Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Cykl Druga Wojna Światowa
Zeszyt 9/85
Bohaterowie | Operacje | Kulisy
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bolesław Jagielski
Z ĆWICZEŃ DO BOJU
Wydawnictwo
Ministerstwa
Obrony
Narodowej
Okładkę projektował
MAREK SOROKA
Redaktor
ELŻBIETA SKRZYŃSKA
Redaktor techniczny
GRAŻYNA WOŻNIAK
© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1985
ISBN 83-11-07227-2
Niewiele powie to nazwisko nawet zawodowemu historykowi wojskowości, przed którym II wojna światowa nie ma tajemnic. Zauważy co najwyżej, że jest on najmłodszy stopniem spośród radzieckich wojskowych, którym na ziemiach polskich wzniesiono pomniki.
To prawda, Iwan Koniew, który dzięki mistrzowskiemu manewrowi swych wojsk ocalił Kraków, był generałem, awansowanym później do stopnia marszałka Związku Radzieckiego. Wasilij Skopenko, wyzwoliciel Sandomierza, gdzie spoczywa zgodnie ze swym życzeniem wyrażonym przed śmiercią, która spotkała go nad Odrą, był pułkownikiem. Oleg Matwiejew, pilot-instruktor z 1 pułku lotnictwa myśliwskiego „Warszawa“, poległy śmiercią lotnika koło Piły — kapitanem.
... W przeszło tysiącletniej historii Przemyśla, bo właśnie w tym mieście wznosi się pomnik-obelisk z nazwiskiem lejtnanta Nieczajewa wyrytym w kamieniu, okazji do zdobycia sławy nie brakowało.
W końcu XVIII wieku gościł tu dwukrotnie austriacki cesarz Józef II, przyczyniając się do wykupienia Przemyśla z rąk prywatnych i nadania mu ponownie statusu wolnego miasta — odnotowano ten fakt jedynie na papierze, który trafił do archiwum.
W 1809 roku otarł się o Przemyśl książę Józef Poniatowski na czele wojsk polskich, biorących udział po stronie Francuzów w wojnie austriacko-francuskiej; nie na długo jednak zaświtała wówczas jutrzenka swobody mieszkańcom ziemi przemyskiej i całej Galicji, pozostałej pod zaborem austriackim, pewnie dlatego i „księcia Pepi“ nie ma wśród: uhonorowanych przez przemyślan.
Być może liczyli —jeśli nie na pomnik, to przynajmniej na wdzięczność potomnych — uczestnicy spisku z 1840 roku, mającego na celu porwanie, podczas przejazdu przez Przemyśl, austriackiego arcyksięcia Franciszka Karola i wywołanie zbrojnego powstania. Niestety, zostali zdradzeni i zapłacili za tę próbę wybicia się na niepodległość ciężkim więzieniem w twierdzach Spielbergu, Kufsteinu i Theresienstadtu, gdzie warunki życia równały się śmierci, tyle że powolnej.
Wkrótce potem zaczęto wznosić twierdzę również w Przemyślu. Miała zabezpieczyć? drogi i szlaki kolejowe/ krzyżujące się w Bramie Przemyskiej, a prowadzące w kierunku przełęczy karpackich na Węgrzech i po części w kierunku zachodnim na Śląsk. Po wybuchu I wojny światowej była ona — po twierdzy w Antwerpii — największa w Europie. Oblegali ją dwukrotnie żołnierze wojsk rosyjskich, za drugim razem z powodzeniem (z braku żywności została poddana), co pozwoliło 3 kwietnia 1915 roku zwiedzić jej forty carowi Mikołajowi II — żaden to jednak dla Przemyśla tytuł do chwały, tym bardziej że w kilka miesięcy później znów znalazła się ona w rękach austro-niemieckich.
Nie sposób nie odnotować powstania w Przemyślu w listopadzie 1918 roku jednej z pierwszych na ziemiach polskich Rad Robotniczo-Żołnierskich i utworzenia Republiki Przemyskiej z własnym rządem koalicyjnym, jednakże z czasem i to poszło w zapomnienie.
W chwili wybuchu II wojny światowej Przemyśl pełnił rolę ośrodka administracyjno-wojskowego, ale już nie był miastem-twierdzą, gdyż forty zostały w znacznej części rozebrane. Stacjonowało w nim dowództwo X okręgu korpusu, którego wojska; wysłane przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy na front południowo-zachodni w niewiele dni potem, zdziesiątkowane i zdrożone; wycofywały się przez Przemyśl na nowe, ostatnie już, miejsce koncentracji w rejonie Lwowa, pozostawiając obronę miasta nad Sanem załodze liczącej siedem batalionów piechoty, wzmocnionych artylerią. Począwszy od dnia 11 września, kiedy to Polacy odparli atak niemieckiego oddziału rozpoznawczego, nieprzyjaciel rozpoczął systematyczne ostrzeliwanie centrum miasta ogniem dział. Po trzech dniach, rankiem 14 września, Niemcy zajęli Zasanie, zaś o godz. 15.00, po silnym przygotowaniu artyleryjskim, sforsowali San na zachód od miasta i opanowali jego część południową, gdzie zostali zatrzymani. Wieczorem tego samego dnia na rozkaz dowódcy Frontu Południowego gen. Kazimierza Sosnkowskiego załoga Przemyśla wycofała się w kierunku Medyki. Postawione jej zadanie powstrzymania Niemców, by mogła dojść do skutku koncentracja wycofujących się jednostek polskich w rejonie Lwowa, zostało wykonane. Niemała w tym zasługa podpułkownika Jana Matuszka, uczynionego dowódcą tej załogi niemal w przeddzień nadejścia wojsk niemieckich.
Po raz drugi w ciągu niedługiego czasu to samo miasto stało się terenem walk w czerwcu 1941 roku, podczas których na tytuł do sławy — a na wzniesionym po wojnie obelisku na miejsce dla swojego nazwiska — zasłużył właśnie lejtnant Piotr Nieczajew.
Gąszcz, gąszcz, gąszcz dokoła... Ale nie drzew, lecz trzcin, wysokich na kilka metrów, stanowiących ostoję tygrysów i lampartów. Człowiek, żeby móc się w nim poruszać, musiał wycinać ścieżki, na których nietrudno było o spotkanie z owymi dzikimi bestiami. Tak w każdym razie działo się nad Amu-Darią, w górnym biegu nazywaną „Besz-Kapa", co znaczyło „Pięć rękawów" lub „Pięć rzek". W takiej scenerii, po ukończeniu szkoły oficerskiej, rozpoczynał swą zawodową służbę wojskową na granicy radziecko-afgańskiej młodszy lejtnant Piotr Nieczajew.
Ale nie tylko w takiej. Nie na całej bowiem długości granica ta biegła wzdłuż rzeki. Na innych odcinkach miała ona charakter bardziej symboliczny niż faktyczny, bowiem słupów granicznych nie Stawiano, a jeśli próbowano to uczynić, szybko zasypywał je piasek. Wybór miejsca na strażnicę uzależniony był przede wszystkim od istnienia studni lub choćby nadziei na dokopanie się do wody. Stąd brały się odchylenia od linii granicy państwowej — pas między radzieckimi a afgańskimi strażnicami, przez nikogo nie strzeżony, sięgał niekiedy setek kilometrów.
W latach, gdy trafił tam Nieczajew, nie było już basmaczy, zaciekłych przeciwników młodej władzy radzieckiej, operujących z terytorium Afganistanu lub Iranu, którzy nie ograniczali się do aktów terroru, lecz także zmuszali ludność do emigracji, przeprowadzając ją przez granice. Skończyli z nimi pogranicznicy-czekiści w latach trzydziestych.
Nadal jednak trzeba było walczyć z przemytnikami. W klimacie strefy Kara-Kum, charakteryzującym się nagłymi zmianami pogody, zadanie to nie należało do łatwych. W każdej chwili mogła zerwać się burza piaskowa, nadciągająca z ogromną prędkością i siłą zwykle od strony Afganistanu. Wzniecany przez nią gęsty, żółty pył dławił i oślepiał. Nie bez powodu każdy pogranicznik był wyposażony w ochronne okulary. Poważne zagrożenie stanowiły również powodzie, występujące zwykle w lipcu, gdy w górach, w których biorą początek rzeki środkowej Azji, gwałtownie taję śnieg. Przeprawić się wówczas przez te rzeki, szerokie na kilkaset metrów, można tylko na tratwach, z bronią i zwiniętym w węzeł mundurem w rękach.
Nieczajew był oficerem do spraw szkolenia ogniowego w oddziale Wojsk Ochrony Pogranicza, stacjonującym w Kerkach. Jeździł od strażnicy do strażnicy, konno lub na wielbłądzie, sprawdzając umiejętności strzeleckie ich załóg. Takie sprawdziany nie wystarczały, trzeba było również przeprowadzać treningi. Postrzelał sobie wówczas do syta, nie odmawiając też udziału w polowaniach, urządzanych na prośbę , mieszkańców kyszłaków, gdy zbytnio dawały im się we znaki szkody wyrządzane przez dziką zwierzynę.
Przyzwyczaił się już do miejscowych, warunków i poznał tajniki służby granicznej w tym rejonie — wiedział, jak uchronić się przed ukąszeniami skorpionów i jak się zachować przy spotkaniu oko w oko z tygrysem — gdy poprzez Sztab Okręgu w Taszkiencie otrzymał skierowanie do Okręgu Wojsk Ochrony Pogranicza w Charkowie, a stamtąd do Przemyśla...
*
Przenoszenie na zachodnią granicę takich jak Nieczajew — młodych, lecz już zahartowanych w służbie oficerów — mogło oznaczać tylko jedno: że właśnie ta granica staje się teraz najważniejsza.
Przemyśl, do którego trafił wraz z kilkoma rówieśnikami, musiał zrobić na nim niemałe wrażenie. Żadnego porównania z ni to miasteczkami, ni to kyszłakami, najczęściej spotykanymi w Turkmeńskiej SSR, chyba żeby porównać z Przemyślem jej stolicę — Taszkient.
Imponująco prezentowały się tutejsze koszary z czworobokiem kilkupiętrowych bloków ze spadzistymi dachami, krytymi czerwoną dachówką. Widać było jednak po nich, że niejednokrotnie przechodziły z rąk do rok podczas I wojny światowej. Austriaków wyparli z nich na krótko Rosjanie, od Austriaków przejęli je na dwadzieścia lat Polacy, po wybuchu II wojny światowej zostały zdobyte — wraz z całym miastem — przez Niemców, którzy przekazali je następnie żołnierzom radzieckim.
Z polskiej wojny obronnej 1939 roku miasto wyszło stosunkowo mało zniszczone. Gdy ustały działania wojenne, podzielono je wzdłuż linii Sanu na część niemiecką, obejmującą Zasanie, i część radziecką, obejmującą centrum i pozostałe dzielnice.
Stacjonującym w Przemyślu żołnierzom radzieckim mógł się on wydawać nieco egzotyczny, choćby jako miasto kościołów, ale nie czuli się w nim całkiem obco. Wielu miało w mieście swoich pobratymców z Ukrainy, przeważnie osiadłych tu przed wiekami. Stanowili mniejszość narodową; przynajmniej w samym Przemyślu, lecz teraz, w związku z włączniem go do obwodu drohobyckiego, wchodzącego w skład Ukraińskiej SRK, czuli się bardziej niż kiedykolwiek przedtem współgospodarzami miasta. Przemyśl tętnił życiem, przynajmniej w swej prawobrzeżnej części. Kwitł handel, inna sprawa, że głównie na „czarnym rynku", rojącym się od przemytników. Przekraczali oni San i z Zasania przenosili do Przemyśla głównie zapalniczki, zegarki i sacharynę, a zabierali ze sobą kupowne po radzieckiej stronie lekarstwa, tłuszcze, papierosy i srebrne monety.
Radzieckich pograniczników interesowały nie tyle przenoszone przez nich towary, ile informacje o tym, co dzieje się po drugiej stronie rzeki. Wiele dowiadywali się na ten temat od przybywających do Przemyśla zagrożonych aresztowaniami polskich komunistów, socjalistów i ludowców, Polaków ze Śląska, a nawet — zdarzało się — żołnierzy niemieckich o lewicowych poglądach.
Pogubili się trochę, gdy późną jesienią 1939 roku nastąpił exodus mężczyzn z Przemyśla i okolic, przeprawiających się przez San z prawego brzegu na lewy, na którym zaczynał się obszar okupowanej Polski, gazwanej przez Niemców Generalnym Gubernatorstwem. Szybko się jednak wyjaśniło, że dzieje się tak za sprawą odezwy generała Sikorskiego, stojącego na czele polskiego rządu emigracyjnego, by ochotniczo zgłaszać się do organizowanego we Francji Wojska Polskiego. Przy okazji dowiedzieli się, jaki był przebieg kampanii wrześniowej, z której armie polskie wyszły pokonane, ale nie do końca rozbite.
Lejtnant Nieczajew, ciekaw wszystkiego, co działo się w polityce, sięgnął przy tej okazji po mapę Europy. Prześledził na niej szlak, który przemierzyć musieli Polacy, by w dalekiej Francji na powrót stać się żołnierzami: wiódł on z Podkarpacia przez Kraków i Tatry, Słowację Węgry...
— Mołodcy! — skomplementował ich w duchu.
Nie on jeden. Początkową nieufność „ludzi radzieckich“ wobec często niezrozumiałych dla nich zachowań i poczynań Polaków, w miarę jak coraz lepiej poznawali się wzajemnie, zastępował podziw dla ich woli przeciwstawienia się hitleryzmowi.
Na pozyskaniu zaufania miejscowej ludności szczególnie zależało radzieckim oficerom wywiadu. Przemyśl, miasto garnizonowe, ze względu na swe strategiczne położenie, ciągle był penetrowany przez wywiad niemiecki. W tej sytuacji nieodzowne stało się — oprócz wzmożenia czujności na granicy — utworzenie własnej siatki wywiadowczej po drugiej stronie Sanu.
Wbrew początkowym obawom, że brakować będzie chętnych (na co liczyli Niemcy), udało się zwerbować i przeszkolić kilka grup wsoółpracowników, złożonych niemal w całości z Polaków, zamieszkałych w mieście i w okolicznych wioskach. Jedną z aktywniejszych była grupa zorganizowana i kierowana przez Władysława Króla z Tarnawki, wioski położonej nad Sanem na zachód od Przemyśla, w skład której wchodzili między innymi Franciszek Pękalski i Dymitr Kopko z Bachowa. Po odbyciu przeszkolenia znaleźli się za Sanem, gdzie pozyskali do współpracy Wojciecha Kurasza z Nienadowej, Teodora Kosztyła z Łubnej koło Dynowa i kilku innych znajomków. Grupa Władysława Króla utrzymywała bezpośredni kontakt z oficerem wywiadu granicznego Petrowem z Birczy, a także Katelinkowem i Nazarowem — funkcjonariuszami placówki granicznej w Brzusce. Zbierała ona wiadomości o strażnicach nad Sanem w rejonie Krzywczy, Dubiecka i Dynowa, o dyslokacji niemieckich oddziałów w tym rejonie, o placówkach żandarmerii w przygranicznych miejscowościach oraz o prowadzonej przez Niemców przebudowie dróg i mostów, mającej na celu przystosowywanie ich do ruchu już nie tylko ciężarówek, ale i czołgów.
Niektórzy spośród współpracowników wywiadu radzieckiego woleli nie pokazywać się w mieście. Z nimi to pod osłoną nocy spotykał się w umówionym miejscu, ubrany po cywilnemu, radziecki pogranicznik, udający wędkarza. Wysłuchiwał, co tamci mają do powiedzenia, dziękował, prosił o kolejne informacje. Na odchodne wręczał zwykle owinięty w pergamin połeć słoniny, bo czego jak czego, ale „szpeku" Niemcom zawsze było za mało i znajdujący się pod ich okupacją Polacy musieli obywać się jego smakiem.
Raz jednak udało się jednemu z takich wywiadowców amatorów zrewanżować się swemu wspólnikowi — zawodowcowi.
— A to dla was coś na ząb rzekł niespodziewanie, wręczając mu sporej wielkości pstrąga, wyciągniętego spod koszuli, poprzednio podejrzanie wybrzuszonej. — Nadepnąłem na niego, to i wyłowiłem.
— I mnie go oddajecie?!
— Złapię sobie w drodze powrotnej drugiego — rzekł. — A tobie, synu, jak już udajesz wędkarza, wypadałoby mieć jakąś rybkę — zawstydził na koniec pogranicznika.
Wielu z tych Polaków pozostawało długo anonimowymi, jak chćby ów mieszkaniec Zasania, przesyłający do budynku dawnego starostwa przemyskiego, w którym mieściła się komendantura 92 Oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza, informacje bezcennej wręcz wagi. Czynił to zawsze za pośrednictwem innej osoby i zawsze z użyciem koperty opatrzonej tajemniczymi literkami „p/g“, którą ów zaufany „ktoś“ wrzucał do specjalnej skrzynki na listy, umocowanej obok wejścia do budynku komendantury. Czy trzeba było aż deszyfrantów, by ustalić, że owe tajemnicze literki stanowiły po prostu skrót konwencjonalnego zwrotu „przez grzeczność“?
— Ci Polacy... — kręcił głową szef wywiadowców-pograniczników. — Wciąż tylko konwenanse im w głowie...
Ale to było nic w porównaniu z późniejszym ustaleniem, że nadawcą tych informacji (sprawdzono także ich wiarygodność) jest były oficer Wojska "Polskiego, komendant obwodu Związku Walki Zbrojnej. Trudno uwierzyć, że Feliks Pikulski — „Sęp“ — bo takie nazwisko i pseudonim nosił ów polski patriota — czynił to jedynie „przez grzeczność“, ale nadal korzystano z danych, które przekazywał na stronę radziecką.
Regularnie co dwa tygodnie przekraczał San, udając przemytnika, mieszkaniec Zasania Władysław Hołod, noszący pseudonim „Bojko“ — chyba dla przypomnienia, że niegdyś na tych ziemiach zamieszkiwał szczep Bojków. Spotykał się on z oficerem wywiadu granicznego Ziminowem.
Być może wyda się to niezbyt poważne, ale radzieccy pogranicznicy odróżniali „prawdziwych“, niejako zawodowych przemytników od podszywających się pod nich potencjalnych szpiegów lub dywersantów na hitlerowskim żołdzie po... kolorze spodni, które u tych pierwszych raz były zielonkawe od rzecznego planktonu, a kiedy indziej żółtawe od niesionego przez fale Sanu mułu.
Najczęściej jednak, gdy tylko utrzymywała się pogoda, Sanem płynęła woda krystalicznie czysta. I jak przystało na rzekę górską — wartkim nurtem. Pozwoliło to żołnierzom Wojsk Ochrony Pogranicza odkryć w odległości 7 kilometrów na południowy wschód od Przemyśla kabel telefoniczny, przeciągnięty przez San z brzegu niemieckiego na radziecki. Maskujące go kamienie w niektórych miejscach porwała woda, czego dywersanci telemechanicy nie przewidzieli. Nie zdołali tym samym dokończyć operacji podłączenia się po stronie radzieckiej do podziemnego kabla. Podsłuch rozmów telefonicznych między Przemyślem a Lwowem (siedzibą dowództwa 26 armii) i Kijowem (siedzibą Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego) został udaremniony.
Lejtnat Piotr Nieczajew był zastępcą dowódcy strażnicy umiejscowionej pod bokiem Komendantury 92 Oddziału Granicznego w samym centrum Przemyśla. Roboty mu nie brakowało, głównie jednak papierkowej, a po służbie prowadził życie w gruncie rzeczy uregulowane, by nie rzec — monotonne. Nieczajew trochę zazdrościł oficerom wywiadu granicznego, którzy wykonywali ciekawe, nierzadko wieńczone zdemaskowaniem i schwytaniem lub zlikwidowaniem niemieckich dywersantów, zadania. Tęskno mu było do przygód, w których zasmakował, pełniąc służbę na granicy z Afganistanem. Choćby takich, jakie można przeżyć podczas polowań. Co prawda zwierzyny w lasach otaczających Przemyśl nie brakowało; polowali nią niekiedy przełożeni; ale o tym, żeby jemu zaproponować udział w łowach, nikt jakoś nie pomyślał. Wprosić się — nie miał śmiałości. Zresztą nie leżałoby to w jego naturze.
Zdarzyło się jednak, że zaprosił go do swego domu pewien mieszkaniec Przemyśla — starszy już człowiek, nie tylko trochę już znajomy, ale i „sprawdzony", jako że wynajmował oficerom kwatery. Do Nieczajewa — choć ten mieszkał u niego krótko — ów przemyślanin zapała! szczególną sympatią. Znany był z tego, że lubił wspominać, jak to za młodu „z Japońcami wojował", będąc żołnierzem carskiej armii. Przewidując mały poczęstunek, Nieczajew przyszedł z butelką wódki „Moskowskiej", do której gościnny gospodarz na zakąskę podał kiełbasę o nadzwyczajnym smaku, która wprost rozpływała się w ustach.
— Z dziczyzny — domyślił się Nieczajew.
— Nie da się ukryć, panie dzieju.
— Kupna czy własnej roboty?
Dla gospodarza byłoby bezpieczniej — wszak miał przed sobą „władzę" — odpowiedzieć, że kupna; nie takie specjały można było nabyć na czarnym rynku. Ale zwyciężyła w nim męska próżność.
— Skąd miałbym wziąć pieniądze? — spytał, jakby się usprawiedliwiając. — Dopóki ręka jeszcze pewna, a zwierzyna w lasach, trzeba sobie radzić bez pieniędzy, panie dzieju.
Po kilku kolejkach dogadali się. Stary obiecał, że zabierze młodego podporucznika na swoją następną wyprawę w podprzemyskie lasy.
— Będę wdzięczny, nawet gdybyśmy nic nie upolowali — powiedział na koniec Nieczajew.
— Dobrze będzie — zapewnił go stary.
Sezon polowań dobiegał końca, umówili się więc na najbliższą noc z soboty na niedzielę. Nieczajew, w oficerskim półkożuszku założonym na mundur, wziął ze sobą pistolet, z którym nie powinien rozstawać się ani na chwilę (a umiał z niego strzelać tak celnie, jakby to był karabin Strzelca wyborowego). Stary uzbrojony był zrazu tylko w długi, myśliwski nóż, nazywany przezeń kordelasem. Punkt docelowy wyprawy stanowiło najwyższe na południowy wschód od Przemyśla wzniesienie Kopystańka, otoczone wieńcem lasów. Było to dość daleko, ale chcieli mieć pewność, że nikt im nie wejdzie w paradę. Zresztą za miastem, w wiosce Pikulice, stary miał zamiar pożyczyć u znajomego rolnika dwa konie pod wierzch. I nie zawiódł się ria znajomku, choć ten zmieszał się na widok towarzyszącego staremu oficera. Ale i on, ów rolnik, jak zapewniał, nie miał nic przeciwko władzy radzieckiej. O kolektywizacji, której się trochę obawiał, na razie było cicho. I dało się żyć... Jeśli ktoś miał konie, tak jak on, woził materiały przeznaczone do budowy bunkrów nad Sanem. Od czasu gdy za sanacji pozwolono ludziom pozyskiwać cegłę z rozbiórki fortów, nie trafiła mu się lepsza okazja do zarobku. Na zimę roboty wstrzymano, toteż konie były wypoczęte — mogli się nie obawiać, że w drodze na Kopystańkę utkną w zaspach śnieżnych. Wynalazł dla nich nawet dwie kulbaki — jedną kozacką, drugą — austriacką. Widomy dowód, że w przeszłości nieraz musiała przechodzić tędy kawaleria, bywało, że w rozsypce, jak to na wojnie. U tegoż rolnika, a może gdzie indziej po drodze — Nieczajew wołał tego nie wiedzieć — stary zaopatrzył się w broń, obrzynek karabinu chyba jeszcze sprzed I wojny światowej, który przytroczył do kulbaki.
Piękna była ta ich nocna jazda pośród lasów, porastających stoki łagodnych wzniesień. Konie szły wydłużonym stępem, żując wędzidła, z łbami ozłoconymi poświatą księżyca. W panującej dokoła ciszy docierało do nich czasem tylko szemranie leśnych strumyków, których nurtu nie wstrzymywał kilkustopniowy zaledwie mróz. Koni, stąpających po śniegu, nie było słychać prawie wcale, a i oni — nie umawiając się co do tego, lecz z wewnętrznej potrzeby — prawie się nie odzywali.
Całą tę harmonię zakłóciło niespodziewanie, gdy już byli blisko celu, przeciągłe wycie wilków. Konie skróciły stęp, odtąd trzeba je było zmuszać do dalszej jazdy.
— Ot, siurpryza — odezwał się stary. — Nigdy tu wilki nie grasowały.
— Wypłoszą nam zwierzynę, co?
— Albo ją nagonią pod lufy, zobaczymy.
Znów rozległo się, już nieco bliżej, wycie drapieżników.
— One już nie polują — stwierdził stary po chwili nasłuchiwania. — One już coś upolowały. I teraz zwołują się. Zaraz zbierze się cała wataha.
— Zapolujemy na nie?
— Jeśli są głodne, mogą atakować. A wtedy koń wilkowi nie umknie. Lepiej byłoby zostawić je w spokoju. Ciekawość tylko, co one mają za powód do tego zwoływania się.
Wkrótce otrzymali odpowiedź na to pytanie. W leśnym ostępie, skąd słychać było drapieżniki, ujrzeli kichę spadochronu, zaczepionego o gałęzie drzew, zaś w jego uprzęży, już na ziemi, tkwił człowiek. O tym, że już nie żył, nie wiedzieli, więc zaczęli strzelać, żeby odstraszyć krwiożercze bestie. Te rozpierzchły się — nie były więc specjalnie wygłodzone — ale z pewnością przywarowały gdzieś w pobliżu. Przyjrzeli się dokładnie człowiekowi, który padł ofiarą wilków. Nie ulegało wątpliwości, że jest to, czy raczej był, Niemiec-dywersant. Świadczyło o tym jego oporządzenie skoczka spadochronowego, kompletne co do najdrobniejszego detalu. Pod kombinezonem, z pewnością przeznaczonym, podobnie jak spadochron, do zakopania, miał cywilne ubranie. Buty oblepiała zakrzepła krew.
— Nie otworzył mu się spadochron główny — Stwierdził Nieczajew. — A zapasowy dopiero tuż nad ziemią.
Nieczajew, zastanawiając się nad tym, jak i komu zameldować o tym makabrycznym odkryciu, żeby samemu nie narazić się na nieprzyjemności, na razie zaopiekował się bronią i dokumentami niedoszłego dywersanta, a następnie zaciągnął ciało do leśnego wykrotu i przywalił kamieniami. Dywersant, nie dywersant — nie można było pozostawić ciała na pastwę wilków. Potem dosiedli koni i nie oglądając się ruszyli w drogę powrotną. Po strzelaninie, którą urządzili w celu odstraszenia drapieżników, nie mogło już być mowy o polowaniu. Musieli zrezygnować z tej przyjemności.
Taki to ślad pozostawiła po sobie na początku 1941 roku jedna z pierwszych grup dywersantów — skoczków spadochronowych zrzuconych w okolicach Przemyśla. Wywodzili się oni z szeregów osławionej formacji „Brandenburg“, sformowanej przede wszystkim z byłych osadników niemieckich, ściągniętych w 1940 roku do Rzeszy z Ukrainy, Besarabii i Białorusi w ramach akcji „Heim ins Reich“ („Wracajmy do Rzeszy“).
Dowódcy grup dywersyjnych przechodzili odpowiednie przeszkolenie w Szczecinie, Królewcu, Berlinie, Wiedniu. Z nastaniem wiosny 1941 roku liczba dywersantów, wyposażonych w radiostacje, broń krótką z tłumikami i pistolety maszynowe, materiały wybuchowe, a nawet w mundury i dokumenty żołnierzy Armii Czerwonej, gwałtownie wzrosła. W rejonie Brześcia, gdzie doszło do regularnej potyczki grupy dywersantów z żołnierzami grupy manewrowej Wojsk Ochrony Pogranicza, zginęło jedenastu „brandenburczyków“, a pięciu dostało się do niewoli. Do czerwca w potyczkach na całej granicy Abwehra straciła około 1300 zabitych i rannych.
— Huraaa! — oto okrzyk, którym najczęściej rozbrzmiewały w Przemyślu przykoszarowe place ćwiczeń. Dobywał się z ust żołnierzy, którzy poza tym czołgali się, kopali okopy, w przysiadzie kłuli bagnetami niewidocznego przeciwnika. A okrzyk musieli powtarzać nieraz po kilka razy, bo wypadał „słabo“...