Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
W roku 1588 została zamordowana królowa Elżbieta. Ta tragedia zapoczątkowała cały ciąg wydarzeń, którego wynikiem było pokonanie Anglii przez Hiszpańską Armadę i późniejszy upadek protestantyzmu. Teraz jest wiek dwudziesty, najwyższą władzę sprawuje Kościół rzymski. Ludzie prowadzą sielskie życie, zajmują się rzemiosłem i rolnictwem, technika zatrzymała się na etapie lokomotyw parowych i prymitywnego radia. Jednak rozwoju nauki nie da się hamować w nieskończoność... zaczyna się rewolucja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
prolog
W ciepły lipcowy wieczór roku tysiąc pięćset osiemdziesiątego ósmego w królewskim pałacu Greenwich w Londynie pewna kobieta umierała od kul, postrzelona przez zabójcę w brzuch i pierś. Twarz rannej była pomarszczona, zęby sczerniałe, a bliskość śmierci nie przydała jej godności, jednak jej ostatnie tchnienie wywołało echa, które wstrząsnęły półkulą północną. Zabrakło bowiem Elżbiety Pierwszej, królowej wieszczek, największej władczyni Anglii…
Wściekłość Anglików nie miała granic. Wystarczyło słowo, szept; młokos niespełna rozumu rozszarpany przez tłum powołujący się na błogosławieństwo papieża. Angielscy katolicy, doprowadzani do ruiny przez podatki, nadal opłakujący królową Szkotów, jeszcze pamiętający krwawe powstanie północne, musieli się zmierzyć z nowymi pogromami. Niechętnie, w samoobronie, podnieśli broń przeciwko swoim współziomkom, gdy pożoga wzniecona przez masakry Walsinghama rozszerzyła się na cały kraj, a światła latarni ostrzegawczych wymieszały się z ponurym blaskiem auto da fé.
Nowina się rozeszła; doszła do Paryża, do Rzymu, do Escorialu, osobliwej twierdzy, w której Filip II rozmyślał o swojej wyprawie na Anglię. Wieści o kraju rozdartym i podzielonym dotarły do wielkich statków Armady, które mijały właśnie przylądek Lizard, prąc na spotkanie z armią Parmy, by wraz z nią dokonać inwazji na wybrzeże flamandzkie. Przez jeden dzień, podczas gdy Medina-Sidonia przemierzał pokłady San Martina, losy świata ważyły się na szali. Gdy w końcu powzięto decyzję, jeden po drugim galeony, karaki, galery i ociężałe holki skręciły na północ ku lądowi. W stronę Hastings i prastarego pola bitwy Santlache, gdzie już raz przed wiekami przetoczyło się koło historii. Powstały zamęt zakończył się osadzeniem Filipa na tronie angielskim. We Francji zwolennicy Gwizjuszy, podbudowani zwycięstwami po drugiej stronie Kanału, wreszcie pozbyli się osłabionej dynastii Walezjuszów. Wojna trzech Henryków zakończyła się triumfem Ligi Świętej, a Kościół odzyskał dawną potęgę.
Dla zwycięzcy łupy. Po umocnieniu się władzy Kościoła katolickiego młody naród Wielkiej Brytanii oddał swoje wojska w służbę papieżom: rozgromił niderlandzkich protestantów, osłabił niemieckie miasta-państwa w długotrwałych wojnach luterańskich. Mieszkańcy kontynentu północnoamerykańskiego pozostali pod władzą Hiszpanii. Cook zatknął w Australazji kobaltową flagę tronu Piotrowego.
W samej Anglii, w kraju na pół starożytnym, na pół nowoczesnym, podzielonym jak w pradawnych czasach barierami języka, klasy i rasy, nadal straszyły przeżytki średniowiecza. Całe mile nieprzebytych lasów stanowiły schronienie dla istot z innej epoki. Dla niektórych minione lata były czasami spełnienia, ostatecznego wykonania Bożego planu; dla innych nastał nowy mroczny wiek, pełen stworzeń martwych i takich, o których lepiej zapomnieć: niedźwiedzi, pum, strasznych wilków i wieszczek.
Przede wszystkim jednak długie ramię papieży karało i nagradzało. Kościół Wojujący stał się najwyższą władzą. Jednak w połowie dwudziestego wieku zaczęły się szerzyć groźne pomruki niezadowolenia. W powietrzu znowu wyczuwało się bunt…
pierwszy takt
Lady Margaret
Durnovaria, Anglia, 1968
Gdy nadszedł wyznaczony ranek, pochowano Eliego Strange’a. Zsunięto czarne i fioletowe draperie, trumnę opuszczono do grobu. Białe parciane pasy przesunęły się w rękach grabarzy i ziemia przyjęła go z powrotem do siebie „in nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti”. Wiele mil dalej Żelazna Margaret zapłakała zimną, skłębioną parą, a jej dźwięczny głos poniósł się przez wzgórza.
O trzeciej po południu parowozownię z wolna ogarniał mrok zbliżającej się nocy. Światło, niebieskawe i mętne, wpadało przez długie rzędy świetlików, ukazując więźbę dachową, nagą niczym metalowy szkielet. Na dole stały w posępnej zadumie lokomotywy dwa razy wyższe od człowieka; ich dachy sięgały krokwi. Wrzecionowate kształty połyskiwały, światło odbijało się tu od spawów bojlera, tam od koła napędowego. W sadzawkach cienia kryły się masywne koła.
Przez pogrążoną w półmroku halę szedł człowiek. Maszerował pewnym krokiem, pogwizdując przez zęby; ćwieki jego butów szurały o zniszczoną ceglaną podłogę. Był ubrany w dżinsy i ciężką marynarską kurtkę z kołnierzem postawionym dla ochrony przed zimnem. Na głowie miał wełnianą czapkę, kiedyś czerwoną, teraz brudną i poplamioną olejem. Wystawały spod niej gęste czarne włosy. Lampa kołysząca się w jego ręce rzucała odpryski światła na rdzawoczerwone powłoki maszyn.
Mężczyzna zatrzymał się przy ostatniej lokomotywie w rzędzie i powiesił lampę na gwizdku. Stał przez chwilę i patrzył na wielkie pojazdy, odruchowo zacierając ręce i wdychając słaby, ale wszechobecny zapach dymu i oleju. Następnie wskoczył na pomost i otworzył drzwi skrzyni ogniowej. Przykucnął i wziął się do pracy. Para z oddechu tworzyła obłoczki nad jego ramieniem, kiedy metodycznie szorował pogrzebaczem po ruszcie. W końcu zmiął papier i umieścił go pod skrzyżowanymi szczapami drewna, po czym zaczął rytmicznie nabierać łopatą węgiel z tendra. Nie za duży płomień na początek, póki kocioł zimny. Nagły żar oznaczał gwałtowne rozszerzanie metalu, co z kolei oznaczało pęknięcia na spojeniach rur ogniowych, a w rezultacie przecieki, czyli niezliczone kłopoty. Mimo całej ich mocy parowozy trzeba było chronić jak dzieci, zachęcać je i namawiać, żeby dawały z siebie wszystko.
Przewoźnik odłożył łopatę i chlusnął parafiną z puszki w otwór paleniska. I jeszcze nasączona szmatka, zapałka… Buchnął mały płomyk, zaskwierczał. Olej zajął się z cichym puuuf. Mężczyzna zamknął drzwi skrzyni ogniowej, otworzył szyber. Wyprostował się, wytarł ręce w bawełnianą ścierkę, po czym zeskoczył z pomostu i zaczął mechanicznie polerować lśniące elementy parowozu. Nad jego głową znajdowała się tabliczka z nazwą firmy napisaną rozstrzelonymi zawijasami: Strange i Synowie, Przewoźnicy z Dorset. Niżej, na boku wielkiego kotła, widniało imię samej lokomotywy. Lady Margaret. Szmatka znieruchomiała, kiedy dotarła do mosiężnej plakietki. Następnie wypolerowała ją powoli, z czułą starannością.
Margaret posapywała cicho, przez szczeliny popielnika widać było blask płomieni. Po południu brygadzista napełnił jej kocioł i zbiorniki tendra; pociąg już czekał przy rampach załadunkowych magazynu po drugiej stronie zajezdni. Przewoźnik dorzucił paliwa do ognia i przez chwilę obserwował, jak powoli rośnie ciśnienie w kotle. Następnie wyjął spod kół ciężkie dębowe kliny i umieścił je w parowozie obok szkieł wodowskazowych. Kadłub lokomotywy już się nagrzewał, słabe ciepło promieniowało w stronę kabiny.
Przewoźnik w zadumie spojrzał w górę na świetliki. Połowa grudnia. Bóg jak zwykle skąpił światła, kolejne dni były jak mrugnięcia ciemnoszarego oka. Wkrótce nastaną mrozy, silne jak zawsze. Już chwytał przymrozek. Kałuże na dziedzińcu trzeszczały i pękały pod butami, warstewka lodu z poprzedniej nocy prawie się nie zmniejszyła. Kiepska pogoda dla przewoźników; wielu z nich już spakowało manatki. W taki czas wilki, te nieliczne ocalałe, opuszczały swoje kryjówki. A rozbójnicy… To również była ich pora, idealna na błyskawiczne napaści i szansa na bogate łupy z ostatnich zimowych transportów. Mężczyzna wzruszył ramionami pod kurtką. Czekał go ostatni kurs na wybrzeże, przynajmniej w tym miesiącu, chyba że ten stary cap Serjeantson spróbuje szybkiego wypadu swoim osławionym trzycylindrowym Fowlerem. W takim wypadku Margaret znowu by wyruszyła w trasę, ponieważ to Strange i Synowie robili ostatni kurs nad morze. Zawsze tak było i zawsze będzie…
Ciśnienie pary sto pięćdziesiąt funtów na cal. Przewoźnik powiesił ręczną lampę na uchwycie przy skrzyni ogniowej, wspiął się z powrotem na pomost, ustawił stawidło w położeniu neutralnym, otworzył zawory cylindra i wolno przesunął regulator. Lady Margaret się przebudziła, tłoki zadudniły, wodziki zaczęły się przesuwać w suwakach, wydmuch pary zabrzmiał pod dachem jak grzmot. Dym, gęsty i przesycony popiołem, aż dławił w gardle. Mężczyzna uśmiechnął się słabo, bez śladu wesołości. Rozruch lokomotywy był wypalony w jego umyśle i krwi, stanowił jego druga naturę. Sprawdzenie mechanizmu, zaworów cylindra, regulatora… Pominął te etapy tylko raz, przed laty, jeszcze jako młody chłopak. Uruchomił czterokonną lokomobilę Roby przy zamkniętych zaworach, a woda sprężona przez tłok wysadziła końcówkę wału. Jego serce pękło wraz z nieszczęsnym urządzeniem, ale stary Eli i tak chwycił pas nasadzany ćwiekami i stłukł go na kwaśne jabłko.
Zamknął zawory, przesunął nastawnik maksymalnie do przodu i ponownie otworzył przepustnicę. Nagle w mroku parowozowni zmaterializował się stary Dickon. Odciągnął ciężkie drzwi, a Margaret, buchając parą, ruszyła przez dziedziniec do miejsca, gdzie stał zaparkowany jej pociąg.
Dickon, mimo chłodu bez kurtki, przyczepił do dyszla Margaret trzy wozy i tender z wodą, tym razem skład łatwy do uciągnięcia. Potem stanął z rękami na biodrach, w bryczesach i brudnej koszuli z żabotem; jego szpakowate włosy wiły się na kołnierzu.
– Lepiej niech pan pozwoli mi ze sobą jechać, panie Jesse…
Jesse z posępną miną i zaciśniętą szczęką pokręcił głową. Już wcześniej odbywali takie rozmowy. Jego ojciec wystrzegał się przerostu zatrudnienia. Swoim nielicznym pracownikom płacił dobrze, ale na te pieniądze kazał im ciężko harować. Można było tylko zgadywać, jak długo potrwa taka sytuacja, zważywszy na to, że Gildia Mechaników wciąż usztywniała swoje stanowisko. Sam Eli wyruszał w trasę aż do ostatnich dni przed śmiercią. Jesse zastąpił go nie dalej jak przed tygodniem. Poprowadził Margaret przez górskie wioski za Bridport, żeby zabrać serżę i wełnę czesankową z tamtejszych przędzalni. Część tamtego ładunku teraz miała pojechać do Poole. Stary Strange nie uznawał przesiadywania w biurze, więc po jego śmierci w firmie zabrakło rąk do pracy. Ale przyjmowanie nowych kierowców mijało się z celem, skoro za parę dni kończył się sezon. Jesse chwycił Dickona za ramię.
– Nie możemy się bez ciebie obejść, Dick. Prowadź depo, opiekuj się moją matką. On by tego chciał. – Skrzywił się i dodał: – Jeśli do tej pory nie umiałem prowadzić Margaret, ostatnim razem się nauczyłem.
Ruszył wzdłuż składu, poprawiając po drodze wiązania brezentowych płacht. Tender oraz wozy numer jeden i dwa wyglądały jak należy, wszystkie szybkie i sprawne. Nie było potrzeby sprawdzać ładunku przyczepy. Jesse sam zapakował na nią towar dzień wcześniej, pracując przez wiele godzin. Teraz obejrzał ją mimo wszystko, upewnił się, że działają tylne światła i oświetlenie tablicy rejestracyjnej, po czym wziął list przewozowy od Dickona. Następnie wspiął się z powrotem do kabiny, wsunął dłonie w grube rękawice ze spodami wzmocnionymi skórą.
Brygadzista obserwował go beznamiętnie.
– Niech pan uważa na rozbójników. Na normandzkich drani…
Jesse chrząknął.
– Niech sami na siebie uważają. Doglądaj wszystkiego, Dickon. Oczekujcie mnie jutro.
– Bóg z panem.
Jesse przesunął regulator do przodu i uniósł rękę, kiedy krępa postać została z tyłu. Margaret z łoskotem przejechała pod łukiem bramy i ruszyła przez zryte koleinami ulice Durnovarii, ciągnąc swój pociąg.
Jesse miał czym zająć umysł, kiedy jechał przez miasto. Na razie rozbójnicy byli jego najmniejszym zmartwieniem. Teraz, gdy pierwszy ostry żal trochę osłabł, młody Strange zaczynał sobie uświadamiać, jak bardzo wszystkim będzie brakować Eliego. Firma była jak młyński kamień bez ostrzeżenia zawieszony na jego szyi. W dodatku zapowiadały się bardzo trudne czasy. Kościół otwarcie popierał żądania Gildii w sprawie krótszych godzin pracy i wyższych płac, więc wyglądało na to, że kompanie przewozowe będą znowu musiały zacisnąć pasa, choć Bóg wiedział, że margines zysku coraz bardziej się kurczył. Ponadto krążyły plotki o jeszcze większych ograniczeniach, które zamierzano nałożyć na pociągi drogowe: maksimum sześć przyczep i tender z wodą. Jako powód podawano rosnące zagęszczenie ruchu wokół dużych miast. Oraz stan dróg. Ale czego innego można się spodziewać, dumał Jesse, kiedy połowa podatków zbieranych w kraju idzie na zakup złotych naczyń liturgicznych do kościołów? A może to tylko początek nowej recesji, takiej jak ta spowodowana przez Gwizjusza kilka wieków wcześniej. Jej wspomnienie nadal bolało, przynajmniej na zachodzie. Gospodarka Anglii była teraz stabilna, po raz pierwszy od lat. Stabilność oznaczała dobrobyt i rezerwy złota. A złoto zmagazynowane w miejscach innych niż na pół mityczne kufry Watykanu oznaczało niebezpieczeństwo…
Parę miesięcy wcześniej Eli, klnąc na czym świat stoi, postanowił obejść nowe przepisy. Kazał zmodyfikować tuzin przyczep, tak żeby zmieściło się na nich pięćdziesiąt galonów wody w galwanizowanym zbiorniku za dyszlem. Cysterny zajmowały niewiele miejsca, dzięki czemu cała reszta platformy pozostawała wolna na ładunek. Jednocześnie szeryf mógł zachować godność i czyste sumienie. Jesse potrafił sobie wyobrazić, że stary czort chichocze teraz z powodu tego zwycięstwa; szkoda tylko, że nie przeżył, żeby je zobaczyć. Jego myśli pomknęły z powrotem ku ojcu, równie nieodwołalnie, jak trumna zsunęła się do ziemi. Przypomniał sobie ostatni raz, kiedy go widział: szary woskowy nos sterczący nad draperiami, podczas gdy goście, między innymi pracownicy, defilowali przez izbę pogrzebową w starym domu. Śmierć nie zmiękczyła Eliego Strange’a; spustoszyła jego twarz, ale ona i tak pozostała twarda jak zbocze kamieniołomu.
Dziwne, że kiedy człowiek prowadzi, ma więcej czasu na myślenie. Nawet gdy jest sam i musi obserwować poziomowskazy bojlera, ciśnienie pary, ogień… Jesse czuł w rękach znajome wibracje, drobne naprężenia, które w czasie długiej jazdy się kumulowały, aż w rezultacie ich kontrowanie przyprawiało o rwący ból w ramionach i plecach. Na szczęście trasa nie była długa: dwadzieścia, dwadzieścia dwie mile do Wool, potem przez Wielkie Wrzosowisko do Poole. Łatwa droga dla Lady Margaret i lekki ładunek, jedynie trzydzieści ton. Do tego w większości po płaskim terenie. Lokomotywa miała tylko dwa biegi. Jesse zaczął od wyższego i przy nim zamierzał pozostać. Nominalna moc Margaret wynosiła dziesięć koni mechanicznych, ale według starej skali; jeden koń mechaniczny równał się dziesięciu calom średnicy tłoka. W pewnych warunkach Burrell mógł osiągnąć siedemdziesiąt, osiemdziesiąt koni. Wystarczająco dużo, żeby pociągnąć sto trzydzieści ton. Stary Eli poprowadził kiedyś taki pociąg dla zakładu. I wygrał…
Jesse sprawdził ciśnieniomierz. Jego oczy poruszały się niemal automatycznie. Dziesięć funtów poniżej maksimum. Na razie wszystko w porządku. Mógłby dołożyć do pieca, ale póki co nie było takiej potrzeby. Dotarł do pierwszego skrzyżowania, spojrzał w prawo, potem w lewo i obrócił kierownicą. Obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy wszystkie przyczepy skręciły gładko w tym samym miejscu. Dobrze. Eliemu spodobałby się ten manewr. Zdarzało się, że ostatnia przyczepa przekraczała oś jezdni, ale on się o to nie martwił. Lampy działały, a kierowcy, którzy nie potrafili dostrzec cielska Margaret i reszty składu, zasługiwali na zmiażdżenie. Ponad czterdzieści ton toczących się z łoskotem. Pech dla wszystkich lekkich pojazdów, które za bardzo by się zbliżyły.
Jesse żywił zakorzenioną we wszystkich przewoźnikach pogardę dla silników o spalaniu wewnętrznym, choć starannie rozważał argumenty za i przeciw. Może pewnego dnia napęd benzynowy na coś się przyda, a poza tym był jeszcze ten inny system, jak go nazywali, diesel… Ale najpierw Kościół musiałby dać przyzwolenie. Ustawa z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku, Weto dla ropy naftowej, ograniczyła objętość silników o spalaniu wewnętrznym do stu pięćdziesięciu centymetrów sześciennych i od tamtej pory przewoźnicy nie mieli prawdziwej konkurencji. Właściciele pojazdów benzynowych musieli zamontować na nich kolorowe żagle, które pomagały im wlec się po drodze; ciągnięcie jakiegokolwiek ładunku byłoby wyjątkowo kiepskim żartem.
Matko Boska, ale ziąb! Jesse szczelniej otulił się kurtką. Lady Margaret nie miała platformy widokowej. Na wielu innych parowozach ją zainstalowano, ale Eli się zarzekał, że na Margaret nigdy tego nie zrobi. Nie na Margaret. Ona była dziełem sztuki, doskonałością samą w sobie. Jaką ją zbudowali twórcy, taka pozostanie. Wpuszczenie na nią gapiów… Stary niemal mdlał na samą myśl. Lady Margaret wyglądałaby wtedy jak jedna z tych kolejowych maszyn, którymi Eli tak gardził. Jesse wytężył wzrok i zmrużył oczy przed szczypiącym wiatrem. Spojrzał na tachometr. Prędkość piętnaście mil na godzinę, obroty jeden pięćdziesiąt. Dłonią w rękawicy pociągnął w tył nastawnik. Zgodnie z prawem królestwa w miastach obowiązywało ograniczenie do dziesięciu. Jesse nie miał zamiaru narażać się na kłopoty za jego przekroczenie. Firma Strange zawsze dobrze żyła z sędziami pokoju i sierżantami policji. Co między innymi składało się na jej sukces.
Wjeżdżając na długą High Street, Jesse znowu przyhamował. Margaret wydała z siebie pomruk oburzenia. Dźwięk odbił się echem od fasad szarych kamiennych budynków. Jesse wyczuł przez podeszwy butów zmniejszenie nacisku na dyszel i zakręcił kołem; pociąg złamany jak scyzoryk był chyba najgorszym koszmarem i blamażem w pracy przewoźnika. Płomienie tylnych reflektorów buchnęły w górę i w jednej chwili rozbłysły dwa razy mocniej. Hamulce zadziałały, kompensatory szarpnęły najpierw ostatnią przyczepą, potem wyprostowały pozostałe wozy. Jesse przesunął nastawnik o jedno nacięcie do tyłu. Para wpuszczona przed tłoki zmniejszyła szybkość Margaret. Przed nią w centrum miasta paliły się gazowe lampy zamontowane na wysokich słupach. Dalej widać było mury i Wschodnią Bramę.
Sierżant dyżurny zasalutował niedbale halabardą, dając znak, żeby Burrell jechał dalej. Jesse pchnął dźwignię, zwalniając hamulce z kół. Wystarczyłby za duży nacisk szczęk, żeby gdzieś w pociągu wybuchł pożar. A tym razem większość frachtu była łatwopalna.
Jesse przebiegł w myślach listę towarów przewożonych przez Margaret. Przede wszystkim bele serży. Objętościowo tkaniny stanowiły główną część jej ładunku. Angielskie wełny były słynne na całym kontynencie, a przędzalnicy należeli do najpotężniejszych grup zawodowych na południowym zachodzie kraju. Ich manufaktury i magazyny były rozrzucone po wioskach w promieniu wielu mil. Dzięki monopolowi na handel i przewozy stary Eli zdystansował rywali. I jeszcze farbowane jedwabie od Anthony’ego Harcourta z Mells; jego pościel cieszyła się wielkim powodzeniem w samym Paryżu. Ponadto skrzynie z ceramiką i wyrobami miejscowych cieślów: Erasmusa Coxa, Jeda Robertsa z Durnovarii, Jeremiaha Stringera z Martinstown. Towary z pieczęcią namiestnika hrabstwa jako ostatnie w tym sezonie podatki należne Rzymowi. Części maszyn, wysokiej jakości sery, resztki materiałów. Gliniane fajki, guziki z rogu, wstążki i taśmy. Nawet partia Madonn z drzewa wiśniowego, produkowanych przez pewną firmę z Beaminster, finansowaną przez ludzi z Nowego Świata. Jak oni się nazywali… Uśmierzacze, Inc.? Tkaniny wełniane i przędza czesankowa na tendrze z wodą i w pierwszej przyczepie, wyroby rękodzielnicze i cała reszta w drugiej. Towar na ostatniej przyczepie nie wymagał troski; sam mógł o siebie zadbać.
Na widok Wschodniej Bramy i ciemnego ogromu miejskiego muru Jesse przezornie zwolnił. Okazało się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Nieliczne małe żaglowe pojazdy, które tej nocy zmagały się z żywiołami, halabardnicy już zatrzymali, chroniąc je przed uszkodzeniem. Margaret zagwizdała. Kłąb pary zajaśniał na tle wieczornego nieba. Pociąg minął obwałowania i pomknął ku wrzosowisku i wzgórzom.
Jesse odkręcił zawór inżektora. Para wodna, wstępnie ogrzana po przejściu przez przedłużenie dymnicy, wpadła do bojlera. Lokomotywa nabrała szybkości i wkrótce Durnovaria zniknęła z tyłu. Dzienne światło szybko gasło. Okolica po prawej i lewej stronie drogi była monotonna, bez charakterystycznych cech. Przed sobą Jesse miał tylko częściowo widoczny obracający się wał korbowy i obłą ścianę wielkiego kotła. Uśmiechnął się do siebie szeroko. Samo kierowaniem pociągiem nieodmiennie sprawiało mu radość. Blask płomieni tańczący wokół drzwiczek skrzyni ogniowej oświetlał jego wydatną, twardą szczękę i głęboko osadzone oczy pod czarnymi, gęstymi brwiami. Niechby tak stary Saerjeantson spróbował ukradkiem wybrać się w ostatnią podróż. Margaret bez trudu wzięłaby jego Fowlera, pod górę albo z góry. A Eli tarzałby się z radości w świeżo wykopanym grobie…
Lady Margaret. W umyśle Jessego nieproszona pojawiła się pewna scena. Zobaczył siebie jako chłopca z łamiącym się głosem. Jak dawno temu to było, osiem sezonów, dziesięć? Zauważył, że lata zlewają się ze sobą, niezauważone, niepoliczone, i w ten sposób młodzi ludzie zmieniają się w starców. Jesse pamiętał ranek, kiedy Margaret po raz pierwszy pojawiła się w zajezdni. Buchając parą i pędząc przez Durnovarię, przybyła prosto z fabryki Burrella w odległym Thetford, lśniąca od świeżej farby, z donośnym gwizdkiem i mosiężnymi elementami iskrzącymi się w słońcu. Lokomotywa z silnikiem sprzężonym o mocy dziesięciu koni, ze wszystkimi częściami opisanymi, od ozdoby koła napędowego po piorunochrony. Ostoja, kocioł, pompy. Tak, Eli dostał to, co chciał, jeden z najlepszych parowozów na zachodzie. Sam ją odebrał i odbył pierwszą niewprawną podróż przez wiele hrabstw aż do Norfolk. Nie miał jeszcze nikogo na tyle zaufanego, by powierzyć mu dumę floty. I od tamtej pory był to jego parowóz. Jeśli granitowa skorupa, która nazywała się Eli Strange, kochała cokolwiek na ziemi, to właśnie olbrzymiego Burrella.
Jesse powitał ją razem z młodszym bratem Timem i dwoma pozostałymi: Jamesem i Micahem, już nieżyjącymi – niech Bóg ma w opiece ich dusze – obu ich zabrała zaraza panująca w tamtym czasie w Bristolu. Jesse pamiętał, jak ojciec zeskoczył z platformy i spojrzał na lokomotywę, która buchała parą i drżała jak żywa istota. Była na niej nazwa firmy, namalowana lśniącymi literami na osłonie kabiny, ale na razie Burrell nie miał własnego imienia.
– Jak ją nazwiemy? – spytała matka, przekrzykując hałas silnika pracującego na jałowym biegu.
Eli zmierzwił sobie włosy i skrzywił czerwoną twarz.
– Cholera wie…
Mieli już Gromowładnego, Apokalipsę, Oberona, Ballarda Down i Zachodnią Siłę; mocne nazwy, odpowiednie dla noszących je maszyn.
– Cholera wie – powtórzył stary Eli, uśmiechając się szeroko.
I wtedy bez pozwolenia odezwał się Jesse łamiącym się chłopięcym głosem.
– Lady Margaret, ojcze. Lady Margaret…
Eli spojrzał na niego groźnie, poprawił czapkę, znowu podrapał się po włosach i w końcu ryknął śmiechem.
– Podoba mi się… Ja chromolę, podoba mi się.
I maszyna została ochrzczona Lady Margaret mimo protestów kierowców, nawet starego Dickona, który twierdził, że to „cholerny pech nazywać loko po jakiejś przeklętej babie”. Jesse pamiętał, jak piekły go uszy, sam nie wiedział, czy ze wstydu, czy z dumy. Tysiąc razy żałował, że wymyślił to imię, ale ono przylgnęło na dobre. I podobało się Eliemu. A nikt nie chciał denerwować starego Strange’a, nie w czasach jego największej siły.
Teraz Eli nie żył. Nie było żadnego ostrzeżenia, tylko kaszel, dłonie ściskające poręcze krzesła, twarz, która nagle przestała być twarzą jego ojca, wytrzeszczone oczy. Plucie ciemną krwią, rzężące płuca, piana na ustach. Chwilę potem w łóżku leżał starzec koloru gliny, obok paliła się jedna lampa, u boku umierającego czuwał kapłan i żona o pustym wzroku. Ojciec Thomas był chłodny i pełen dezaprobaty dla zatwardziałego grzesznika. Wokół domu wzdychał przenikliwie mroźny wiatr, podczas gdy usta księdza rozgrzeszały i mechanicznie błogosławiły… ale to nie była śmierć. Śmierć była czymś więcej niż końcem wszystkiego. Przypominała raczej wyciąganie nitki z bogato zdobionego płótna. Eli stanowił część życia Jessego, podobnie jak sypialnia pod krokwiami starego domu. Śmierć przerwała procesy pamięci, poruszyła stare struny, które należało zostawić w spokoju. Jesse nie potrzebował dużo wyobraźni, żeby znowu ujrzeć nieruchomą, pobrużdżoną twarz ojca, jego spracowane dłonie, zatłuszczoną, zdeformowaną czapkę przewoźnika nasuniętą nisko na oczy. Szal zatknięty końcami za szelki, szynel, grube robocze sztruksy. Właśnie tutaj tęsknił za nim najbardziej, pośród łoskotu, ciemności i zapachu gorącego oleju, w dymie buchającym z wysokiego komina i szczypiącym w oczy. Wiedział, że tak będzie. Może tego właśnie chciał.
Czas nakarmić bestię. Strange spojrzał na ciągnącą się przed nim drogę. Parowóz musiał utrzymać kurs, przekładnia ślimakowa nie mogła zawieść. Jesse otworzył skrzynię ogniową, chwycił łopatę. Szybko i sprawnie podsycił ogień, załadował palenisko do maksimum. Potem zamknął drzwiczki i się wyprostował. Równomierne dudnienie lokomotywy już na stałe wniknęło do jego krwiobiegu. Od metalowego pomostu bił żar, promieniował przez buty. Ciepło buchające od pieca owiewało mu twarz. Później dosięgnie go mróz, wsączy się aż do kości.
Jesse urodził się w starym domu na obrzeżach Durnovarii wkrótce po tym, jak jego ojciec założył firmę dysponującą kilkoma lokomobilami, młockarniami i ciągnikami parowymi Avelinga i Portera. Jako trzeci z czterech braci nigdy na serio nie oczekiwał, że odziedziczy majątek Strange’ów. Ale Boże wyroki są równie niezbadane, jak tutejsze góry. Najpierw na łono Abrahama przenieśli się dwaj synowie Eliego, a teraz on sam. Jesse wrócił myślami do długich letnich dni, kiedy parowozownia wrzała od gorąca, cuchnęła dymem i olejem. Spędzał w niej całe dnie, obserwując, jak pociągi przyjeżdżają i wyjeżdżają. Pomagał je rozładowywać i wnosić towar do magazynu, wchodził na niezliczone stosy skrzyń i bel. Pamiętał również zapachy. Bogaty aromat suszonych owoców: moreli, fig i rodzynek. Słodką woń świeżej sosny, tarcicy i drzewa cedrowego, intensywny, przyprawiający o zawroty głowy bukiet tytoniu z dodatkiem rumu, szampana i porto przeznaczonych do luksusowych sklepów, koniaku, francuskich koronek, mandarynek i ananasów, gumy i saletry, juty i konopi…
Czasami udawało mu się wyżebrać przejażdżkę do Poole albo Bourne Mouth, do Bridport i Wey Mouth. Albo na zachód do Isca czy Lindinis. Raz pojechał do Londinium i na północny wschód do Camulodunum. Burrelle, Claytony i Fodeny wręcz pożerały mile. Dobrze było siedzieć w przyczepie jednego z tych starych pociągów z lokomotywą widoczną pół mili dalej, gwiżdżącą i buchającą parą. Jesse biegł zasapany przodem, żeby zapłacić poborcom myta, i zostawał, żeby pomóc im zamykać szlabany z długich drągów w białe i czerwone pasy. Pamiętał łoskot licznych kół, gęsty kurz wzbijający się z traktów zrytych koleinami. Pył osiadał na poboczach i żywopłotach, przez co drogi wyglądały jak białe blizny przecinające kraj. Czasami spędzał noce z dala od domu, przycupnięty w jakimś kącie tawerny, podczas gdy ojciec hulał. Niekiedy Eli robił się ponury i wyganiał go na górę do łóżka. Kiedy indziej stawał się wylewny i snuł niewiarygodne historie o czasach, kiedy sam był chłopcem, a lokomotywy miały kominy przed bojlerami. Jesse został hamulcowym w wieku ośmiu lat, a w wieku dziesięciu sternikiem na krótszych trasach. Niezwykle bolesna okazała się dla niego chwila, kiedy wysłano go do szkoły.
Co też Eliemu chodziło po głowie?
– Przyda ci się trochę cholernej edukacji – powiedział stary. – Tylko ona się liczy, chłopcze.
Jesse pamiętał, jak się wtedy czuł, jak wałęsał się po sadzie za domem, oglądał śliwki rosnące na starych drzewach, sękatych i pochyłych, w sam raz do wspinania. I jabłka: bramleye, lanesy i haleye. Gruszki commodore o szorstkiej skórce, wiszące jak bomby tuż przy murach nagrzanych przez wrześniowe słońce. Wcześniej zawsze pomagał przy zbiorach. Ale w tamtym roku już nie. Jego bracia nauczyli się pisać, czytać i rachować w małej wiejskiej szkole i nic ponadto. Natomiast Jesse pojechał do Sherborne i wstąpił do college’u w starym uniwersyteckim mieście. Pracował ciężko nad językami i naukami ścisłymi i dobrze mu szło. Tylko że coś było nie tak. Całe lata zabrało mu uświadomienie sobie, że jego dłoniom brakuje dotyku stali naoliwionej olejem, że jego nozdrza potrzebują zapachu pary. Spakował się, wrócił do domu i zaczął pracować jak każdy inny przewoźnik. A Eli nie rzekł ani słowa. Żadnej pochwały ani potępienia. Jesse pokręcił głową. W głębi serca zawsze wiedział, bez najmniejszej wątpliwości, że to jest właśnie to, co będzie robił. Duszą i ciałem był przewoźnikiem. Jak Tim, jak Dickon, jak stary Eli. To wszystko. I tyle musiało wystarczyć.
Margaret wspięła się na wzniesienie i potoczyła w dół zbocza. Jesse zerknął na długi poziomowskaz znajdujący się na wysokości jego kolana i bardziej instynkt niż odczyt kazał mu otworzyć inżektory, dodać wody do bojlera. Lokomotywa miała długą oś, co nakazywało ostrożność przy zjeżdżaniu ze wzgórza. Za mało wody i nachylenie w przód mogły spowodować odsłonięcie podniebienia skrzyni ogniowej i stopienie znajdującego się tam korka. Zawsze woził ze sobą części zapasowe, ale wymiana jakiejkolwiek była zajęciem, którego należało unikać. Oznaczała bowiem konieczność wygaszenia ognia, wpełznięcia do piekielnie gorącej komory paleniska i majstrowania całą wieczność w ciemności z rękami uniesionymi do góry. Jesse spalił w swoim czasie niejeden korek topliwy, jak każdy inny nowicjusz. W ten sposób nauczył się pilnować, żeby skrzynia zawsze była otoczona wodą. Z drugiej strony zbyt wysoki jej poziom oznaczał, że woda dotrze do wylotów pary i buchnie z komina parzącą chmurą. To również mu się przydarzyło.
Przekręcił zawór i syk inżektorów ucichł. Margaret mozolnie wspinała się na zbocze, nabierając szybkości. Jesse przesunął nastawnik i uruchomił hamulce, żeby spowolnić pociąg. Usłyszał zmianę rytmu przy zwiększonym kącie nachylenia terenu i ponownie dodał lokomotywie pary. Za dnia czy w ciemności znał każdą piędź drogi, jak przystało na dobrego przewoźnika.
Samotny blask w oddali świadczył o zbliżaniu się do Wool. Margaret krzyknęła ostrzegawczo w stronę miasteczka i przetoczyła się z rumorem między zamkniętymi domami. Teraz zaczynała się prosta droga przez wrzosowisko do Poole. Godzina do bram miasta i powiedzmy kolejne pół, żeby dotrzeć na wybrzeże. Jeśli korki nie będą zbyt duże… Jesse zatarł dłonie i poruszył ramionami pod kurtką. Zaczynał odczuwać chłód. Zimno powoli osadzało mu się w kościach.
Popatrzył na obie strony drogi. W środku nocy Wielkie Wrzosowisko było czarne jak smoła. W oddali Jesse zobaczył albo wydawało mu się, że dojrzał, błędny ognik, zapewne nad jakimś cuchnącym trzęsawiskiem. Chłodny wiatr z jękiem nadlatywał od pustkowia. Monotonne dudnienie Burrella jak zwykle nasunęło mu skojarzenie ze statkiem. Lady Margaret, plama światła i ciepła, sunęła przez odludzie niczym okręt przemierzający rozległy, nieprzyjazny ocean.
Był dwudziesty wiek, epoka rozumu, ale wrzosowisko nadal zaludniały przesądy i lęki. Przed stadami wilków, czarownicami, koboldami i wieszczkami. I rozbójnikami… Jesse się skrzywił. „Normandzcy dranie”, jak nazywał ich Dickon. Było to równie dobre określenie jak inne. Oni sami twierdzili, że są potomkami Normanów. Ale w katolickiej Anglii ponad tysiąc lat po Podboju linie rodowe Normanów, Saksonów i pierwotnych Celtów beznadziejnie się wymieszały. Istniejące różnice narzucono ponownie, w bardziej lub mniej arbitralny sposób, parę wieków temu zgodnie z rasowymi teoriami Gizewiusza Wielkiego. Większość ludzi znała przynajmniej podstawy pięciu języków kraju: normandzkiego klas rządzących, kościelnej łaciny, współczesnego angielskiego handlu i interesów, przestarzałego średnioangielskiego oraz celtyckiego używanego przez pospólstwo. Istniały też oczywiście inne języki: gaelicki, kornwalijski i walijski, wszystkie popierane przez Kościół i przez stulecia chronione przed wymarciem. Ale siekanie kraju na kawałki i wznoszenie barier klasowych i językowych zawsze się sprawdzało w polityce. „Dziel i rządź” od dawna było zasadą Rzymu, przynajmniej nieoficjalnie.
O samych rozbójnikach krążyło mnóstwo legend. Na południowym zachodzie zawsze grasowały bandy rzezimieszków, którzy szmuglowali, kradli, łupili pociągi drogowe. Zwykle, choć nie zawsze, wystrzegali się mordowania. W niektóre lata przewoźnicy cierpieli bardziej niż w inne. Jesse pamiętał, jak Lady Margaret wlokła się do domu pewnej czarnej nocy z martwym sternikiem, który zginął od kuszy. Połowa składu płonęła, a stary Eli klął i przysięgał zemstę. Wojsko z dalekiego Sorviodunum przez wiele dni przeczesywało okolicę, niestety bez rezultatu. Banda się rozproszyła. Jeśli Eli Strange miał rację, rabusie wrócili do domów i zmienili się z powrotem w uczciwych, bogobojnych obywateli. Na wrzosowisku nie było czego szukać; mityczne twierdze wyjętych spod prawa po prostu nie istniały.
Jesse znowu dołożył do ognia, drżąc mimo kurtki. Nie woził ze sobą broni. Człowiek nie podejmował walki z rozbójnikami, jeśli chciał pozostać przy życiu. A przynajmniej nie walczył konwencjonalnymi metodami. Eli miał własne przemyślenia na ten temat, ale nie pożył dostatecznie długo, żeby zastosować je w praktyce. Jesse zacisnął usta. Jeśli przyjdą, to przyjdą. I wszystko, co zabiorą firmie Strange, niech sobie zatrzymają. Tego przedsiębiorstwa nie zbudowano na łagodności. W Anglii przewoźnictwo nie było łatwym zajęciem.
Jakąś milę dalej drogę przecinał strumień, dopływ Frome. Na tym odcinku przewoźnicy zwykle zatrzymywali się, żeby uzupełnić zbiorniki. Na wrzosowiskach nie budowano studni ze względu na ogromne koszty. Woda stojąca w zagłębieniach terenu, słonawa i brudna, była niebezpieczna dla bojlerów. Sadzawki trzeba by wyłożyć betonem, a na takie prace ktoś musiałby wydać półroczne zyski. Rzym ściśle kontrolował fabryki cementu i ustalał zaporowe ceny. Embargo oczywiście było zamierzone. Zbyt łatwo dostępny materiał mógł posłużyć do szybkiego budowana twierdz. Przez lata wybuchło w kraju dość buntów, żeby nauczyć ostrożności nawet papieży.
Jesse dostrzegł daleko przed sobą lśnienie wody albo lodu. Jego dłoń powędrowała do nastawnika i hamulców. Margaret zatrzymała się na środku niewielkiego mostu. Na balustradach wisiały poważne ostrzeżenia o „niebezpiecznych pojazdach”, ale niewielu przewoźników zwracało na nie uwagę, w każdym razie po zmroku. Jesse zeskoczył na ziemię, odpiął od boku kotła wąż zbrojony i przerzucił jego koniec przez poręcz mostu. Z dołu dobiegł trzask pękającego lodu. Pompy wodne zasyczały hałaśliwie, z zaworów poszła para. Po kilku minutach zadanie było wykonane. Wprawdzie Margaret bez trudu dotarłaby do Poole i dalej, ale żaden przewoźnik z prawdziwego zdarzenia nie czuł się całkiem bezpieczny, jeśli nie miał zbiorników pełnych po brzegi. Teraz parowóz był należycie przygotowany do długiej, ciężkiej podróży.
Jesse zwinął węża i wyjął z tendra lampy. Były ich cztery, po jednej z obu stron kotła i dwie przy przedniej osi. Strange powiesił je na uchwytach, otworzył zawory znajdujące się nad karbidem, uniósł przednie szybki, żeby sprawdzić, czy wydziela się acetylen. Lampy rzucały w przód i na boki wachlarze czystego, białego światła, w którym iskrzyła się cienka warstewka szronu na powierzchni drogi. Zimno było przenikliwe. Jesse oceniał, że już jest kilka stopni mrozu, a najgorsze miało dopiero nadejść. W tej części podróży zwykle zaczynał myśleć o chłodzie jako o osobistym wrogu, który chwytał za gardło i wbijał w plecy lodowate pazury. Należało z nim stale walczyć, ciałem i umysłem. Zimno potrafiło tak odurzyć człowieka, że przymarzał do pomostu, jego ogień przygasał, a on tracił parę i nie miał dość rozsądku, żeby podsycić płomień. Już tak się zdarzało. Niejeden przewoźnik stracił życie w taki sposób. Wiadomo było, że coś takiego znowu się zdarzy.
Lady Margaret huczała równomiernie, wiatr zawodził nad wrzosowiskiem.
Od strony lądu domy i chaty Poole tłoczyły się za masywnym obwałowaniem i rowem. Wzdłuż fortyfikacji paliły się kaganki. Ich światło było widoczne na pustkowiu z odległości paru mil. Margaret zbliżyła się do nich powoli, sypnęła migotliwymi iskrami. Na widok Zachodniej Bramy Jesse zaklął pod nosem i zaczął hamować. Przed murami zrobił się korek, ledwo widoczny w blasku pochodni. Burrowy, Avelingi, Claytony, Fowlery, wszystkie z długimi składami. Wokół biegali urzędnicy celni, pióropusze pary wzbijały się w powietrze, odgłos licznych pracujących silników brzmiał jak stłumiony pomruk burzy. Lady Margaret zwolniła, wyrzucając z siebie białe chmury niczym oddech. Zatrzymała się obok dziesięciokonnego Fowlera w barwach Kompanii Moskiewskiej.
Jesse znajdował się pięćdziesiąt jardów od bramy i wyglądało na to, że rozładowanie zatoru potrwa z godzinę albo więcej. Powietrze wypełniał zgiełk, na który składało się dudnienie parowozów, krzyki kierowców, pohukiwania urzędników miejskich i strażników kierujących ruchem. Zespoły Aniołów Papieża krążyły między potężnymi kołami, śpiewając kolędy i wyciągając kubki z prośbą o datki. Jesse pozdrowił znękanego policjanta. Sierżant wbił w ziemię halabardę, spojrzał na ładunek Lady Margaret i uśmiechnął się szeroko.
– Znowu błogosławieństwo biskupa Blaize, przyjacielu?
Jesse chrząknął twierdząco. Stojący obok Fowler wydał z siebie serię ogłuszających gwizdów.
– Spokojnie tam! – wrzasnął policjant. – Co też wieziesz, że tak ci śpieszno?
Przewoźnik, drobny człowieczek okutany w palto i szal, splunął na ziemię niedopałkiem papierosa.
– Skorupiaki dla Jego Świątobliwości – zażartował. – Dzisiaj spalą Rzym. – Historia o papieżu Orlando raczącym się ostrygami, gdy jego najemnicy plądrowali Florencję, już przeszła do legendy.
– Jeszcze trochę takich bluźnierstw, a brama zamknie ci się przed nosem! – ryknął wściekle sierżant. – Będziesz stał na wrzosowisku przez całą noc, aż rozbójnicy cię oskubią. Ruszaj tę kupę złomu, no już, mówię!
Z przodu utworzyła się luka. Fowler zahuczał pogardliwie i wjechał w wolne miejsce. Jesse ruszył za nim. Po trwającym całą wieczność wymijaniu i gwizdaniu wreszcie pokonał wąskie gardło i wprowadził pociąg na długą główną ulicę Poole.
Strange i Synowie utrzymywali skład celny na nabrzeżu, niedaleko starej komory celnej. Margaret ruszyła w jego stronę, manewrując między stosami towarów, które przepełniały rampy załadowcze. W porcie też panował duży tłok jak na tak późny sezon. Jesse minął szkocki węglowiec, duży niemiecki frachtowiec, jakiegoś Francuza, potem jednostkę z Nowego Świata, dawny statek niewolników, sądząc po wyglądzie. Dalej ładny szwedzki kliper jeszcze wyzywająco pod żaglami i stary holenderski tramp Groningen, nadal wyposażony, o czym Jesse wiedział, w staroświeckie i dziwaczne bojlery rtęciowe. Wreszcie zajechał pod magazyn firmowy, prawie godzinę po czasie.
Ładunek powrotny już na niego czekał. Jesse z ulgą wręczył list przewozowy agentowi firmy i zajechał tyłem po nowy towar. Następnie po raz kolejny sprawdził ostatnią przyczepę i wyruszył w drogę. Teraz zimno przenikało go do kości, okna portowych pubów kusiły obietnicą ciepła, drinka i gorącego jedzenia. Ale tej nocy Margaret nie zostawała w Poole. Dochodziła ósma, kiedy pociąg dotarł do murów miasta. Korek tymczasem już się rozładował. Bramę otworzył ponury sierżant. Jesse wyprowadził skład na główny trakt. Księżyc stał wysoko na pogodnym niebie, ziąb był przeraźliwy.
Długa jazda na południowy zachód, przez cały port Poole do miejsca, gdzie od szlaku na Durnovarię odchodził skręt w lewo na Wareham. Jesse ostrożnie przeprowadził pociąg przez rozwidlenie i na otwartej drodze rozpędził Margaret do dwudziestu mil na godzinę. Dotarł do Wareham, pokonując trudny zakręt przy skrzyżowaniu z torami kolejowymi. Minął Black Bear z monstrualnym rzeźbionym drogowskazem i przeprawił się przez Frome w miejscu, gdzie rzeka wpadała do morza, wytyczając północną granicę wyspy Purbeck. Potem znowu zaczęły się wrzosowiska: Stoborough, Slepe, Middlebere, Norden, puste i rozległe, omiatane zawodzącym wiatrem. Wreszcie z przodu lekko po prawej stronie, wysoko nad drogą, pojawiło się migotliwe światło. Margaret z hukiem pokonała przełęcz Corvesgeat, starą trasę przez góry Purbeck. Nad drogą górował stojący na szczycie wzgórza kwadratowy, wielki zamek Corfe o rozjarzonych oknach, które wyglądały jak oczy. Lord Purbeck bez wątpienia przebywał w rezydencji i przyjmował gości zaproszonych na święta Bożego Narodzenia.
Parowóz okrążył wysokie stoki rycerskiego grodu i wspiął się do leżącej za nim wioski. Przeciął opustoszały plac; łoskot kół i silnika odbił się głuchym echem od ściany gospody Greyhound. Następnie Margaret przetoczyła się długą główną ulicą do miejsca, za którym znowu rozciągało się wrzosowisko. Płaskie, bezludne, chłostane przez wiatr i oświetlone przez gwiazdy.
Droga do Swanage. Jesse, senny z zimna, myślał sobie, że Margaret pędzi przez tę pustkę, buchając oddechem w czerń, niczym jakiś przeklęty duch uwięziony w zamarzniętym piekle. Chętnie powitałby jakikolwiek znak życia, nawet rozbójników. Ale nie było niczego. Tylko lodowaty wicher i ciemność panująca po obu stronach drogi. Jesse wszedł na pomost i trzymając się drążka dłońmi w rękawicach, wychylił się i spojrzał na wysokie ładunki chwiejące się na tle nocnego nieba i daleki słaby odblask tylnych lamp. Już dawno przestał wyzywać siebie od idiotów. Powinien był zostać w Poole i wyruszyć o świcie. Dobrze o tym wiedział. Ale tej nocy miał niejasne wrażenie, że to nie on kieruje składem, tylko że jest wieziony.
Wtłoczył wodę do podgrzewacza i zamknął zawór. Pewnego dnia wymienią te kotły opalane węglem na maszyny olejowe. Te ostatnie znano już od lat. Jednak spalanie oleju nadal czekało w czyśćcu na werdykt papieża. Decyzja mogła zostać wydana w następnym roku albo w kolejnym. A może nigdy. Drogi Matki Kościoła były niezbadane, ale owieczki nie mogły ich kwestionować.
Stary Eli zamontowałby piece olejowe i do diabła z kapłanami, ale jego kierowcy baliby się pewnej ekskomuniki. Firma Strange i Synowie wtedy się ugięła, nie po raz pierwszy ani ostatni. Jesse znowu przyłapał się na tym, że myśli o ojcu, podczas gdy Margaret wspinała się mozolnie pod górę. Dziwne, ale Jesse poczuł, że mógłby teraz porozmawiać ze staruszkiem. Potrafiłby wyjaśnić mu swoje lęki, swoje nadzieje… Tylko że było już za późno. Bo Eli nie żył. Jego pierś przygniatało sześć stóp błota Dorset. Czy tak wyglądało życie? Czy ludzie dopiero poniewczasie czuli, że mogliby gadać i gadać bez końca?
Duży zakład kamieniarski za Long Tun Matravers. Wysokie stosy kamieni, słabo widoczne w świetle lamp parowozu, wreszcie jakieś urozmaicenie martwej pustki wrzosowisk. Jesse zagwizdał ostrzegawczo. Głos Burrella zagrzmiał ponad dachami domów, żałobny i potężny. Miejsce było opustoszałe, wyglądało jak miasto umarłych. Po prawej stronie ukazały się przyćmione światła King’s Head; szyld skrzypiał, kołysząc się na wietrze. Koła Margaret stukały o bruk, ślizgały się po nim. Jesse włączył hamulce i przesunął nastawnik, żeby odciąć parę od tłoków. Oszroniona droga gdzieniegdzie lśniła jak szkło. Na szczycie wzgórza, za którym leżało Swanage, Jesse zablokował dyferencjały. Lokomotywa ustabilizowała się i ruszyła w dół w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Wiatr wył i ciskał kryształki śniegu w przednie lampy.
Dachy małego miasteczka kuliły się pod całunem szronu. Jesse znowu zagwizdał. Dźwięk zabrzmiał potężnie między domami. Z bocznej uliczki wypadła banda dzieciaków i wrzeszcząc, puściła się biegiem wzdłuż pociągu. Niedaleko skrzyżowania na fasadzie hotelu George świeciły się żółte lampy. Jesse skręcił we wjazd na dziedziniec, ostrożnie manewrując składem. Komin musnął górną część bramy. Teraz przydałby mu się pomocnik. Para z Burrella kłębiła się w zamkniętej przestrzeni, czarne kłęby zasłaniały widok. Dzieci zniknęły. Jesse delikatnie przesunął nastawnik i wjechał do środka. Margaret powoli wtoczyła się na dziedziniec. Zajazd powiększono przed laty, żeby przyjmować pociągi drogowe. Jesse zaparkował między Garrettem a sześciokonnym Claytonem Shuttleworthem, przesunął nastawnik w położenie neutralne i zamknął regulator. Dudnienie ucichło w jednej chwili.
***
Jesse przeciągnął się i potarł twarz. Ramiona kurtki miał przyprószone śniegiem. Otrzepał je i wysiadł sztywno z kabiny. Wsunął kliny pod koła, zgasił lampy. Podwórzec hotelu był opustoszały, wiatr wył nad otaczającymi go dachami. Bojler lokomotywy stygł powoli. Jesse wypuścił nadmiar pary, zgasił ogień i zamknął szyber. Następnie stanął na przedniej osi i nałożył wiadro na komin. Margaret teraz mogła bezpiecznie spędzić noc. Cofnął się i spojrzał na jej cielsko nadal promieniujące ciepłem. Od popielnika biła słaba poświata. Jesse wziął chlebak z kabiny i wszedł do George’a, żeby się zameldować.
Zaprowadzono go do pokoju i zostawiono samego. Jesse skorzystał z toalety, umył twarz i ręce, po czym opuścił hotel. Kilka jardów dalej jarzyły się na czerwono okna pubu, światło sączyło się przez zaciągnięte zasłony. Szyld głosił, że jest to gospoda Syrena. Jesse powlókł się uliczką w jej stronę. Salę wypełniał gwar rozmów, powietrze wydawało się aż gęste od dymu tytoniowego. Syrena była ulubionym pubem przewoźników. Jesse od razu zauważył z pół tuzina znajomych. Toma Skinnera z Powerstock, Jeffa Holroyda z Wey Mouth, dwóch synów starego Saerjeantsona. W trasie wieści roznosiły się szybko. Obecni stłoczyli się wokół niego, mówiąc jeden przez drugiego. Jesse odpowiadał burkliwie, przepychając się do baru. Tak, jego ojciec miał nagły krwotok. Nie, po nim nie pożył długo. Jesse rozpiął płaszcz, żeby sięgnąć po portfel, po czym złożył zamówienie. Wziął kufel piwa i podwójną szkocką. Rozżarzony pogrzebacz wetknięty do metalowego kufla z pokrywą zagrzał ale. Kremowa pianka pociekła po bokach naczynia. Alkohol zapiekł Jessego w gardle, aż łzy napłynęły mu do oczu. Dopiero zjechał z trasy, więc inni zrobili mu miejsce, a on usiadł przed kominkiem, szeroko rozstawiając kolana. Pociągnął kolejny łyk grzańca i poczuł, że gorąco rozpływa się po żołądku, dociera do nóg. W głowie nadal słyszał dudnienie Burrella, czuł w palcach wibracje kierownicy. Później będzie czas na rozmowy i pytania. Najpierw trzeba się rozgrzać. Człowiek musi mieć ciepło.
Niepostrzeżenie przeszła przez salę i stanęła za nim. Odezwała się, zanim wyczuł jej obecność. Przestał zacierać ręce i wyprostował się, nagle skrępowany z powodu swojego wzrostu i masy.
– Cześć, Jesse…
Wiedziała? Ta myśl zawsze pojawiała się w jego głowie. Przez wszystkie lata, odkąd nadał imię Burrellowi. Wtedy była niezgrabnym podlotkiem, samymi nogami i rękami, ale od tamtego czasu zmieniła się w damę, przynajmniej w jego oczach. Jej duch nawiedzał go w upalne noce dojrzewania, zostawiał swój zapach wśród aromatów kwiatów ogrodowych. Kiedy Eli przyjął tamten szalony zakład, on siedział w parowozie i płakał jak głupiec, bo kiedy lokomotywa pokonała ostatnie zbocze, wcale nie wygrała pięćdziesięciu złotych gwinei dla jego ojca, tylko sapiąc, głosiła chwałę Margaret. Ale ona sama już nie była dzierlatką, o nie. Lampy rzucały jasne refleksy na jej brązowe włosy, oczy uśmiechnęły się do niego, usta zadrżały.
– Bry wieczór, Margaret – wymamrotał.
Przyniosła mu jedzenie, postawiła tacę na narożnym stole i siedziała z nim przez chwilę, kiedy jadł. Jej bliskość sprawiała, że oddech wiązł mu w krtani. Musiał wciąż sobie przypominać, że to nic nie znaczy. Przecież ojcowie nie umierają co tydzień. Margaret nosiła masywny pierścionek ze sztucznym jasnoniebieskim kamieniem. Miała zwyczaj obracania go nerwowo, kiedy mówiła. Jej palce były chude, z płaskimi, wypolerowanym paznokciami, o szerokich kostkach jak u chłopca. Jesse patrzył teraz, jak jej dłonie dotykają włosów, bębnią o stół, zgarniają popiół z papierosa na spodek. Mógł też sobie wyobrazić, jak zamiatają izbę, odkurzają, czyszczą, a także wykonują inne tajemnicze, kobiece czynności.
Spytała go, czym przyjechał. Zawsze o to pytała.
– Lady – odparł krótko, używając żargonu przewoźników.
Jak zwykle zastanawiał się, czy ona kiedykolwiek widziała Burrella, czy zdawała sobie sprawę, że parowóz nazywa się Lady Margaret. I czy miałoby to znaczenie, gdyby wiedziała. Potem przyniosła mu następnego drinka, na koszt firmy, po czym oznajmiła, że musi wracać do baru i że zobaczą się później.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki