Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nasz świat za kilkadziesiąt lat…
…to zwykły świat, pełen autonomicznych samochodów, szybujących po niebie dronów i pracujących w burgerowniach robotów. Są dwa supermocarstwa, trwa cyfrowa zimna wojna, ale wszelkie konflikty rozgrywają się gdzieś tam, za oceanem… Ludzie budzą się, idą do pracy, jedzą kolację. Wszystko jest tak, jak być powinno.
Ale nie dla siedemnastoletniego Johna, geniusza technologii, cudownego dziecka z rozbitej rodziny. John ma pewną tajemnicę.
W jego życiu wszystko zaczyna się zmieniać, gdy pewnego chłodnego wieczora wchodzi do małego tokijskiego bistro prowadzonego przez byłego zapaśnika sumo. Mieszka tam osobliwy pies z kulistą głową wraz ze swoją właścicielką – enigmatyczną kelnerką Neotnią.
Neotnia też coś ukrywa – sekret, który wywróci nieszczęśliwe życie Johna do góry nogami. Sekret, który przeniesie ich z neonowych ulic Tokio do tragicznej przeszłości Hiroszimy i zaśnieżonych gór Nagano.
Sekret, który pokaże, że nasz świat wcale nie jest zwykły – i na zawsze go odmieni…
***
Totalnie wciągająca od samego początku – opowieść, klimat i bohaterowie zostaną w twojej wyobraźni na długo po lekturze. Naprawdę cudowna – Jonathan Whitelaw
Cudowna, wnikliwa i głęboka. Fascynujące studium człowieczeństwa w świecie, w którym wszystko można podrobić – James Oswald
Skrzyżowanie cyberpunka z Bildungsroman– prawdziwa radość z czytania – Oscar de Muriel
Wybitna! Fantastyka naukowa pokazująca, jak przeszłość może wpływać na przyszłość; po części opowieść o dojrzewaniu, po części historia miłosna, świetnie oddająca atmosferę Japonii – ta książka to migawka z przerażającej i bardzo prawdopodobnej przyszłości – Michael J. Malone
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 530
Tytuł oryginału Beautiful Shining People
Copyright © Michael Grothaus 2023
First published in the United Kingdom by Orenda Books 202316 Carson Road, West Dulwich, London SE21 8HU
orendabooks.co.uk
Ta książka jest fikcją literacką. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały użyte na potrzeby fikcji. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.
Przekład Olga Siara
Cytat z Victora Hugo w przekładzie Hanny Szumańskiej-GrossCytat z T.E. Lawrence’a w przekładzie Zygmunta Kubiaka
Redakcja i korektaKatarzyna Zegadło-Gałecka, Magdalena Pazura
Skład Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-68053-14-2
StoryLight, imprint Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
x.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Dla m.e. i k.n
Wszystko, co mam przed sobą, wygląda jak inny świat, na co dzień ukryty przed tym zwyczajnym.
W dal rozciąga się mozaika podświetlonych kształtów. Tysięcy delikatnie mrugających anten. Dronów szybujących cicho przez noc. Rozległe połacie krajobrazu za nimi przesłania rozjarzona, kolorowa mgła – kalejdoskop barw sugerujący istnienie jeszcze dziwniejszych krain w tej dziwnej przestrzeni.
Jednak gdy patrzę w niebo, przypominam sobie, że bez wątpienia wciąż znajduję się na Ziemi. Że to nie jest jakiś obcy świat, do którego zostałem przeniesiony. Moje oczy przyzwyczajają się do blasku dwóch stacji kosmicznych, srebrnych sierpów o nierównych krawędziach, zawieszonych między mną a naszym naturalnym księżycem. Jedna jest amerykańska, druga chińska. Obie trwają w wiecznym, paranoicznym tańcu orbitalnym, jeszcze nieukończone, a już podejrzliwe wobec siebie nawzajem.
Dźwięk dzwonka sprowadza mój wzrok z powrotem na bezkresne miasto przede mną. Poniżej wąską uliczką jedzie mężczyzna na rowerze z koszykiem wypełnionym zakupami. Dzwoni jeszcze raz, ostrzegając ulicznego kota wylegującego się przed sieciówką FamilyMart, żeby zszedł mu z drogi. Na rogu kobieta ogląda coś na telefonie, czekając na autobus. Sąsiednią ulicą samochód wiezie pasażera przez tokijską noc.
Tak, to nie pomyłka: to zwykły świat z kotami, sklepami spożywczymi i niewyczerpanymi zasobami kontentu.
Sprawdzam godzinę. Już za piętnaście jedenasta. Sen wydaje się nieosiągalny, ale obiecałem sobie, że spróbuję zasnąć, żeby mieć przynajmniej szansę pojechać na wycieczkę, na którą nie udało mi się wybrać przez trzy minione poranki. Żeby moje powieki znów nie zamknęły się dopiero o świcie. Wracam do mieszkania i zasuwam za sobą drzwi balkonowe. Rozbieram się do bokserek i odlewam. Myję zęby przy umywalce ze zbyt dużym lustrem. Jak zwykle skupiam wzrok ponad klatką piersiową.
Pakuję się do łóżka i każę mieszkaniu zgasić wszystkie światła oprócz lampki nocnej.
Zegar pokazuje, że za godzinę wybije północ – ale wciąż nic, ani śladu zmęczenia.
Cholerny jet lag.
Podnoszę z podłogi plecak i przetrząsam go po omacku. Paszport. Broszura. Książka, którą właśnie czytam. Ale jest zbyt intelektualna. To powieść z gatunku tych, które skłaniają do zastanowienia, zamiast wywoływać senność. Potrzebuję czegoś nudnego. Magazyn – po południu chirurg pozwolił mi go wziąć z poczekalni, kiedy pielęgniarka zauważyła, że chłopak w gabinecie i chłopak na okładce to ta sama osoba.
Nie jestem nawet pewny, co to za czasopismo. Język ma ustawiony na japoński. Na okładce wirują najnowsze flagowce Samsunga, Avance’a i Huawei. Wokół nich materializują się japońskie słowa i linie przerywane, które wskazują różne funkcjonalności konkurencyjnych metasoczewek. Obraz przewija się jednak i teraz patrzę na swoje zdjęcie z drugiego dnia pobytu w Japonii. Stoję obok skupiska serwerów kwantowych. Od trzech dni noszę ten sam sweter. Okładka litościwie zmienia się jeszcze raz i teraz przedstawia jakiegoś bota rolniczego – później cała sekwencja zaczyna się od nowa.
Przestaję szukać ustawień językowych i wrzucam magazyn z powrotem do plecaka. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do mamy, ale zamiast tego wyciągam broszurę.
Modele na zdjęciach wydają się tacy szczęśliwi – ale chyba właśnie o to chodzi. Na przednim skrzydełku przystojny siatkarz zastygł w wysokim wyskoku tuż przed ścięciem piłki. A jego uśmiech… no cóż, gdybym miał takie ciało, też bym się tak uśmiechał. Jednak lekarz był ze mną szczery. Moje nawet po zabiegu nie będzie wyglądało całkowicie normalnie. Mimo wszystko… już przez samo słuchanie o tym, co dałoby się zrobić, czułem się tak, jakbym stał u progu nowego świata.
„Próg nowego świata”. Wiem, że brzmi to dziwnie. Prawie staroświecko. Ale to właśnie te słowa przyszły mi do głowy w gabinecie z oknami od podłogi aż do sufitu ukazującymi bezmiar Tokio. Stałem u progu nowego świata, w którym mogłem być bliski normalności, bliższy niż kiedykolwiek tym milionom ludzi, którzy pracują, mieszkają i spacerują ze sobą po widniejących w dole ulicach.
Na ostatniej stronie chirurg wpisał wysokość swojego honorarium w jenach i dolarach i poprosił o kontakt, jeśli zdecyduję się na zabieg. Czytam broszurę jeszcze dwa razy, a potem składam ją i zostawiam na szafce nocnej.
Szesnaście po jedenastej.
Wyłączam lampkę i zamykam oczy.
Kiedy zerkam na zegarek następnym razem, jest jedenasta dwadzieścia trzy.
Jedenasta trzydzieści dziewięć.
O jedenastej czterdzieści siedem pokój cicho jak cień zalewa fala czerwieni. Za szklanymi drzwiami balkonowymi dostrzegam przytłumione światło drona myjącego okna, który przesuwa się po szkle…
Chrzanić to.
Ubieram się i biorę plecak. Zjeżdżam windą na poziom ulicy. Październikowe powietrze jest tu chłodniejsze niż na ogrzewanym balkonie. Trio automatów z przekąskami podaje mi moje położenie, a ja odwracam się i idę labiryntem wąskich chodników i deptaków, dopóki nie dostrzegam na rogu sklepu 7-Eleven. Tam skręcam w lewo na główną arterię pełną ciemnych już restauracji z plastikowymi replikami potraw z menu wyeksponowanymi w przeszklonych witrynach.
Kolorowa poświata przede mną świadczy o tym, że zmierzam we właściwym kierunku. Jednak gdy docieram do słynnego przejścia dla pieszych w dzielnicy Shibuya, przekonuję się, że mimo mnóstwa rozjarzonych metaekranów nawet ta część Tokio czasem zasypia. Botów sprzątających za szklanymi ścianami zamkniętych domów towarowych i na ulicach jest niemal tyle samo co ludzi w okolicy. Przecinam skrzyżowanie za skrzyżowaniem, ale wygląda na to, że jedyne wciąż działające miejsca to hałaśliwe salony pachinko albo zadymione bary. Kiedy ponownie staję przed nieczynnym od godziny Starbucksem, dociera do mnie, że zatoczyłem koło.
„Wspaniale”, myślę, czując się jak pałkarz, który przyszedł na mecz na długo po zakończeniu gry.
Oparty o pusty stojak na rowery ściągam ciasno paski plecaka i zakładam ręce na piersi. Mój wzrok wędruje z przemieszczających się w zsynchronizowany sposób samochodów na bota froterującego podłogę w sklepie Uniqlo, a potem na oślepiającą, zapętloną metareklamę operatora komórkowego Docomo rozciągającą się na wysokość czterech pięter na wieżowcu po drugiej stronie skrzyżowania. A gdy bijące od niej światło zmienia się z niebiesko-fioletowego na różowo-pomarańczowe, słyszę czyjś pisk. Wydaje go ktoś z pary maruderów otulających się szczelniej łopoczącymi płaszczami po podmuchu wiatru, który zaskoczył ich na skrzyżowaniu.
Czy oni też wyszli z domu i narazili się na walkę z wiatrem z powodu jet lagu?
Udaje im się zejść z pasów w chwili, gdy światła zmieniają się na zielone, a samochody czekające na obrzeżach skrzyżowania podejmują jazdę w idealnej synchronizacji, obojętne na warunki pogodowe. Przez cały ten czas wszystko zalewa różowo-pomarańczowa poświata bijąca z gigantycznego rysunkowego stworzenia o króliczych rysach. Nie mam pojęcia, co może ono reklamować. Wkrótce jednak nawet ten blask gaśnie. Teraz okolicę rozświetla ostra biel materiału stacji telewizyjnej NHK przedstawiającego temat dnia. Prezenter porusza bezgłośnie ustami, ale pod nim pojawia się japońska i angielska transkrypcja.
Chodzi o skandal, który w zeszłym tygodniu wstrząsnął Chinami. Jeden z liderów partii został oczyszczony z zarzutów przedstawionych mu na podstawie wiralu, na którym bił w pokoju hotelowym prostytutkę zakneblowaną taśmą klejącą. Jak donosi prezenter wspomagany napisami, film wywołał oburzenie w całym kraju, ale według oświadczenia chińskich władz przeprowadzone śledztwo dowiodło, że materiał został stworzony za pomocą technologii deepfake przez „zagranicznego wroga”, żeby wzbudzić gniew w chińskim społeczeństwie. Dokonana przez ekspertów dekonstrukcja miała wykazać, że w kilku kadrach oświetlenie małżowiny usznej mężczyzny okazało się niespójne z gęstością powietrza w pomieszczeniu. Nie dałoby się tego dostrzec gołym okiem ani nawet odkryć z użyciem komercyjnego programu do wykrywania obróbki obrazu, ale z czasem – tym razem po zaledwie kilku dniach – chińska sztuczna inteligencja rzekomo zidentyfikowała te nieścisłości. Prezenter podsumowuje, że jeśli rzeczywiście był to deepfake’owy film opracowany przez inne państwo, to jest to pierwszy taki materiał, jaki przedostał się do chińskiego intranetu od ponad roku.
– Konbanwa – odzywa się jakiś głos.
To jedno z niewielu japońskich słów, jakie zapamiętałem. Oznacza „dobry wieczór”.
Powitanie wygłosił bot informacji turystycznej, który zatrzymał się przy brzegu stojaka na rowery. W obleganych częściach Tokio jest ich sporo. Pewnie wykrył, że siedzę tu z nieco zagubionym wyrazem twarzy, więc podjechał bliżej.
Witam się, a bot przełącza język na angielski. Pyta, czy potrzebuję pomocy w znalezieniu jakiegoś miejsca albo czy wezwać mi samochód.
– Po prostu wyszedłem się przejść. Nie mogę spać.
– Przyjemny wieczór na spacer – mówi bot.
„Przyjemny wieczór na spacer”, powtarzam w myślach. Zabawne, zawsze zakładałem, że Ameryka ma najbardziej zaawansowane boty, ale japońskie biją nasze na głowę. Po części ze względu na swoją postać. Na przykład ten zbudowany jest niemal jak bohater kreskówki, przypomina maskotkę drużyny baseballowej. Jego kopułowata cyfrowa twarz ma rysy antropomorficznego kota z ogromnymi oczami. W Ameryce roboty obsługujące ludzi wyglądają zwyczajniej, jak maszyny. A różnice nie kończą się na kwestiach konstrukcyjnych. Amerykańskie mają służalczą osobowość; tutejsze są zaprogramowane w taki sposób, żeby rozmawiało się z nimi jak z wyluzowanym znajomym.
Kopułowatą głowę bota informacji turystycznej barwi odcień błękitu, gdy zmienia się reklama na jednym z budynków, zalewając okolicę swoim światłem. Duże kocie oczy mrugają.
– Słuchaj – zagajam, spoglądając z góry na wypukłą twarz – czy w okolicy są spokojne miejsca, w których mógłbym posiedzieć, żeby jakoś zabić czas?
Kolejne mrugnięcie kocich oczu.
– W tej chwili w Shibuyi otwartych jest piętnaście klubów, trzynaście restauracji, jedenaście barów hotelowych, sześć barów sportowych, trzy bary z cygarami i jeden jazz bar; wszystkie lokale oferują miejsca siedzące. Osiem z tych barów, sześć restauracji i pięć klubów zamyka się w ciągu godziny.
– Okej, a coś spokojniejszego? Na przykład kawiarnia albo bistro, gdzie mógłbym się napić herbaty z mlekiem i poczytać gazetę, aż poczuję zmęczenie?
Teraz to już najdłuższa rozmowa, jaką odbyłem z kimkolwiek – i czymkolwiek – oprócz chirurga od wielu dni.
– Przykro mi, sprawdziłem, ale nic nie znalazłem. Ostatnia kawiarnia została zamknięta czterdzieści dwie minuty temu. Ale dwadzieścia trzy kawiarnie otwierają się o szóstej rano, a kolejne czterdzieści osiem – o szóstej trzydzieści.
– I nie ma też żadnego otwartego bistra?
– Niestety nie. Przeciętne godziny zamknięcia tego typu lokali w dzielnicy Shibuya w zwykły dzień tygodnia mieszczą się w przedziale od dwudziestej drugiej do dwudziestej trzeciej trzydzieści.
Kiwam głową bez słowa. Po drugiej stronie skrzyżowania na ścianie szklanego wieżowca migocze nowy obraz, wizerunek olbrzymiej dziewczyny. Chwilę później dołączają do niej jeszcze trzy olbrzymki, członkinie tego samego zespołu j-popowego. Poruszają ustami, bezgłośnie wyśpiewując swój najnowszy przebój, dostępny już w streamingu. Dwie z nich zeskakują z powierzchni wieżowca, by pojawić się na ścianie domu towarowego naprzeciwko i tam wić się dalej w tańcu.
– Czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc? – pyta infobot.
Kręcę głową.
– Nie, chyba że znasz jakiś sposób na zaśnięcie.
– Przykro mi, nie znam. – Cyfrowe oczy mrugają. – Sen nie jest znaną mi czynnością.
– No tak, rozumiem. – Wypuszczam powietrze z płuc. – No nic, robi się coraz zimniej. Chyba wrócę do mieszkania – rzucam w ramach pożegnania.
– Oczywiście. Trzymaj się ciepło, dobrej nocy. – Kopułowata głowa przechyla się w dół, jakby się kłaniał.
Posyłam mu lekki uśmiech i podnoszę się ze stojaka. Jednak po zaledwie kilku krokach słyszę go znów:
– Stoisz u progu nowego świata.
Te słowa sprawiają, że zastygam.
„Stoisz u progu nowego świata”.
Odwracam się. Infobot nie ruszył się z miejsca.
Jego krótkie ciało lśni głęboką zielenią, skąpane w świetle kolejnej reklamy.
– Słucham…?
Ale zielony bot milczy. Jego jedyną odpowiedzią jest mruganie kocich oczu.
Rozglądam się wokół. W pobliżu nie ma nikogo innego.
– Co powiedziałeś przed chwilą? – próbuję ponownie.
Owiewa nas zimny podmuch, ale przez dłuższy moment panuje cisza.
W końcu bot odpowiada.
– Trzymaj się ciepło, dobrej nocy – mówi, mrugając kilka razy.
Gapię się na niego jeszcze przez pewien czas, a zmieniające się światło nadaje powietrzu o ton ciemniejszy odcień. Kocie oczy bota znów mrugają w upiornej poświacie, ale już więcej się nie odzywa.
Cierpię na omamy słuchowe z niewyspania.
Przechodzę przez skrzyżowanie i wybieram ulicę równoległą do tej, którą przyszedłem, zostawiając za sobą gazowy blask Shibuyi. Za zakrętem barwna mgła znika bez śladu, a wraz z nią wszelkie złudzenie ciepła. Przebiega mnie dreszcz, więc ściągam paski plecaka mocniej na ramionach i wciskam dłonie do kieszeni.
Kolejny podmuch szeleści liśćmi drzew rosnących przy pogrążonej w mroku ulicy. Wszystkie sklepy, które mijam, są zamknięte; ich wnętrza spowija ciemność. Po kilku chwilach uświadamiam sobie, że idę zupełnie sam.
Opadły liść niesiony październikową bryzą sunie z cichym chrobotem po chodniku przede mną. Suche czubki ma podwinięte w dół niczym kruche palce, jakby usiłował przerwać swój mimowolny ruch. Obraca się raz po raz. I gdy jestem już pewny, że wiatr zdmuchnie mi go sprzed oczu, szeleszcząca blaszka wpada na coś z impetem.
To stojak reklamowy z rodzaju tych, jakie knajpki wystawiają przed wejściem – potykacz z wbudowaną tablicą, na której wypisuje się kredą dania dnia.
Nie mam pewności, co znaczy napis w górnej części tablicy, bo jest po japońsku, ale na dole widnieje rysunek w stylu anime przedstawiający z profilu głowę leżącego mężczyzny z jakimś instrumentem wsuniętym do ucha. Z jego kredowej twarzy bije spokój. A nawet zadowolenie. Obok rysunku czytam po angielsku: „Odprężające czyszczenie uszu – tylko 4900 jenów”.
Potykacz tkwi przed wolnostojącym dwupiętrowym budynkiem. Wisi tam szyld, na którym wypisano białymi literami na czerwonym tle: BISTRO MR HAPPY. Zza szyby w drzwiach emanuje ciepły blask, a w środku zauważam coś, co wygląda na kraniec baru, za którym ktoś stoi. Nie wiem do końca, na co patrzę, bo większość widoku blokuje zawieszony na drzwiach płaszcz. Po lewej stronie od drzwi jest jeszcze okno, ale ma zaciągniętą zasłonę.
Cofam się o krok, żeby objąć wzrokiem cały budynek. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie pasuje do otoczenia. Ze swoimi różowawo-brzoskwiniowymi ścianami nie jest może kiczowaty, ale zdecydowanie odstaje od eleganckich fasad lepiej utrzymanych lokali w sąsiedztwie. Z tej nowej perspektywy widzę jednak, że ktoś na pewno stoi za barem w holu. Przez niezasłonięty fragment szyby dostrzegam czyjeś ramię. A okno po prawej ukazuje dodatkową salę jadalną oddzieloną od holu. Jest pusta, ale palą się tam światła.
Sęk w tym, że spędziłem w Tokio już tydzień i chodziłem tą ulicą kilkanaście razy, a nie pamiętam, żebym wcześniej widział to miejsce. Chociaż trzeba przyznać, że nigdy nie zapuszczałem się tu tak późno, a dotąd ulica za każdym razem była pełna ludzi. Pewnie to bistro po prostu nigdy nie przyciągnęło mojego wzroku, przesłonięte tłumem.
Patrzę znów na potykacz. Wciąż leży na nim ten suchy liść, przytrzymywany wyjącym teraz wiatrem. Bot informacji turystycznej stwierdził kategorycznie, że wszystkie knajpki w okolicy są zamknięte – a mimo to w tej palą się światła, ktoś jest wewnątrz, a na chodniku stoi tablica zapraszająca do środka.
Moje wejście anonsuje dźwięk dzwoneczka. Po chwili jego echo milknie i nie słychać już nic, jakby ktoś znalazł przycisk wyciszania pomieszczenia. Jednak idealny spokój panujący w holu tylko podkreśla osobliwość widoku, który mam przed sobą. Zza baru gapi się na mnie największy mężczyzna, jakiego widziałem w Japonii. Nie, cofam to. Największy mężczyzna, jakiego widziałem w życiu. Kruczoczarne włosy ma ściągnięte w koczek. Mierzy minimum metr dziewięćdziesiąt pięć, ale to pokaźny obwód ciała nadaje mu wrażenie masywności. Można śmiało powiedzieć, że jest ode mnie dwa razy szerszy w ramionach. I musi ważyć ze dwieście kilo. Przynajmniej. Chociaż to dziwne dwieście kilo. Na pewno sporo w nich tłuszczu, ale budowa ramion i klatki piersiowej Japończyka sugeruje, że mógłby dźwignąć wołu i nawet się przy tym nie spocić.
Jednak to nie potężny mężczyzna jest tam najdziwniejszy. Ten tytuł należy się siedzącemu na barze białemu pieskowi o geometrycznym kształcie. Jest równocześnie uroczy i surrealistyczny, bo sierść uczesaną ma w taki sposób, by jego głowa przybrała kształt idealnej kuli, i to dwa razy za dużej w stosunku do reszty ciała. Obejmuje ona nawet czubek pyszczka i krawędzie uszu, tak że nie wystają poza jej powierzchnię. Czarne kreseczki mordki, oczy jak węgielki i mokra atramentowa kropeczka nosa równie dobrze mogłyby być narysowane markerem na śnieżce. Poniżej obroży sierść psa jest krótko przystrzyżona, żeby nie odciągać uwagi od jego głowy, która naprawdę jest tak idealnie kulista, że wygląda, jakby można ją było odczepić i poturlać po podłodze.
Nad głową psa wisi para nożyczek, trzymanych w mięsistych palcach znieruchomiałej dłoni potężnego mężczyzny. Przez kilka chwil obaj nie spuszczają ze mnie oczu, zastygli w bezruchu, jakby zostali zatrzymani w akcji tym samym pilotem, który wyciszył bistro. Wkrótce jednak pies przechyla pyszczek, próbując znów zainteresować sobą towarzysza. A mężczyźnie moja obecność najwyraźniej już spowszedniała, bo wraca do inspekcji obwodu głowy pupila, skupiając się na poszczególnych włoskach i zręcznie strzygąc sierść w miejscach, gdzie okaże się choćby o milimetr za długa, niczym doświadczony ogrodnik, który przycina nierówne gałązki w żywopłocie.
– Yy, konbanwa – odzywam się, niemal zaskoczony, że dźwięk jednak niesie się w tym wnętrzu.
Potężny mężczyzna przerywa pracę i znów przenosi na mnie wzrok. Twarz ma zupełnie bez wyrazu, więc nie mogę powiedzieć, że mi się „przygląda”. Chociaż precyzyjniej byłoby stwierdzić, że jego twarz ma pewien wyraz – całkowitej obojętności. Tak patrzy na ścianę ktoś, kto opiera się o nią, paląc papierosa. Po kolejnej chwili z ust Japończyka wydobywa się westchnienie.
Mówi coś, czego nie rozumiem.
– Przepraszam – dodaję. – Zna pan może angielski?
Odpowiada mi milczeniem. Jego mina się nie zmienia. Pies szczeka ostro z baru, znów przyciągając uwagę opiekuna. Mężczyzna odkłada nożyczki i sięga po fioletowy grzebień z zaledwie trzema długimi, cienkimi zębami. Zanurza owe trio w łebek przypominający kłębek waty i stroszy na nim sierść, po czym powtarza ten ruch. Pies wyraźnie czerpie z tego wielką przyjemność.
– Zastanawiałem się, czy mógłbym skorzystać z usługi czyszczenia uszu? – Próbuję wyjaśnić, o co chodzi, obracając zaciśniętą dłoń przy swoim uchu, jakbym wsuwał do środka patyczek higieniczny.
Tym razem potężny mężczyzna patrzy na mnie jak widz, na którym oglądany występ nie robi najmniejszego wrażenia. Wraca do stroszenia psu sierści, wykrzykując niezrozumiałe słowa niskim i głębokim głosem. Tak brzmiałby płetwal błękitny, gdyby potrafił mówić.
Potem znów milknie, w pełni skoncentrowany na rzeźbieniu psiej sierści.
W tej krępującej ciszy omiatam wzrokiem wnętrze. Obok drzwi jest wąska półka i kilka stołków. Nad barem wisi tablica z menu wypisanym kredą. W głębi za ladą widać kuchnię. Z holu przechodzi się do niewielkiej sali restauracyjnej. Przy oknie z widokiem na ulicę stoją dwa boksy. Po przeciwnej stronie umieszczono niski stolik kawowy i kanapę. A między kanapą i holem otwiera się korytarz zupełnie pozbawiony światła. Wygląda jakby nie należał do tego świata.
Nigdzie nie ma jednak osoby, do której Japończyk mógłby mówić.
– Pewnie nie robicie tego tak późno… – dodaję, czując się teraz po prostu głupio.
Cisza. Absolutna cisza. Potężny mężczyzna układa psią sierść, nie zaszczycając mnie już nawet spojrzeniem. Pies też wydaje się nieświadomy mojej obecności. Mruży oczy z błogością. Stroszenie sierści działa na niego tak odprężająco, że wygląda, jakby miał zaraz odpłynąć w sen. Szczęściarz.
– No to sayōnara –mówię, odwracając się w stronę drzwi, a moje palce chwytają zimną mosiężną klamkę.
Głos, który rozlega się nie wiadomo skąd, stanowi całkowite przeciwieństwo wcześniejszego ryku. Podejrzewam, że kontrast między nimi dałoby się wykazać algorytmicznie.
– Konbanwa – mówi.
Odwracam się, a wtedy wszelkie myśli o algorytmach wylatują mi z głowy. Coś w mojej klatce piersiowej zaciska się w pięść z taką siłą, że na chwilę zapominam o oddychaniu.
W niewidocznej przestrzeni między holem a salą jadalną zmaterializowała się dziewczyna. Proste czarne włosy opadają jej do ramion, a grzywka ledwo skrywa ciemne brwi nad oczami tak zdumiewająco przejrzystymi, że przywodzą na myśl błękitną szarość deszczu. Lekko różowe wargi ułożone ma w idealnie neutralnej pozycji. Nie jest to ani uśmiech, ani grymas – nie wydaje się ani zdenerwowana, ani rozbawiona. Cała jej moc skupia się jednak w oczach. Wpatruję się w nie w milczeniu jak zahipnotyzowany przez kilka chwil, dopóki nie słyszę znaczącego westchnienia.
Znów stałem się widzialny dla potężnego mężczyzny, który mierzy mnie surowym spojrzeniem.
Cholera. Ile czasu minęło od jej „Konbanwa”?
Chrząkam, bo nagle zaschło mi w gardle.
– Ojej, przykro mi, nie mówię po japońsku. Spacerowałem po okolicy, a potem przyszedłem tutaj. Pytałem go, ale nie dogadaliśmy się… Na tablicy przed wejściem była reklama usługi czyszczenia uszu i chciałem sprawdzić, czy mógłbym z niej skorzystać. – Kieruję do dziewczyny mniej więcej te słowa w mniej więcej tej kolejności.
Przemawia przeze mnie brak snu. I stres. Dorzuciłem też uniwersalny gest używania patyczka higienicznego, czego teraz gorzko żałuję.
Znów zapada cisza, w której dziewczyna przygląda mi się tak, jakby podziwiała martwą naturę. A potem, chociaż utrzymuje wargi w neutralnej pozycji, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dostrzegam na jej twarzy uśmiech. To kwestia ruchu powiek. Ich krańce wyginają się delikatnie w dół jak maleńkie sierpy księżyca.
– Hai – rzuca z raptownym skinieniem głowy.
W ostatniej chwili powstrzymuję się przed odpowiedzeniem po angielsku „Hej” i wydaje mi się, że ona to zauważa – krańce jej powiek znów się wyginają, a mnie zaczyna palić twarz.
Pokazuje, żebym usiadł na kanapie w części jadalnej. Idąc tam, czuję, jak potężny mężczyzna odprowadza mnie wzrokiem. Ściany obwieszone są tu zdjęciami w ramkach. Większość to stare reklamy podróżnicze. Siadam i układam luźniej sweter w pasie, a dziewczyna znika w zaciemnionym korytarzu, który równie dobrze mógłby być czarną dziurą. Potężny mężczyzna wciąż nie spuszcza mnie z oka, ale moją uwagę zwraca wieszak z nietypowymi bluzami stojący po drugiej stronie kanapy. Wszystkie są identyczne: granatowe z filcową aplikacją w kształcie kreskówkowego rekina rzucającego się do ataku. Naszyte na zewnątrz kieszenie odstają jak płetwy piersiowe. Na tabliczce widnieje cena 7400 jenów.
W miejscu, w którym siedzę, światło zamienia okna przy boksach w lustro. Przeglądając się w nim, mierzwię sobie włosy i znów poprawiam sweter, gdy słyszę kroki wracającej dziewczyny. Wyłania się z otchłani korytarza, zaabsorbowana zawartością pudełka po butach. Pod nagim ramieniem niesie niewielką poduszkę. Dżinsowa sukienka bez rękawów okrywa jej szczupłe ciało aż do kostek. Dziewczyna kładzie poduszkę na drugim końcu kanapy i klęka przede mną. Z tak bliska dostrzegam na jej twarzy trzy jasne, ledwo widoczne pieprzyki. Mam wrażenie, że znajdują się tam, bo natura po prostu nie dopuszcza istnienia czystej doskonałości. Tak czy inaczej, ich właścicielka jest uderzająco piękna.
– To moje pierwsze czyszczenie uszu – mówię tylko po to, żeby coś powiedzieć.
Dziewczyna kiwa zdecydowanie głową. Na szczęście nie może wiedzieć, że paplam bez sensu.
Ile ma lat? Jest starsza ode mnie, ale niewiele.
Stawia pudełko po butach na podłodze, a potem gestykuluje obiema rękami, przesuwając sobie w górę i w dół po odsłoniętych ramionach.
– A, no tak – rzucam, gdy dociera do mnie, że wciąż mam na sobie plecak. Dziewczyna kładzie go obok wieszaka z rekinimi bluzami. Wyciągam się na kanapie i ponownie poprawiam sweter, żeby nie przylegał mi do talii. W pudełku po butach zauważam różne narzędzia: coś w rodzaju długich wykałaczek, waciki i inne przedmioty.
Kiedy przestaję się wiercić, dziewczyna mówi:
– Hai? – Jakby pytała, czy jestem gotowy.
Potakuję w odpowiedzi.
Wydobywa z pudełka mokrą chusteczkę i delikatnie przeciera mi ucho. Najpierw masuje małżowinę, a potem schodzi głębiej. Początkowo czuję się dziwnie, ale szybko zaczyna to być całkiem przyjemne. Problemem są moje oczy. Nie jestem pewny, gdzie je podziać. Wbijam je przed siebie, ale tak się składa, że w obecnych okolicznościach wgapiam się w wypukłość jej piersi pod sukienką. Przesuwam wzrok na twarz dziewczyny, ale teraz czuję się jak podglądacz, który obserwuje jakąś piękność przy pracy. Na szczęście oddaje się jej z takim zaangażowaniem, że nie zauważa moich rozterek.
I wtedy czuję przypływ lodowatego niepokoju: a może z takich usług korzystają tu tylko zboczeńcy? Płacą ładnej dziewczynie, żeby umyła im jakąś część ciała? Nie wydaje mi się… ale co, jeśli się mylę? Z drugiej strony wykonuje tę usługę, więc chyba nie jest to dla niej zbyt obrzydliwe.
Kiedy zmienia pozycję i wsuwa mi do przewodu słuchowego przyrząd przypominający długą wykałaczkę, mój wzrok przyciąga jedno ze zdjęć na ścianie. Jest mniejsze od innych i ma wystrzępione brzegi, jakby zostało wydarte ze starego magazynu. Poza tym jest czarno-białe, bo cyfrowy atrament już dawno wysechł. Z fotografii uśmiecha się promiennie potężny japoński młodzieniec, który siedzi ze skrzyżowanymi nogami, podnosząc ogromną rybę za owinięty ręcznikiem ogon. Klęcząca obok niska, nieco przysadzista kobieta patrzy na niego z podziwem, klaszcząc radośnie. Za parą wiwatuje więcej ludzi.
To jednak ostatnia rzecz, jaką widzę, bo mimowolnie zamykam oczy, gdy dziewczyna czyści głębsze rejony mojego ucha. Jej łagodny, ostrożny dotyk i delikatne drapanie narzędzia są bardzo odprężające – po kilku minutach robię się senny.
Ostatnie wspomnienie taty mam sprzed dziewięciu lat, z wieczoru poprzedzającego jego wylot z mamą do Angoli. Siedzieliśmy na naszym ganku z nogami wyciągniętymi na betonowych stopniach, podziwiając oślepiająco różowy zachód słońca, typowy dla Środkowego Zachodu Stanów. Miałem osiem lat. Nie wiem, gdzie była wtedy mama – pewnie pakowała się w domu z babcią. Rodzice wyjeżdżali na jakiś czas, a tata tłumaczył mi, że muszę być grzeczny i pomagać dziadkom w domu. Za każdy dzień, w którym wykonam swoje obowiązki, miałem dostać dwudziestopięciocentówkę.
– Na pewno okażesz się taki uczynny, że kiedy wrócimy, twoja świnka-skarbonka będzie pełna – stwierdził tata.
Używaliśmy nazwy „świnka-skarbonka”, chociaż chodziło o zwykły słoik po ogórkach. Monety zajmowały w nim już kilka centymetrów – to były moje poprzednie nagrody za pomoc w domu. Co miesiąc tata chodził do jedynego działającego jeszcze banku w mieście po stare pieniądze w gotówce, które służyły mu już jedynie do tego celu. Zapytałem go, ile jest teraz w śwince-skarbonce, żeby później móc ocenić, ile zarobiłem pod ich nieobecność. Wysypaliśmy zawartość słoika i rozłożyliśmy monety między sobą. Do dziś pamiętam, jak obserwował moje małe dłonie, gdy je układałem. Jego spojrzenie emanowało serdecznością – od tamtej pory u nikogo już nie widziałem podobnego wzroku.
Tata przesuwał monetę za monetą z jednego stosu na drugi, licząc głośno:
– Pięć… dziesięć… trzydzieści pięć…
Monety skrobały przyjemnie o beton ganku, co w połączeniu z niskim głosem taty wzbudzało we mnie niezwykłe doznania: czułem we wnętrzu czaszki ciepło i łaskotanie narastające aż do punktu eksplozji. Wrażenie było takie, jakby mój mózg pływał w pojemniku z podgrzaną wodą sodową. To uczucie rozlało się na mój kręgosłup i ręce, gdy tata przesuwał i liczył kolejne monety. Wkrótce owo mrowiące ciepło otuliło kokonem całe moje ciało i zapadłem w głęboki sen. Tata musiał zanieść mnie do łóżka, chociaż nie była jeszcze nawet pora kolacji.
Do dziś pozostaje to najbardziej euforycznym przeżyciem, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.
Od tamtego czasu zdarza mi się czasem poczuć przy kimś ciepło i senność – nawet w środku dnia. Zwykle dzieje się to wtedy, gdy ktoś mówi albo wykonuje subtelne ruchy bardzo blisko mojej głowy, na przykład u fryzjera albo podczas badań okulistycznych. Właśnie dlatego wszedłem do tego bistra. Pomyślałem, że czyszczenie uszu mogłoby wywrzeć podobny efekt. Że wywoła we mnie zmęczenie i pomoże zresetować mój zegar wewnętrzny, żebym wreszcie pozbył się jet lagu.
I wiecie co? Miałem rację. Kiedy ta przepiękna dziewczyna każe mi odwrócić głowę, żeby móc zająć się drugim uchem, jestem tak śpiący, że mogłaby rozebrać się przede mną, a ja wcale bym tego nie zarejestrował. Po skończonym zabiegu musi mną nawet lekko potrząsnąć.
Otwieram oczy i napotykam jej wzrok; stoi nade mną, a krawędzie powiek znów ma wygięte w niewidzialnym rozbawieniu. Wydaje mi się, że obudziłem się w innym świecie, taki jestem odprężony.
Płacę potężnemu mężczyźnie za barem, na którym siedzi pies z kulistą głową, i żaden z nich nie wydaje mi się już dziwny. Nie cuci mnie nawet krótki spacer w rześkim październikowym powietrzu w drodze powrotnej do mieszkania.
Ostatnim, co widzę, gdy kładę głowę na poduszce, jest bezkres migoczących świateł miasta rozciągający się za szklanymi drzwiami balkonowymi.
To miasto jest wciąż spowite mrokiem nocy, która będzie trwać jeszcze przez wiele godzin.
– Przepraszam – mówię do bota porządkowego, który wykonuje jakieś drobne prace przy krawężniku. Wpadłem na niego, bo zerknąłem na telefon, żeby sprawdzić, która godzina. Jest tuż po dwudziestej, a ja wracam do mieszkania z nadzieją, że znajdę tam swój zaginiony plecak. Słysząc przeprosiny po angielsku, bot odpowiada: „Nic nie szkodzi”, a ja skręcam w ulicę, przy której mieszkam.
Dziś rano po przebudzeniu czułem się jak po długiej, otumaniającej hibernacji, i przez moment leżałem w łóżku bez ruchu. Mieszkanie tonęło w słońcu, a ja jak urzeczony wpatrywałem się w drobinki pyłu dryfujące w jego promieniach. Gdy ich mikroskopijne ciałka wirowały mi nad głową, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że są oświetlone w osobliwy sposób – zupełnie jakby fotony przestrzegały jakichś nieznanych mi praw fizyki, które wykształciły się ukradkiem, kiedy spałem.
Podniosłem się, rozsunąłem szklane drzwi i wyszedłem na balkon.
Nie chodziło tylko o promienie słońca w moim pokoju – cały świat wyglądał inaczej.
I wtedy zrozumiałem: nigdy nie widziałem Tokio w świetle słonecznym o dziewiątej rano.
A dokładniej o dziewiątej zero dziewięć.
Ubrałem się i pędem wypadłem z mieszkania. To był pierwszy dzień, kiedy udało mi się obudzić na czas; nie zamierzałem znów przegapić terminu. Lawirowałem między przechodniami na zatłoczonych ulicach w takim tempie, że dotarłem na stację Shibuya w połowę krótszym czasie, niż powinienem. A chociaż stanowi ona nieskończony labirynt ścieżek i korytarzy, naszpikowany niemożliwymi do odszyfrowania znakami ginącymi w dżungli ludzi, botów, sklepów, pociągów i autobusów, udało mi się złapać bus turystyczny o dziewiątej czterdzieści pięć do Hakone.
Moja apka podróżnicza nazwała je najlepszym miejscem na krótki wypad z Tokio, oddalonym o zaledwie półtorej godziny drogi. Większość trasy nie była zbyt spektakularna, ale przez ostatnie pół godziny bus jechał wzdłuż zatoki, a później skręciliśmy w głąb lądu i teren stał się górzysty. Na tym odcinku zagadnęła mnie starsza para siedząca po drugiej stronie przejścia. Zachwycali się, jak pięknie było nad wodą, po czym zapytali, czy jestem w Japonii od dawna i z której części Ameryki pochodzę. Gawędziliśmy z przerwami przez resztę drogi, ale na stacji u podnóża góry zostaliśmy rozdzieleni, gdy pasażerowie ustawili się w ciasnych szeregach do kolejki linowej. Ta, do której wsiadłem, była pełna chińskich turystów dowiezionych tu innym busem.
Kolejka niosła nas nad żółtymi jamami emitującymi siarkowe opary. To najpopularniejsza atrakcja Hakone – chociaż jedna dziewczyna w moim wagoniku prawie zemdlała od ich odoru. Musiała usiąść, a ktoś przykrył jej nos i usta mokrą ściereczką. Kolejka wysadziła nas na szczycie góry. Spacerowaliśmy po rozległym tarasie widokowym, podziwiając żółte zbocza. Pstryknąłem obowiązkowe zdjęcia, jak prawie wszyscy pozostali turyści, a potem oparłem łokcie na barierce i długo wpatrywałem się w obłoki siarki.
Uświadomiłem sobie, że myślę zupełnie trzeźwo. Mgła jet lagu wreszcie się rozwiała. Pomyślałem o dziewczynie z bistra. O jej sukience bez rękawów i przejrzystych, błękitnoszarych oczach. Chyba to jej zawdzięczałem głęboki sen tej nocy.
W pewnym momencie kapłan z grupy wietnamskich turystów zaproponował, że sfotografuje mnie na tle zboczy. Najwyraźniej zorientował się, że jestem sam. Nie lubię robić sobie zdjęć, ale mimo wszystko ustawiłem się, a później mu podziękowałem. Wysłałem mamie fotkę mailem i napisałem, że świetnie się bawię, a później zjechałem kolejką linową na drugą stronę, gdzie góra styka się z ogromnym jeziorem. Tam wsiadłem na prom, bo wycieczka obejmowała również rejs. Poza tym, dzięki temu miałem coś jeszcze do roboty – przynajmniej mogłem wypełnić jakoś czas, którego mi nie brakowało. Gdy podziwiałem widoki z jeziora, w wodzie tuż przy brzegu zauważyłem piękną pomarańczową bramę.
I nagle dotarło do mnie, że nie mam plecaka. Nie pamiętałem, gdzie mógłbym go zdjąć na tarasie widokowym. Zdałem sobie sprawę, że nie zabrałem go nawet do autobusu. Czyżbym tak się spieszył z wyjściem, że został w mieszkaniu? A może zapomniałem go z bistra po moim czyszczeniu uszu? Wyszedłem stamtąd bardzo śpiący, a dziewczyna pokazała, że mam zdjąć plecak. Nie nosiłem tam nic cennego. Powieść, którą teraz czytałem, i magazyn z gabinetu lekarskiego. Jednak w środku był też mój paszport.
Kiedy prom dotarł na drugą stronę jeziora, dochodziła czwarta, a górę zasnuły deszczowe chmury. Ruszyłem za resztą turystów przez nabrzeże na parking, gdzie mieliśmy wsiąść do busów powrotnych; tam jednak poinformowano nas, że wystąpiły problemy z systemem nawigacji niektórych pojazdów, a na zastępcze trzeba poczekać godzinę. W końcu przyjechały po nas staroświeckie modele autobusów, które wymagały jeszcze kierowcy – a to oznaczało, że na stację Shibuya dostałem się dopiero przed ósmą.
Wchodzę do mieszkania. Osobliwe poranne światło zniknęło bez śladu. Przez drzwi balkonowe widać jedynie lampy bezkresnego miasta, chociaż ich blask jest przyćmiony w wilgotnym powietrzu, które wiatr przywiał znad Hakone. Rozglądam się po wnętrzu, ale plecaka nigdzie nie ma.
Wciągam bluzę z kapturem i znów wychodzę. Idę po szeleszczących liściach, a na widok różowawo-brzoskwiniowej elewacji czuję nagły ucisk w piersi, bo na chodniku nie stoi dziś potykacz. Może bistro jest już nieczynne? Część knajpek w Tokio ma nieregularne godziny pracy – raz działają do późnej nocy, kiedy indziej znienacka zamykają się wcześnie.
Jednak gdy podchodzę bliżej, kamień spada mi z serca. Jakiś mężczyzna wychodzi z bistra z jedzeniem na wynos w brązowej torbie. Smagany ostrą bryzą chwilę przygląda się wieczornemu niebu, a potem stawia kołnierz. W jednym z boksów widzę przez okno grupkę studentów. Na kanapie, na której miałem czyszczenie uszu, siedzą dwie kobiety w średnim wieku, tyle że one rozmawiają przy kawie.
Dzwonek nad drzwiami dźwięczy, gdy je popycham. W środku mój wzrok natychmiast przyciąga siedzący na barze pies z kulistą głową. Mimo niezmiennego surrealizmu jego geometrii w bistro panuje dziś zupełnie inna atmosfera. W powietrzu nie czuć bezruchu ani nienaturalnej ciszy. Świat na zewnątrz i świat w środku lokalu są nie do odróżnienia.
Pies wciąga powietrze mokrym noskiem i wita mnie podwójnym szczeknięciem, które przebija się przez szmer rozmów toczonych w części jadalnej. W odpowiedzi potężny mężczyzna odwraca się od lady oddzielającej bar od kuchni. W każdej dłoni dzierży talerz z kanapkami pokrojonymi na ćwiartki i miseczkę z zupą. Rejestruje moją obecność, ale wyraz jego twarzy nie zmienia się. Wygląda, jakby był chronicznie niezadowolony.
Stawia talerze na blacie zaledwie kilka centymetrów od psa, który w ogóle nie wącha jedzenia, co zaskakuje mnie tym bardziej, że nawet ze swojego miejsca czuję, jak cudownie pachną te potrawy. Potężny gość przypatruje mi się jeszcze przez chwilę, a potem skupia wzrok na leżącym na barze notesiku. Sekundę później wykrzykuje słowa, których nawet nie próbuję zrozumieć, posyłając je w bliżej nieokreślonym kierunku.
– Konbanwa… Byłem tu wczoraj wieczorem – mówię, zwracając znów jego uwagę. – Miałem czyszczone uszy. – Udaję, że przesuwam sobie patyczkiem w uchu. Potem przykładam pięści do ramion i poruszam dłońmi, jakbym poprawiał niewidzialne paski. – Wydaje mi się, że mogłem zostawić tu swój plecak?
Twarz potężnego mężczyzny pozostaje nieruchoma. Ani drgnie.
Jednak gdy opuszczam ręce, zauważam coś – przebłyski jasności w ciemnym korytarzu między holem a salą jadalną. Wciągam gwałtownie powietrze, a z mrocznej pustki wyłania się niczym zjawa znana mi już dziewczyna.
Inaczej niż wczoraj, każdy centymetr ciała od szyi w dół ma teraz zakryty, od rąbka szarej spódnicy do kostek po kołnierzyk czarnego T-shirtu z długimi rękawami. Nawet jej dłonie tkwią w lśniących białych rękawiczkach, które nikną pod mankietami koszulki, sięgając aż do łokci. Widzę, jak ich krańce odciskają się przez materiał rękawów. Wyglądają niemal jak rekwizyt teatralny; coś, co kupuje się w tanim sklepie z kostiumami na szkolny występ w przedstawieniu, którego akcja toczy się na modnych bulwarach dziewiętnastowiecznego Paryża. To właśnie te lśniące rękawiczki połyskiwały w ciemności korytarza. A obleczone nimi palce trzymają za paski mój plecak.
– Konbanwa – mówi dziewczyna z lekkim zachęcającym uśmiechem, który zastąpił wczorajszą neutralną minę. Na jego widok w mojej klatce piersiowej znów zaciska się pięść i mam wrażenie, że powietrze nieco się rozrzedza. Dziewczyna wyciąga plecak w moją stronę jak kustoszka, która prezentuje jakiś delikatny artefakt.
– Arigatō, arigatō – mówię, odbierając go od niej. – Bardzo, bardzo dziękuję. Martwiłem się, że się zgubił.
A chociaż dziewczyna nie rozumie moich słów, uśmiecha się uprzejmie, potakując od czasu do czasu, gdy ja nawijam, jak to wjechałem na górę, a potem płynąłem promem i to właśnie na nim zorientowałem się, że nie mam plecaka. Opowiadam jej też, jak w drodze powrotnej pogoda zaczęła się psuć i uznałem, że dobrze będzie najpierw sprawdzić, czy nie został w mieszkaniu, ale tam go nie było.
Jest tak, jakby ta pięść w moich piersiach wyciskała ze mnie słowa jak sok z pomarańczy, do ostatniej kropli.
Niezależnie od tego jeszcze raz dziękuję dziewczynie za przypilnowanie mojego plecaka. I za czyszczenie uszu.
– W Japonii jest miło – oznajmiam z jakiegoś powodu. A gdy nie mam już o czym gadać, nim zdołam się powstrzymać, wyrzucam z siebie coś, o czym myślałem przez cały ten czas: – Przy tobie żałuję, że nie mówię po japońsku.
Krawędzie powiek dziewczyny wyginają się w dół w tym jej niewidocznym uśmieszku.
O Boże.
– To nic – rzuca. – Możemy zostać przy angielskim.
Pięść zaciska się tak mocno, że zaraz zgniecie mi serce na miazgę.
Potężny mężczyzna za barem wygląda, jakby się zastanawiał: „Jak ten idiota radzi sobie z codziennym życiem?”.
– Miło mi, że mogłam popilnować twojego plecaka. – Dziewczyna posyła mi znów ciepły uśmiech, nie zważając na spojrzenie potężnego mężczyzny oraz litościwie ignorując zażenowanie, które musi malować się na mojej twarzy.
– Strasznie cię przepraszam… – sapię. – Myślałem… Wczoraj wieczorem byłem naprawdę skołowany jet lagiem. Po prostu założyłem, że nie mówisz po angielsku.
– Nic się nie stało. – Dziewczyna kręci głową. – Po prostu cieszę się, że wróciłeś. Kiedy znalazłam twój plecak, zajrzałam do środka; mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Pomyślałam, że może znajdę adres twojego hotelu, ale nigdzie go nie było. A potem zobaczyłam paszport i liczyłam, że po niego przyjdziesz.
Zza baru dobiega nas coś między westchnieniem a gniewnym pomrukiem potężnego mężczyzny, ale dziewczyna nie zwraca na niego uwagi i nie spuszcza ze mnie wzroku.
– Chcesz coś zamówić? Jadłeś już? – pyta.
Potężny mężczyzna coś mówi. W jego głosie pobrzmiewa irytacja. A pies na barze szczeka. Dziewczyna nic sobie z tego nie robi, tylko nadal uśmiecha się do mnie przyjaźnie.
– Mogę przynieść ci kartę.
Zdobywam się na lekki uśmiech, co pomaga mi trochę ochłonąć po wcześniejszej kompromitacji.
– Chętnie coś zjem. – Szczerze mówiąc, nie jestem głodny, ale nie chcę wydać się nieuprzejmy. W końcu zawdzięczam jej odnalezienie plecaka. Poza tym, co innego mam do roboty?
Wsuwam się do pustego boksu przy oknie. Za barem potężny mężczyzna wypowiada serię krótkich zdań, na które dziewczyna odpowiada jeszcze bardziej lakonicznie. Chwyta oba talerze z lady i przynosi je kobietom siedzącym na kanapie, a później podaje mi kartę. Studenci z sąsiedniego boksu wychodzą, a ich miejsce zajmuje inna grupa.
Zamawiam jajecznicę, tosta i kawę. Wybór jest prosty, bo w karcie są zdjęcia. Mija trochę czasu, zanim dostaję jedzenie. W niewielkim bistrze panuje spory ruch, chociaż więcej klientów bierze coś na wynos, niż je na miejscu. Wygląda na to, że ta dwójka to jedyni pracownicy. Oczywiście, ona jest kelnerką, ale zagląda też do otwartej kuchni i przygotowuje część zamówień. Potężny facet poświęca tyle samo czasu na gotowanie co na obsługę kasy. Za to pies tylko siedzi na barze. Prawie każdy, kto wchodzi do lokalu, śmieje się z jego fryzury, a wiele osób robi mu zdjęcie.
Choć panuje tu spory ruch, dziewczyna często przystaje przy moim stoliku i wydaje się nawet poświęcać mi więcej uwagi niż innym klientom. A może wcale tak nie jest. Kiedy ktoś nam się podoba, zwykle łudzimy się, że interesuje się nami bardziej niż resztą otoczenia. W pewnym momencie proponuje mi dolewkę kawy i pyta, czy jedzenie jest smaczne.
– Ja też lubię jeść dania śniadaniowe w nocy – zdradza.
Kiedy znów ją zauważam, pakuje zamówienie przy barze. Jej palce w rękawiczkach mają chyba problem z obsługą małego zatrzasku na pojemniku na wynos. Dziewczyna szarpie materiał, naciągając go ciaśniej na ręce, i próbuje jeszcze raz. Tę czynność – majstrowanie przy rękawiczkach – widzę dziś u niej wielokrotnie, zwłaszcza gdy podnosi sztućce i pałeczki, sprzątając ze stolików. Sprawia wrażenie, jakby ją drażniły. Nie wiem, czemu ich po prostu nie zdejmie. Są zbyt eleganckie, żeby pełnić funkcję higieniczną. Poza tym potężny mężczyzna nie nosi rękawiczek, a to on przyrządza większość dań.
Kolejni klienci wchodzą i wychodzą, a ja kończę posiłek. Później popijam kawę, zwracając uwagę na pogodę za oknem, gdzie tokijczycy przemykają w pośpiechu pod przezroczystymi parasolami. Jest coś dziwnie kojącego w obserwowaniu deszczowej mozaiki kropelek na szybie. Niektóre osuwają się i łączą z innymi, tworząc misterną sieć strumyczków.
Już kwadrans po dziewiątej. Kiedy dziewczyna wraca, pytam, czy mogę trochę popracować na laptopie, czy potrzebuje mój stolik.
– Zostań, ile chcesz. Przyniosę ci więcej kawy. Masz ochotę na coś słodkiego?
– Brzmi dobrze. Co macie?
– Specjalność Goeida to deser lodowy. Chcesz spróbować?
To musi być imię tego potężnego gościa.
– Pewnie, czemu nie.
Dziewczyna przekazuje mu moje zamówienie przy barze, a on zerka na mnie, po czym wycofuje się do kuchni. Kilka minut później stoi przede mną deser. Jedna duża gałka lodów waniliowych i dwie mniejsze, ustawione w równej odległości u jej podstawy. Para okrągłych kawałków lukrecji na większej kulce przypomina oczy, kolejny kawałek robi za czarny nosek. Dwie kreski sosu czekoladowego układają się w kształt mordki. Ogólnie rzecz biorąc, duża porcja lodów wygląda jak kulista głowa psa z baru, a mniejsze – jak jego tycie przednie łapki.
– Genialne, co?
– Fantastycznie oddane podobieństwo – przyznaję.
Dziewczyna wraca do holu, żeby przywitać następnych klientów, których ramiona ociekają od deszczu.
Po zjedzeniu lodów rozkładam telefon w laptopa. Mama nie odpisała na mój wcześniejszy mail, ale dostałem kolejną wiadomość od koordynatora Sony do obsługi gości zagranicznych z pytaniem, czy potrzebuję czegoś, żeby mieszkało mi się wygodniej. Odpowiadam, a potem odpalam narzędzia deweloperskie i pracuję w leniwym tempie. Chwilami przerywam, żeby popatrzeć na deszcz albo gdy dziewczyna wraca i dolewa mi kawy z życzliwym uśmiechem.
Jednak w pewnym momencie ten uśmiech blednie.
Dzieje się to przy sąsiednim boksie. Klientami są pracownicy biurowi w średnim wieku, przyzwyczajeni do późnych posiłków. Kiedy dziewczyna zbiera ich talerze, jeden mówi: „Arigatō”, a ona rzuca krótką odpowiedź, uśmiecha się miło i skłania głowę, po czym rusza w stronę holu. Dwaj mężczyźni wymieniają znaczące uśmieszki i prychają cicho z rozbawienia, podczas gdy inny szepcze coś, gestykulując, jakby zakładał niewidzialną rękawiczkę.
Jego dłoń wciąż jest uniesiona, kiedy dziewczyna odwraca się w ich stronę. Sympatyczny uśmiech natychmiast znika z jej ust. Dziewczyna spuszcza wzrok, podnosząc zapomnianą pałeczkę ze stołu.
Udaję, że ja niczego nie zauważyłem.
Chwilę po dziesiątej wychodzi ostatni klient oprócz mnie, a gdy dziewczyna przystaje obok, żeby posprzątać ze stołu, pytam, czy zamykają.
– Hai, ale to nic. Będę tu jeszcze trochę ogarniać, a strasznie leje. Zostań, ile chcesz, doleję ci jeszcze kawy.
Więc zostaję. W końcu siedzenie w przytulnym bistrze w deszczowy wieczór jest lepsze od samotności w mieszkaniu. Po uporządkowaniu sali jadalnej dziewczyna przeważnie trzyma się kuchni, gdzie od czasu do czasu widzę ją i potężnego mężczyznę przez ladę. Czasem wymieniają między sobą krótkie uwagi. Chwilami odnoszę wrażenie, że wręcz się kłócą. Jednak po zaledwie kilku dniach w tym kraju doszedłem do wniosku, że dla outsidera nawet najniewinniejsze rozmowy po japońsku mogą brzmieć jak konflikt.
Po pewnym czasie potężny facet wychodzi z kuchni. Czuję na sobie jego wzrok, gdy się zbliża, jakby podejrzewał, że kieszenie mam wypchane złotymi monetami z jego ukrytego sejfu, o którym nikt nie powinien wiedzieć. Na szczęście skręca przed moim boksem i ciemny korytarz połyka go w całości.
Światła w kuchni gasną, a dziewczyna przeciera bar. Wcześniej przestawiła psa na posłanie na podłodze pod kasą. Białe stworzonko okręca się kilka razy wokół własnej osi, a potem układa wygodnie. Po zamknięciu drzwi i wyłączeniu oświetlenia zewnętrznego dziewczyna kuca i głaszcze pupila, przemawiając do niego czule. Później podnosi się i nalewa sobie kawy.
– Pójdę już – mówię i zaczynam składać laptopa, gdy dziewczyna wchodzi do części jadalnej. – Dzięki, że pozwoliłaś mi tak długo zostać.
Ale ona zajmuje miejsce naprzeciwko mnie.
– Nie ma za co. Ciągle pada, a mnie się nie spieszy. Po prostu miło wreszcieusiąść po całym dniu na nogach – wyjaśnia i upija łyk ze swojego kubka.
Nie odzywam się, ale w tym momencie nie wyszedłbym z tego boksu, nawet gdyby zajął się ogniem.
Po kolejnym łyku kawy moja towarzyszka wygląda przez okno na deszcz. Przeczesuje grzywkę palcem w rękawiczce i znów podnosi kubek, który tym razem nie dociera jednak do ust. Jej oczy świdrują mnie znad krawędzi naczynia, ale nie pada żadne słowo.
– Czyli zamykacie dziś wcześniej? – odzywam się, żeby przerwać ciszę.
– Wczoraj też było już nieczynne, kiedy przyszedłeś. Goeido po prostu zapomniał zamknąć drzwi i wnieść do środka tablicę.
– Aha… w takim razie przepraszam.
Dziewczyna kręci głową.
– Nic się nie stało. – Patrzy na mnie jeszcze przez moment, po czym wreszcie pije z zawieszonego w powietrzu kubka.
– Eee, jestem John – mówię. – Nazywam się John.
– A nie…? – pyta, wypowiadając moje pierwsze imię.
– Skąd je…?
– Z twojego paszportu, pamiętasz?
– No tak. Jasne. Nie. Tylko nauczyciele używali mojego pierwszego imienia. I mama, jeśli czymś jej podpadłem w dzieciństwie. Ale ja od lat wolę swoje drugie imię.
– Dlaczego?
Nie wiem, co odpowiedzieć, więc tylko wzruszam ramionami. Na szczęście nie naciska.
– Jestem Neotnia.
Mam ochotę powiedzieć, że to ładne imię. Zamiast tego mówię:
– Miło cię poznać.
Kiwa głową, a potem odstawia kubek i zagląda mi w ekran z ciekawskim uśmieszkiem.
– No dobrze, Johnie, to nad czym pracowałeś przez cały wieczór?
– Och… to tylko taki drobny projekt, który przyszedł mi do głowy po przyjeździe do Japonii. Apka tłumaczeniowa.
– Chyba jest ich już sporo?
– Ale ta różni się od pozostałych. To znaczy, będzie się od nich różnić, jeśli poradzę sobie z kodem.
Dziewczyna milczy. Wyraźnie czeka, aż rozwinę temat.
– No… więc tak, większość apek tłumaczeniowych pracuje na wbudowanym dwujęzycznym słowniku, okej? Rozpoznają wypowiedziane wyrazy i korzystając z wgranego leksykonu, tłumaczą je dosłownie na wybrany język. Ponieważ zostały zaprogramowane z wykorzystaniem klasycznego kodu, który przekazuje komputerowi informacje za pomocą bitów o wartości jeden albo zero, takim aplikacjom brakuje elastyczności, żeby przystosować się do faktycznego sposobu mówienia użytkowników, zwłaszcza w czasie rzeczywistym. Binarność kodu ogranicza możliwości tych apek – nie są na tyle zaawansowane, żeby wyczuć kontekst albo takie zabiegi jak sarkazm czy niuanse stylu wypowiedzi konkretnej osoby. Jednak te ograniczenia można obejść dzięki kodowi kwantowemu…
W tym momencie zwykle oczy mamy zaczynały robić się szkliste, ale Neotnia popija kawę ze swojego kubka, nawet na niego nie patrząc. Wbija we mnie wzrok, jakbym objawiał jej sens życia.
– Ee… bo w kodowaniu kwantowym programujesz kubity zamiast bitów. Bit może przyjąć wartość albo jeden, albo zero, natomiast kubit może równocześnie mieć wartość i jeden, i zero, co ogromnie zwiększa moc obliczeniową i… No, krótko mówiąc, aplikacja tłumaczeniowa z odpowiednim kodem potrafiłaby uczyć się na bieżąco, w trakcie jej użytkowania. Mogłaby wykrywać, jak wyrażają się poszczególni ludzie, rozpoznawać ton i modulację ich głosu, a nawet uwzględniać kontekst wypowiedzi. W rezultacie być może umiałaby wyczuwać sarkazm i tak dalej. Czyli ogólnie rzecz biorąc, efektem byłyby szybsze i precyzyjniejsze tłumaczenia, dzięki czemu dwie osoby, które nie posługują się tym samym językiem, lepiej by się rozumiały.
Neotnia patrzy mi w oczy jeszcze przez moment.
Na zewnątrz deszcz znaczy szybę nowymi kroplami.
– To brzmi bardzo fajnie – mówi wreszcie.
– Dzięki. – Uśmiecham się nieśmiało. – Prawdę mówiąc, wpadłem na ten pomysł, bo jestem w Tokio od jakiegoś tygodnia i dotąd polegałem na zwykłych apkach, żeby dogadywać się z innymi. Tylko że te programy działają za wolno albo niewystarczająco dokładnie, więc ludzie się niecierpliwią, czują urażeni albo nie rozumieją, co właściwie próbuję powiedzieć. W każdym razie, kto wie, czy moja wersja zadziała? Na razie tylko bawię się tym pomysłem.
– Czyli to naprawdę ty na tej okładce? – Dziewczyna kiwa głową w stronę mojego plecaka. – Przepraszam, nie chciałam być wścibska. Zobaczyłam magazyn, kiedy znalazłam twój paszport.
– No… tak. To ja.
– Woooow. – Neotnia wymawia to słowo przeciągle i z uśmiechem. – I dlatego tu jesteś? W Japonii mamy mnóstwo informatyków, więc musisz być naprawdę dobry, skoro Sony sprowadziło cię aż z Ameryki.
– Sam nie wiem. Zainteresowałem się kodowaniem kwantowym dopiero kilka lat temu. To ten jego dualizm – po prostu spodobało mi się, że coś może być dwiema rzeczami jednocześnie.
– Za to w magazynie wiedzą. – Neotnia rozciąga usta szerzej. – Nazwali cię genialnym chłopcem. O ilu ludziach mówi się coś takiego? Nie wspominając już o tym, że największa japońska firma kupuje twoją aplikację…
Przy słowie „chłopiec” dostaję rumieńców.
– Po prostu uważam, że zajmuję się tym za krótko, żeby faktycznie zasługiwać na taki czy inny tytuł. – Wzruszam ramionami. – I, no wiesz, poszczęściło mi się, że w ogóle miałem szansę nauczyć się kodowania kwantowego. Większość ludzi jej nie dostaje.
– Tak? Dlaczego?
– Widzisz, taki kod nie zadziała na komputerach klasycznych, jak na przykład nasze telefony – one po prostu nie spełniają jego wymogów sprzętowych. Poza tym rządy wielu państw ograniczają teraz dostęp do tej technologii. Organizacje potrzebują licencji, żeby móc w ogóle posiadać sprzęt kwantowy. Ale moje liceum nawiązało współpracę z dużym uniwersytetem badawczym w naszym stanie. Uczniowie mogli spróbować swoich sił, korzystając z ich skupiska kwantowego. A moim pierwszym projektem była apka, która pozwalała zwiększyć żywotność baterii w telefonie poprzez manipulowanie jej klasycznie zaprogramowanymi systemami zarządzania energią za pomocą mojego kodu kwantowego. Kierownik laboratorium kwantowego uczelni namówił mnie, żebym umieścił tę apkę w wolnym dostępie, dzięki czemu zainteresowało się mną kilka blogów technologicznych. Nic z tego nie mogłoby się jednak wydarzyć, gdybym wcześniej szczęśliwym trafem nie uzyskał dostępu do sprzętu kwantowego. Tak czy inaczej, wszystko, czego nauczyłem się przy pracy nad tą pierwszą aplikacją, zastosowałem do stworzenia tego, co kupuje Sony. W zasadzie nie jest to aplikacja, tylko algorytm kwantowy.
Neotnia ściąga lekko wargi.
– Okej. A co taka firma może zrobić z twoim algorytmem?
– Właściwie, co tylko chce. Algorytm pozwala wysoko wyspecjalizowanym serwerom kwantowym odnajdywać wzorce w eksabajtowych zestawach danych zdecydowanie szybciej niż dotychczasowe algorytmy. Dlatego można go używać w bardzo wielu obszarach, takich jak sztuczna inteligencja, finanse, handel internetowy, gry komputerowe, media społecznościowe, metawersum i tak dalej – wszędzie, gdzie trzeba identyfikować sekwencje albo trendy ukryte w ogromnych ilościach danych.
– I Sony chce go kupić. To naprawdę super.
– No… – Czuję, jak się rumienię. – Właściwie to kiedy opublikowałem w internecie dowód koncepcji, zgłosiło się do mnie kilka firm. To było lekko surrealistyczne doświadczenie.
– Surrealistyczne? To ile się nim interesowało?
– Dwadzieścia jeden.
Jej usta rozciągają się w kolejnym szerokim uśmiechu.
– To trochę więcej niż „kilka”.
– Fakt. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. – Chrząkam i rzucam Neotnii uśmiech z pewnością zdradzający moje zakłopotanie. – Poza Avance’em wszystkie były zagraniczne. ThaiX i LG chciały go wykorzystać w wyszukiwarkach i metawersum. NEC i Samsung – w łączności i mediach społecznościowych. Avance też, dopóki się nie wycofali. Mnóstwo funduszy hedgingowych planowało używać go do gry na giełdzie. Ale wiesz, Sony jeszcze niczego nie kupiło. Wydaje mi się, że prawnicy potrzebują dużo czasu, żeby przeprowadzić analizę due dilligence i uzyskać zgodę międzynarodowych organów regulacyjnych. Miną jeszcze jakieś trzy tygodnie, zanim podpiszemy dokumenty. Wydaje mi się, że ich PR-owcy odstawiają w tym czasie te numery z okładkami, żebym się nie wycofał. Wiedzą, że inne firmy też są zainteresowane.
– Dopiero siedemnaście lat, a już taki sukces. – Neotnia kręci głową. – Przepraszam… kolejna informacja z paszportu. Lepiej się przyznam: z rzeczy, które znalazłam w twoim plecaku, nie przeczytałam jedynie książki, ale to dlatego, że już ją znam.
Jej szczerość sprawia, że parskam śmiechem, a ona uśmiecha się promiennie. Mam ochotę podkreślić, że niedługo skończę osiemnaście lat. Zamiast tego zauważam:
– Mówisz naprawdę dobrze po angielsku.
Zastanawia się nad tym.
– Mówię nieźle – ocenia.
– Uczyłaś się go w szkole? Czy to przedmiot obowiązkowy?
– W niektórych szkołach są lekcje angielskiego, ale ja znam go dzięki mojemu ojcu. Mówi płynnie w tym języku.
– Zaraz, chwila. To dlaczego wczoraj wieczorem ze mną nie rozmawiałaś? Musiałem porozumiewać się na migi…
– Człowiek zrobi wszystko, żeby się jakoś rozerwać w pracy. – Wzrusza dobrodusznie ramionami. – Poza tym Goeido twierdzi, że jeśli odezwę się po angielsku, Amerykanie zapytają mnie o drogę, zamiast coś kupić. Więc staram się tego nie robić, żeby był zadowolony.
– Czyli nie przepada za nami?
– O nie, to nie tak. Po prostu nie ma nic przeciwko braniu od was pieniędzy, i właśnie dlatego poprosił, żebym wyczyściła ci uszy, chociaż już zamknęliśmy.
Neotnia upija łyk kawy, a potem przenosi wzrok na okno, o które bębni deszcz. W ciszy dostrzegam, że cienie rzucane przez strużki na szybie kreślą proste linie i łuki na jej nosie i wzdłuż krzywizny policzka, jakby próbowały poprowadzić ścieżkę między trzema bladymi pieprzykami.
Neotnia na moment spuszcza wzrok.
– No, a ile ty masz lat? – pytam.
– Dwa. – Na widok mojego wyrazu twarzy Neotnia kręci głową. – Przepraszam. Dwadzieścia. – Robi się trochę czerwona. – Widzisz, wcale nie radzę sobie po angielsku tak dobrze, jak myślałeś.
– I tak radzisz sobie świetnie. Zwłaszcza że ja znam mniej więcej cztery słowa po japońsku.
Teraz zastanawiam się, jakie to dwadzieścia lat. Czy jest świeżo po urodzinach i dzielą nas niewiele ponad dwa lata? Czy może skończyła dwudziestkę już dawno i zaraz będzie miała dwadzieścia jeden?
Ale nie pytam o to. Widząc, że jej kubek jest już pusty, przełykam resztę swojej kawy. Deszcz tworzy nowe maleńkie dopływy na szybie. Oceniam pogodę i zerkam na zegarek, jednak gdy nabieram powietrza, żeby się odezwać, Neotnia mnie ubiega.
– Lubisz gorącą czekoladę? Ja uwielbiam, a nasza jest wyjątkowo pyszna. Mamy trochę gotowej, którą trzeba będzie wylać, jeśli nikt jej dziś nie wypije…
– Och… ee, jasne – odpowiadam, a jej ściągnięte wargi rozluźniają się i układają w lekkim uśmiechu.
– Fajne te bluzy z rekinami. – Kiwam głową w stronę wieszaka, gdy Neotnia wraca z kuchni z dzbankiem gorącej czekolady i napełnia mój kubek na stole.
Twarz dziewczyny się rozjaśnia.
– To ręczna robota Goeida. Sam tnie materiał, szyje i tak dalej.
– Naprawdę? Robi bluzy i lody w kształcie psiej mordki?
– Hai. – Neotnia podaje mi kubek i nalewa sobie czekolady.
– Wow. To zaskakujące.
– Co masz na myśli?
– No, wydaje się bardzo… poważny.
Dziewczyna przygląda mi się, zajmując swoje miejsce.
– Chyba chciałeś powiedzieć „groźny”.
Prycham śmiechem.
– Można to tak ująć.
Neotnia kręci głową.
– Jest nieszkodliwy.
Dmucham na gorącą czekoladę, starając się sprawiać wrażenie, że rzucam swoje następne pytanie mimochodem.
– To twój… – korci mnie, żeby dokończyć: „chłopak” – …szef?
Krawędzie jej powiek wyginają się leciutko.
– Nie do końca. To znaczy, pracuję tu, ale po to, żeby go trochę odciążyć. To jego bistro i zanim się pojawiłam, prowadził je sam. Pozwala mi mieszkać w wolnym pokoju na górze, a ja odwdzięczam się za przysługę, pomagając na dole. Więc jest nie tyle moim szefem, co raczej nadopiekuńczym starszym bratem.
– Fajnie – komentuję, po czym dodaję coś oczywistego: – To naprawdę ogromny facet… Nie mówię, że to coś złego. Chodzi mi tylko o to, że ma inną budowę niż większość Japończyków.
– Jest zapaśnikiem sumo.
– Żartujesz?
Neotnia wzrusza ramionami.
– A właściwie był.
Popija czekoladę, nie rozwijając tematu, więc dochodzę do wniosku, że nie powinienem prosić o wyjaśnienia.
– Wiesz co – kwituję – skoro był zapaśnikiem sumo, to ty i ja zupełnie inaczej rozumiemy słowo „nieszkodliwy”.
Neotnia krztusi się czekoladą i zakrywa usta dłonią, pośpiesznie odstawiając kubek na stół. Gdy przełyka, z gardła wyrywa jej się stłumiony śmiech, a ta mimowolna reakcja rozśmiesza i mnie.
Przez chwilę uspokajamy oddechy, a mój wzrok pada na powleczone rękawiczkami dłonie dziewczyny, oparte teraz na blacie dla zachowania równowagi. Na jednym z palców widnieje plamka z czekolady. Neotnia zauważa moje spojrzenie i niemal instynktownie przesuwa ręce, najwyraźniej chcąc zabrać je z widoku. Później jednak kładzie dłoń na dłoni, jakby zmuszając je do pozostania na swoim miejscu.
I, no, okej, rękawiczki wyglądają trochę dziwnie – ale to chyba po prostu jej styl. W Tokio widuje się mnóstwo ekscentrycznie ubranych ludzi, szczególnie w rejonie Harajuku, które jest niedaleko stąd. Niemniej przypominają mi się złośliwe uśmieszki pracowników biurowych i nie chcę, żeby Neotnia znów poczuła się zażenowana swoim gustem. Dlatego wskazuję głową na psa, który pochrapuje cicho na swoim posłaniu w holu.
– To najlepiej wytresowany pies, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Neotnia ogląda się przez ramię z uśmiechem.
– Hai. Słodziak z niego. Nazywa się Inu.
– Inu ma dość niesamowitą fryzurę.
– Kolejny pomysł Goeida. Ścina mu sierść w ten sposób i sadza go na barze, bo ten widok przyciąga ludzi do środka. Przechodząc ulicą, zauważają Inu i po prostu muszą przyjrzeć się lepiej psu z okrągłą głową. A kiedy już go pogłaszczą, głupio im wyjść bez zamówienia chociażby kawy – zwłaszcza jeśli zrobili mu zdjęcie. No i kawa do kawy daje łącznie sporą sumę.
– Całkiem sprytne – mówię. Nagle wyjątkowo gruba strużka na szybie rzuca na dolną wargę dziewczyny cień, który dalej załamuje się i biegnie łukiem po jej podbródku, skąd schodzi niżej wzdłuż smukłej szyi aż na wypukłość piersi. Problem w tym, że kiedy znów patrzę Neotnii w oczy, staje się jasne, iż zauważyła, gdzie zawędrowały wcześniej moje.
Odpowiada dopiero po sekundzie milczenia.
– Czasem próbujemy różnych takich sztuczek. Fryzura Inu dobrze działa. A w niektóre wieczory testujemy inne metody ściągania klientów. W tym tygodniu zaczęliśmy oferować usługę czyszczenia uszu. Ale nie wyszło to najlepiej… zainteresowani są głównie zboczeńcy.
Po tych słowach mruży powieki. I wbija we mnie wzrok.
Wstrząsa mną zimny dreszcz.
– Czy to coś dla zboczeńców?
– O tak – potwierdza Neotnia. – Dla totalnych zwyroli.
Podnosi kubek i łypie na mnie znad jego krawędzi, upijając łyk.
Rozdziawiam usta.
– To nie tak… – bełkoczę coś o jet lagu i usiłuję wyjaśnić, że czasem chce mi się spać, kiedy ludzie robią coś blisko mojej twarzy. – Na przykład optometrysta, który dobiera okulary.
– Przed chwilą nie wyglądało na to, żebyś potrzebował okularów.
– Tak, wiem – odpowiadam zawstydzony. – Fakt, ja nie potrzebuję okularów. Chodziło mi o to, że badania okulistyczne to przykład takiej sytuacji. Nie wiem, jak to wytłumaczyć; dużo zależy od osoby, jej odległości i dźwięków otoczenia. Po prostu ogarnia mnie takie mrowienie, które pomaga mi zasnąć…
– „Mrowienie”… – Neotnia przygląda mi się bacznie. – Pewnie można to określić w ten sposób.
Zasycha mi w gardle.
Nie mam pojęcia, co powiedzieć.
– A… – ciągnę, plącząc się w zeznaniach – …przed chwilą… patrzyłem… bo płynęła taka strużka…
– Mmhmm. Strużka…? – Neotnia unosi brwi.
– Na twojej… bluzce. Z kropli deszczu…
– Na mojej bluzce – powtarza. – Z kropli deszczu… który pada na zewnątrz?
– To był cień padający z okna.
– Ahaaa, cień padający z okna… Rozumiem…
– Ja…
Ostre spojrzenie Neotnii wydaje mi się fizycznym przejawem wieczności.
– Pewnie chciałbyś, żebym znów wyczyściła ci uszy.
Nie spuszcza ze mnie wzroku.
– … – odpowiadam.
Dopiero kiedy policzki palą mnie takim żarem, jakby ktoś oblał je wrzącą smołą, wargi Neotnii rozciągają się w szerokim uśmiechu.
– Przepraszam. – Kręci głową. – Tak się tylko nabijam… chociaż chyba nigdy nie zaszkodzi sprawdzić. Na tobie też widać mnóstwo cieni ze strużek deszczu.
Z ust wyrywa mi się westchnienie ulgi, które rozbawia ją na nowo.
– W takim razie czyszczenie uszu nie jest niczym perwersyjnym?
– Słuchaj, jestem pewna, że niektórych ludzi podnieca. Ale nie, tu to dość zwyczajna rzecz, chociaż z jakiegoś powodu wielu turystom wydaje się perwersyjna. Może dlatego, że taką usługę oferuje wiele meido kafe, kafejek z pokojówkami. Japonki jednak często chodzą do salonów, które specjalizują się w czyszczeniu uszu. To coś jak salon fryzjerski, tylko dla uszu.
– Och, dzięki Bogu.
Neotnia śmieje się cicho.
– Więc to czyszczenie uszu naprawdę ci pomogło?
– Spałem jak dziecko pierwszy raz od przyjazdu – przyznaję.
– Cieszę się – mówi, a potem zagląda do kubka, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Czyli przyjechałeś prawie tydzień temu, a teraz, skoro zacząłeś się wysypiać, będziesz mógł lepiej się bawić. Ile tu jeszcze zostaniesz?
– Nie wiadomo do końca. Muszę być na miejscu przynajmniej do podpisania dokumentów, ale Sony wynajęło mi mieszkanie do Nowego Roku.
– I podoba ci się Japonia?
– Tak – przyznaję. – Bardzo się różni od Ameryki. Lubię spacerować po mieście. A wycieczka do Hakone też była ciekawa.
– Ale…
Uśmiecham się lekko.
– Ale… chyba czasem się nudzę. Większość dni spędziłem sam, nie licząc spotkań z ludźmi z Sony. A teraz nie mam już żadnych spotkań przez kilka tygodni. I wieczorami głupio mi chodzić samemu do restauracji, więc zwykle po prostu kupuję coś do jedzenia w jakiejś sieciówce i wracam do mieszkania, żeby poczytać albo popracować nad swoją apką. Tylko, no wiesz, ile można.
– I dlatego siedzisz teraz w bistrze i rozmawiasz ze swoją kelnerką.
Znów czuję ciepło na twarzy.
– Tak.
Przez moment panuje cisza, a Neotnia przygląda mi się, jakby nad czymś się zastanawiała. Wtedy z ciemnego korytarza dobiega tubalny głos. Zapaśnik sumo coś woła; wydaje się, że z góry. Neotnia odwraca się i wykrzykuje odpowiedź. Goeido woła ponownie, a ona reaguje jeszcze bardziej zwięzłym okrzykiem.
– Pyta tylko, czy potrzebuję pomocy z ogarnięciem dołu – wyjaśnia.
Wyglądam przez okno.
– Powinienem dać ci pracować – mówię, chociaż tak naprawdę wcale nie chcę wychodzić. – Już prawie nie pada, więc nie przemoknę w drodze do domu.
Ciało Neotnii wzdryga się lekko, jakby moje słowa ją zaskoczyły, a jej wargi rozchylają się na chwilę, nim znów zaciska je w prostą kreskę. Potakuje.
– Muszę zapłacić – uświadamiam sobie.
Dziewczyna kręci głową.
– Kasa już wyłączona. To było na koszt firmy.
– Aha… w takim razie dzięki.
Posyła mi lekki uśmiech. Wygląda na to, że coś zaprząta jej myśli.
– Mieszkasz daleko stąd?
Teraz ja kręcę głową.
– Do końca ulicy i w prawo – wyjaśniam.
A ona, wpatrując się we mnie tymi przejrzystymi, błękitnoszarymi oczami, mówi, że jeśli nie mam nic do roboty, moglibyśmy spotkać się jutro rano.
– Pojedziemy coś załatwić, a później zjemy razem lunch.
– No pewnie – potakuję. – Okej… brzmi fajnie.
Neotnia rozciąga usta w uśmiechu i spogląda na mnie.
– Tylko że ta sprawa trochę potrwa, możliwe, że będziesz się nudził…
– Na pewno mi się spodoba – przerywam jej.
Dziewczyna obserwuje mnie dłuższą chwilę.
– W porządku. – Potakuje lekko.
– To co… mam do ciebie napisać albo zadzwonić czy coś takiego?
Neotnia kręci głową.
– Nie mam telefonu. W razie potrzeby używam komórki Goeida.
– Aha, okej. Czyli… mam zadzwonić do Goeida?
Słysząc to, Neotnia uśmiecha się – pewnie dlatego, że wie, jak przeraża mnie ta perspektywa.
– Po prostu spotkajmy się tu o dziesiątej, kiedy poranna fala klientów już się przetoczy.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Autor chciałby podziękować Centrum Mediów na rzecz Pokoju, powstałemu u boku wydawnictwa Chugoku Shimbun w Hiroszimie, za pomoc i ich nieustanną, niezwykle ważną pracę.www.hiroshimapeacemedia.jp/?lang=en
Jest również wdzięczny 映美 za długie rozmowy o kami.