie je­stem wart jego uwagi.

– A więc, Mar­ti­nie – mówi Be­żo­wo­włosa – za­cznijmy od po­czątku. Pro­szę nam po­wie­dzieć, co się wy­da­rzyło dru­giego maja wie­czo­rem. Na przy­ję­ciu. Przy­był pan tam przed in­nymi go­śćmi, zga­dza się?

– Tak – przy­znaję. – Tak było.

I przy­stę­puję do opo­wie­ści.

Hi­sto­ria za­czyna się przy drzwiach Ti­pworth Pre­mier Inn, które nie chciały się otwo­rzyć.

.

2 maja

Ti­pworth Pre­mier Inn, 17.30

– Nie ro­zu­miem, dla­czego nie mo­gli prze­no­co­wać nas u sie­bie – po­wie­działa Lucy, wsu­wa­jąc pla­sti­kową kartę do elek­tro­nicz­nego zamka. – Miej­sca im prze­cież nie bra­kuje.

Dioda pod klamką upar­cie mi­gała na czer­wono. Lucy po­no­wiła próbę, nie­cier­pli­wie wpy­cha­jąc kartę do szcze­liny i zbyt szybko ją wyj­mu­jąc. Wi­dzia­łem, że ogar­nia ją znie­cier­pli­wie­nie, ale sta­rała się nie dać tego po so­bie po­znać – to wy­mowne za­czer­wie­nie­nie karku, na­pię­cie w bar­kach, wy­su­nięty ko­niu­szek ję­zyka. Ob­ser­wo­wa­łem ko­lejne nie­zdarne próby, na­ra­stała we mnie iry­ta­cja. Któż to po­wie­dział, że de­fi­ni­cją sza­leń­stwa jest ro­bie­nie w kółko tego sa­mego i ocze­ki­wa­nie róż­nych re­zul­ta­tów? Ary­sto­te­les? Ro­us­seau?

– Daj – mruk­ną­łem, nie mo­gąc tego zdzier­żyć ani chwili dłu­żej. – Spró­buję.

Wzią­łem pla­sti­kową kartę wil­gotną od jej spo­co­nych pal­ców, wsu­ną­łem w szcze­linę, od­cze­ka­łem kilka se­kund, a na­stęp­nie gładko ją wy­ją­łem. Za­pa­liła się zie­lona lampka. Za­mek pstryk­nął, otwo­rzyły się drzwi.

– Ro­bi­łam do­kład­nie tak samo – ob­ru­szyła się Lucy.

Uśmiech­ną­łem się, po­kle­pu­jąc ją po ra­mie­niu. Odro­binę zwę­ziły się jej źre­nice. Pra­wie nie­zau­wa­żal­nie.

– Grunt, że się udało – rzu­ciła zbyt we­soło.

Wto­czy­li­śmy wa­lizki do stan­dar­do­wego apar­ta­mentu. Na­zy­wa­nie tego po­koju apar­ta­men­tem było prze­ja­wem opty­mi­zmu. Dwa łóżka wy­peł­niały nie­mal całą prze­strzeń. Nad za­głów­kami wi­siała prze­krzy­wiona re­pro­duk­cja mar­nej akwa­reli przed­sta­wia­ją­cej dwie ko­biety na plaży. Obok te­le­wi­zora stały elek­tryczny czaj­nik i słoik po dże­mie z to­reb­kami her­baty. Pla­sti­kowe opa­ko­wa­nia śmie­tanki UHT le­żały po­roz­rzu­cane wo­kół pod­stawy czaj­nika, jakby na­nie­sione tam przez nie­wi­dzialną mleczną falę i po­zo­sta­wione na brzegu jak ka­myki.

Lucy na­tych­miast roz­wi­nęła ka­bel i za­nio­sła czaj­nik do ła­zienki, by na­lać wody. To pierw­sza rzecz, którą robi, gdzie­kol­wiek przy­jeż­dża. Gdy po­dró­żu­jemy za gra­nicę, za­biera ze sobą za­wi­nięte w fo­lię to­rebki an­giel­skiej her­baty.

Usia­dłem na skraju łóżka, czu­jąc, jak sztuczne włókno dra­pie o ba­weł­niany dre­lich spodni, zsu­ną­łem mo­ka­syny. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek: sie­dem­na­sta trzy­dzie­ści sie­dem. Ben chciał, że­by­śmy przy­szli na drinka około siód­mej, za­nim roz­pocz­nie się im­preza, mie­li­śmy więc nieco po­nad go­dzinę. Ostroż­nie uło­ży­łem się na po­duszce i za­mkną­łem oczy, sły­sząc, jak Lucy krząta się po po­koju, włą­cza czaj­nik, otwiera wa­lizkę, roz­pa­ko­wuje ele­gancką wie­czo­rową su­kienkę i wie­sza ją w ła­zience, gdzie za­raz na­leje do wanny go­rą­cej wody w na­dziei, że para ma­gicz­nie wy­gła­dzi za­gnie­ce­nia.

Ta­kich rze­czy czło­wiek uczy się w trak­cie mał­żeń­stwa: zwy­cza­jów in­nych lu­dzi. Tych gro­ma­dzo­nych wzor­ców za­cho­wa­nia: stop­nio­wej ewo­lu­cji, od po­cią­ga­ją­cego dzi­wac­twa do cze­goś bez­sen­sow­nego, głu­piego, nie­lo­gicz­nego, na­tręt­nego i w końcu nie do wy­trzy­ma­nia. Może je za­uwa­żyć tylko druga osoba, do­pro­wa­dzona do gra­nic zdro­wych zmy­słów za sprawą ich po­wta­rzal­no­ści.

– Bo jak my­ślisz, ile mają po­ko­jów w tej swo­jej no­wej re­zy­den­cji?

Przez kilka se­kund nie re­ago­wa­łem w na­dziei, że da się na­brać, że śpię.

– Wiem, że nie śpisz, Mar­tin. Wi­dzę. Drżą ci po­wieki.

Niech to szlag.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łem, sia­da­jąc. – Nie wiem.

– Za­łożę się, że mnó­stwo. A poza tym je­steś jego naj­star­szym kum­plem.

– Uhm.

Woda się za­go­to­wała, lu­stro za­pa­ro­wało do po­łowy.

– Coś się mię­dzy wami wy­da­rzyło?

– Chry­ste... nie.

To nie do końca prawda, jed­nak na tym eta­pie uzna­łem, że nie musi znać szcze­gó­łów. Wy­ma­ga­łoby to zbyt wielu wy­ja­śnień, a, szcze­rze mó­wiąc, nie mia­łem na nie siły. Są rze­czy do­ty­czące więzi mię­dzy dwoma męż­czy­znami, któ­rych moja żona – moja po­tulna, ko­cha­jąca żona – ni­gdy nie zro­zu­mie.

– Mają u sie­bie ta­buny lu­dzi – wy­ja­śni­łem, roz­pi­na­jąc pa­sek spodni i przy­go­to­wu­jąc się do zmiany ubra­nia. – Nie tylko ro­dzinę ze strony Bena, ale i krew­nych Se­reny. My­ślę, że Ben nie chciał nas na to na­ra­żać.

Lucy po­de­szła do mnie z kub­kiem w dłoni. Prze­krzy­wiła głowę. Wil­gotne brą­zowe oczy pa­trzyły wy­cze­ku­jąco. W si­na­wym cie­niu pod le­wym okiem pul­so­wało drobne na­czynko, jak za­wsze, gdy była zde­ner­wo­wana. Ostroż­nie po­ło­żyła mi rękę w za­głę­bie­niu ple­ców. Czu­łem ró­żany za­pach jej per­fum. Kie­dyś uwa­ża­łem tę woń za ab­so­lut­nie uro­czą. Skromną i bez­pre­ten­sjo­nalną jak sama Lucy. Tam­tego wie­czoru mnie du­siły. Zbyt słod­kie. Zbyt my­dlane.

– Prze­pra­szam, je­stem...

Spu­ściła głowę i cof­nęła dłoń.

– Oczy­wi­ście – rze­kła i się od­wró­ciła. – Tylko że... – Wi­dzia­łem, jak roz­waża, czy po­wie­dzieć, co ją nur­tuje. – To już trwa kilka mie­sięcy.

Tylko nie znowu to.

– Na­prawdę?

Przy­tak­nęła.

– Mia­łem sporo na gło­wie. Nowa książka...

Wła­śnie zło­ży­łem w swoim wy­daw­nic­twie dość ob­szerną książkę po­świę­coną post­im­pre­sjo­ni­zmowi. Nie byli szcze­gól­nie za­chwy­ceni tym po­my­słem, ale mój agent ich prze­ko­nał. Zwró­cił uwagę, że w Tate szy­kuje się duża re­tro­spek­tywa Ma­neta, a któż na­pi­sze o tym le­piej niż po­wa­żany kry­tyk sztuki Mar­tin Gil­mour? Cie­szy­łem się pewną po­pu­lar­no­ścią. Moja pierw­sza książka, Sztuka. Kogo to, k***a, ob­cho­dzi?, wy­dana pięć lat wcze­śniej, wy­ro­biła mi opi­nię en­fant ter­ri­ble świata sztuki, kry­tyka, który ośmie­lił się oba­lać bzdurne po­glądy i na­zy­wać rze­czy po imie­niu.

W rze­czy­wi­sto­ści treść nie była szcze­gól­nie ob­ra­zo­bur­cza. Na po­mysł ty­tułu wpadł mój agent. Na­leży od­dać mu spra­wie­dli­wość: książka sprze­dała się w ogrom­nym na­kła­dzie. Stała się pre­zen­tem, któ­rym lu­dzie ob­da­ro­wy­wali pod cho­inkę swo­ich bę­dą­cych na bie­żąco z modą przy­ja­ciół. Wi­dzia­łem ją w to­a­le­cie na par­te­rze pew­nego fan­ta­stycz­nie mod­nego, za­pro­jek­to­wa­nego na in­dy­wi­du­alne za­mó­wie­nie domu (ściany kur­ty­nowe i ga­bi­nety w su­te­re­nie). Je­stem pe­wien, że nikt nie prze­czy­tał jej od de­ski do de­ski. To zna­czy nikt prócz Lucy. Lucy jest do bólu lo­jalna. Za­wsze taka była.

Po­zna­li­śmy się trzy­na­ście lat temu, kiedy pra­co­wa­łem w „Bu­gle”, czo­ło­wej lon­dyń­skiej po­po­łu­dniówce (wpraw­dzie nie było wtedy kon­ku­ren­cji, po­nie­waż bez­płatne ga­zety i po­ranne „Me­tro” po­ja­wiły się do­piero póź­niej). Fuk­sem wsko­czy­łem na sta­no­wi­sko wi­ce­dy­rek­tora ar­ty­stycz­nego, za­stę­pu­jąc tym­cza­sowo ko­bietę, która po­szła na urlop ma­cie­rzyń­ski. Lucy peł­niła tam funk­cję re­cep­cjo­nistki. W owych cza­sach można było pa­lić w biu­rze, co czy­ni­łem re­gu­lar­nie i z pre­me­dy­ta­cją, do­sko­nale zda­jąc so­bie sprawę, że kiedy za­cią­gam się pa­pie­ro­sem, moje dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nie ko­ści po­licz­kowe są atrak­cyj­nie wy­eks­po­no­wane, w ra­zie gdyby ktoś aku­rat na mnie pa­trzył.

Przez kilka ty­go­dni nie zwra­ca­łem uwagi na Lucy. Ist­niała jako miła dla oka, nie­wy­raźna plama na pe­ry­fe­riach mo­jego pola wi­dze­nia. Była pulchną, nie­brzydką dziew­czyną w oku­la­rach ku­jonki, miała brą­zowe włosy do ra­mion, ani pro­ste, ani krę­cone, ob­ja­wia­jące się pod ra­czej mało sa­tys­fak­cjo­nu­jącą po­sta­cią „ni pies, ni wy­dra, coś na kształt świ­dra”. Te włosy, o czym do­wie­dzia­łem się póź­niej, sta­no­wiły źró­dło nie­usta­ją­cej fru­stra­cji. Wy­star­czyło, że deszcz ły­pał groź­nie zza nie­ro­ze­rwa­nej jesz­cze sza­rej chmury, a koń­cówki już za­czy­nały się skrę­cać i pu­szyć. W desz­czowe dni Lucy wzo­rem księż­nej Yorku zwią­zy­wała włosy sze­roką ak­sa­mitną gumką. Za­wsze uro­czo od­sta­wała od reszty. No­siła zwiewne kwie­ci­ste su­kienki, gdy wszyst­kie inne ko­biety pa­ra­do­wały w ob­ci­słych spód­ni­cach ołów­ko­wych. Cho­dziła w mę­skich pół­bu­tach i miała bujne brwi. Była ko­bietą z in­nej epoki. Po­nie­kąd na­dal nią jest. Ni­gdy nie udało mi się okre­ślić, z któ­rej. Być może z ta­kiej, któ­rej jesz­cze nie wy­my­ślono.

Tak czy owak, Lucy nie wy­warła na mnie wtedy więk­szego wra­że­nia, wi­dzia­łem w niej ko­goś, kto od­biera te­le­fony i mówi „dzień do­bry”, gdy wcho­dzi się do biura. Cza­sem pa­rzyła i roz­no­siła her­batę. Pew­nego razu wró­ciła z prze­rwy na lunch z pa­znok­ciami po­ma­lo­wa­nymi błysz­czą­cym czar­nym la­kie­rem, i to wzbu­dziło wów­czas moje za­in­te­re­so­wa­nie. Pod tą po­włoką kryje się coś wię­cej, po­my­śla­łem. Lecz za­raz o tym za­po­mnia­łem i po­wró­ci­łem do kla­wia­tury, by wy­stu­kać li­czące pięć­set słów dyr­dy­mały na te­mat ostat­nich nie­zno­śnie pre­ten­sjo­nal­nych dy­plo­mów Cen­tral Sa­int Mar­tin albo hol­ly­wo­odz­kiej ak­torki o mier­nym wpraw­dzie ta­len­cie, za to trzy­ma­ją­cej w sza­chu wła­ści­ciela ga­zety.

Do­piero w dru­gim, a może na­wet trze­cim mie­siącu mo­jej pracy Lucy na dłu­żej przy­kuła moją uwagę.

Ian, re­dak­tor działu, po­pro­sił mnie o skle­ce­nie tek­stu na te­mat po­wrotu po­staci „Wiel­kiego Ame­ry­kań­skiego Pi­sa­rza”. Był do tego ja­kiś na­cią­gany pre­tekst, o ile so­bie przy­po­mi­nam – de­biut mu­sku­lar­nego mło­dzieńca okrzyk­nię­tego no­wym To­mem Wolfe’em. Usi­ło­wa­łem zle­cić na­pi­sa­nie tego ar­ty­kułu ja­kie­muś chęt­nemu wol­nemu strzel­cowi, ale po­nie­waż zbli­żało się Boże Na­ro­dze­nie i ża­den z mo­ich sta­łych po­ma­gie­rów nie był do­stępny, po­sta­no­wi­łem sam się do tego przy­mie­rzyć.

Sie­dzia­łem przy biurku, uzgad­nia­jąc z Ia­nem, które na­zwi­ska po­wi­nie­nem uwzględ­nić.

– Na­le­ża­łoby wspo­mnieć o Jayu McI­ner­neyu – po­wie­dział.

Kiw­ną­łem głową, jakby to było dla mnie cał­ko­wi­cie ja­sne.

– I oczy­wi­ście o De­Lillo – do­da­łem. – Wolfe... Fran­zen przej­dzie?

– Zde­cy­do­wa­nie. – Ian oparł się na krze­śle i skrzy­żo­wał ra­miona na gor­sie wy­mię­tej ko­szuli. – Masz Phi­lipa Ro­tha, jak są­dzę?

– Wia­domo – za­pew­ni­łem, choć Phi­lip Roth nie prze­mknął mi na­wet przez myśl i na tam­tym eta­pie ży­cia nie prze­czy­ta­łem ani jed­nej jego książki.

Z dru­giego końca biurka do­bie­gło wy­raźne cmo­ka­nie.

– Gdyby cof­nąć się w cza­sie jesz­cze bar­dziej, warto by przyj­rzeć się Sa­lin­ge­rowi... – cią­gną­łem.

Cmo­ka­nie za­mie­niło się w gło­śne, znie­cier­pli­wione chrząk­nię­cie. Ką­ciki ust Iana drgnęły.

– Masz coś do po­wie­dze­nia, Lucy? – za­py­tał roz­ba­wiony.

– Nie – od­parła, ru­mie­niąc się. – To zna­czy... wła­ści­wie tak, prze­pra­szam, tak. – Od­kaszl­nęła, a po­środku każ­dego z po­licz­ków po­ja­wiła się ró­żowa plamka.

– Pro­szę – po­wie­dział Ian, ru­chem ręki po­ka­zu­jąc, że od­daje jej pole.

– My­śle­li­ście o... no wie­cie, włą­cze­niu do wa­szej li­sty ja­kichś ko­biet? – spy­tała, a jej głos po­woli na­bie­rał roz­pędu i mocy. – Wiecz­nie ci sami sta­rzy, nudni, biali fa­ceci. Jesz­cze chwila, a bę­dzie­cie przy­wo­ły­wać cho­ler­nego Johna Updike’a. 

Drwiąco się za­śmia­łem, jed­no­cze­śnie no­tu­jąc w pa­mięci, by ująć w tek­ście Johna Updike’a. Jak mo­głem go prze­oczyć? Ta­kie błędy wy­róż­niały mnie spo­śród in­nych. Przez nie spra­wia­łem wra­że­nie chło­paka, który nie wy­cho­wy­wał się w domu z pę­ka­jącą w szwach bi­blio­teczką, tylko wy­bie­rał lek­tury, opie­ra­jąc się na mat­czy­nym „Re­ader’s Di­gest”.

– ...Któ­rzy ge­ne­ral­nie pi­szą, my­śląc fiu­tem, i gra­tu­lują so­bie na­wza­jem swo­jej bo­sko­ści – cią­gnęła Lucy – a w rze­czy­wi­sto­ści ich „po­wie­ści o sta­nie pań­stwa” są zwy­kłymi dra­ma­tami ro­dzin­nymi w no­wym opa­ko­wa­niu, pod­la­nymi te­sto­ste­ro­nem. Ame­ryka ma nie­sa­mo­wite pi­sarki, któ­rych cią­gle się nie do­ce­nia tylko dla­tego, że pi­szą o ro­dzi­nach, a ich książki wy­daje się w ty­po­wych dla... li­te­ra­tury ko­bie­cej kosz­mar­nych okład­kach ze zdję­ciami dzieci i zam­ków z pia­sku.

Spu­ściła głowę. Włosy opa­dły jej luźno na blade czoło.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa. – Ja tylko...

Uśmiech­ną­łem się do niej. Ja­kie to uro­cze, po­my­śla­łem, mieć do cze­goś tak emo­cjo­nalny sto­su­nek. Na­po­tkała moje spoj­rze­nie i od­wza­jem­niła uśmiech, roz­chy­la­jąc usta na tyle, bym mógł zo­ba­czyć jej równe, pro­ste, zdro­wo­roz­sąd­kowe zęby.

– A niech mnie – ode­zwał się Ian. – Nie wie­dzia­łem, że sie­dzi tu z nami cho­lerna Em­me­line Pan­khurst. Więc kogo byś pro­po­no­wała?

– Anne Ty­ler, Joan Di­dion, Donnę Tartt – wy­mie­niała Lucy, nie pod­no­sząc wzroku. – Tak na po­czą­tek. To zna­czy, je­śli w ogóle można się zgo­dzić z pod­sta­wo­wym za­ło­że­niem, że ist­nieje coś ta­kiego jak „wielka po­wieść ame­ry­kań­ska”. Z czym ja, na­wia­sem mó­wiąc, się nie zga­dzam.

Ian za­chi­cho­tał.

– Dzięki, Luce. Przy­po­mnij mi, co ta­kiego stu­dio­wa­łaś w Bri­stolu?

– An­gli­stykę – mruk­nęła. – I to było w Dur­ham.

– Tak my­śla­łem.

– W grun­cie rze­czy uwa­żam, że to do­bry po­mysł – przy­zna­łem, za­ska­ku­jąc sam sie­bie. – Po­win­ni­śmy wziąć pod uwagę kilka ko­biet.

Lucy się uśmiech­nęła. Oku­lary zsu­nęły jej się z nosa. Pchnęła je na miej­sce jed­nym pal­cem z ob­gry­zio­nym pa­znok­ciem, a wtedy za­uwa­ży­łem, ona zresztą też, że drży jej ręka.

– Dzięki, Mar­tin – od­parła i spoj­rzała na mnie błysz­czą­cymi oczami.

Im le­piej ją po­zna­wa­łem, tym bar­dziej by­łem nią wbrew so­bie za­uro­czony. Tak bar­dzo mnie po­dzi­wiała, da­rzyła sza­cun­kiem, ge­ne­ral­nie była mi głę­boko wdzięczna, że w ogóle po­świę­cam jej uwagę. Ja z ko­lei uwa­ża­łem ją za in­te­li­gentną, in­te­re­su­jącą roz­mów­czy­nię. Miała dużą wie­dzę.

Za­czę­li­śmy ja­dać ra­zem lunch. Po­cząt­kowo za­do­wa­la­li­śmy się szybką ka­napką w sto­łówce dla pra­cow­ni­ków, wkrótce jed­nak prze­nie­śli­śmy się do re­stau­ra­cji po dru­giej stro­nie ulicy, gdzie zaj­mo­wa­li­śmy miej­sca w drew­nia­nych bok­sach i pi­li­śmy wino z pół­to­ra­li­tro­wej bu­telki, na któ­rej kel­ner za­zna­czał, ile ubyło cali, i od­po­wied­nio nas ka­so­wał. Wkrótce lunch ewo­lu­ował w drinka w pu­bie po pracy – dla mnie ku­fel gu­in­nessa, dla Lucy gin z to­ni­kiem. (Ni­gdy nie lu­bi­łem gu­in­nessa. Pi­łem to piwo tylko wtedy, gdy chcia­łem się wy­da­wać bar­dzo mę­ski). Po pół roku po­szli­śmy na ko­la­cję. Łą­czyło nas upodo­ba­nie do per­skiej kuchni, szu­ka­li­śmy więc knaj­pek na nie­od­po­wied­nim końcu Ken­sing­tonu, w któ­rych ser­wo­wano naj­lep­sze du­szone ba­kła­żany z ja­gnię­ciną i ber­be­ry­sem.

A po­tem mnie po­ca­ło­wała, a ja nie wie­dzia­łem, jak się wy­krę­cić. Do­szło do tego na chod­niku przed ja­skrawą fa­sadą re­stau­ra­cji o na­zwie Tas albo Yaz, albo Fez czy coś w tym ro­dzaju. Sta­li­śmy pod uliczną la­tar­nią, drobna mżawka po­kry­wała nas wil­got­nym mu­śli­nem, wpa­try­wa­łem się w jej twarz, w kro­pelki wody na nie­mod­nych du­żych oku­la­rach, dys­kret­nie trzę­sący się mię­si­sty pod­bró­dek, dwa piegi na płatku ucha, przez które wy­da­wało się, że jest prze­kłute, cho­ciaż była jedną z nie­licz­nych zna­nych mi ko­biet, która nie no­siła kol­czy­ków.

– Boję się ja­kie­goś za­ka­że­nia – wy­ja­śniła mi kie­dyś. – Wszyst­kiego się za bar­dzo boję.

Lucy nie jest głu­pia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki