Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marisa i Jake to para niemal idealna. Do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka. Ze względu na przejściowe problemy finansowe postanawiają wynająć pokój w swoim domu i cierpliwie czekać na powiększenie rodziny. Wtedy w ich życie wkracza Kate. Marisa uważa, że relacja lokatorki z Jakiem zaczyna być zbyt intymna, a Kate czuje się w ich domu swobodniej niż ona sama. A może tylko tak jej się wydaje? Kim właściwie jest ta kobieta? I skąd zna tyle szczegółów z życia pary? Marisa musi to odkryć. Ma jednak świadomość, że wtedy może zniszczyć wszystko, na co tak długo czekała…
Sroka to pełna napięcia i nieoczywistych zwrotów akcji opowieść o pragnieniu bycia matką, o obsesji i toksycznych relacjach rodzinnych. A także o cenie, jaką trzeba zapłacić za spełnienie marzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 453
W Sroce Elizabeth Day znajdujemy i nutkę grozy, i nieco czarnego humoru, a przy tym jest niezmiernie wzruszająca. Mówiąc krótko: zaje**sta!
Stanley Tucci
Sroka to inteligentna, trzymająca w napięciu powieść z błyskotliwie skonstruowaną intrygą. Zwraca uwagę wnikliwy ogląd ludzkich więzi, również tych toksycznych. Akcja nieoczekiwane zmienia bieg i trudno się od książki oderwać. Elizabeth Day to świetna pisarka.
Matt Haig, autor Biblioteki o Północy
Sroka to wspaniały thriller z przesłaniem, będę go polecać każdemu. Elizabeth Day napisała jedną z tych książek, których zawsze szukam – trzymających w napięciu do ostatniej strony, a przy tym tryskających dobrą energią. To powieść, która jednocześnie przeraża i pociesza, szokuje, choć jest świetnie osadzona w realiach. Przyprawiający o zawrót głowy zwrot akcji jest uzasadniony, a jednak stanowi zupełną niespodziankę. Na świecie mamy wiele książek i większość z nich czyni nas lepszymi, ale Sroka jest książką konieczną. To właśnie jej dotąd brakowało.
Lisa Taddeo, autorka Zwierzęcia i Trzech kobiet
Wbrew temu, co w ostatnich latach można było wyczytać z okładek, niewielu pisarkom udało się zbliżyć do mistrzowskiej, brawurowej narracji Gillian Flynn. Tymczasem czytając Srokę, czujemy, jak boli niezaspokojony instynkt macierzyński, strach przed zdradą, napięcie w rodzinie, niemożność zapanowania nad własnym ciałem... Niczym w lustrze odbijają się tu wszelkie kobiece traumy.
Megan Abbott, „The New York Times Book Review”
Absolutnie, wręcz przerażająco znakomita!
Marian Keyes, autorka Wakacji Rachel
Trzymający w napięciu kameralny thriller psychologiczny. Sroka niepokoi i szokuje – jak każdy dobry thriller – ale zapewnia przy tym swoiste katharsis, ukazując całe spektrum kobiecych frustracji. Gdy w grę wchodzi macierzyństwo, kobieta zrobi absolutnie wszystko, by ochronić to, co ma. Sroka to przykuwający uwagę, pozbawiony sentymentów dramat o dynamicznej akcji, której czytelnik do samego końca nie jest w stanie przewidzieć.
„Newsweek”
Osnuty wokół więzi rodzinnych thriller Elizabeth Day ma dramatyczną fabułę, która skłania czytelnika, by zwątpił we wszystko... Czyta się świetnie, miłośnicy gatunku będą zachwyceni.
„Booklist”
Ta świetnie napisana książka stawia na baczność; jest mroczna, ale czuje się w niej wielkie, żywo bijące serce.
Jessie Burton, autorka Miniaturzystki i Wyznania
Mamy w Sroce huśtawkę napięć, natłok zdarzeń, a w dodatku ten kapitalny zwrot akcji, którego nikt się nie spodziewa. Jest stylowa, miejscami przerażająca i inteligentnie napisana. To thriller najwyższej klasy.
Louise O’Neill, autorka Sama się prosiła
Czytałam Srokę jednym tchem. To bardzo elegancki, trzymający w napięciu i piękny literacko thriller o manipulacji, kłamstwie, macierzyństwie, obłędzie i wściekłości, a przy tym najbardziej wzruszająca opowieść o bezpłodności, na jaką się w życiu natknęłam.
Sarah Vaughan, autorka Anatomii skandalu
Justinowi,
mistrzowi intrygi
Część pierwsza
1
Dom był idealny. No, może nie do końca, bo domy nigdy takie nie są, ale z jego niedoskonałościami dało się żyć. Podłogi, które deweloper ewidentnie kupił w hurcie, były nieco za jasne, a drewnopodobna okleina odrobinę zbyt gładka, żeby skutecznie udawać prawdziwe drewno. Okiennice w stylu kolonialnym zostały wykonane z plastiku, a teraz pokrywały je drobinki kurzu. Ktoś podjął dość kontrowersyjną decyzję, by łazienkę umieścić na piętrze i wyposażyć w drzwi wychodzące na balkon. Marisa stała właśnie na tym balkonie; jej sandały zlewały się barwą z płytkami w kolorze biszkoptu. Patrzyła w dół, na ogród ciągnący się poniżej – pas trawy i stojące wzdłuż niego rośliny w donicach. Ziemię niedawno przekopano. Zwróciła uwagę na ciszę wokoło, będącą w Londynie niezwykłym zjawiskiem, zwłaszcza tak blisko ruchliwej trasy. Kiedy o tym wspomniała, kobieta, która oprowadzała ją po domu, pokiwała głową.
– Prawda? Panuje tu cudowny spokój.
To ostatecznie przekonało Marisę.
Jej dzieciństwo upłynęło pod znakiem wiecznego hałasu. We wspomnieniach zawsze najpierw pojawiał się dźwięk. Niespójne, niepewne nuty, kiedy ojciec próbował grać na pianinie. Trzask drzwiczek piekarnika i klang przeładowanej półki w zmywarce. Podniesione głosy kłócących się rodziców. Piskliwe miauczenie nowo narodzonej siostrzyczki. A potem, kiedy matka odeszła z niemowlęciem wtulonym w jej ramiona, w podmiejskim domu zapanowała cisza. I nikt niczego nie wyjaśnił.
Zanim matka odeszła, uściskała mocno Marisę, szepcząc jej do ucha, że wróci po nią, jak tylko stanie na nogi. Marisa pamiętała, że patrzyła wtedy na stopy matki, zastanawiając się, co z nimi nie tak. Tkwiły w mokasynach ze sprzączką w kształcie monety. Kiedyś próbowała ją wydłubać niezgrabnymi paluszkami, ale moneta nie chciała się odczepić. Spoglądając na te buty, Marisa zastanawiała się, czemu mama musi stanąć z powrotem na nogach, skoro już na nich stoi. Bardzo chciała wiedzieć, dlaczego odchodzi. Ale najbardziej dręczyły ją pytania, co z nią teraz będzie i dlaczego mama nie wzięła jej ze sobą. Miała wtedy siedem lat.
Przez wiele dusznych dni ojciec paradował w piżamie i kapciach, a kiełkujący na jego twarzy zarost wybujał w nierówną brodę. Podczas kolejnych tygodni, które teraz jawiły się niewyraźne, jakby zamulone, Marisa próbowała ładować zmywarkę tak, jak robiła to mama – spłukując najpierw talerze i wkładając noże ostrzem do góry. Po pewnym czasie znużyły ją domowe obowiązki i od tej pory brudne naczynia piętrzyły się w zlewie. Potem wysłano ją do szkoły z internatem, a tam powitał ją zestaw nowych odgłosów, który musiał jej teraz wystarczyć.
Nowy dom był antidotum na to wszystko. Obejrzała go dokładnie w internecie, powiększając zdjęcie, żeby przyjrzeć się szarym drzwiom wejściowym i schodkom, które do nich prowadziły. Cegła elewacji miała kolor prażonych orzechów. Ulica, mówiąc językiem agentów nieruchomości, była „zadrzewiona”, a przy tym leżała blisko lokalnej szkoły, ocenionej w rankingu jako „wybitna”. To bardzo ważne, ponieważ mieli zamiar postarać się o dziecko, gdy tylko się wprowadzą. Taki był plan. Wracając myślami do rozmowy z Jakiem, poczuła, że opuszcza ją napięcie. Zupełnie jakby ktoś włożył jej w dłoń ciepły kamień.
Jake to jej skała, opoka, cuma i kotwica. Wszystkie te określenia Marisa wypowiadała w myślach, lecz nigdy na głos, bo Jake nie był skłonny do okazywania emocji. Między innymi to ją w nim urzekło: jego niezachwiana stałość. Żadne wydarzenia nie były w stanie wyprowadzić go z równowagi. Okazywał miłość raczej czynem niż słowami, które padały z jego ust. Marisa wiedziała, że Jake nie ufa demonstracjom uczuć, że uważa je za nieszczere. Po latach dzieciństwa, kiedy matka używała emocji jako armat w nieustającej i nigdy nierozstrzygniętej bitwie, powściągliwość Jake’a sprawiła Marisie ulgę.
Kiedy obejrzała dom na własne oczy, przekonała się, że jest w sam raz dla nich. Cichy azyl, wypełniony światłem i dość pusty, aby mogli mu nadać własny charakter.
Kuchnia znajdowała się w przyziemiu. Wyburzono wszystkie możliwe ścianki działowe, więc przestrzeń była rozległa niczym plaża. Orzechowy stół z połowy wieku otaczało osiem krzeseł na smukłych nogach. Nisko wiszące lampy o kloszach z bladoniebieskiego szkliwa oświetlały kuchenną wyspę. Przemysłowej wielkości kuchenka wyglądająca jak wyrzutnia rakietowa. Wypolerowana na lustro lodówka z własnym systemem wodnym, który dozował kostki lodu, kiedy wstawiło się szklankę w odpowiednie miejsce. Na białej ścianie wisiał ogromny telewizor, smoliście czarny prostokąt z kropką czerwonego światełka w rogu, przez co przypominał obraz, który właśnie został sprzedany.
Agentka stwierdziła przypochlebnie, że Marisa jest właśnie tą osobą, która powinna się tu wprowadzić. Marisa się uśmiechnęła.
– Czasem to jest takie... – przez chwilę szukała właściwego słowa – ...instynktowne.
– Zgadza się. – Kobieta skinęła głową.
Otworzyła szklane drzwi do ogrodu, składając je w harmonijkę niczym origami, i wtedy nagle pojawił się w nich ptak. Wpadł do środka lotem koszącym, tak że nie było szans, by go powstrzymać.
Kobieta przykucnęła, zasłaniając głowę rękami. Marisa się skrzywiła. Nie znosiła ptaków. Trzepotu skrzydeł, ostrych dziobów i tych małych martwych oczek.
Sroka. Biało-czarna, z tęczowym połyskiem na ciemnych piórach. Spora, niemal tak duża, jak gawron. Tłukła się wokół, przerażona, że znalazła się w potrzasku. W końcu podfrunęła w górę i uciekła w kąt sufitu najbardziej oddalony od miejsca, gdzie stały.
– Sio! – zawołała agentka, idąc w kierunku ptaka i machając rękami, żeby go wypłoszyć. – Sio!
– Nie sądzę... – zaczęła Marisa.
Chciała powiedzieć, że jej zdaniem nierozsądne byłoby straszenie ptaka, ale zanim dokończyła zdanie, sroka wystartowała do lotu. Czubek silnego skrzydła zahaczył o misternie malowany wazonik stojący na półce. Bibelot zachwiał się, a potem spadł, roztrzaskując się na drobne kawałeczki, z których większość zatrzymała się na listwie przypodłogowej. I naraz zaklęcie prysnęło.
Wyzwolony z błędnego koła strachu i niezrozumienia ptak wyleciał jak po sznurku przez otwarte drzwi, mijając Marisę tak blisko, że czuła na twarzy powiew powietrza wzbudzony przez energiczne ruchy skrzydeł. Pachniało mchem, wilgocią i trochę padliną. Przez chwilę wydawało jej się, że czuje też łaskotanie pióra, jakby sroka w szaleńczym przelocie musnęła skrzydłem jej policzek.
– I krzyżyk na drogę! – krzyknęła za nią agentka, prędko zamykając drzwi.
Wskoczyły na miejsce z cmoknięciem, przytłumione odgłosy odległego ruchu natychmiast umilkły. Obie kobiety znowu znalazły się w bezpiecznej bańce z betonu i szkła, a świat zewnętrzny pełen piór i szaleństwa został odcięty w jednej chwili. Tu, w środku, było spokojnie, komfortowo, ale jakoś nienaturalnie.
– Mam nadzieję, że ten incydent pani nie zniechęcił – powiedziała agentka.
– Skądże. – Marisa się uśmiechnęła. – Szkoda tylko wazonu.
– Zdarza się. – Kobieta machnęła ręką, dając do zrozumienia, że nie ma czego żałować.
Serdecznie uścisnęły sobie dłonie. Marisa obiecała, że przemyśli ofertę i da znać.
Prawdę powiedziawszy, nie musiała się nad niczym zastanawiać. Jake był najszczęśliwszy, pozostawiając jej tego rodzaju decyzje. Twierdził, że może mieszkać wszędzie, byle ona była zadowolona i byle było tam dość miejsca dla dzieci, gdy się pojawią. Postrzegał dom jako domenę Marisy i choć ten staroświecki podział – a zwłaszcza wynikający z niego wniosek, że dom i dzieci to jej działka, a zarabianie pieniędzy na ich utrzymanie należy do Jake’a – powinien ją oburzać, w sekrecie się z tego cieszyła.
Kiedy wyszła na ulicę, wyjęła telefon, żeby do niego napisać. Widziałam dom. Cudny. Nada się.
Nie dodała żadnych buziaków. To nie było w ich stylu.
Nie była pewna, czy odpowie, bo przez cały dzień miał być na spotkaniach. „Dosłownie jedno po drugim” – stwierdził, uprzedzając, że może być niedostępny i żeby się nie martwiła.
Jake pracował w firmie konsultingowej w centrum. Marisa nie bardzo wiedziała, czym on się konkretnie zajmuje – poza tym, że się stara, by różne firmy działały sprawniej i efektywniej. Sporo podróżował, choć nie zawsze były to atrakcyjne miejsca. Ostatnio na przykład spędził kilka tygodni w Nottingham, pracując na zlecenie jakiejś firmy farmaceutycznej.
– Zaskakująco dobrze zaopatrzone sklepy z meblami z połowy wieku – podsumował cały wyjazd po powrocie. – Jak twoje książki?
Opowiedziała mu o zamówieniach, które dostała w tym czasie za pośrednictwem strony internetowej. Kochający rodzice, ciocie lub chrzestni chcieli sprawić swoim małym skarbom spersonalizowane bajeczki. Marisa oferowała online wybór siedmiu historyjek: o śpiącej królewnie, o księciu, który ukatrupił smoka, o nieustraszonym podróżniku, o niegrzecznej małpce i tak dalej. W formularzu można było wpisać imię dziecka, dołączyć aktualne zdjęcie i dodać jakiś charakteryzujący opis, a Marisa według tego ilustrowała książeczki.
Jej strona nazywała się Opowiem Ci Bajkę i kiedy wystartowała w zeszłym roku, raczyło ją zauważyć kilka popularnych magazynów ilustrowanych. Profil na Instagramie miał kilka tysięcy followersów i widniał przy nim niebieski ptaszek. Marisa lubiła swoją pracę – na tyle powtarzalną, że nie musiała przy niej zbyt wiele myśleć, a jednak wciąż na tyle kreatywną, by się nie nudzić. Zajęcie nie przynosiło jednak kokosów, mimo tego, co mogłyby sugerować pieczołowicie dobrane zdjęcia na Instagramie. W ostatnich paru miesiącach zamówienia przychodziły rzadziej i zaczęła mieć trudności z opłatami. Kiedy więc Jake zaproponował, żeby zamieszkali razem, z entuzjazmem uchwyciła się tego pomysłu. Oczywiście fakt, że go kochała, też nie był bez znaczenia.
– Wow, Ris, gdzieś ty go znalazła? – zapytała ze zdumieniem Jas, jej przyjaciółka, kiedy Marisa po raz pierwszy opowiedziała jej o Jake’u.
– W sieci – odparła. – Wiem, wiem, nie musisz nic mówić. To cud.
Jas była singielką chyba nawet dłużej niż Marisa. Spędzały wieczory, pocieszając się kieliszkiem wina Pinot Noir na sofie w mieszkaniu Marisy i wylewając żale z powodu braku odpowiednich facetów. W gruncie rzeczy miały kupę śmiechu z tej banalnej, oklepanej pozy: dwie laski przed trzydziestką piją wino i psioczą, że nie ma już prawdziwych mężczyzn.
Obie mniej więcej w tym samym czasie zarejestrowały się w aplikacjach randkowych – tych, które mają w nazwie czasownik w trybie rozkazującym i są podlinkowane do już istniejących profilów w mediach społecznościowych. Zmusiło to Marisę do wymyślenia sobie osobowości.
I zaczęły się listy ulubionych filmów, ulubionych dań, niekończące się pytania, które miały sprawdzić zgodność w takich obszarach jak religia, miłość i preferencje seksualne, począwszy od poliamorii przez genderfluid po sapioseksualność (tu Marisa musiała wesprzeć się Google’em, w którym wyczytała, że osobę sapioseksualną podnieca inteligencja). Padały również pytania, czy rozważa spotykanie się z kimś zadłużonym i czy za bardziej romantyczną przygodę uważa biwak w lesie, czy porwanie na kolację do Paryża.
Wszystkie odpowiedzi trafiały do tajemniczego algorytmu, obliczającego z największym przybliżeniem, czy bardziej pasujesz do Petera, dyrektora w firmie zajmującej się projektowaniem graficznym i zarazem ojca dziewięcioletniego syna, który jest dla niego wszystkim, czy może do Wesa, instruktora tenisa z Crawley, szukającego kobiety o ciepłych oczach i seksownym uśmiechu.
Wkrótce znużył ją śmiertelnie korowód facetów, którzy na zdjęciach prężyli gołe klaty obok swoich motocykli lub owczarków niemieckich, a także tych, którzy w rubryce „wzrost” dodawali sobie co najmniej dziesięć centymetrów. Oglądała upiorne selfie robione przed lustrem w hotelowym pokoju, na których odbite światło lampy błyskowej padało na brudnobiałe ściany całkiem jak w tanim horrorze. Nie poruszył jej też Kevin, który pozował z małą dziewczynką trzymającą pluszowego misia. „To moja siostrzenica” – napisał w skróconej biografii i podał link do ulubionych kawałków na Spotify. Miał tam Fleetwood Mac – jak wszyscy. Pomimo to napisała do niego i poszli na randkę, równie rozczarowującą, jak inne. Może nie aż tak, żeby uznać ją za koszmar, ale mierną, a to jeszcze gorzej.
Napisała do niego, żeby podziękować za spotkanie. Obserwowała, jak pojedynczy szary ptaszek na WhatsAppie robi się podwójny, a potem zmienia kolor na niebieski. Krzykliwość barwy zapiekła ją w oczy i wtedy zdała sobie sprawę, że wpatruje się w ekran telefonu, czekając, aż Kevin odczyta wiadomość. Przeczytał. Gapiła się dalej, zastanawiając się, czy odpisze. Czekała na zielony napis „pisze...”, elipsy optymizmu, trzy kropki sugerujące kontynuację i otwarte wątki. Nic się nie wydarzyło.
Wtedy powiedziała Jas, że raz na zawsze kończy z wszystkimi apkami.
– Doskonale cię rozumiem – stwierdziła Jas, kiedy Marisa streściła jej przebieg wieczoru.
– Jakbym wydawała im się nienormalna albo za bardzo... no, za bardzo jakaś – poskarżyła się Marisa. – Mogę to dosłownie wyczytać w ich oczach.
– Za dużo w nich czytasz. – Przyjaciółka pokręciła małym brylantowym kolczykiem, który tkwił w płatku jej ucha. – Zawsze ci mówię, że to kwestia zwykłej matematyki.
Jas znalazła kiedyś w sieci artykuł o tym, że w aplikacjach randkowych loguje się znacznie mniej mężczyzn niż kobiet, i od tego czasu cytowała go z upodobaniem.
– A kiedy jesteś czarna – dodała – jest jeszcze gorzej. Uwierz mi. Mało kto w ogóle klika w mój profil.
– Rasiści – mruknęła Marisa.
– Taa. Ale przynajmniej uczciwi. – Jas miała poważną minę i Marisa poczuła się niefajnie. – Wszędzie tego pełno.
– Napisałam do Kevina.
– Znowu? – Jas spojrzała na nią.
Prawdę mówiąc, Marisa pisała do niego kilka razy. Najpierw chciała dać mu do zrozumienia, że jest jej winien jakieś wyjaśnienie, ale potem się wściekła i oskarżyła go, że jest kutasem i mizoginem. Ostatnio napisała mu tylko, żeby się walił. Przestał odczytywać jej wiadomości. Ptaszki na WhatsAppie już nie robiły się niebieskie. Pewnie zwyczajnie ją zablokował. Takie rzeczy już jej się zdarzały.
Pokiwała głową, wyjmując z ręki Jas butelkę wina i dolewając sobie do kieliszka.
– Chciałam to po prostu odkreślić grubą kreską – wyjaśniła.
– Brzmi sensownie.
Z Jakiem było inaczej już od samego początku. Przede wszystkim zawsze odpisywał na wiadomości. Spotkali się na tematycznej imprezie organizowanej przez agencję internetową, która zwabiła Marisę deklaracją, że każdemu znajdzie „idealną parę”. To był jakiś ponury bal przebierańców i Marisa stanowczo za dużo wypiła. Zamieniła z nim kilka słów przy barze, a on się uparł, żeby dała mu numer.
Obudziła się następnego ranka z helikopterami w głowie, ale kiedy sięgnęła po komórkę, wiadomość od Jake’a już czekała. Pisał konsekwentnie przez jakieś dwa tygodnie, zanim zdecydował się spytać, czy nie poszłaby z nim na randkę.
Zamiast drinka czy kolacji zasugerował kawę w środku dnia. Marisie spodobał się ten pomysł. Oznaczało to, że na koniec nie będzie krępującej sytuacji pod tytułem „całować się czy nie”. Normalne, niezobowiązujące spotkanie, żeby sprawdzić, czy między nimi jeszcze iskrzy.
Kiedy dotarła na miejsce, on już siedział przy stoliku pod oknem. Przed nim stała filiżanka kawy, na talerzyku w kształcie gwiazdy leżało kruche ciastko. Ciemnoblond włosy miał krótko przycięte i ułożone bez ekstrawagancji umiarkowaną ilością żelu. Ubrany był w świeżo wyprasowane i całkiem zwyczajne ciuchy: szary T-shirt bez logo, wypchane na kolanach chinosy, do tego ciemny pasek z oksydowaną klamrą i zegarek na matowej bransolecie.
Wchodząc do kawiarni, Marisa poczuła dziwny spokój, który wypełnił jej pierś. Jakby w klatce żeber nagle ustał trzepot ptasich skrzydeł.
– Cześć.
Nie była pewna, jak się przywitać, więc wyciągnęła rękę i uścisnęła jego dłoń. Odwzajemnił uścisk, patrząc jej prosto w oczy. Nie wykonał żadnego ruchu, żeby pochylić się w jej kierunku i na przykład cmoknąć ją w policzek. Poczuła ulgę, kiedy po prostu usiadł na swoim miejscu, a ona zajęła krzesło naprzeciw niego, zachowując akurat tyle dystansu, ile trzeba.
Pachniał świeżym praniem. Żadnych perfum. Miał zwyczajne rysy: zdecydowany podbródek i chłopięce policzki. Miłe oczy, ślad płowego zarostu... Twarz, którą doskonale można sobie wyobrazić, jak ładnie się starzeje, a równocześnie wiadomo, jak wyglądała w dzieciństwie. Pod koszulką skrywał dobrze wyrzeźbione mięśnie. Nie była to obliczona na pokaz muskulatura nawiedzonych bywalców siłowni – raczej nierzucająca się w oczy krzepa faceta, który w razie konieczności popchnie samochód, gdy silnik odmówi posłuszeństwa.
W kawiarni Jake dyskretnie i swobodnie przejął dowodzenie. Spytał Marisę, na co ma ochotę, a potem przekazał jej wybór kelnerce, jakby to miało być dla Marisy zbyt męczące. Spodobało jej się to. Widziała w wyobraźni, jak Jas przewraca oczami, że Marisa nie zapałała w tym momencie świętym feministycznym oburzeniem.
Herbata przybyła w szklanym dzbanuszku na drewnianej tacy wraz z małą prostokątną klepsydrą.
– Nie wiem, czy miała pani okazję kosztować już wcześniej naszej herbaty – zagaiła kelnerka. Miała mały złoty ćwiek w skrzydełku nosa.
Marisa pokręciła głową.
– Powinno się ją parzyć dokładnie trzy minuty, żeby wydobyć cały aromat. – Kelnerka odwróciła klepsydrę, wewnątrz której zaczął się przesypywać drobny czarny piasek.
– Wow – mruknął Jake, kiedy zostawiła ich samych. – Jak widać, napić się herbaty to nie takie proste.
Marisa się roześmiała.
– Zwykle tak tego nie celebruję. Wrzucam english breakfast i zalewam wrzątkiem – dodał.
– Domyśliłam się – rzuciła filuternie, lecz nie zanadto.
Dalej rozmowa potoczyła się już łatwo, sącząc się powoli jak piasek w klepsydrze. Rozmawiali o dzieciństwie. On był najstarszy z czwórki rodzeństwa – miał trzy młodsze siostry. Był mocno związany emocjonalnie z matką. Wychowywał się w Gloucestershire i, jak mówił, w głębi duszy pozostał chłopakiem z prowincji.
– Brałeś udział w łowach na lisa?
Roześmiał się.
– Chyba nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś to w ten sposób nazwał. No, może w powieściach wiktoriańskich. – Patrzył na nią bez mrugnięcia okiem. – To dość osobliwe.
Zarumieniła się.
– Nie przejmuj się. To urocze. I nie, nie brałem. Kilka razy polowałem na bażanty, ale lisy to nie mój klimat. Właściwie... całkiem lubię lisy.
Poszukał jej wzroku i Marisa odniosła nieodparte wrażenie, że myślał o niej, kiedy wymawiał to słowo.
Sam poruszył temat dzieci. Dość niespotykane u faceta, zważywszy na to, że była to ich pierwsza randka, i na dzielącą ich różnicę wieku. Marisa miała dwadzieścia osiem lat. Jake był o jedenaście lat starszy.
– No wiesz, chciałbym móc grać w piłkę z własnymi dziećmi – powiedział. – Nie mam zamiaru być jedynym w szkole tatą z protezą stawu biodrowego.
– Przecież nie jesteś jeszcze taki stary! – odparła ze śmiechem.
– No cóż...
Wyprostował się, jedną rękę oparł na stoliku, drugą założył za oparcie krzesła. Miał naturalną zdolność zajmowania przestrzeni. Wymarzony model dla rzeźbiarza. Podobało jej się to.
Kawiarnię zaczął wypełniać zgiełk. Nadchodził szczyt w porze lunchu. Matki z wózkami, biznesmeni w garniturach i młode kobiety w okularach i obciętych dżinsach, dźwigające w plecakach laptopy. Jake i Marisa musieli podnieść głos, żeby się słyszeć ponad hałasem przesuwanych krzeseł i syczeniem ekspresu do kawy.
– Szczerze mówiąc, zawsze chciałam wcześnie mieć dzieci – bąknęła Marisa. – Chyba ci opowiadałam, że moja mama miała dwadzieścia jeden lat, kiedy mnie urodziła i...
Pozwoliła myśli płynąć dalej bezgłośnie, zła na siebie, że powiedziała coś, czym niekoniecznie pragnęła się dzielić. Nie potrafiła sobie przypomnieć, ile wyjawiła przy pierwszym spotkaniu, a nie chciała zdradzać zbyt wiele. Jej umysł wypełniła postać matki: pięknej kobiety o zmierzwionych włosach, w drelichowej sukience z rozpiętymi guzikami, tak by móc wyjąć pierś i nakarmić kwilące niemowlę. Marisa musiała włożyć sporo wysiłku, żeby pozbyć się tego obrazu z głowy i podjąć wątek. Nie idź w tamtą stronę – tłumaczyła sobie. Wracaj. Jesteś tu i teraz. Z tym facetem. Nie spieprz tego, jak to masz w zwyczaju.
Wzięła głęboki wdech, uśmiechnęła się i zaczęła się bawić łyżeczką.
– Po prostu myślę, że byłoby świetnie mieć dzieciaki, psa... – stwierdziła i nagle postanowiła zaryzykować. Jak gdyby nigdy nic pochyliła się do przodu i musnęła jego nadgarstek czubkami palców. Poczuła przeskakującą iskrę energii. Zupełnie jakby dwie cząstki się zderzyły, a z ich fuzji zrodził się nowy byt.
Jake wyglądał na zaskoczonego. Szybko zabrała rękę i wróciła do rozmowy, jakby nic się nie stało, choć przypuszczała, że właśnie stało się wiele. Później powiedział jej, że już w chwili, kiedy dotknęła jego ręki, zrozumiał, że Marisa jest tą jedyną. Pomyślała sobie, że brzmi to jak zdanie z ilustrowanych przez nią bajeczek, ale potem okazało się, że to prawda.