Sroka - Elizabeth Day - ebook + książka

Sroka ebook

Day Elizabeth

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marisa i Jake to para niemal idealna. Do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka. Ze względu na przejściowe problemy finansowe postanawiają wynająć pokój w swoim domu i cierpliwie czekać na powiększenie rodziny. Wtedy w ich życie wkracza Kate. Marisa uważa, że relacja lokatorki z Jakiem zaczyna być zbyt intymna, a Kate czuje się w ich domu swobodniej niż ona sama. A może tylko tak jej się wydaje? Kim właściwie jest ta kobieta? I skąd zna tyle szczegółów z życia pary? Marisa musi to odkryć. Ma jednak świadomość, że wtedy może zniszczyć wszystko, na co tak długo czekała…

Sroka to pełna napięcia i nieoczywistych zwrotów akcji opowieść o pragnieniu bycia matką, o obsesji i toksycznych relacjach rodzinnych. A także o cenie, jaką trzeba zapłacić za spełnienie marzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 453

Oceny
4,1 (48 ocen)
20
18
6
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mirrriam

Całkiem niezła

trochę rozczarowała
20
Sharpmark

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra pozycja, ze świetnym zwrotem akcji- taka, w której dzieje się niby niewiele- a tak naprawdę dzieje się "wciąż". Polecam
10
Malgosiazol60

Nie oderwiesz się od lektury

Ogolnie niezla , ale na koncu z thrillera zrobila sie obyczajowka I to mnie troche rozczarowalo.
10
zaczytana_panna

Nie oderwiesz się od lektury

Zaczynając tę lekturę nie spodziewałam się zupełnie tego, co dostałam. Z początku autorka snuje swoją opowieść bardzo powoli i niekiedy wręcz odczuwałam nudę. Ale potem... Akcja pędziła na łeb na szyję, sporo się działo, a do tego autorka tak gdzieś w połowie książki dała taki zwrot akcji, że aż za głowę się złapałam. Niby to było proste, ale jednak tak zaskakujące, że w pierwszej chwili nie mogłam wyjść ze zdumienia. Wręcz idealnie została tu pokazana chęć posiadania dziecka i to, że kobieta jest w stanie zrobić naprawdę wiele, aby osiągnąć ten cel. Zakończenie za to może być dla wielu osób przewidywalne, ale ja uroniłam kilka łez.
00
JeanetteG

Dobrze spędzony czas

z mojego punktu widzenia jest to książka obyczajowa z mocnymi wątkami psychologicznymi. bardzo podobały mi się poruszone tematy: bezpłodności i toksyczności w relacjach matka-dziexi. autorka świetnie to pokazała z psychologicznego punktu widzenia. bohaterowie świetnie wykreowani a przez historię płynęłam wciąż z nowym zaciekawieniem. brawo dla Autorki. polecam, czytajcie.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuMag­pie
Pro­jekt okładkiJO THOM­SON
Przy­go­to­wa­nie pol­skiej wer­sji okładkiAGNIESZKA LE­NART / RERA DE­SIGN
Fo­to­gra­fie na okładce© SHUT­TER­STOCK
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuKON­RAD ZA­TYLNY ALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Eli­za­beth Day 2021 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ra­chel Mills Li­te­rary Ltd, UK and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land. Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6282-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

W Sroce Eli­za­beth Day znaj­du­jemy i nutkę grozy, i nieco czar­nego hu­moru, a przy tym jest nie­zmier­nie wzru­sza­jąca. Mó­wiąc krótko: zaje**sta!

Stan­ley Tucci

Sroka to in­te­li­gentna, trzy­ma­jąca w na­pię­ciu po­wieść z bły­sko­tli­wie skon­stru­owaną in­trygą. Zwraca uwagę wni­kliwy ogląd ludz­kich więzi, rów­nież tych tok­sycz­nych. Ak­cja nie­ocze­ki­wane zmie­nia bieg i trudno się od książki ode­rwać. Eli­za­beth Day to świetna pi­sarka.

Matt Haig, au­tor Bi­blio­teki o Pół­nocy

Sroka to wspa­niały thril­ler z prze­sła­niem, będę go po­le­cać każ­demu. Eli­za­beth Day na­pi­sała jedną z tych ksią­żek, któ­rych za­wsze szu­kam – trzy­ma­ją­cych w na­pię­ciu do ostat­niej strony, a przy tym try­ska­ją­cych do­brą ener­gią. To po­wieść, która jed­no­cze­śnie prze­raża i po­cie­sza, szo­kuje, choć jest świet­nie osa­dzona w re­aliach. Przy­pra­wia­jący o za­wrót głowy zwrot ak­cji jest uza­sad­niony, a jed­nak sta­nowi zu­pełną nie­spo­dziankę. Na świe­cie mamy wiele ksią­żek i więk­szość z nich czyni nas lep­szymi, ale Sroka jest książką ko­nieczną. To wła­śnie jej do­tąd bra­ko­wało.

Lisa Tad­deo, au­torka Zwie­rzę­cia i Trzech ko­biet

Wbrew temu, co w ostat­nich la­tach można było wy­czy­tać z okła­dek, nie­wielu pi­sar­kom udało się zbli­żyć do mi­strzow­skiej, bra­wu­ro­wej nar­ra­cji Gil­lian Flynn. Tym­cza­sem czy­ta­jąc Srokę, czu­jemy, jak boli nie­za­spo­ko­jony in­stynkt ma­cie­rzyń­ski, strach przed zdradą, na­pię­cie w ro­dzi­nie, nie­moż­ność za­pa­no­wa­nia nad wła­snym cia­łem... Ni­czym w lu­strze od­bi­jają się tu wszel­kie ko­biece traumy.

Me­gan Ab­bott, „The New York Ti­mes Book Re­view”

Ab­so­lut­nie, wręcz prze­ra­ża­jąco zna­ko­mita!

Ma­rian Keyes, au­torka Wa­ka­cji Ra­chel

Trzy­ma­jący w na­pię­ciu ka­me­ralny thril­ler psy­cho­lo­giczny. Sroka nie­po­koi i szo­kuje – jak każdy do­bry thril­ler – ale za­pew­nia przy tym swo­iste ka­thar­sis, uka­zu­jąc całe spek­trum ko­bie­cych fru­stra­cji. Gdy w grę wcho­dzi ma­cie­rzyń­stwo, ko­bieta zrobi ab­so­lut­nie wszystko, by ochro­nić to, co ma. Sroka to przy­ku­wa­jący uwagę, po­zba­wiony sen­ty­men­tów dra­mat o dy­na­micz­nej ak­cji, któ­rej czy­tel­nik do sa­mego końca nie jest w sta­nie prze­wi­dzieć.

„New­sweek”

Osnuty wo­kół więzi ro­dzin­nych thril­ler Eli­za­beth Day ma dra­ma­tyczną fa­bułę, która skła­nia czy­tel­nika, by zwąt­pił we wszystko... Czyta się świet­nie, mi­ło­śnicy ga­tunku będą za­chwy­ceni.

„Bo­oklist”

Ta świet­nie na­pi­sana książka sta­wia na bacz­ność; jest mroczna, ale czuje się w niej wiel­kie, żywo bi­jące serce.

Jes­sie Bur­ton, au­torka Mi­nia­tu­rzystki i Wy­zna­nia

Mamy w Sroce huś­tawkę na­pięć, na­tłok zda­rzeń, a w do­datku ten ka­pi­talny zwrot ak­cji, któ­rego nikt się nie spo­dziewa. Jest sty­lowa, miej­scami prze­ra­ża­jąca i in­te­li­gent­nie na­pi­sana. To thril­ler naj­wyż­szej klasy.

Lo­uise O’Ne­ill, au­torka Sama się pro­siła

Czy­ta­łam Srokę jed­nym tchem. To bar­dzo ele­gancki, trzy­ma­jący w na­pię­ciu i piękny li­te­racko thril­ler o ma­ni­pu­la­cji, kłam­stwie, ma­cie­rzyń­stwie, obłę­dzie i wście­kło­ści, a przy tym naj­bar­dziej wzru­sza­jąca opo­wieść o bez­płod­no­ści, na jaką się w ży­ciu na­tknę­łam.

Sa­rah Vau­ghan, au­torka Ana­to­mii skan­dalu

Ju­sti­nowi,

mi­strzowi in­trygi

Część pierw­sza

1

Dom był ide­alny. No, może nie do końca, bo domy ni­gdy ta­kie nie są, ale z jego nie­do­sko­na­ło­ściami dało się żyć. Pod­łogi, które de­we­lo­per ewi­dent­nie ku­pił w hur­cie, były nieco za ja­sne, a drew­no­po­dobna okle­ina odro­binę zbyt gładka, żeby sku­tecz­nie uda­wać praw­dziwe drewno. Okien­nice w stylu ko­lo­nial­nym zo­stały wy­ko­nane z pla­stiku, a te­raz po­kry­wały je dro­binki ku­rzu. Ktoś pod­jął dość kon­tro­wer­syjną de­cy­zję, by ła­zienkę umie­ścić na pię­trze i wy­po­sa­żyć w drzwi wy­cho­dzące na bal­kon. Ma­risa stała wła­śnie na tym bal­ko­nie; jej san­dały zle­wały się barwą z płyt­kami w ko­lo­rze bisz­koptu. Pa­trzyła w dół, na ogród cią­gnący się po­ni­żej – pas trawy i sto­jące wzdłuż niego ro­śliny w do­ni­cach. Zie­mię nie­dawno prze­ko­pano. Zwró­ciła uwagę na ci­szę wo­koło, bę­dącą w Lon­dy­nie nie­zwy­kłym zja­wi­skiem, zwłasz­cza tak bli­sko ru­chli­wej trasy. Kiedy o tym wspo­mniała, ko­bieta, która opro­wa­dzała ją po domu, po­ki­wała głową.

– Prawda? Pa­nuje tu cu­downy spo­kój.

To osta­tecz­nie prze­ko­nało Ma­risę.

Jej dzie­ciń­stwo upły­nęło pod zna­kiem wiecz­nego ha­łasu. We wspo­mnie­niach za­wsze naj­pierw po­ja­wiał się dźwięk. Nie­spójne, nie­pewne nuty, kiedy oj­ciec pró­bo­wał grać na pia­ni­nie. Trzask drzwi­czek pie­kar­nika i klang prze­ła­do­wa­nej półki w zmy­warce. Pod­nie­sione głosy kłó­cą­cych się ro­dzi­ców. Pi­skliwe miau­cze­nie nowo na­ro­dzo­nej sio­strzyczki. A po­tem, kiedy matka ode­szła z nie­mow­lę­ciem wtu­lo­nym w jej ra­miona, w pod­miej­skim domu za­pa­no­wała ci­sza. I nikt ni­czego nie wy­ja­śnił.

Za­nim matka ode­szła, uści­skała mocno Ma­risę, szep­cząc jej do ucha, że wróci po nią, jak tylko sta­nie na nogi. Ma­risa pa­mię­tała, że pa­trzyła wtedy na stopy matki, za­sta­na­wia­jąc się, co z nimi nie tak. Tkwiły w mo­ka­sy­nach ze sprzączką w kształ­cie mo­nety. Kie­dyś pró­bo­wała ją wy­dłu­bać nie­zgrab­nymi pa­lusz­kami, ale mo­neta nie chciała się od­cze­pić. Spo­glą­da­jąc na te buty, Ma­risa za­sta­na­wiała się, czemu mama musi sta­nąć z po­wro­tem na no­gach, skoro już na nich stoi. Bar­dzo chciała wie­dzieć, dla­czego od­cho­dzi. Ale naj­bar­dziej drę­czyły ją py­ta­nia, co z nią te­raz bę­dzie i dla­czego mama nie wzięła jej ze sobą. Miała wtedy sie­dem lat.

Przez wiele dusz­nych dni oj­ciec pa­ra­do­wał w pi­ża­mie i kap­ciach, a kieł­ku­jący na jego twa­rzy za­rost wy­bu­jał w nie­równą brodę. Pod­czas ko­lej­nych ty­go­dni, które te­raz ja­wiły się nie­wy­raźne, jakby za­mu­lone, Ma­risa pró­bo­wała ła­do­wać zmy­warkę tak, jak ro­biła to mama – spłu­ku­jąc naj­pierw ta­le­rze i wkła­da­jąc noże ostrzem do góry. Po pew­nym cza­sie znu­żyły ją do­mowe obo­wiązki i od tej pory brudne na­czy­nia pię­trzyły się w zle­wie. Po­tem wy­słano ją do szkoły z in­ter­na­tem, a tam po­wi­tał ją ze­staw no­wych od­gło­sów, który mu­siał jej te­raz wy­star­czyć.

Nowy dom był an­ti­do­tum na to wszystko. Obej­rzała go do­kład­nie w in­ter­ne­cie, po­więk­sza­jąc zdję­cie, żeby przyj­rzeć się sza­rym drzwiom wej­ścio­wym i schod­kom, które do nich pro­wa­dziły. Ce­gła ele­wa­cji miała ko­lor pra­żo­nych orze­chów. Ulica, mó­wiąc ję­zy­kiem agen­tów nie­ru­cho­mo­ści, była „za­drze­wiona”, a przy tym le­żała bli­sko lo­kal­nej szkoły, oce­nio­nej w ran­kingu jako „wy­bitna”. To bar­dzo ważne, po­nie­waż mieli za­miar po­sta­rać się o dziecko, gdy tylko się wpro­wa­dzą. Taki był plan. Wra­ca­jąc my­ślami do roz­mowy z Ja­kiem, po­czuła, że opusz­cza ją na­pię­cie. Zu­peł­nie jakby ktoś wło­żył jej w dłoń cie­pły ka­mień.

Jake to jej skała, opoka, cuma i ko­twica. Wszyst­kie te okre­śle­nia Ma­risa wy­po­wia­dała w my­ślach, lecz ni­gdy na głos, bo Jake nie był skłonny do oka­zy­wa­nia emo­cji. Mię­dzy in­nymi to ją w nim urze­kło: jego nie­za­chwiana sta­łość. Żadne wy­da­rze­nia nie były w sta­nie wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wagi. Oka­zy­wał mi­łość ra­czej czy­nem niż sło­wami, które pa­dały z jego ust. Ma­risa wie­działa, że Jake nie ufa de­mon­stra­cjom uczuć, że uważa je za nie­szczere. Po la­tach dzie­ciń­stwa, kiedy matka uży­wała emo­cji jako ar­mat w nie­usta­ją­cej i ni­gdy nie­roz­strzy­gnię­tej bi­twie, po­wścią­gli­wość Jake’a spra­wiła Ma­ri­sie ulgę.

Kiedy obej­rzała dom na wła­sne oczy, prze­ko­nała się, że jest w sam raz dla nich. Ci­chy azyl, wy­peł­niony świa­tłem i dość pu­sty, aby mo­gli mu nadać wła­sny cha­rak­ter.

Kuch­nia znaj­do­wała się w przy­zie­miu. Wy­bu­rzono wszyst­kie moż­liwe ścianki dzia­łowe, więc prze­strzeń była roz­le­gła ni­czym plaża. Orze­chowy stół z po­łowy wieku ota­czało osiem krze­seł na smu­kłych no­gach. Ni­sko wi­szące lampy o klo­szach z bla­do­nie­bie­skiego szkliwa oświe­tlały ku­chenną wy­spę. Prze­my­sło­wej wiel­ko­ści ku­chenka wy­glą­da­jąca jak wy­rzut­nia ra­kie­towa. Wy­po­le­ro­wana na lu­stro lo­dówka z wła­snym sys­te­mem wod­nym, który do­zo­wał kostki lodu, kiedy wsta­wiło się szklankę w od­po­wied­nie miej­sce. Na bia­łej ścia­nie wi­siał ogromny te­le­wi­zor, smo­li­ście czarny pro­sto­kąt z kropką czer­wo­nego świa­tełka w rogu, przez co przy­po­mi­nał ob­raz, który wła­śnie zo­stał sprze­dany.

Agentka stwier­dziła przy­po­chleb­nie, że Ma­risa jest wła­śnie tą osobą, która po­winna się tu wpro­wa­dzić. Ma­risa się uśmiech­nęła.

– Cza­sem to jest ta­kie... – przez chwilę szu­kała wła­ści­wego słowa – ...in­stynk­towne.

– Zga­dza się. – Ko­bieta ski­nęła głową.

Otwo­rzyła szklane drzwi do ogrodu, skła­da­jąc je w har­mo­nijkę ni­czym ori­gami, i wtedy na­gle po­ja­wił się w nich ptak. Wpadł do środka lo­tem ko­szą­cym, tak że nie było szans, by go po­wstrzy­mać.

Ko­bieta przy­kuc­nęła, za­sła­nia­jąc głowę rę­kami. Ma­risa się skrzy­wiła. Nie zno­siła pta­ków. Trze­potu skrzy­deł, ostrych dzio­bów i tych ma­łych mar­twych oczek.

Sroka. Biało-czarna, z tę­czo­wym po­ły­skiem na ciem­nych pió­rach. Spora, nie­mal tak duża, jak gaw­ron. Tłu­kła się wo­kół, prze­ra­żona, że zna­la­zła się w po­trza­sku. W końcu pod­fru­nęła w górę i ucie­kła w kąt su­fitu naj­bar­dziej od­da­lony od miej­sca, gdzie stały.

– Sio! – za­wo­łała agentka, idąc w kie­runku ptaka i ma­cha­jąc rę­kami, żeby go wy­pło­szyć. – Sio!

– Nie są­dzę... – za­częła Ma­risa.

Chciała po­wie­dzieć, że jej zda­niem nie­roz­sądne by­łoby stra­sze­nie ptaka, ale za­nim do­koń­czyła zda­nie, sroka wy­star­to­wała do lotu. Czu­bek sil­nego skrzy­dła za­ha­czył o mi­ster­nie ma­lo­wany wa­zo­nik sto­jący na półce. Bi­be­lot za­chwiał się, a po­tem spadł, roz­trza­sku­jąc się na drobne ka­wa­łeczki, z któ­rych więk­szość za­trzy­mała się na li­stwie przy­po­dło­go­wej. I na­raz za­klę­cie pry­snęło.

Wy­zwo­lony z błęd­nego koła stra­chu i nie­zro­zu­mie­nia ptak wy­le­ciał jak po sznurku przez otwarte drzwi, mi­ja­jąc Ma­risę tak bli­sko, że czuła na twa­rzy po­wiew po­wie­trza wzbu­dzony przez ener­giczne ru­chy skrzy­deł. Pach­niało mchem, wil­go­cią i tro­chę pa­dliną. Przez chwilę wy­da­wało jej się, że czuje też ła­sko­ta­nie pióra, jakby sroka w sza­leń­czym prze­lo­cie mu­snęła skrzy­dłem jej po­li­czek.

– I krzy­żyk na drogę! – krzyk­nęła za nią agentka, prędko za­my­ka­jąc drzwi.

Wsko­czyły na miej­sce z cmok­nię­ciem, przy­tłu­mione od­głosy od­le­głego ru­chu na­tych­miast umil­kły. Obie ko­biety znowu zna­la­zły się w bez­piecz­nej bańce z be­tonu i szkła, a świat ze­wnętrzny pe­łen piór i sza­leń­stwa zo­stał od­cięty w jed­nej chwili. Tu, w środku, było spo­koj­nie, kom­for­towo, ale ja­koś nie­na­tu­ral­nie.

– Mam na­dzieję, że ten in­cy­dent pani nie znie­chę­cił – po­wie­działa agentka.

– Skądże. – Ma­risa się uśmiech­nęła. – Szkoda tylko wa­zonu.

– Zda­rza się. – Ko­bieta mach­nęła ręką, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie ma czego ża­ło­wać.

Ser­decz­nie uści­snęły so­bie dło­nie. Ma­risa obie­cała, że prze­my­śli ofertę i da znać.

Prawdę po­wie­dziaw­szy, nie mu­siała się nad ni­czym za­sta­na­wiać. Jake był naj­szczę­śliw­szy, po­zo­sta­wia­jąc jej tego ro­dzaju de­cy­zje. Twier­dził, że może miesz­kać wszę­dzie, byle ona była za­do­wo­lona i byle było tam dość miej­sca dla dzieci, gdy się po­ja­wią. Po­strze­gał dom jako do­menę Ma­risy i choć ten sta­ro­świecki po­dział – a zwłasz­cza wy­ni­ka­jący z niego wnio­sek, że dom i dzieci to jej działka, a za­ra­bia­nie pie­nię­dzy na ich utrzy­ma­nie na­leży do Jake’a – po­wi­nien ją obu­rzać, w se­kre­cie się z tego cie­szyła.

Kiedy wy­szła na ulicę, wy­jęła te­le­fon, żeby do niego na­pi­sać. Wi­dzia­łam dom. Cudny. Nada się.

Nie do­dała żad­nych bu­zia­ków. To nie było w ich stylu.

Nie była pewna, czy od­po­wie, bo przez cały dzień miał być na spo­tka­niach. „Do­słow­nie jedno po dru­gim” – stwier­dził, uprze­dza­jąc, że może być nie­do­stępny i żeby się nie mar­twiła.

Jake pra­co­wał w fir­mie kon­sul­tin­go­wej w cen­trum. Ma­risa nie bar­dzo wie­działa, czym on się kon­kret­nie zaj­muje – poza tym, że się stara, by różne firmy dzia­łały spraw­niej i efek­tyw­niej. Sporo po­dró­żo­wał, choć nie za­wsze były to atrak­cyjne miej­sca. Ostat­nio na przy­kład spę­dził kilka ty­go­dni w Not­tin­gham, pra­cu­jąc na zle­ce­nie ja­kiejś firmy far­ma­ceu­tycz­nej.

– Za­ska­ku­jąco do­brze za­opa­trzone sklepy z me­blami z po­łowy wieku – pod­su­mo­wał cały wy­jazd po po­wro­cie. – Jak twoje książki?

Opo­wie­działa mu o za­mó­wie­niach, które do­stała w tym cza­sie za po­śred­nic­twem strony in­ter­ne­to­wej. Ko­cha­jący ro­dzice, cio­cie lub chrzestni chcieli spra­wić swoim ma­łym skar­bom sper­so­na­li­zo­wane ba­jeczki. Ma­risa ofe­ro­wała on­line wy­bór sied­miu hi­sto­ry­jek: o śpią­cej kró­lew­nie, o księ­ciu, który uka­tru­pił smoka, o nie­ustra­szo­nym po­dróż­niku, o nie­grzecz­nej małpce i tak da­lej. W for­mu­la­rzu można było wpi­sać imię dziecka, do­łą­czyć ak­tu­alne zdję­cie i do­dać ja­kiś cha­rak­te­ry­zu­jący opis, a Ma­risa we­dług tego ilu­stro­wała ksią­żeczki.

Jej strona na­zy­wała się Opo­wiem Ci Bajkę i kiedy wy­star­to­wała w ze­szłym roku, ra­czyło ją za­uwa­żyć kilka po­pu­lar­nych ma­ga­zy­nów ilu­stro­wa­nych. Pro­fil na In­sta­gra­mie miał kilka ty­sięcy fol­lo­wer­sów i wid­niał przy nim nie­bie­ski pta­szek. Ma­risa lu­biła swoją pracę – na tyle po­wta­rzalną, że nie mu­siała przy niej zbyt wiele my­śleć, a jed­nak wciąż na tyle kre­atywną, by się nie nu­dzić. Za­ję­cie nie przy­no­siło jed­nak ko­ko­sów, mimo tego, co mo­głyby su­ge­ro­wać pie­czo­ło­wi­cie do­brane zdję­cia na In­sta­gra­mie. W ostat­nich paru mie­sią­cach za­mó­wie­nia przy­cho­dziły rza­dziej i za­częła mieć trud­no­ści z opła­tami. Kiedy więc Jake za­pro­po­no­wał, żeby za­miesz­kali ra­zem, z en­tu­zja­zmem uchwy­ciła się tego po­my­słu. Oczy­wi­ście fakt, że go ko­chała, też nie był bez zna­cze­nia.

– Wow, Ris, gdzieś ty go zna­la­zła? – za­py­tała ze zdu­mie­niem Jas, jej przy­ja­ciółka, kiedy Ma­risa po raz pierw­szy opo­wie­działa jej o Jake’u.

– W sieci – od­parła. – Wiem, wiem, nie mu­sisz nic mó­wić. To cud.

Jas była sin­gielką chyba na­wet dłu­żej niż Ma­risa. Spę­dzały wie­czory, po­cie­sza­jąc się kie­lisz­kiem wina Pi­not Noir na so­fie w miesz­ka­niu Ma­risy i wy­le­wa­jąc żale z po­wodu braku od­po­wied­nich fa­ce­tów. W grun­cie rze­czy miały kupę śmie­chu z tej ba­nal­nej, okle­pa­nej pozy: dwie la­ski przed trzy­dziestką piją wino i psio­czą, że nie ma już praw­dzi­wych męż­czyzn.

Obie mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie za­re­je­stro­wały się w apli­ka­cjach rand­ko­wych – tych, które mają w na­zwie cza­sow­nik w try­bie roz­ka­zu­ją­cym i są pod­lin­ko­wane do już ist­nie­ją­cych pro­fi­lów w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Zmu­siło to Ma­risę do wy­my­śle­nia so­bie oso­bo­wo­ści.

I za­częły się li­sty ulu­bio­nych fil­mów, ulu­bio­nych dań, nie­koń­czące się py­ta­nia, które miały spraw­dzić zgod­ność w ta­kich ob­sza­rach jak re­li­gia, mi­łość i pre­fe­ren­cje sek­su­alne, po­cząw­szy od po­lia­mo­rii przez gen­der­fluid po sa­pio­sek­su­al­ność (tu Ma­risa mu­siała wes­przeć się Go­ogle’em, w któ­rym wy­czy­tała, że osobę sa­pio­sek­su­alną pod­nieca in­te­li­gen­cja). Pa­dały rów­nież py­ta­nia, czy roz­waża spo­ty­ka­nie się z kimś za­dłu­żo­nym i czy za bar­dziej ro­man­tyczną przy­godę uważa bi­wak w le­sie, czy po­rwa­nie na ko­la­cję do Pa­ryża.

Wszyst­kie od­po­wie­dzi tra­fiały do ta­jem­ni­czego al­go­rytmu, ob­li­cza­ją­cego z naj­więk­szym przy­bli­że­niem, czy bar­dziej pa­su­jesz do Pe­tera, dy­rek­tora w fir­mie zaj­mu­ją­cej się pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym i za­ra­zem ojca dzie­wię­cio­let­niego syna, który jest dla niego wszyst­kim, czy może do Wesa, in­struk­tora te­nisa z Craw­ley, szu­ka­ją­cego ko­biety o cie­płych oczach i sek­sow­nym uśmie­chu.

Wkrótce znu­żył ją śmier­tel­nie ko­ro­wód fa­ce­tów, któ­rzy na zdję­ciach prę­żyli gołe klaty obok swo­ich mo­to­cy­kli lub owczar­ków nie­miec­kich, a także tych, któ­rzy w ru­bryce „wzrost” do­da­wali so­bie co naj­mniej dzie­sięć cen­ty­me­trów. Oglą­dała upiorne sel­fie ro­bione przed lu­strem w ho­te­lo­wym po­koju, na któ­rych od­bite świa­tło lampy bły­sko­wej pa­dało na brud­no­białe ściany cał­kiem jak w ta­nim hor­ro­rze. Nie po­ru­szył jej też Ke­vin, który po­zo­wał z małą dziew­czynką trzy­ma­jącą plu­szo­wego mi­sia. „To moja sio­strze­nica” – na­pi­sał w skró­co­nej bio­gra­fii i po­dał link do ulu­bio­nych ka­wał­ków na Spo­tify. Miał tam Fle­etwood Mac – jak wszy­scy. Po­mimo to na­pi­sała do niego i po­szli na randkę, rów­nie roz­cza­ro­wu­jącą, jak inne. Może nie aż tak, żeby uznać ją za kosz­mar, ale mierną, a to jesz­cze go­rzej.

Na­pi­sała do niego, żeby po­dzię­ko­wać za spo­tka­nie. Ob­ser­wo­wała, jak po­je­dyn­czy szary pta­szek na What­sAp­pie robi się po­dwójny, a po­tem zmie­nia ko­lor na nie­bie­ski. Krzy­kli­wość barwy za­pie­kła ją w oczy i wtedy zdała so­bie sprawę, że wpa­truje się w ekran te­le­fonu, cze­ka­jąc, aż Ke­vin od­czyta wia­do­mość. Prze­czy­tał. Ga­piła się da­lej, za­sta­na­wia­jąc się, czy od­pi­sze. Cze­kała na zie­lony na­pis „pi­sze...”, elipsy opty­mi­zmu, trzy kropki su­ge­ru­jące kon­ty­nu­ację i otwarte wątki. Nic się nie wy­da­rzyło.

Wtedy po­wie­działa Jas, że raz na za­wsze koń­czy z wszyst­kimi ap­kami.

– Do­sko­nale cię ro­zu­miem – stwier­dziła Jas, kiedy Ma­risa stre­ściła jej prze­bieg wie­czoru.

– Jak­bym wy­da­wała im się nie­nor­malna albo za bar­dzo... no, za bar­dzo ja­kaś – po­skar­żyła się Ma­risa. – Mogę to do­słow­nie wy­czy­tać w ich oczach.

– Za dużo w nich czy­tasz. – Przy­ja­ciółka po­krę­ciła ma­łym bry­lan­to­wym kol­czy­kiem, który tkwił w płatku jej ucha. – Za­wsze ci mó­wię, że to kwe­stia zwy­kłej ma­te­ma­tyki.

Jas zna­la­zła kie­dyś w sieci ar­ty­kuł o tym, że w apli­ka­cjach rand­ko­wych lo­guje się znacz­nie mniej męż­czyzn niż ko­biet, i od tego czasu cy­to­wała go z upodo­ba­niem.

– A kiedy je­steś czarna – do­dała – jest jesz­cze go­rzej. Uwierz mi. Mało kto w ogóle klika w mój pro­fil.

– Ra­si­ści – mruk­nęła Ma­risa.

– Taa. Ale przy­naj­mniej uczciwi. – Jas miała po­ważną minę i Ma­risa po­czuła się nie­faj­nie. – Wszę­dzie tego pełno.

– Na­pi­sa­łam do Ke­vina.

– Znowu? – Jas spoj­rzała na nią.

Prawdę mó­wiąc, Ma­risa pi­sała do niego kilka razy. Naj­pierw chciała dać mu do zro­zu­mie­nia, że jest jej wi­nien ja­kieś wy­ja­śnie­nie, ale po­tem się wście­kła i oskar­żyła go, że jest ku­ta­sem i mi­zo­gi­nem. Ostat­nio na­pi­sała mu tylko, żeby się wa­lił. Prze­stał od­czy­ty­wać jej wia­do­mo­ści. Ptaszki na What­sAp­pie już nie ro­biły się nie­bie­skie. Pew­nie zwy­czaj­nie ją za­blo­ko­wał. Ta­kie rze­czy już jej się zda­rzały.

Po­ki­wała głową, wyj­mu­jąc z ręki Jas bu­telkę wina i do­le­wa­jąc so­bie do kie­liszka.

– Chcia­łam to po pro­stu od­kre­ślić grubą kre­ską – wy­ja­śniła.

– Brzmi sen­sow­nie.

Z Ja­kiem było ina­czej już od sa­mego po­czątku. Przede wszyst­kim za­wsze od­pi­sy­wał na wia­do­mo­ści. Spo­tkali się na te­ma­tycz­nej im­pre­zie or­ga­ni­zo­wa­nej przez agen­cję in­ter­ne­tową, która zwa­biła Ma­risę de­kla­ra­cją, że każ­demu znaj­dzie „ide­alną parę”. To był ja­kiś po­nury bal prze­bie­rań­ców i Ma­risa sta­now­czo za dużo wy­piła. Za­mie­niła z nim kilka słów przy ba­rze, a on się uparł, żeby dała mu nu­mer.

Obu­dziła się na­stęp­nego ranka z he­li­kop­te­rami w gło­wie, ale kiedy się­gnęła po ko­mórkę, wia­do­mość od Jake’a już cze­kała. Pi­sał kon­se­kwent­nie przez ja­kieś dwa ty­go­dnie, za­nim zde­cy­do­wał się spy­tać, czy nie po­szłaby z nim na randkę.

Za­miast drinka czy ko­la­cji za­su­ge­ro­wał kawę w środku dnia. Ma­ri­sie spodo­bał się ten po­mysł. Ozna­czało to, że na ko­niec nie bę­dzie krę­pu­ją­cej sy­tu­acji pod ty­tu­łem „ca­ło­wać się czy nie”. Nor­malne, nie­zo­bo­wią­zu­jące spo­tka­nie, żeby spraw­dzić, czy mię­dzy nimi jesz­cze iskrzy.

Kiedy do­tarła na miej­sce, on już sie­dział przy sto­liku pod oknem. Przed nim stała fi­li­żanka kawy, na ta­le­rzyku w kształ­cie gwiazdy le­żało kru­che ciastko. Ciem­no­blond włosy miał krótko przy­cięte i uło­żone bez eks­tra­wa­gan­cji umiar­ko­waną ilo­ścią żelu. Ubrany był w świeżo wy­pra­so­wane i cał­kiem zwy­czajne ciu­chy: szary T-shirt bez logo, wy­pchane na ko­la­nach chi­nosy, do tego ciemny pa­sek z oksy­do­waną klamrą i ze­ga­rek na ma­to­wej bran­so­le­cie.

Wcho­dząc do ka­wiarni, Ma­risa po­czuła dziwny spo­kój, który wy­peł­nił jej pierś. Jakby w klatce że­ber na­gle ustał trze­pot pta­sich skrzy­deł.

– Cześć.

Nie była pewna, jak się przy­wi­tać, więc wy­cią­gnęła rękę i uści­snęła jego dłoń. Od­wza­jem­nił uścisk, pa­trząc jej pro­sto w oczy. Nie wy­ko­nał żad­nego ru­chu, żeby po­chy­lić się w jej kie­runku i na przy­kład cmok­nąć ją w po­li­czek. Po­czuła ulgę, kiedy po pro­stu usiadł na swoim miej­scu, a ona za­jęła krze­sło na­prze­ciw niego, za­cho­wu­jąc aku­rat tyle dy­stansu, ile trzeba.

Pach­niał świe­żym pra­niem. Żad­nych per­fum. Miał zwy­czajne rysy: zde­cy­do­wany pod­bró­dek i chło­pięce po­liczki. Miłe oczy, ślad pło­wego za­ro­stu... Twarz, którą do­sko­nale można so­bie wy­obra­zić, jak ład­nie się sta­rzeje, a rów­no­cze­śnie wia­domo, jak wy­glą­dała w dzie­ciń­stwie. Pod ko­szulką skry­wał do­brze wy­rzeź­bione mię­śnie. Nie była to ob­li­czona na po­kaz mu­sku­la­tura na­wie­dzo­nych by­wal­ców si­łowni – ra­czej nie­rzu­ca­jąca się w oczy krzepa fa­ceta, który w ra­zie ko­niecz­no­ści po­pchnie sa­mo­chód, gdy sil­nik od­mówi po­słu­szeń­stwa.

W ka­wiarni Jake dys­kret­nie i swo­bod­nie prze­jął do­wo­dze­nie. Spy­tał Ma­risę, na co ma ochotę, a po­tem prze­ka­zał jej wy­bór kel­nerce, jakby to miało być dla Ma­risy zbyt mę­czące. Spodo­bało jej się to. Wi­działa w wy­obraźni, jak Jas prze­wraca oczami, że Ma­risa nie za­pa­łała w tym mo­men­cie świę­tym fe­mi­ni­stycz­nym obu­rze­niem.

Her­bata przy­była w szkla­nym dzba­nuszku na drew­nia­nej tacy wraz z małą pro­sto­kątną klep­sy­drą.

– Nie wiem, czy miała pani oka­zję kosz­to­wać już wcze­śniej na­szej her­baty – za­ga­iła kel­nerka. Miała mały złoty ćwiek w skrzy­dełku nosa.

Ma­risa po­krę­ciła głową.

– Po­winno się ją pa­rzyć do­kład­nie trzy mi­nuty, żeby wy­do­być cały aro­mat. – Kel­nerka od­wró­ciła klep­sy­drę, we­wnątrz któ­rej za­czął się prze­sy­py­wać drobny czarny pia­sek.

– Wow – mruk­nął Jake, kiedy zo­sta­wiła ich sa­mych. – Jak wi­dać, na­pić się her­baty to nie ta­kie pro­ste.

Ma­risa się ro­ze­śmiała.

– Zwy­kle tak tego nie ce­le­bruję. Wrzu­cam en­glish bre­ak­fast i za­le­wam wrząt­kiem – do­dał.

– Do­my­śli­łam się – rzu­ciła fi­lu­ter­nie, lecz nie za­nadto.

Da­lej roz­mowa po­to­czyła się już ła­two, są­cząc się po­woli jak pia­sek w klep­sy­drze. Roz­ma­wiali o dzie­ciń­stwie. On był naj­star­szy z czwórki ro­dzeń­stwa – miał trzy młod­sze sio­stry. Był mocno zwią­zany emo­cjo­nal­nie z matką. Wy­cho­wy­wał się w Glo­uce­ster­shire i, jak mó­wił, w głębi du­szy po­zo­stał chło­pa­kiem z pro­win­cji.

– Bra­łeś udział w ło­wach na lisa?

Ro­ze­śmiał się.

– Chyba ni­gdy do­tąd nie sły­sza­łem, żeby ktoś to w ten spo­sób na­zwał. No, może w po­wie­ściach wik­to­riań­skich. – Pa­trzył na nią bez mru­gnię­cia okiem. – To dość oso­bliwe.

Za­ru­mie­niła się.

– Nie przej­muj się. To uro­cze. I nie, nie bra­łem. Kilka razy po­lo­wa­łem na ba­żanty, ale lisy to nie mój kli­mat. Wła­ści­wie... cał­kiem lu­bię lisy.

Po­szu­kał jej wzroku i Ma­risa od­nio­sła nie­od­parte wra­że­nie, że my­ślał o niej, kiedy wy­ma­wiał to słowo.

Sam po­ru­szył te­mat dzieci. Dość nie­spo­ty­kane u fa­ceta, zwa­żyw­szy na to, że była to ich pierw­sza randka, i na dzie­lącą ich róż­nicę wieku. Ma­risa miała dwa­dzie­ścia osiem lat. Jake był o je­de­na­ście lat star­szy.

– No wiesz, chciał­bym móc grać w piłkę z wła­snymi dziećmi – po­wie­dział. – Nie mam za­miaru być je­dy­nym w szkole tatą z pro­tezą stawu bio­dro­wego.

– Prze­cież nie je­steś jesz­cze taki stary! – od­parła ze śmie­chem.

– No cóż...

Wy­pro­sto­wał się, jedną rękę oparł na sto­liku, drugą za­ło­żył za opar­cie krze­sła. Miał na­tu­ralną zdol­ność zaj­mo­wa­nia prze­strzeni. Wy­ma­rzony mo­del dla rzeź­bia­rza. Po­do­bało jej się to.

Ka­wiar­nię za­czął wy­peł­niać zgiełk. Nad­cho­dził szczyt w po­rze lun­chu. Matki z wóz­kami, biz­nes­meni w gar­ni­tu­rach i młode ko­biety w oku­la­rach i ob­cię­tych dżin­sach, dźwi­ga­jące w ple­ca­kach lap­topy. Jake i Ma­risa mu­sieli pod­nieść głos, żeby się sły­szeć po­nad ha­ła­sem prze­su­wa­nych krze­seł i sy­cze­niem eks­presu do kawy.

– Szcze­rze mó­wiąc, za­wsze chcia­łam wcze­śnie mieć dzieci – bąk­nęła Ma­risa. – Chyba ci opo­wia­da­łam, że moja mama miała dwa­dzie­ścia je­den lat, kiedy mnie uro­dziła i...

Po­zwo­liła my­śli pły­nąć da­lej bez­gło­śnie, zła na sie­bie, że po­wie­działa coś, czym nie­ko­niecz­nie pra­gnęła się dzie­lić. Nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć, ile wy­ja­wiła przy pierw­szym spo­tka­niu, a nie chciała zdra­dzać zbyt wiele. Jej umysł wy­peł­niła po­stać matki: pięk­nej ko­biety o zmierz­wio­nych wło­sach, w dre­li­cho­wej su­kience z roz­pię­tymi gu­zi­kami, tak by móc wy­jąć pierś i na­kar­mić kwi­lące nie­mowlę. Ma­risa mu­siała wło­żyć sporo wy­siłku, żeby po­zbyć się tego ob­razu z głowy i pod­jąć wą­tek. Nie idź w tamtą stronę – tłu­ma­czyła so­bie. Wra­caj. Je­steś tu i te­raz. Z tym fa­ce­tem. Nie spieprz tego, jak to masz w zwy­czaju.

Wzięła głę­boki wdech, uśmiech­nęła się i za­częła się ba­wić ły­żeczką.

– Po pro­stu my­ślę, że by­łoby świet­nie mieć dzie­ciaki, psa... – stwier­dziła i na­gle po­sta­no­wiła za­ry­zy­ko­wać. Jak gdyby ni­gdy nic po­chy­liła się do przodu i mu­snęła jego nad­gar­stek czub­kami pal­ców. Po­czuła prze­ska­ku­jącą iskrę ener­gii. Zu­peł­nie jakby dwie cząstki się zde­rzyły, a z ich fu­zji zro­dził się nowy byt.

Jake wy­glą­dał na za­sko­czo­nego. Szybko za­brała rękę i wró­ciła do roz­mowy, jakby nic się nie stało, choć przy­pusz­czała, że wła­śnie stało się wiele. Póź­niej po­wie­dział jej, że już w chwili, kiedy do­tknęła jego ręki, zro­zu­miał, że Ma­risa jest tą je­dyną. Po­my­ślała so­bie, że brzmi to jak zda­nie z ilu­stro­wa­nych przez nią ba­je­czek, ale po­tem oka­zało się, że to prawda.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki