Piątka za odwagę - Bolesław Jagielski - ebook

Piątka za odwagę ebook

Bolesław Jagielski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 17/75

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

BOLESŁAW JAGIELSKI

PIĄTKĄ ZA ODWAGĘ

WYDAWNICTWOMINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektowałWITOLD CHMIELEWSKI

Redaktor

WANDA STEFANOWSKA

Redaktor technicznyRENATA WOJCIECHOWSKA

Pięć tysięcy siedemset piętnastapublikacja Wydawnictwa MON

Printed in Roland

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony NarodowejWarszawa 1975 r. Wydanie I

Nakład 210 000 + 350 egz. Objętość 4,20 ark. wyd., 3,5 ark. druk Papier druk. sat. VII kl., 65 g z roli 63 cm z Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano, do składu 23.VII.75 r. Druk ukończono w grudniu 1975 r. w Wojskowych ZakładachGraficznychwWarszawie.Zam4999.

Cena zł 5.—

B-45

TWARDA SZKOŁA

Płonie wieś. Podpalona w odwet za wzięcie ziemi z reformy, za czytanie „komunistycznej” gazety, za pobłogosławienie na drogę syna wstępującego do ludowego Wojska Polskiego — za próby życia w pokoju i po nowemu.

Dokonali tego „leśni” Ludzie zaślepieni i otumanieni, którzy nie są w stanie odróżnić dobra od zła, prawdy od kłamstwa, przyjaciela od wroga, którzy zabijanie, grabienie i podpalanie uczynili swoim rzemiosłem. Niejeden z nich — i w tym tkwi najtragiczniejszy paradoks — trafił do lasu, do reakcyjnego podziemia, z takich samych chat, jak te, które podpalili. Sami nie wiedzą, co czynią, poza tym, że wypełniają jakieś rozkazy jakichś nie znanych im bliżej mocodawców powołujących się na „Boga i Ojczyznę”.

Pokrzywdzeni — nienawidząc gnębicieli — jednocześnie zdają się im współczuć. Boleją nad tym, że ci młodzi ludzie doszli już do tego, że podnoszą rękę na swych rodaków, którymi najczęściej są sąsiedzi. Ale co oni, bezbronni, mogą uczynić? Jedynie to, że wbrew intencjom „leśnych” nie odstąpią swych domostw. Uratować cokolwiek z pożogi — to pragnienie trzyma ich we wsi, jest silniejsze od strachu przed śmiercią z rąk zwyrodniałych podpalaczy. Gdyby nadeszła pomoc, dałoby się uratować choć krowę żywicielkę, choć niektóre narzędzia pracy...

I pomoc nadchodzi. Zwiastuje ją potężniejący z każdą chwilą warkot samochodów, a później tupot obutych w żołnierskie kamasze nóg. Bandytów — mocnych tylko wobec bezbronnych cywilów — wymiotło już wcześniej.

Przybysze dzielą się rolami: jedni ruszają w pościg za podpalaczami, drudzy pomagają w gaszeniu ognia. Działają sprawnie, jak przystało na wojskowych, a przy tym tak, jakby każdy sam sobie był i dowódcą, i podwładnym. Mniej więc słyszy się rozkazów, prawie wcale przekleństw, których zresztą. nikt nie miałby im za złe. Jest w nich coś, co budzi zaufanie, a zarazem szacunek. Ich twarze, choć młode, zdradzają ludzi myślących — takoż przemyślane, a więc i skuteczne, jest ich działanie.

Akcja dobiega końca. Bandyci zostali zapędzeni daleko w głąb lasów. Wieś uratowano przed całkowitym unicestwieniem. Przybysze — zarazem obrońcy, wybawiciele i ratownicy — gromadzą się przy samochodach. Dopiero w świetle reflektorów widać, że i w ich ubiorach jest coś, co odróżnia ich od szeregowych żołnierzy. Na rękawach płaszczy — okalające je paski. Białe, gdy tu przybyli, teraz są przyżółcone przez ogień i zwilgotniałe od potu, z którego nieraz przyszło ocierać czoła.

Po powrocie do koszar paski owe upiorą lub przyszyją nowe. By nazajutrz — znów nieskazitelnie białe — obnosić z dumą, do której mają niezaprzeczalne prawo. Są podchorążymi, przyszłymi oficerami. Alarm oderwał ich od podręczników. Akcja w płonącej wsi była niejako nie zapowiedzianym egzaminem — żołnierskim i zarazem obywatelskim. Gdy znów zasiądą nad podręcznikami, będą bogatsi o jeszcze jeden stopień wtajemniczenia.

Podchorążowie... Słuchacze szkoły oficerskiej z pierwszych miesięcy po wojnie, gdy nie całkiem jeszcze umilkły strzały. Twardej szkoły, z której i oni wyjdą twardzi...

*

W walkach z reakcyjnym podziemiem i w dziele utrwalania władzy ludowej w latach 1944—1948 — obok funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, MO, ORMO oraz żołnierzy KBW — uczestniczyły dziesiątki tysięcy żołnierzy ludowego Wojska Polskiego Spośród nich jedną z najpiękniejszych kart zapisali podchorążowie szkół oficerskich, którzy wykonywali zadania bojowe i prowadzili akcje uświadamiające w trudnych, niemal frontowych warunkach. Wielu z nich w tych pierwszych latach pokoju oddało ojczyźnie swe młode życie.

Mówią o tym kroniki niemal wszystkich obecnych wyższych uczelni wojskowych na czele z najstarszą z nich — wrocławską Wyższą Szkołą Oficerską Wojsk Zmechanizowanych, stacjonującą wówczas w Krakowie i noszącą nazwę Oficerskiej Szkoły Piechoty nr 1.

Rodzi się pytanie: skąd szkoły oficerskie już w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny?

Przypomnijmy więc, że większość z nich — podobnie jak całe ludowe Wojsko Polskie — jeszcze w latach wojny powstała w Związku Radzieckim, biorąc swój początek z sieleckiej dywizyjnej, a następnie korpuśnej Szkoły Podchorążych, przekształconej później w Centralną Szkołę Podchorążych w Riazaniu.

Centralna Szkoła Podchorążych słusznie nazwana została „matką szkół oficerskich”. Zanim została przekształcona w Oficerską Szkołę Piechoty, wydzieliła ze swego składu pododdziały, które dały początek szkołom specjalistycznym. I tak dywizjon artylerii stał się zalążkiem Oficerskiej Szkoły Artylerii nr 1 w Chełmie Lubelskim (dzisiejsza Wyższa Oficerska Szkoła Wojsk Rakietowych i Artylerii w Toruniu), kompania łączności przekształciła się w Oficerską Szkołę Łączności w Zamościu (obecna Wyższa Oficerska Szkoła Wojsk Łączności w Zegrzu koło Warsżawy), kompania saperów stanowiła trzon Oficerskiej Szkoły Saperów w Przemyślu (obecna Wyższa Oficerska Szkoła Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu).

Przekształcenie się pododdziałów Centralnej Szkoły Podchorążych w zakłady specjalistyczne miało miejsce w drugiej połowie 1944 i na początku 1945 roku, kiedy znalazły się one w Polsce — na wyzwolonych terenach.

Przebazowanie Centralnej Szkoły Podchorążych, poprzedzone przemianowaniem jej na Oficerską Szkołę Piechoty nr 1, nastąpiło na przełomie stycznia i lutego 1945 roku. Marszruta pięciu transportów kolejowych, liczących ogółem 329 wagonów, prowadziła z Riazania przez Moskwę, Smoleńsk, Kijów, Żytomierz i Lwów do Przemyśla. Jednak jeszcze przed przybyciem do celu pierwszego transportu nastąpiła zasadnicza zmiana decyzji w sprawie miejsca postoju szkoły. Okazało się bowiem, że w Przemyślu nie można stworzyć odpowiednich warunków do normalnej działalności szkoleniowej, a poza tym szybkie postępy ofensywy styczniowej umożliwiały zlokalizowanie zakładu w wyzwolonym 19 stycznia 1945 roku Krakowie. Były także inne motywy wpływające na zmianę decyzji. Kraków, po upadku powstania warszawskiego, stał się głównym ośrodkiem działalności politycznej obozu londyńskiego w Polsce. W tej sytuacji umieszczenie Oficerskiej Szkoły Piechoty właśnie w tym mieście mogło być podyktowane wyższymi racjami politycznymi.

Sytuacja w tym okresie była nad wyraz skomplikowana. Oto wraz z rozpoczęciem przez Armię Radziecką i Wojsko Polskie ofensywy styczniowej reakcja chwyta za broń, by odwrócić losy przystępującego do odbudowy kraju. Wykorzystując moment wymarszu bojowych jednostek wojskowych na front, organizuje oddziały zbrojne, wzmaga opór przeciwko młodej władzy ludowej, bierze kurs na rozpętanie w Polsce wojny domowej. Na 434 zarejestrowane w Polsce w latach 1944—1947 uzbrojone oddziały reakcji ponad 300 powstało na początku 1945 roku, przy czym zdecydowana większość w województwach lubelskim, białostockim, warszawskim i krakowskim. Wszystko zaś, co w pierwszym okresie można było im przeciwstawić, to nie do końca jeszcze sformowane dwie brygady Wojsk Wewnętrznych, zaczątek Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego, oraz szczupłe oddziały wojska, wydzielone przeważnie ze stanu pułków zapasowych i szkół oficerskich.

Rozkaz komendanta Oficerskiej Szkoły Piechoty nr 1 z połowy maja 1945 roku brzmiał: „Wszystkie usiłowania zbrojne band natychmiast likwidować, stosując całkowitą moc broni”.

Odpowiedź podchorążych mogła być tylko jedna: „Rozkaz”

Wcześniej jednak niż podchorążym z Krakowa wypadło stawić czoła zbrojnej bandzie ich kolegom z Zamościa, z tamtejszej Oficerskiej Szkoły Łączności. Kolegom, a jednocześnie niejako bratankom, jeśli uwzględni się, że obie szkoły powstały z Centralnej Szkoły Podchorążych Wojska Polskiego w Riazaniu.

ROZKAZ BOJOWY NR 1

Była druga połowa maja 1945 roku. Mieszkańcy leżącego na Lubelszczyźnie powiatowego miasta Biłgoraj mieli szczególne powody, żeby cieszyć się nastałym dopiero co pokojem. Zasłużyli nań bowiem jak mało kto. Sąsiedztwo miasta z Puszczą Solską spowodowało, że podczas okupacji stanowiło ono centrum działalności partyzanckiej oddziałów Gwardii i Armii Ludowej, Armii Krajowej oraz Batalionów Chłopskich. W marcu 1943 roku oddział Gwardii Ludowej opanował na pewien czas pobliską stację Rapy. We wrześniu tegoż roku oddział AK uwolnił w Biłgoraju 27 więźniów — kolegów z konspiracyjnego podziemia. W czerwcu 1944 roku oddział Armii Ludowej odbił 400 osób, eskortowanych do biłgorajskiego obozu dla ludności wysiedlonej — wielu z nich w spontanicznym odruchu wdzięczności zasiliło szeregi partyzantów.

Po przejściu frontu w Biłgoraju pozostało niewiele domostw, które nie nosiłyby śladów zniszczeń. Mieszkańcy jednak od pierwszych dni pokoju zabrali się do odbudowy miasta. Nie przypuszczali nawet, że dla nich jeszcze wojna się nie skończyła, że będą świadkami tragicznych, bratobójczych zmagań.

27 maja 1945 wypadała niedziela. W dniu tym w miasteczku miało się odbyć doroczne święto parafialne — odpust pod wezwaniem Świętej Trójcy, od nazwy biłgorajskiego kościoła. Po raz pierwszy od czasu zakończenia wojny w sposób nieskrępowany można było w nim uczestniczyć. Spodziewano się wielu przyjezdnych z okolicznych wiosek. Moment ten postanowili wykorzystać bazujący właśnie w Puszczy Solskiej „leśni” spod znaku Narodowych Sił Zbrojnych i Ukraińskiej Powstańczej Armii. Uznali oni, że atak na miasto, w okresie gdy zgromadzą się w nim tłumy, będzie stanowił demonstrację siły. Po akcji bandy miały się rozdzielić, gdyż w gruncie rzeczy ich cele polityczne były różne. Niemniej fakt zjednoczenia się, choćby tylko na krótko, musiał budzić niepokój i zarazem odrazę, szczególnie wobec sił mieniących się narodowymi.

I eneszetowcy, i upowcy naznaczeni byli w oczach narodów, które ich wydały — polskiego i ukraińskiego — tym samym piętnem, piętnem współdziałania z hitlerowskim najeźdźcą, gdy okupował on ziemie leżące nad Wisłą i Donem. Usiłowali się z tego rozgrzeszyć nadrzędną według nich — wyznawaną wspólnie z hitlerowcami — ideą walki z ,,widmem komunizmu”. Stąd utworzona z faszystów ukraińskich do walki na froncie wschodnim dywizja SS „Galizien”, której niedobitki znalazły się z czasem w szeregach UPA. Stąd na ziemi polskiej zbrojne wystąpienia oddziałów NSZ przeciwko partyzantom Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, aż po skrytobójczy mord dokonany na gwardzistach w sierpniu 1943 pod Borowem.

Obecnie, w_1945 roku, już w wyzwolonym kraju, ci wszyscy, których eneszetowcy spotykali w lesie, mogli być tylko ich wspólnikami. Nawet wówczas, gdy — jak oddziały UPA na Lubelszczyźnie — stanowili obcy element. Cóż bowiem znaczyło wyciągnąć rękę do faszystów ukraińskich dla kogoś, kto sam będąc faszystą — przedtem wyciągał ją do hitlerowców?

Wstępne spotkanie „sztabowców” obu stron, poprzedzające akcję na Biłgoraj, odbyło się w jednym z ostępów Puszczy Solskiej. UPA reprezentowali trzej dowódcy sotni, na czele których stał sotenny najstarszy wiekiem, a prawdopodobnie i stopniem. Przedstawiciele NSZ, również trzech, wymienili — podobnie jak tamci — jedynie swoje stopnie i funkcje. Chwilę trwała wzajemne taksowanie się, szczególnie pod kątem uzbrojenia, jakby w grę wchodziło natychmiastowe jego użycie. Na konfrontację wyglądało również częstowanie się tytoniem. Upowcom wypadło posmakować amerykańskich papierosów, eneszetowcom — skrętów z machorki. Wreszcie „sotenny nr 1” zaproponował, żeby usiąść. Mimo ciepłej, wiosennej pory, od ziemi jeszcze ciągnęło, podścielono więc koce. Można było przystąpić do opracowywania planu operacji.

Przedstawiciele NSZ, inicjatorzy przedsięwzięcia, scharakteryzowali sytuację w terenie, określając kogo uważają za wspólnych wrogów. Zaliczyli do nich wszystkich tych, którzy tworzą lub popierają aparat władzy ludowej. Jeśli chodzi o Biłgoraj, uznali, iż przede wszystkim należy się rozprawić z działaczami partyjnymi i państwowymi, funkcjonariuszami Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, Powiatowej Komendy Milicji Obywatelskiej i ORMO. Według danych zdobytych przez rozpoznanie stanowili oni siłę około stu ludzi, w większości uzbrojonych. Szpiedzy wysłani do miasta stwierdzili również, że nie stacjonuje w nim żadna jednostka wojskowa, poza dziesięcioosobową placówką wojsk radzieckich.

— Nie można jednak przewidzieć, czy jakieś wojsko nie zostanie tam skierowane — zakończył swoje wywody przedstawiciel NSZ.

— W jakiej sile? — spytali upowcy.

— Co najwyżej kompanii.

— Czy wówczas odstąpimy od akcji?

— To zależy od was.

— Dla nas jedna kompania nie straszna — butnie oznajmił „sotenny nr 1”. — Byłoby nawet lepiej, gdybyśmy ją zastali.

— Lepiej?

— Zależy nam na zdobyciu mundurów i płaszczy, noszonych przez wojska Żymierskiego — wyjaśnił tamten.

— Domyślamy się. po co wam one — uśmiechnął się konfidencjonalnie eneszetowiec najstarszy rangą. — Zresztą, nam też by się przydały. Ale nie będziemy sobie ich wydzierać...

— Zdobędziecie je innym razem.

Przy okazji upowcy spytali, czym w „wojsku Żymierskiego” różnią się mundury szeregowców i podoficerów od oficerskich. Zostali objaśnieni, że różnice sprowadzają się w zasadzie do dystynkcji.

— My dystynkcji nie nosimy, choć mamy stopnie — zrewanżował się „sotenny nr 1”.

— A gwiazdki, które u was widzę? — eneszetowcy zainteresowali się sprawą.

— Oznaczają, że byliśmy ranni. Ile ran, tyle srebrnych gwiazdek.

— Co wobec tego oznacza złota? — Wzrok pytającego spoczął na takiej właśnie gwiazdce, zdobiącej pierś upowca.

— Że byłem ranny więcej niż sześć razy.

— Sześć?! — eneszetowiec nie krył wrażenia, jakie zrobiło na nim to wyznanie. — Jak to się mogło stać? W tak krótkim czasie?

— Liczą się ranienia z „Division Galizien”.

— Rozumiem...

Można było wrócić do „dzielenia skóry na niedźwiedziu”. Eneszetowcy gotowi byli zadowolić się „mniejszą połową” zdobycznej broni w zamian za moździerz, jeśli i on znajdzie się wśród zdobyczy.

— O ile wiemy, wy moździerze macie — zaznaczyli. — Własnej produkcji. Nazywacie je torpedami, czy tak?

„Sotenny nr 1” potwierdził skinieniem głowy.

— Nie wiemy tylko, jaka jest ich celność i siła rażenia.

— Przekonacie się podczas akcji — padła wymijająca odpowiedź. Eneszetowcy spojrzeli po sobie nieco speszeni.

— Bierzemy na siebie zwiad i ubezpieczenie terenu poza miastem... — podjęli po chwili.

— Tylko tyle?

— Do samej akcji skierujemy jedną grupę bojową. Jej zadaniem będzie opanowanie budynków bezpieki, PPR i milicji...

— Będzie jej więc potrzebne wsparcie torped.

— Owszem, może się przydać.

— Ocenicie je wówczas.

— Ocenią je nasi podwładni z grupy bojowej. Wolelibyśmy jednak wiedzieć coś o nich wcześniej.

— To znaczy, że wy, panowie oficerowie, nie staniecie na czele tej grupy? — zdziwili się solenni. Wśród eneszetowców zapanowała konsternacja. — Bo my uważamy za swój obowiązek...

— Wiemy, dowodzić osobiście...

— Idąc w szpicy grupy bojowej!

— Gotowi jesteśmy podziwiać was — polubownie, choć nie bez markowanej obłudy, zapewni? najstarszy rangą eneszetowiec. — Z pewnością i wy czegoś się od nas nauczycie. Wymienimy doświadczenia po akcji. Pierwszej, lecz przecież nic ostatniej, czy tak?

— Da Bóg, będziemy bić komunistów jeszcze nieraz — potwierdził któryś z upowców.

Na powrót zapanowała przyjacielska atmosfera jakby jeszcze przed chwilą nie spoglądali na siebie spode łba.

„Sotenny nr 1” wyjął z kieszeni jakiś papier.

— Uzgodnijmy jeszcze treść pewnego dokumentu — zaproponował niespodziewanie. — Przeznaczonego do wykorzystania na zewnątrz, dla celów propagandowych.

Podał papier eneszetowcom. Ci czytali w milczeniu:

„Polacy! Oddział UPA przyjdą wam z pomocą w waszej walce. Niechaj w ten sposób zacieśni się jeszcze bardziej współpraca między naszymi armiami narodowymi. Współpraca owa zaświadczona została już krwią żołnierzy NSZ i UPA w walce przeciwko bezpiece i wojskom Żymierskiego na ulicach miasta Biłgoraja...”

— Co chcecie z tym zrobić?

— Wydrukować w formie ulotki.

— Posiadacie drukarnię?

— Znajdzie się.

— Wobec tego macie nasz placet. Tylko czy konieczna jest ta wzmianka o krwi?

— Utoczymy krwi naszym wrogom. Ale pewnie poleje się również trochę naszej...

— Wolelibyśmy, żeby bez naszej się obeszło...

Zaczęło się od dzielenia wyimaginowanych zdobyczy — mundurów i broni, skończyło na targach o krew. Takie to w leśnych ostępach toczyły się wówczas narady godnych siebie „sojuszników”...

*

Informacja o przygotowywanym przez zbrojne podziemie ataku na Biłgoraj dotarła do władz bezpieczeństwa w Lublinie 24 maja. Nie zlekceważono jej, choć zawierała niewiele ponad to, że „atakować będą jakieś siły”. Zwrócono się do dowódcy okręgu wojskowego w Lublinie z prośbą o udzielenie pomocy w odparciu ataku. Siły w mieście były bowiem zbyt małe, by mogły przeciwstawić się skutecznie połączonym bandom. Cała obsada zbrojna Biłgoraja to zaledwie kilkudziesięciu funkcjonariuszy SB i milicjantów oraz dziesięciu żołnierzy z placówki wojsk radzieckich; w sumie około sześćdziesięciu ludzi.

Dowódca okręgu jeszcze tego samego dnia wystosował do komendanta Oficerskiej Szkoły Łączności w Zamościu, jako stacjonującej najbliżej Biłgoraja, rozkaz bojowy nr 1, w którym polecił wydzielić ze składu osobowego szkoły sześćdziesięciu wypróbowanych ludzi i skierować ich do miasta na okres pięciu dni.

Rozkaz ten dotarł do szkoły 25 maja. Komendant Oficerskiej Szkoły Łączności utworzył grupę operacyjną składającą się z 3 oficerów, 50 podchorążych i 7 żołnierzy służby zasadniczej, uzbrojonych w kabeki, erkaemy, cekaemy oraz granaty ręczne.

Odczekawszy do wieczora, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, grupa ta, dowodzona przez porucznika Mateusza Borysiewicza, dwoma samochodami zjechała do Biłgoraja.

Do nadzieli, kiedy to spodziewano się ataku, pozostała jeszcze doba. Ale już w wigilię odpustu w miasteczku panował ożywiony ruch. Ściągali sprzedawcy dewocjonaliów i innych odpustowych pamiątek, by zawczasu rozłożyć swe kramy, lokowali się u krewnych i znajomych przybywający furkami okoliczni chłopi. Wszędzie kręciły się gromadki dzieci, dla których odpust stanowił niezwykłą atrakcję.

Bezpośrednio po przyjeździe poszli do miasta ci podchorążowie, którym przypadło w udziale zadanie przeprowadzenia rozpoznania i zasięgnięcia języka. Informacja o napadzie została potwierdzona. Chłopi z okolicznych wiosek, a więc i tych, które leżały w Puszczy Solskiej, stwierdzili wręcz, że w dniu odpustu ,,będzie gorąco’’. Nie chcieli jednak powiedzieć nic więcej. Albo nie wiedzieli, albo bali się zemsty ,,leśnych”. Wyniki rozpoznania były więc nikłe. Nie udało się ustalić, choćby w przybliżeniu, sił, jakimi będą dysponowały połączone bandy. Pocieszające było jedynie to, że znano dokładny termin napadu. Bandyci mieli zaatakować w nocy z 27 na 28 maja. W ten sposób można było liczyć, że zmniejszy się liczba ofiar spośród ludności cywilnej.

Realizując podjęty wcześniej plan, postanowiono zająć stanowiska i okopać się nieco poza miastem, od północnej jego strony, niemal na styku z Puszczą Solską. Uczyniono to już w nocy z 26 na 27 maja, gdyż uwzględniano możliwość dezinformacji co do daty ataku. Mimo nocnego chłodu i perspektywy dwudziestoczterogodzinnego przebywania w okopach podchorążowie byli usposobieni bojowo.

Minęła noc, nastała niedziela — dzień odpustu. W przewalający się ulicami tłum ponownie wmieszali się podchorążowie-zwiadowcy, odgrywający rolę urlopowiczów. Nie ulegało wątpliwości, że między straganami kręcą się również zwiadowcy przeciwnika. Jednak o ich rozpoznaniu nie mogło być mowy. Jeden z podchorążych, Lewandowski, skorzystał z okazji i kazał sobie „pstryknąć” zdjęcie u miejscowego fotografa, który zbierał żniwo pod kościołem.

Tymczasem w budynku, wybranym na siedzibę sztabu obrony, toczyły się gorączkowe narady. Uczestniczyli w nich komendant posterunku MO i szef Urzędu Bezpieczeństwa, a ze strony wojskowych wszyscy trzej oficerowie: dowódca grupy, porucznik Borysiewicz, oraz dowódcy plutonów, podporucznik Ryszard Piotrowski i chorąży Józef Bocer. Ustalono sposób rozegrania walki i zasady współdziałania. Dyskutowano, czy włączyć do walki deklarujących swą pomoc żołnierzy radzieckich, czy uznać, że lepiej będzie, jeśli ograniczą się oni do obrony własnej placówki. Dysponowano przecież 120 uzbrojonymi ludźmi, a nikt się nie spodziewał, że banda będzie dużo liczniejsza.

Nadszedł wieczór. Ulice miasteczka opustoszały. Dowódcy plutonów znajdowali się już wśród podchorążych. Wiedząc, że ich podwładni skazani są na suchy prowiant, przytaszczyli ze sobą skrzynkę „odpustowej” lemoniady. Podchorążowie przyjęli ten prezent z entuzjazmem. Po opróżnieniu butelek zachowali je przy sobie.

— Przydadzą się — żartowali. — Jeśli zabraknie granatów, obrzucimy „leśnych” butelkami...

Nic tak nie rozładowuje napięcia przed walką — a narastało ono z każdą chwilą — jak właśnie żarty.

Nadchodziła północ. Nie wytrzymał w budynku sztabu obrony — gdzie było jego miejsce — dowódca grupy porucznik Borysiewicz i zjawił się na stanowiskach, by sprawdzić czujność podchorążych. On też, jako pierwszy — co znaczy oko frontowca! — wypatrzył zbliżające się od strony lasu grupy uzbrojonych mężczyzn. Natychmiast po linii podano hasło gotowości. Przyczajeni w okopach podchorążowie przeistoczyli się na moment w rachmistrzów, starających się ocenić liczbę nadchodzących. To, że jest ich dużo, więcej niż setka, widać było na pierwszy rzut oka. Ilu było naprawdę, nie ustalono nigdy, jako że na dalsze liczenie nie starczyło już czasu.

Obustronna strzelanina rozpoczęła się, zanim jeszcze można było mówić o skuteczności ognia. A to dlatego, że ani podchorążowie nie byli zaskoczeni nadejściem „leśnych”, ani „leśni” obecnością podchorążych na stanowiskach. Pozwoliła ona jednak dowódcy grupy wyłowić spośród bitewnego zgiełku interesujące go odgłosy. Po chwili wiedział już, że bandyci dysponują dwoma cekaemami i kilkoma erkaemami. W chwilę potem wypadło mu dołączyć do tego arsenału także dwa moździerze 82 mm oraz dwie rusznice przeciwpancerne.

Po „przygotowaniu artyleryjskim” bandyci grupami po trzydziestu, a może czterdziestu ludzi — wiedziano już teraz, że jest ich kilkuset — zaatakowali stanowiska podchorążych. Często zalegali po drodze, by uniknąć strat. Atak został odparty. Napastnicy odczołgali się na bezpieczną odległość. Z czasem zupełnie zniknęli z oczu.

Wśród obrońców zapanowała radość z odniesionego sukcesu, pierwszego i być może ostatecznego, jeśli założyć, że atakujący zniechęcili się do próby zdobycia miasta.

Ich radość okazała się jednak przedwczesna. Zanim wrócili zwiadowcy, wysłani na przedpole, by ustalić, w jakim kierunku udali się bandyci, ci zdążyli już obejść miasto i wedrzeć się doń od zachodu. Milicjanci i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa nie byli w stanie ich powstrzymać, chyba że pod osłoną budynków, których mieli bronić.

„Leśni” zaczęli atak od domu, który uczyniono siedzibą sztabu obrony — dobre więc mieli rozpoznanie — i opanowali go. Miało to dla nich znaczenie co najwyżej symboliczne, gdyż w owym sztabie — mimo szumnej nazwy — nie było niczego do zdobycia. Wszystkie dokumenty mieściły się z powodzeniem w raportówkach trzech oficerów. Znajdujący się w sztabie podchorążowie — czterech łączników i dwóch wartowników — mając do czynienia z przeważającym liczebnie wrogiem, rozsądnie nie stawiali oporu. Zostali więc rozbrojeni i zamknięci w piwnicy. Jednemu z nich udało się wcześniej wpuścić do nogawek spodni dwa granaty. A że na bandytach czapka gore — spieszyli się bardzo w czasie przeprowadzania rewizji — nie zostały one odkryte. Dzięki temu niewola przyszłych łącznościowców nie trwała zbyt długo. Gdy tylko banda oddaliła się, by zaatakować następne obiekty, jednym granatem wypłoszyli pozostawionych przed sztabem wartowników, drugim rozwalili drzwi i dołączyli do swoich.

Do swoich, ponieważ ściągnięte ze stanowisk obydwa plutony znajdowały się już w mieście. Obsadziły budynki Urzędu Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej, starostwa i szkoły. Żadnego z nich, mimo wielokrotnie ponawianych ataków, bandytom nie udało się zdobyć. Skoncentrowali więc wszystkie swe siły do ataku na więzienie, zamierzając z pewnością odbić przebywających w nim kumpli. Jednak i straż więzienna została wzmocniona podchorążymi. Bandyci napotkali na zdecydowany opór. Nie pomogło poprzedzanie ataków ogniem z moździerzy. Wszystkie zostały odparte.

Więzienie leżało nieco za miastem. Za miastem więc znalazła się banda w pełnym niemal składzie. Pozwoliło to obrońcom na uderzenie z dwóch stron: od strony więzienia i najbliższych zabudowań miejskich. Śmiały manewr oskrzydlający, w wykonaniu plutonu dowodzonego przez podporucznika Piotrowskiego, dokonał reszty. Bandyci podali tyły, wycofując się w stronę zbawczego lasu.

Był ranek 28 maja. W Biłgoraju dopalało się kilka budynków, ulice pokryte były szkłem i gruzem. Gdzieniegdzie widać było ślady świeżej krwi. Musieli więc być wśród napastników zabici lub ranni, ponieważ jednak zostali zabrani, nie można było ustalić ich liczby.

Teraz, po zakończonej już walce, dowódcę interesowało przede wszystkim, jakie są straty własne. Zarządził zbiórkę. Stanęli w dwuszeregu przed budynkiem sztabu obrony. Twarze mieli osmalone dymem, oczy podkrążone z niewyspania. Byli zwycięzcami, lecz jeszcze nie cieszyli się ze swego sukcesu. Nie wiedzieli przecież, jaką zapłacili cenę za wyparcie bandytów z miasta.

— Kolejno odlicz! — padła komenda.

— Raz, dwa, trzy...

— Dwadzieścia sześć — powiedział ostatni w dwuszeregu, po czym zaległa śmiertelna cisza.