Pieprzyć jednorożce? - Iwona Wróbel - ebook

Pieprzyć jednorożce? ebook

Iwona Wróbel

3,0

Opis

Książka, w której przenikają się rzeczywistości. Akcja toczy się w czasach okrutnej wojny o planetę Lucero pomiędzy gatunkami ją zamieszkującymi — jednorożcami a krabami. Salvo — genialny malarz -wraz ze swoją przyjaciółką Laurą, która para się czarną magią, zostają pojmani w niewolę przez oddział krabów. Malarz podejmuje współpracę z krabami i miotany wewnętrznymi rozterkami, decyduje się pomóc krabom w walce w zamian za wygodne życie w zamku…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Iwona Wróbel

Pieprzyć jednorożce?

PARANOJE SMUTNEGO SURREALISTY

© Iwona Wróbel, 2018

Książka, w której przenikają się rzeczywistości. Akcja toczy się w czasach okrutnej wojny o planetę Lucero pomiędzy gatunkami ją zamieszkującymi — jednorożcami a krabami. Salvo — genialny malarz -wraz ze swoją przyjaciółką Laurą, która para się czarną magią, zostają pojmani w niewolę przez oddział krabów. Malarz podejmuje współpracę z krabami i miotany wewnętrznymi rozterkami, decyduje się pomóc krabom w walce w zamian za wygodne życie w zamku…

ISBN 978-83-8126-782-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Tej nocy obudziły nas trąby powietrzne. Dobrze, że znaleźliśmy tę opuszczoną chatę. Dobrze, że byliśmy razem. Człowiekowi zawsze raźniej, kiedy czuje obok namacalną obecność drugiego człowieka. Daje mu to swego rodzaju metafizyczną pewność, że jest jeszcze człowiekiem, że świat wokół nie zwariował do końca, bo są jeszcze ci normalni, bo jestem jeszcze ja. Spała, kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem w kierunku okna, za którym czerwieniała poświata gasnącego od wczoraj ognia. Powoli, żeby jej nie obudzić, uchyliłem kołdrę i wyszedłem na zewnątrz. Widok był nieziemski. Płonące albatrosy trzepotały bezradnie zakrwawionymi skrzydłami, a zrozpaczone żyrafy ocierały o piasek poparzone grzbiety. Niebo było fioletowe. Od czasu do czasu pojawiały się na nim błękitne refleksy — znak, że kolejny las został zbombardowany. Stałem tak dłuższą chwilę chłonąc z każdym oddechem to fioletowe piekło. Wszystko było mi jedno czy bomba spadnie na mnie. Nie wierzę w przypadki. Gdybym miał umrzeć tamtej nocy, stojąc spokojnie przed drewnianą chatką, nie miałbym nic przeciwko. Jestem gotów na śmierć i chyba wcale jej się nie boje. Śmierć od dziecka zresztą kojarzyła mi się z czymś przyjemnym. Jakaż to musi być ulga być świadomym swego umierania, powolnego znikania z tej ponurej rzeczywistości. Na tym świecie nic nie jest pewne, wszystko jest nijakie, zepsute i nie ma nawet miejsca na marzenia. Na tamtym świecie wszystko jest jasne i proste. Jesteś po prostu roślinką, nad którą słońce nie przestaje świecić nigdy. Przynajmniej tak twierdzą magowie. Zamyśliłem się nad tym wszystkim, nad życiem i umieraniem. Musiałem wyglądać zabawnie ze zmarszczonym czołem i zatroskaną twarzą, bo przelatujące nade mną mewy przyglądały mi się ciekawsko. Jedna z nich zagapiona uderzyła w wysoki drewniany słup stojący nie wiadomo po co pośrodku tej bezkresnej pustyni.

Nagle z prawej strony objął mnie silny podmuch wiatru. Ledwie utrzymałem się na nogach. Zauważyłem nacierającą na naszą chatkę trąbę powietrzną. Nie wyglądała groźnie, jednak postanowiłem ją zbudzić. Czas był już na nas. Nie mogliśmy tam zostać ani minuty dłużej. Wbiegłem do chatki i krzyknąłem ile sił w piersiach:

— Lauro! Lauro! Obudź się! Musimy uciekać!

Potrząsałem chaotycznie bezwładnym, pogrążonym we śnie drobnym ciałkiem kobiety. Laura nie odpowiadała. W ciemności trudno było mi rozpoznać rysy jej twarzy. Cała twarz zlewała się za to w jedną odrażającą, ciemną masę, a może nawet maskę. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że oto otwiera się przede mną portal tej twarzy i wystarczy, że wyciągnę dłoń, zanurzę ją w płynnej materii i będę już poza, zupełnie wolny, szczęśliwy, że nie muszę być więcej świadkiem tych wydarzeń. Wiedziałem, że można do tego wykorzystać Laurę. Znałem moc, jaką nosiło w sobie to ponętne ciało czarownicy. Już miałem wyciągnąć drżącą dłoń ku tej bezosobowej, ciemnej masie, kiedy nagle zamarłem. Przymknąłem powieki i głęboko w duchu przekląłem sam siebie. Laura była moją przyjaciółką, a ja, zamiast ją chronić, stałem nad jej głową i zastanawiałem się co robić, żeby ratować siebie. Poczułem wstręt do tych myśli. Zresztą od pewnego już czasu obrzydłem sam sobie. Wszystko widać zaczęło się we mnie wypaczać. Wszystko powoli niszczyła w środku wojna. Wszystko… czyli to, co czyniło mnie jeszcze człowiekiem, co sprawiało, że za takiego się uważałem. Zwierzęcy instynkt budził się do życia. Nic nie mogłem na to poradzić.

Laura miała na sobie białą suknię, którą, o ile dobrze pamiętam, kupiła dawno temu w pewnej niedrogiej knajpie od wysoko postawionej urzędniczki. Knajpa znajdowała się w niewielkim domku na drzewie, do którego prowadziły dwie liny przewiązane gęsto grubymi, mocnymi węzłami. Laura miała trudność, by wspiąć się tak wysoko. Musiałem jej pomagać i uważać, by nie wysmyknęła się przypadkiem. Suknia prezentowała się na starawej urzędniczce niezwykle lekko i ponętnie. Wykonana była z gołębich piór, tak delikatnych, że stojąc tuż obok niej zauważyliśmy, jak nasze zmęczone oddechy wprawiają w ruch jej wykończone puchem rękawki. Laura spojrzała na mnie błagalnie i uśmiechnęła się. Dobrze znałem ten uśmiech. Po długich targach przy butelce whisky urzędniczka zgodziła się oddać nam suknię za worek krabów. W tamtych czasach trudno było o kraby. Trudno było o cokolwiek. Oczy Laury uśmiechały się do mnie, a ja uśmiechałem się do niej. Było nam dobrze, choć nigdy nie przeszło mi nawet przez myśl, by ułożyć sobie z nią życie jak z normalną kobietą. Była zbyt nietuzinkowa, ekstrawagancka, za bardzo rzucała się w oczy, bym potrafił przystosować się do tego rodzaju związku. Owszem łączył nas pewien przyjacielski, żeby nie powiedzieć braterski, związek, ale to wszystko. To nam wystarczało. To było dobre.

Teraz za to nie było dobrze. Laura nie odpowiadała, leżała na łóżku nieprzytomna. Porywy wiatru za drzwiami stawały się coraz silniejsze. Za chwilę oboje mogliśmy zginąć. Straciłem nadzieję, że uda mi się ją dobudzić. Rezygnując z potrząsania i pokrzykiwania podniosłem jej delikatne ciało, przytuliłem do siebie i wyniosłem z chatki. Obejrzałem się wokoło. Trąba powietrzna przesuwała się szybko w naszym kierunku. Zacząłem biec trzymając w ramionach nieprzytomną czarodziejkę. Starałem się omijać kolejne rodzące się tuż pod moimi stopami tornada, rozszarpywałem piętami spokojne oceany. Wiatr targał suknią Laury i porywał wysoko kolejne piórka. Ta zaś spała spokojnie nieświadoma zupełnie rozpaczliwej sytuacji, w jakiej oboje się znaleźliśmy. Odwróciłem się na chwilę i po raz ostatni zobaczyłem naszą chatkę, a właściwie to, co z niej zostało. Roztrzaskane deski, deseczki i drewniane słupki unosił wysoko w górze wiatr. Słyszałem wokół dziki świst, niebywale piskliwy skowyt, arcypiekielną orkiestrę zła. Nie wiedząc nawet, w którą stronę należałoby biec zacisnąłem mocno powieki i wyszeptałem:

— Lauro, zabierz mnie stąd.

W końcu zdecydowałem biec przed siebie, byle dalej, byle bezpieczniej. Nie widziałem przy tym zupełnie nic — piasek uniesiony przez wiatr wdzierał się w oczy tak, że musiałem mocno zaciskać powieki. Nie wiem jak długo biegłem. Nie wiem, kiedy przestałem biec zsuwając z ramion wciąż nieprzytomną Laurę. Musiałem zasnąć. Nie pamiętam zresztą za wiele. Sen był niezwykle barwny, jaskrawość jego kolorów pieściła wszystkie podświadome zmysły. Karmiłem się tymi doznaniami, byłem ich głodny.

We śnie widziałem ryby, całe ławice, które przemykały obok w szaleńczym tańcu. Dotknąłem jednej z nich i sam stałem się rybą, olbrzymim, tłustym wielorybem. Płynąłem bardzo niezgrabnie, z trudem przebierając na boki monstrualną płetwą. Czułem się niezwykle ciężko, coś jakby przygnieciono mi dłonie dwustukilowym workiem po brzegi wypełnionym węglem. Nie wiem sam skąd nagle w mojej głowie pojawiło się to dziwne skojarzenie. Nigdy przedtem moich dłoni nie przygniatał takich rozmiarów ciężar, a już na pewno nie były to worki. Postanowiłem jednak przestać przejmować się całym tym ciężkim i niezgrabnym chaosem, jaki zapanował w przestrzeni między moją głową a dłońmi. Wytężyłem podświadomość i zacząłem szczegółowo rozpoznawać i badać tajemnicę tego snu. Rozejrzałem się wokół. Mniejsze ryby były wyraźnie zaniepokojone moją obecnością. Na mój widok prychały w nicość ławice liczące ich setki. Po raz pierwszy w życiu poczułem się silny i niezwyciężony. Z nonszalancją przepływałem z jednego końca zbiornika na drugi eksponując dumnie monstrualnych rozmiarów ogon. Pod wodą, ku mojemu zdziwieniu, dominował fiolet. Woda nie była wcale przejrzysta, spoglądając w górę można było dostrzec odłamki kolorowego plastiku unoszące się na rozchybotanej tafli. Ten widok wydał mi się smutny, chociaż nie potrafiłem się tym wcale przejąć. Zacząłem się nawet nieco nudzić. Uciekające na mój widok chuderlawe rybki przestały sprawiać mi przyjemność, a cały ten zbiornik, który, jak mam do dziś nadzieję, nie był akwarium, okazał się dla mnie po prostu zbyt mały. Zamiast doznania oceanicznej wolności czułem się uwieziony między jednym końcem zbiornika a drugim. Pomyślałem sobie wtedy, że zrodziła się w mojej podświadomości żądza posiadania. Chciałem więcej i więcej. Byłem co prawda królem zbiornika, ale to mi nie wystarczało. Wszystko, co tam widziałem i czego doświadczałem sprawiało mi co prawda przyjemność, ale stało się zarazem ciasne. Musiałem ot co poszerzyć horyzont, aż tam daleko, daleko w górę. Tego pożądały moje myśli. Wzbiłem się więc w powietrze (co w przestrzeni snu jest rzecz jasna banalne) i rozłożyłem szeroko białe skrzydła. Zacząłem obserwować zbiornik i całą okolicę z wysoka. Ku mojemu zaskoczeniu cała kraina stała w płomieniach. Płonął pode mną las i widziałem jak leśne zwierzęta wystraszone rozbiegają się w tym chaosie w niewłaściwych kierunkach. Chciałem coś do nich krzyknąć, a może nawet krzyknąłem, ale w tym samym momencie poczułem na plecach dziwną wilgoć. Odwróciłem głowę, a właściwie łeb, bo we śnie udało mi się przeistoczyć z wieloryba w białego ptaka, i zauważyłem, że moje pióra pokrywały drobne kropelki wody. Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby opadła na mnie wiosenna rosa. Kropelki te były tak ciężkie, że z trudem poruszałem skrzydłami. Poczułem się niewolnikiem własnego ciała. Lot nad horyzontem, cała ta podniebna podróż, okazały się bolesne i niebezpieczne. Pomyślałem wtedy, że trudno jest być szczęśliwym. Życie raz po raz przynosi nam jakieś, mniejsze lub większe, rozczarowania. Można być szczęśliwym tylko na chwilę. To banalne odkrycie bardzo mną wstrząsnęło i gorzko we śnie, a może już na jawie, zapłakałem. Nie mogłem dłużej utrzymać się w powietrzu. Zacząłem powoli opadać na ziemię szykując na ostateczny koniec. Pode mną szalały płomienie. Nie sposób było nakierować lotu zmęczonymi skrzydłami tak, by wybrać bezpiecznie miejsce. Takie miejsce zresztą nie istniało, ogień niszczył wszystko. Mogłem tylko w duchu mieć nadzieję, że północny wiatr pozwoli mi opaść na zbiornik znajdujący się w niedalekiej odległości od lasu. Nie byłem pewien swojego końca i zakończenia snu. Zamknąłem oczy i pozwoliłem się nieść delikatnym powiewom. Było to przyjemne, bałem się nawet, że usnę, chociaż usnąć we śnie to chyba niemożliwe. W pewnym momencie poczułem delikatne ciepło wody zlepiające pióra na brzuchu. Przeraziło mnie to, bo pióra zanurzone w wodzie stały się jeszcze bardziej ciężkie, z trudem poruszałem nogami, skrzydłami, rękoma… Czy byłem jeszcze w ogóle poczciwym Salvo?

Otworzyłem oczy. Obok mnie spała słodko Laura. Czułem jej delikatny oddech na lewym policzku. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy ani jak długo. Pamiętam tylko trąbę powietrzną i to jak przed nią uciekliśmy. Tu, gdzie się obudziłem było na pewno bardzo duszno i bardzo ciemno. Leżałem do bioder zanurzony w jakiejś gęstej cieczy. Znajdowałem się tak naprawdę w pozycji półleżącej, bo było w tym „czymś” strasznie ciasno. Laura spała oparta o moje lewe ramię zwinięta w kłębek. Wokół panowała cisza. Byłem lekko zdezorientowany. Nie cierpiałem co prawda nigdy na klaustrofobię, więc przestrzeń tego „czegoś” nie przerażała mnie, mogłem sobie dalej siedzieć tak w milczeniu z otwartymi oczami udając, że śpię. Niepokoiła mnie tylko nadchodząca reakcja Laury. Przebudzona, zauważywszy, że jesteśmy zamknięci w… ciasnym i ciemnym „czymś” gotowa była wpaść w nieziemską, ba, kosmiczną panikę. Laura bardzo nie lubiła zamkniętych pomieszczeń.

W tej samej chwili, kiedy o tym pomyślałem kobieta poruszyła się nagle i przestałem czuć dotyk jej okrągłych piersi na lewym ramieniu.

— Salvadorze! — usłyszałem w ciemności swoje imię wykrzyknięte tak przepięknie i z taką siłą, że wzruszyłem się zupełnie.

— Tak, jestem tu.

— Tu? To znaczy gdzie? Gdzie jesteśmy? Da się stąd jakoś wyjść?!

Oczami wyobraźni widziałem Laurę w mokrej sukni unoszącą się z gracją i z taką samą gracją bijącą pięściami w ściany i wydzierającą się w niebogłosy: „Ratunku!! Ratunku!!”. Rozśmieszyło mnie to.

— Ciszej Lauro. Na zewnątrz panuje wojna. Naprawdę chcesz, żeby ktoś nas usłyszał?

Laura zaczęła drzeć się jeszcze głośniej.

— Ratunku! Wolę zginąć niż przebywać w obecności wariata! Niech mi ktoś pomoże!

— Dobrze, już dobrze.

Zrezygnowany podniosłem się i z żałością stwierdziłem, że takie sobie siedzenie w ciasnym pomieszczeniu w zupełnym mroku i ciszy było niezwykłym przeżyciem i że właściwie mógłbym odbyć w pozycji półleżącej nieskończenie wiele cudownych snów. Sny były mi przecież tak bardzo potrzebne. Laura dobrze o tym wiedziała. W każdym razie wyciągnąłem przed siebie rękę i dotknąłem palcami powierzchni, która miała być rzekomo ścianą, ale jak się okazało wcale nią nie była. Nie wyczułem betonu ani drewna, materia ta była zupełnie mi obca, chłodna, twarda i obca. Zrobiłem zamach pięścią i z łatwością przebiłem ten dziwny materiał, który oddzielał nas od zewnętrznego świata. Pierwsze nieśmiałe promyki słońca, jakie wkradły się do nas przez wyżłobioną dziurę, nieco uspokoiły Laurę. Zacząłem delikatnie odrywać kawałek po kawałku materiał otaczający tę dziurę, co wychodziło mi zresztą całkiem nieźle i poczułem się dumny z siebie. Mogłem wreszcie zaimponować kobiecie, co rzadko mi się udawało. Laura stojąca tuż obok ochoczo przyłączyła się do tego łatwego acz żmudnego zajęcia. Nasze dłonie niekiedy spotykały się w zawadiackim tańcu poszukiwania wolności. Wreszcie udało nam się oderwać całą górną skorupę.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to morze. Piękne, spokojne, błękitne morze. Lekki wiatr kołysał falami, które delikatnie rozbijały o brzeg zmęczone ramiona. Niebo też było błękitne, bezchmurne, szybowały po nim beztroskie albatrosy. Musiało być około południa, bo słońce wisiało już bardzo wysoko i rozpromieniało świat dokoła tak soczyście, że musieliśmy z Laurą mrużyć oczy. Zdziwił nas ten widok morza, albatrosów, wesołego słońca. Laura wzruszyła się pięknie, a na jej twarzy malowało się coś na kształt szalonej radości. Ujęła mnie pod ramię i wyszeptała ze łzami w oczach:

— Jak tu pięknie… Czy wojna już się skończyła?

— Tak, jest pięknie — odpowiedziałem — Nie martwiłbym się na razie jednak wojną. Stoimy tu do kolan zanurzeni we krwi Lauro.

Laura odwróciła natychmiast wzrok odrywając kryształowe oczy od błękitu morza i spojrzała w dół. Jej biała suknia do połowy splamiona była czerwoną mazią.

— Och, nie! Co to takiego?! — kobieta zaczęła podwijać rozpaczliwie poły sukni, jakby miało to jeszcze czemuś zapobiec.

— Wygląda na to, że wykluliśmy się właśnie z jaja — odpowiedziałem z uśmiechem.

Dopiero wtedy Laura zorientowała się, że wyglądamy na świat z na wpół otwartego, olbrzymiego jaja prawie do połowy wypełnionego krwią. Na ziemi obok podstawy jajka-giganta leżały odłamki skorupy, którą przed chwilą z taką łatwością oderwaliśmy. Na twarzy mojej towarzyszki malowało się obrzydzenie zmieszane ze zdziwieniem. Zaczęła przy tym nerwowo przebierać nóżkami i śmiesznie wymachiwać rękoma.

— Fryderyku, proszę… To znaczy ja wcale nie proszę ja żądam, abyś pomógł mi się stąd wydostać! Rozumiesz?! — krzyknęła zrozpaczona.

— Ależ Lauro… Oczywiście, że ci pomogę. Zanim jednak oboje się stąd wydostaniemy, chciałbym abyś zwróciła uwagę na jeden szczegół związany z tym… jakby to odpowiednio ująć… powtórnym narodzeniem…

— Narodzeniem?! Jakim narodzeniem? — przerwała mi w połowie zdania wyraźnie obrażona.

— Przecież to, co przed chwilą się tu wydarzyło, a czego nie tylko byliśmy naocznymi świadkami, ale i aktywnymi uczestnikami to właśnie nasze powtórne narodzenie, zmartwychwstanie. Lauro! Czyż to nie cudowne? Pomyśl tylko narodziliśmy się na nowo, tutaj, teraz, wykluliśmy się z jaja. Ba, z gigantycznego jaja! Odtąd będziemy żyć na nowo dla świata. To jest właśnie to czego tak bardzo potrzebowałem — powtórnych narodzin, by zacząć znów malować, tworzyć. Stać się kreatorem! To przecież mój życiowy cel. Moja misja! Lauro! To wydarzenie może ocalić sztukę!

Zauważyłem, że kobieta wygląda na nieco przerażoną widząc mnie tak podnieconego do granic ostateczności. Przytuliłem ją delikatnie i wyszeptałem:

— Oto narodziłem się, żeby być królem.

Po tych słowach Laura odsunęła się ode mnie wyrywając z uścisku.

— Salvadorze! Jesteś wariatem. Pewnie nie jesteś tego nawet świadomy, ale tak jest. Niech będzie, że narodziłeś… że narodziliśmy się na nowo. Proszę cię jednak wydostań mnie stąd!

Kobieta wyraźnie nie podzielała mojego entuzjazmu. Było mi jednak wszystko jedno. Najważniejsze, że odkryłem w sobie na nowo powołanie, a to jajo stanowiło symbol początku nowej misji. Wszystko układało się nad wyraz pomyślnie. Ach, cóż za genialny sen! Wiedziałem już, że i w tej rzeczywistości będę musiał wznieść się równie wysoko, jak ptak we śnie, to znaczy walczyć z zastanym porządkiem, płoszyć ławice mniejszych rybek i zachłysnąć się świeżym powietrzem nowego świata. Moją bronią miał być oręż sztuki.

— Obejmij mnie Lauro.

Ująłem swą towarzyszkę w pół i wyniosłem ze skorupy. Krew wylewała się z olbrzymiego jaja strumieniami, bo podczas wynoszenia się naruszyliśmy tu i ówdzie jego delikatną materię. To była czysta, ciemnoczerwona, gęsta krew, która krzepła bardzo powoli. Poleciłem Laurze, by weszła do morza i zmoczyła suknię. Sam, zdjąłem z siebie ubranie i zacząłem powoli zanurzać się w zimnej wodzie. Czułem jak woda obejmowała mnie i delikatnie głaskała łydki. Było to niezwykle orzeźwiające doświadczenie. Zamknąłem oczy i idąc tak powoli przed siebie zanurzałem się coraz głębiej i głębiej, aż po szyję. Kiedy woda zaczęła wreszcie przyjemnie łaskotać płatki uszu otworzyłem oczy. Odwróciłem się i zobaczyłem Laurę machającą do mnie z brzegu. Nie miała na sobie sukni i wyglądała jak boska nimfa. Uśmiechnąłem się, unosząc lekko kąciki ust, i odmachałem tej lądowej bogini, po czym nabrawszy powietrza zanurkowałem. Zacząłem opadać lekko w dół. Opadanie podobało mi się. Świat pod wodą wygląda nieco inaczej, jest nieuchwytny i tajemniczy. Widziałem maleńkie rozgwiazdy, meduzy i rybki uciekające przede mną zupełnie jak w moim śnie o wielorybie. Było to piękne stać się częścią tego snu również na jawie, której to jawy do końca nie byłem pewien. Było mi w ogóle trudno odróżniać jawę od snu i odwrotnie. Moja świadomość w obu tych wymiarach funkcjonowała niezwykle swobodnie.

Kiedy znalazłem się na brzegu Laura siedziała na trawie i plotła dla siebie wianek z drobnych białych kwiatów, których nazwy nigdy nie pamiętałem. Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że wojna chyba już się skończyła, bo nie słychać żadnych porykiwań, wrzasków ani nie czuć swądu spalenizny. Przysiadłem się do niej i objąłem ramieniem. Nie chciałem sprawiać jej przykrości, więc przemilczałem prawdę. Tak zwykle się robi, żeby utwierdzić kogoś w błędnym przekonaniu. Milczy się tak długo, aż dana osoba zmieni temat. Potem mówi się już o czym innym i nie trzeba milczeć, nie trzeba też mówić prawdy. Sumienie teoretycznie zachowuje więc czystość.

— Będziesz dziś malował? — zapytała nie odrywając wzroku od ręcznej robótki.

— Będę malował teraz.

— Teraz? — zaśmiała się — Co namalujesz? Morze? Zmartwychwstanie? Tyle inspirujących rzeczy wydarzyło się tego dnia. Poza tym jesteśmy tu razem. Zawsze powtarzałeś, że jestem twoją muzą.

— Jesteś nią, to prawda. Dziś namaluję jednak coś bardzo brzydkiego Lauro. Namaluję coś gorszego i groźniejszego od tej wojny.

Laura uniosła wzrok i spojrzała na mnie groźnie.

— Jesteś szalony, Salvadorze…

— Przestań nazywać mnie szaleńcem Lauro! Nasze zmartwychwstanie przeistoczyło mnie przecież w wojownika! — wykrzyknąłem radośnie i szybkim krokiem udałem się na drugi koniec plaży, który pokrywały ostre kamienie. Nie chciałem już widzieć Laury i jej zdumionych oczu, które zawsze wprawiały mnie w przesadne wzruszenie. Musiałem trzymać się z daleka od jakichkolwiek oczu. Było to bardzo ważne dla powodzenia pracy twórczej. Kiedy znalazłem się wystarczająco daleko, usiadłem na jednym z kamieni i zacząłem tworzyć. Oczywiście nie miałem przy sobie płótna ani farb. Miałem za to w kieszeni kilka stron starej gazety z anonsami tanich mieszkań i czarne pióro. Przeglądając pożółkłe kartki z ogłoszeniami przez chwilę wydało mi się jakbym przeniósł się do tamtych beztroskich czasów sprzed wojny, gdzie nie śmierć a raczej bezdomność była chyba jeszcze największym problemem. Tamte czasy były zresztą czasem mojej świetności. Byłem artystą idealnym. Nie… Nie mogłem jednak myśleć o tym, co było dawniej. To przecież już się nie liczyło. To co było ważne, to nasza wojna.

Malowanie sprawiało mi ogromną przyjemność. Tamtego dnia malowałem bez wytchnienia całe popołudnie. Kiedy skończyłem zmęczony uniosłem wzrok zza kartek i moim oczom ukazał się przepiękny widok zachodzącego słońca. Słońce było soczyście czerwone, zupełnie jak krew, w której skąpaliśmy się niedawno z Laurą. Tamten zachód słońca i tamta chwila wydały mi się mistyczne i postanowiłem zapamiętać na całe życie to słońce i jego czerwony blask, tę plażę i pochmurne czoło Laury.

Nagle ku mojemu zdziwieniu poczułem, że tracę równowagę i osuwam twarzą wprost na ostre kamienie tak niefortunnie, że krawędź jednego z nich rozcięła delikatną skórę tuż pod moim okiem. Nie miałem pojęcia co działo się z moim ciałem, które stawało się z każdą sekundą coraz bardziej bezwładne i wiotkie. Próbowałem unieść rękę, ale żaden z mięśni nie reagował. Próbowałem też otworzyć usta i zawołać Laurę — nic z tego. Leżałem przybity do ziemi, a właściwie do kamieni i nic nie wskazywało na to, by położenie to miało się w najbliższym czasie zmienić. Co było przy tym dziwne, a w dodatku znamienne, to fakt, że przy całym tym ogólnym zwiotczeniu bez trudu mogłem unosić i zamykać powieki. Nieco mnie to uspokoiło, chociaż spokój był w tym wypadku zupełnie absurdalnym odczuciem. Całą uwagę postanowiłem w każdym razie skupić na oddechu i tych nieszczęsnych powiekach. Zacząłem oddychać w rytm mrugania lub mrugać w rytm oddychania, sam już nie wiem. W pewnym momencie coś ciężkiego zwaliło mi się na plecy. Tak, dosłownie zwaliło. Moje bezwładne ciało zadrżało boleśnie. Przesunąłem źrenice w kierunku kącików oczu tak mocno, aż mogłem wreszcie zobaczyć skrawek swoich własnych pleców, a na nich… o, zgrozo! Moje nogi! Stały spokojnie na plecach odłączone od ciała i przytupywały rozweselone (o ile nogi w ogóle mogą być wesołe). Potem, bezwładny i przyklejony wciąż lewą stroną twarzy do kamieni, widziałem jak nogi te biegną po kamienistej plaży ku morzu zabawnie podskakując i stukając raz po raz obcasami, pięta o piętę. Coraz bardziej przerażony spostrzegłem, że nogi moje wcale przed brzegiem morza nie miały zamiaru się zatrzymać. Biegły wciąż dalej, a co zdumiewające, unosiły się tuż nad szafirową taflą wody. Biegły ku słońcu lub na spotkanie z nim. Zachodzące słońce jak się zresztą okazało w końcu te nieszczęsne nogi pożarło. Ot, nogi dobiegły, wpełzły doń i już ich nie było. Pogrążyły się w czerwoności samotnej gwiazdy. Wtedy poczułem wreszcie, że jestem znów w stanie władać językiem. Otworzyłem usta i oblizałem je.

— Lauro! Chodź tu szybko! — zawołałem chyba bardziej rozgniewany niż przerażony. Moje rozgniewanie nie miało rzecz jasna nic wspólnego z osobą Laury. Byłem zły na swoje dwie swawolne kończyny, które bogowie jedni wiedzą, gdzie dobiegły. Zbliżająca się kobieta była najwyraźniej rozbawiona widząc mnie leżącego bez nóg, przykutego do skał i zupełnie bezbronnego, jak dziecko. Nie mogła przestać się chichrać, a jej dorodne piersi podskakiwały przy tym wesoło. Wprawiło mnie to w zupełnie zdumienie. Zacząłem się zastanawiać czy ja sam powinienem się w tym wypadku zaśmiać. Czy byłoby to stosowne?

— Dlaczego się śmiejesz? — zapytałem zupełnie zrozpaczony i zdezorientowany — Nie widzisz, że cierpię? Co się dzieje, Lauro?! Spójrz na mnie!

— Ależ ty wcale nie cierpisz Salvo — zaśmiała się Laura- Nie wiem o co ci chodzi. Chociaż nie, masz rację, to musi być bardzo nieprzyjemne leżeć nago na tych ostrych kamieniach. Przestań się wygłupiać i wstawaj już.

— Nago?! — zdumiony uniosłem głowę (jak się okazało musiałem w międzyczasie odzyskać władzę nad ciałem), i spojrzałem w dół. Rzeczywiście, byłem zupełnie nagi, a nogi… no cóż..nogi były dokładnie tam, gdzie powinno być ich miejsce. Czyżby to był tylko sen? Jak to możliwe. Zaraz, zaraz. Zachód słońca, plaża, morze… O, bogini! Cóż to było za błogie uczucie być nagim w tamtej chwili!

— Och… Chyba znów narodziłem się powtórnie- wyszeptałem wzruszony.

Laura przyglądała mi się obojętnie ssąc kciuka lewej dłoni i kiwając z politowaniem głową. Nie śmiała się już tylko wzruszyła ramionami. Podała mi dłoń, a kiedy zdołałem powstać i z niezwykłą przyjemnością poczynić pierwszy krok wprost ku niej odwróciła się plecami i zaczęła brodzić w morzu nieśmiało zanurzając w wodzie białe stopy. Postanowiłem mimo to postać tak chwilę pośrodku plaży, nagi i zupełnie wolny. Zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko, wciągając przez nos cały świat jak kokainę. Wdech… wydech… wdech… wydech… Przypomniałem sobie nagle o wojnie i stacjonujących w pobliżu oddziałach. Dobrze byłoby się ubrać na wypadek gdyby nadciągnęło wojsko. Gdyby nie ta wojna pewnie od tamtego momentu w ogóle nosiłbym się nago, ot tak, codziennie. Taka cielesna wolność bardzo pobudza myśli.

Zacząłem rozglądać się dokoła, ale nigdzie nie widziałem swoich spodni i bielizny. Nie rozebrałem się na pewno sam, więc było niemożliwym szukać zgubionych rzeczy tam, gdzie ostatni raz je widziałem lub mogłem przypuszczać, że je zostawiłem. Ostatni raz nosiłem je przecież na sobie. Postanowiłem poprosić o pomoc Laurę. Ta wskazała mi dłonią taflę spokojnego wieczornego morza. Znalazły się zguby! Koszula, spodnie i bielizna, ba, nawet buty dryfowały w wodzie tuż przy brzegu.

— Lauro, czy to twoja sprawka? — spytałem zdenerowany.

— No wiesz… Nie miałabym najmniejszej ochoty oglądać cię nago dłużej niż parę sekund, nawet sekundę! Po co miałabym moczyć Ci ubranie? Jesteś osioł i tyle! — Laura pokazała mi język i rozzłoszczona odeszła na drugi koniec plaży.

— Nie gniewaj się Lauro — krzyknąłem za nią, ale ta albo nie usłyszała, albo udawała, że nie słyszy. Zrezygnowany wyłowiłem z morza ubranie i postanowiłem rozwiesić je na gałązkach krzewu, który rósł tuż przy brzegu. Nie było to wcale łatwe. Za każdym razem, gdy starałem się powiesić na nim kolejną rzecz, wydawało mi się, że krzak się oddala. Wciąż musiałem postępować krok do przodu, a on wciąż mi uciekał. Cóż to znowu… Opuściłem głowę i spojrzałem na ziemię. No tak… Spod krzewu wystawała para kurzych, wykrzywionych obrzydliwie łap. Krzew z kurzymi łapami! Wszystko w czasie wojny wydawało się jednak możliwe, zwieziono na tę planetę całe mnóstwo dziwacznych stworzeń. Postanowiłem nie mówić Laurze o incydencie z krzakiem. Nie mogłem tylko pozwolić mu uciec z moim odzieniem. Postanowiłem wykorzystać do tego jedną z moich sznurówek. Wyciągnąłem ją z buta i przywiązałem krzak do jednej ze skał.

— No! Teraz już mi nie uciekniesz! — zawołałem zadowolony i uśmiechnąłem się jak dziecko. Dawno już nie byłem z siebie tak bardzo dumny i kiedy o tym pomyślałem zrobiło mi się przykro. Moje życie stało się w tamtym czasie nijakie. Monotonia wojny niszczyła je od środka. Zapragnąłem przytulić jak najprędzej Laurę. Ciało kobiece ma właściwości kojące, uwierzcie mi- w każdej sytuacji. Odwróciłem się. Laura siedziała na trawie zapatrzona w przestrzeń, mrok otulał jej ciało. Podszedłem do niej i delikatnie dotknąłem jej włosów. Laura uśmiechnęła się, ale, jak zauważyłem, był to uśmiech nienaturalny i zupełnie nieobecny.

— Widziałam twój obraz — powiedziała nie odrywając oczu od złowrogiego krajobrazu nocy. Bezchmurne niebo zdobiły liczne zastępy drobnych gwiazd. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie jak bardzo jest późno. Nie mieliśmy nawet gdzie się schronić. Mieliśmy tylko siebie, a ja stałem zupełnie nagi i bezradny przed Laurą nie mając jej nic do zaoferowania.

— Podobał ci się? — zapytałem udając spokój.

— Jest w nim coś przerażającego. Sama nie wiem… Kiedyś malowałeś inaczej, byłeś „czysty”.

— Czysty?

— Tak, czysty — podała mi zmięte żółte kartki — Co to właściwie jest?

— Samoloty wojskowe. Namalowałem samoloty wojskowe Lauro.

— Co to takiego „samoloty”? — Laura odwróciła twarz i zapłakało cichutko — Boję się ciebie, Salvo. Te samoloty mnie przestraszyły.

Objąłem ją delikatnie i wyszeptałem do ucha, że wszystko będzie dobrze i nie musi bać się ciemności, samolotów ani mnie. Skulona na trawie przypominała małą, zagubioną dziewczynkę. Ten widok bardzo mnie wzruszył i zapragnąłem posmakować jej ust. Zbliżyłem się do nich, kiedy nagle usłyszeliśmy dobiegające z ciemności rytmiczne pochrapywania i nieco mniej rytmiczne trzaski. Zaniepokoiło mnie to, bo wiedziałem, że ataki plutonu krabów zdarzają się najczęściej w nocy, o czym opowiadał mi niedawno znajomy mag. Czarodziej ten miał zresztą pecha, bo podczas ataku udało mu się w amoku zadeptać generała, co niezwykle rozwścieczyło resztę krabiego oddziału. Mag stracił w walce połowę stopy i od tamtego czasu jedna z jego różdżek zaczęła odmawiać mu posłuszeństwa uważając go za mało atrakcyjnego i godnego uwagi. „Z różdżkami zupełnie jak z babami” — zwykł mawiać, kiedy spotykałem go pijanego w sztok pod jedną z międzyplanetarnych restauracji o wdzięcznej nazwie ‘Urok’.

W każdym razie bardzo to wszystko wyglądało niebezpiecznie. Trzaski i chrapania, przeplatane urywanym pojękiwaniem, wyraźnie się do nas zbliżały. Postanowiłem jak najszybciej przebiec na drugi koniec plaży, żeby założyć choć bieliznę — moje obawy o konfrontacji z nieprzyjacielem na golasa miały teraz niechybnie się urzeczywistnić. Chciałem przynajmniej spróbować. Chwyciłem Laurę za rękę i pobiegliśmy razem. Po krzewie, na którym suszyły się moje ubrania, nie było jednak nawet śladu. Widać sznurówka okazała się nietrafionym sposobem na zniewolenie tej żywej rośliny. Przekląłem głośno i zrezygnowany usiadłem na kamieniach czekając na to, co będzie. Laura stała za moimi plecami trzęsąc się ze strachu. Po chwili z ciemności powoli zaczęły wyłaniać się kontury potężnych szczypiec i obrzydliwych odnóż. Były ich setki, a może nawet tysiące. Trudno było w panującym mroku dojrzeć cokolwiek, jednak poczułem już jak para krabów delikatnie zaczynała podszczypywać palce moich stóp. Odwróciłem głowę i spojrzałem na Laurę- ją podszczypywano gdzie indziej. Kraby nie mówiły za wiele, zresztą nigdy nie zaliczano ich do stworzeń towarzyskich. Zorganizowane w wielką hordę potrafiły za to bez słów doskonale z sobą współpracować, co muszę przyznać nawet mnie urzekło. Wiedziałem, że nie mamy szans i na pewno nas pojmą. Staniemy się zakładnikami, których użyją w walce z jednorożcami. Ach, bogowie! Ileż bym dał, by znaleźć się teraz w niewoli u jednorożców. Kraby zawsze wydawały mi się nijakie i mało pociągające, a ja we wszystkim doszukiwałem się nieuchwytnej intensywności, zawsze pragnąc od życia czegoś więcej. Tego potrzebowała moja artystyczna natura. To chyba zresztą przekleństwo być artystą w czasie wojny.

Czekając na dalszy rozwój akcji postanowiłem zasłonić dłonią intymną część ciała tym samym ochraniając ją przed ewentualnym, niespodziewanym szczypnięciem. Kraby milcząc pokryły zbitą hordą obie moje nogi tworząc coś, co przypominało trójwymiarowe czerwone lateksowe kalesony. Co ciekawe, wcale się nie bałem. Byłem tylko lekko zdumiony, a przez wzgląd na zastaną sytuację, to jest moją w tym wszystkim nagość, zawstydzony całym tym zajściem. Bała się natomiast Laura, i to jak! Jej pisk słyszeli na pewno rybacy po drugiej stronie zatoki. Byłem jej nawet wdzięczny, że potrafi drzeć się tak w niebogłosy. Kto wie, mogło sprowadzić to przecież jakiś ratunek. Kiedy odwróciłem ponownie głowę w jej kierunku, zobaczyłem, że nieszczęsna Laura nie stała, a leżała już na plaży pokryta od stóp do głów nieprzyjemnie twardymi czerwonymi ciałkami krabów. Te, goniąc zapewne za rozkoszą, rozszarpały szczypcami jej piękną haleczkę i zrujnowały fryzurę.

— Lauro — powiedziałem żałośnie — spróbuj wstać proszę cię. Będzie ci łatwiej je odpędzić.

— Salvadorze! Pomóż mi! Dlaczego nic nie robisz?!

— Och! Nie widzisz, że nie mogę. Jestem zresztą tylko malarzem… Nie potrafię walczyć — na te słowa Laura zaczęła wyć jeszcze głośniej — Dobrze już. Uspokój się. Spróbuję je zadeptać.

Zamachnąłem się na jednego z krabów i już miałem zmiażdżyć go nogą kiedy z ciemności zaczęło wyłaniać się stworzenie znacznie większych rozmiarów niż krab. Zamarłem i powoli opuściłem nogę pozwalając krabom ponownie ją zniewolić. Z powodu panującego wokół mroku trudno było mi rozpoznać zbliżające się do nas zwierzę. Było zbyt wysokie na psa, a już na pewno nie był to jednorożec. Nie odrywając wzroku od tej poczwary próbowałem rozeznać się w sytuacji. Zauważyłem, że kraby ustępują miejsca kreaturze i rozpływają na boki, kiedy tylko ta poczyni jeden krok do przodu. Kreatura ta wyraźnie zbliżała się ku nam. Kraby były jej uległe. Sytuacja przedstawiała się dramatycznie. Nie traciłem jednak głowy i starałem się nie myśleć o Laurze, której sutki były już bardzo obrzmiałe od bolesnych podszczypywań. Myśleć trzeźwo — to pomaga w każdej sytuacji. Wytężyłem wzrok i zmrużyłem oczy przypatrując się nadchodzącemu zwierzowi. Do licha! Miałem oto przed sobą trzy pary ludzkich nóg. Trzy pary zdrowych, męskich, dziwacznie wygiętych nóg! Układały się w okrąg, zupełnie tak jakby trzech mężczyzn w szortach zwróciwszy się do siebie plecami postanowiło ukryć coś w środku. Te nogi były z sobą zrośnięte w okolicach miednicy. Byłem jednak pewien, że to nie mógł być człowiek. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie dziadka siedzącego na ławce pod chałupą i opowiadającego bajki. Ja i moi bracia siedzieliśmy zasłuchani na ziemi, a ziemia ta pachniała wiosną. Był kwiecień, a dziadek dużo opowiadał w kwietniu. Kwiecień to dopiero miesiąc! Otworzyłem oczy i już wiedziałem. To był on! Pająk z ludzkimi nogami! Stał tuż przede mną wlepiając we mnie złowrogie oczy. Słyszałem o nim jako dziecko właśnie od dziadka. Podobno nie sposób go pokonać. Jego skóra jest tak twarda, że nie można przebić jej nożem. Jest odporny nawet na ogień. Byliśmy w pułapce. Laura szamocąc się z grupką krabów zdołała jakoś wstać. Kiedy zobaczyła pająka jęknęła przerażona i wyszeptała.

— Co to takiego? To coś, przed tobą?!

— Pająk z ludzkimi nogami — powiedziałem to zupełnie tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia i była to najnormalniejsza rzecz na świecie zobaczyć w środku nocy pająka z ludzkimi nogami. Zresztą w tamtej chwili nic nie miało już większego znaczenia. Czułem, że to nasze ostatnie chwile wśród żywych. Może po śmierci udałoby mi się przenieść na stałe do krainy snów? Cóż to by było za ukojenie!

Na twarzy Laury malowało się zdziwienie. Nagle zauważyłem jak zaczyna dotykać swoich piersi, a potem intensywnie grzebać w staniczku.

— Ależ Lauro! — wykrzyknąłem oburzony.

— Zamknij się! — odpowiedziała mi jeszcze bardziej oburzona.

Kobieta wydostała wreszcie coś ze staniczka i odetchnęła z ulgą. Nie byłem pewny, co to takiego. Przypominało kawałek gazety, bardzo wymięty i brudny. Ach, tak! Mój obraz. Zupełnie o nim zapomniałem. Laura przechowywała go cały czas w swoim staniczku i broniła (dosłownie!) własną piersią! Byłem pełen podziwu dla tej kobiety, która potrafiła zadbać o dzieło sztuki nawet w takim momencie.

— Dziękuję ci, jesteś taka wspaniałomyślna Lauro — wyszeptałem wzruszony, na co odpowiedziano mi bardzo dobitnie:

— Zamknij się!

Nie zwracając więcej na mnie uwagi Laura rozłożyła papier i demonstracyjnie podniosła go wysoko w górę prostując ramiona. Odgłosy szczypiec ucichły nagle. Wszystko zatrzymało się w jednej chwili na widok tego nieco nieudolnego obrazu. Cóż to było za przejęcie! Jakaż cudowna chwila! Ja malarz siedziałem niezwykle dumny na brzegu oceanu i wysoko zadzierałem z tej dumy podbródek, tak, że nie widziałem już pająka, a tylko gwiazdy, które tej nocy świeciły pięknie. To był moment zachwytu nad moim dziełem. Niezapomniana chwila. Postanowiłem z tej okazji zatrzymać czas.

Zamknąłem oczy i przeniosłem się na chwilę zupełnie gdzie indziej. Poczułem wewnątrz żywą, niesamowicie wręcz namacalną wenę, przypływ siły, która dotychczas zastygała bez ruchu w mojej głowie, zupełnie bezużyteczna, ba! wręcz szkodliwa. Myśli mnożyły się nieprzerwanie, były jak cząstki atomów wirujące wokół jądra, którym była ta jedna, największa myśl — stać się wielkim. Zawsze uważałem się za malarza genialnego. Nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy obojętnie, a nawet z nieukrywanym znudzeniem przechodzili obok moich obrazów w muzeach. Stałem wtedy zwykle pod ścianą i obserwowałem ich, młodych, niedojrzałych, niemających bladego pojęcia o sztuce, rozmawiających o błahych codziennych sprawach, o przygotowaniach do kolejnej imprezy lub wspominających miniony upojny wieczór. Pomyślałem wtedy, że sztuki nie można mierzyć miarą zwykłych szarych ludzi, że to przecież szaleńcy. Bo czyż nie jest szaleńcem ten, dla którego kanapka na drugie śniadanie budzi większe zainteresowanie od „Madonny” Salvo D.?! Dość już jednak tych pełnych goryczy myśli. Nie będę aż tak małostkowy, och nie. Przeniosę się wyżej, wyżej, tam skąd pochodzę. Gdzie tak naprawdę jest moje miejsce? Oczywiście, że w niebie. Niebo jest nieskończone, piękne, nieodgadnione. Unoszę się w obłokach i zaczerpuję świeżego powietrza. To odradza mnie wewnętrznie. Czuję, że potrzebuję nieba, a niebo potrzebuje mnie, Salva. Rozkładam skrzydła i unoszę się jeszcze wyżej. To bardzo trudne — latać, wymaga długich przygotowań, treningu, tak, żeby wszystkie mięśnie pracowały spójnie i lekko. Najważniejsza jest jednak koncentracja. Nie mogę stracić z oczu planety. Uniósłbym się wówczas stanowczo za wysoko, a to mogłoby być niebezpieczne. Kosmos stanowi już kolejny wymiar, której moja podświadomość nie wiedzieć czemu jeszcze nie akceptuje. Najwyraźniej muszę poświęcić się medytacji, tak jak poradził mi znajomy zielarz.

Jestem ptakiem. Jestem wolny. Moje skrzydła są potężne i silne, pióra kolorowe, czerwono-żółte, ale nie jestem papugą. Jestem kolorowym orłem. Ot, co! Ja, kolorowy orzeł, przemierzam niebo pustyni. Jestem głodny i zagubiony. Lecę przed siebie. Niebo pod moimi powiekami nie jest nieskończone, tak jak mi się wydawało. Niebo to nagle się kończy. Nastaje pustka i cisza. Ciemność. W oddali tylko dostrzegam maleńkie, żarzące się gwiazdy. Jedna z nich niebezpiecznie szybko zbliża się ku mnie. Nie potrafię się zatrzymać. Machanie skrzydłami w miejscu jest trudne i męczące. Wolę już płynąć z wiatrem, wolę już płynąć wprost na tę migoczącą kulkę przede mną. Kiedy gwiazda zbliża się do mnie na tyle, że mogę rozpoznać jej nieregularny kształt i chropowatą powierzchnię nieoczekiwanie zatrzymuje się. Gwiazda, albo raczej planeta, bo z bliska przypomina błękitno zieloną Ziemię, wydaje mi się żywa. Jej powierzchnia wyraźnie to unosi się to znów opada, zupełnie jakby pod delikatną warstwą zewnętrzną kryło się jakieś żywe ciało. Zaciekawiony przyglądam się temu zjawisku machając skrzydłami w miejscu, co jest, uwierzcie mi, naprawdę bardzo męczące. Unoszący się w przestrzeni glob zaczyna nagle wewnętrznie się szamotać (dosłownie!). Doszło tam chyba do niemałej przepychanki zanim powierzchnia ciała niebieskiego została przebita ogromnym łapskiem, które szuka teraz jakiegoś punktu zaczepienia w tym nowym, nieznanym świecie zewnętrznym. Jestem chyba świadkiem jakichś cudownych narodzin. Widzę już dwa łapska wystające z tego globu, które przypomina teraz bardziej rozłupane jajo. Po dłuższej chwili z planety wydostaje się, a raczej wykluwa, człowiek. Wygląda zupełnie jak ja, to znaczy jak dorosły mężczyzna, ma parę rąk i nóg, głowę i oczy, które zdają się niczego wokół nie zauważać. Jedyną różnicą pomiędzy nim a mną jest gigantyczny rozmiar tej nowopowstałej istoty. Mógłby z łatwością zmieścić mnie w dłoni. Pomyślałem sobie wtedy, że widzę boga i uśmiechnąłem się. Potem było już tylko opadanie. Powolne i bezbolesne lądowanie.

Otworzyłem oczy i postąpiłem krok naprzód (co okazało się zresztą niezwykle rozsądnym posunięciem, bo przy okazji strzepnąłem niezamierzenie kilka rosłych krabów z moich ramion):

— Generale, kapitanie… Tfu! Pająku — zacząłem niepewnie — Proszę zrobić za mną, co jest konieczne, ale miejcie litość dla kobiety!

Ostatnie słowa wręcz wykrzyknąłem, co nie zmieniło i tak ani nastroju, ani naszego położenia. Kraby i pająk wpatrywały się wciąż niemo w mój obraz przedstawiający samoloty wojenne zrzucające bomby na dolinę jednorożców. Pomyślałem, że dobrze zrobiłem wybierając dolinę jednorożców a nie krabów. To mogło uratować nam życie. W pewnym momencie zauważyłem jak pająk przywołuje do siebie jednego z mniejszych krabów i zamienia z nim szeptem kilka zdań. Krab przytakując zgodnie łebkiem wycofał się tyłem i nie spuszczając wzroku z pałających namiętną żądzą oczu swojego pana na znak szacunku cztery razy zaszczypał triumfalnie w powietrzu, po czym zbliżył się ku mnie. Kiedy znalazł się tuż przy mojej kostce inne kraby zaczęły spiesznie opuszczać moje okaleczone nogi i brzuch ustępując miejsca nowemu czerwonemu maleństwu. Gdy droga była wolna, mały krab zaczął mozolnie wspinać się po moim ciele, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie znalazł się na moim ramieniu tuż obok ucha.

— Generał pragnie wyrazić podziw dla twego wielkiego talentu — powiedział ściskając mocno małżowinę.

— Dziękuję — odpowiedziałem wijąc się z bólu.

— Generał ma teraz jedno pytanie. Co to takiego, to, co spada na jednorożce? Czy wiesz, gdzie można to znaleźć?

— To samoloty, nigdy ich nie widziałem. To znaczy widziałem, ale w mojej głowie — postukałem się w czaszkę jak głupiec — tam, wewnątrz, jest wszystko. Wszystko rodzi się we mnie. Jestem geniuszem.

— Co to takiego geniusz? I jak wydostać te samoloty z twojej głowy? — tym razem do rozmowy włączył się pająk.

— Geniusz to coś w rodzaju bóstwa, czegoś nadprzyrodzonego, nietuzinkowego — odpowiedziałem dumnie.

— Pff! — parsknęła Laura dusząc śmiech.

Pająk i zgromadzona wokół niego gromada krabów wcale się nie śmiali. Otoczyli mnie półkolem i wlepiali we mnie błyszczące oczy, jakby czegoś bardzo ważnego teraz wyczekując. Poczułem się lekko zmieszany ciszą, jaka zapadła między nami. Przekręciłem lekko głowę i spojrzałem na małego kraba siedzącego na moim ramieniu. Zauważyłem, że ten z kolei wpatruje się w pająka sczytując coś z ruchu jego warg. Po dłuższej chwili mały przysunął się znów do mojego ucha i zapytał:

— Czy samoloty to coś, co pomogłyby wyrządzić szkodę jednorożcom?

Bardzo zaskoczyło mnie to pytanie i chyba zacząłem się powoli domyślać, o co chodziło tej zgrai łobuzów. Najprawdopodobniej umyśleli sobie taki samolot zdobyć i wykorzystać. Och, bogowie! Niezbadane są tajemnice umysłu geniusza! Nareszcie ktoś docenił mój talent i traktował go poważnie. Byłem mile zaskoczony, choć wiedziałem, że w walce z jednorożcami kraby i tak nie będą miały żadnych szans. Nie pomogłoby im pewnie nawet fantastyczne samoloty. Są za głupie, za małe i za słąbe na zwycięstwo. Ot, co!

— Oczywiście, że mogłyby wyrządzić szkodę jednorożcom — odparłem — I nie tylko jednorożcom. Samoloty mogłyby zaszkodzić całej tej planecie. Jendorożce do rozrzucania bomb, o czym sami wiecie, wykorzystują obecnie katapulty. To rozwiązanie proste, nie zawsze skuteczne. Natężenie siły, jakiej używają jednorożce do naprężenia katapult różni się w zależności od przypadku i postury jednorożca przygotowującego atak. Samoloty z kolei pozwoliłyby na bardziej precyzyjne przygotowanie takiego bombardowania. Celność bomby nie zależałaby już tylko od przypadku, a raczej od danych geograficznych, które odpowiednio wcześniej ustalone pozwoliłyby na dokładne wyznaczenie punktu, gdzie ta bomba ma spaść.

Po tych słowach pająk przywołał z powrotem do siebie małego kraba. Kiedy ten znalazł się na ziemi zaczęli z sobą namiętnie dyskutować. Nie rozumiałem nic z tego, co mówią. Przypominało to bardziej pojedyncze chrząknięcia niż rozmowę w naszym rozumieniu. Spojrzałem na Laurę. W jej oczach roziskrzyła się iskierka nadziei. Uśmiechnęła się unosząc lekko kąciki ust. Bardzo spodobał mi się ten uroczy uśmiech. Laura wydała mi się w tamtej chwili niezwykle piękna.

Kiedy odwróciłem głowę pająk zdążył najwyraźniej wydać już jakiś rozkaz, bo wszystkie kraby pracowały teraz mozolnie nad pojmaniem mnie i Laury. Trzymając sznury w szczypcach zwinnie i szybko okrążały nas dookoła. Sznur zaciskał się ciasno na piersi krępując ręce, potem nogi. Kiedy niemal całe ciało od piersi aż po kostki nóg było splątane, tak że nie mogliśmy się nawet poruszyć, dziesiątki krabów uniosło nasze bezwładne ciała na swoich twardych grzbietach. Od czasu do czasu czułem pojedyncze, niezłośliwe szczypnięcia, które przypominały mi, że w żadnym wypadku nie wolno mi teraz zasnąć. Tak rozpoczęła się nasza mozolna wędrówka w ciemności. Nie miałem pojęcia dokąd nas zaniosą te czerwone, zimne stworzonka.

Noc była wyjątkowo chłodna. Bałem się o Laurę, która miała na sobie jedynie lekką, przewiewną suknię. To taka delikatna istota! Z oddali słyszałem jak pochlipuje cichutko i raz po raz równie cichutko kicha. Mnie wcale zimno nie było. Strasznie było mi za to niewygodnie. Czułem jak ciało odbija się od twardych skorup krabów i było to uczucie bardzo nieznośne. Wyobrażałem już sobie ogromne fioletowe siniaki, które w świetle dziennym prezentować będą się ohydnie. Głowa podskakiwała mi energicznie jakby wleczona po kamiennej drodze. Miałem naprawdę dość tej powolnej wędrówki, krabów i chłodnej nocy. Nawet rozgwieżdżone niebo w pewnym momencie zaczęło mi przeszkadzać.

Zaczynało już świtać, kiedy w końcu dotarliśmy do celu. O ile ogromny szklany słój pośrodku piaszczystej doliny można było w tamtym momencie nazwać celem tej podróży. Pająk, który prowadził nasz oddział przystanął przed tym słojem i wdał się w rzewną dyskusję z pilnującym słoikowych włości strażnikiem. Wymachiwał przy tym energicznie jedną ze swoich prawych odnóży, co wyglądało oryginalnie i pomyślałem nawet, że widok wymachującego swą kończyną pająka jest niezwykle inspirujący. Po pewnym czasie pająk zamilkł i jak gdyby nigdy nic zaczął zanurzać się w piasku pustyni przebierając szybko nóżkami. W końcu znikł zupełnie z pola widzenia i poczułem wielką ulgę — pająk nie należał do najmilszych istot, jakie w życiu spotkałem. Uwierzcie mi, jego wygląd budził odrazę. Strażnik, któremu pająk najwyraźniej przekazał istotne rozkazy, zbliżył się do nas i rozkazał wnieść jeńców do wnętrza słoja. Znużone drogą kraby z trudem uniosły nasze bezwładne ciała i powoli moja głowa zaczęła znów rytmicznie kołysać się na ich twardych grzbietach. Kiedy mijaliśmy strażnika spojrzałem mu głęboko w oczy i nie mogłem wyjść ze zdumienia. Był to najprawdziwszy człowiek! Wyglądał na poczciwego staruszka, nieco przygarbiony, z długą siwą brodą i pokrytą zmarszczkami twarzą. W przebraniu kraba wyglądał komicznie. Zastanawiałem się, co mogło skłonić tego osobliwego jegomościa do przejścia na stronę krabów. Było w oczach tego człowieka coś nieskończenie smutnego i chyba właśnie wtedy zrozumiałem, jak wielkie rany moralne niesie ze sobą wojna, jak wiele serc skamieniało pod jej wpływem. Strasznie zrobiło mi się od tego wszystkiego przykro i w moich oczach zakręciły się pierwsze tamtego dnia łzy. Postanowiłem jednak nie okazywać słabości wrogom i zacisnąłem mocno zęby. Zresztą nie mogłem obnosić się strachem w obecności Laury. Musiałem wierzyć, że uda nam się uwolnić.

Słój, który od tamtego czasu miał być naszym więzieniem i domem zarazem, był naprawdę ogromnych rozmiarów. Śmiem nawet przypuszczać, że jego wysokość przekraczała 800 metrów wysokości. Zachwycające! Istoty znajdujące się na zakrętce, a więc na „piętrze” najwyższym przypominały z dołu czarne, koślawe mrówki. Przypatrywać się podziurawionej zatyczce słoika nie było mi zresztą trudno — spoczywając na grzbietach krabów zwrócony byłem twarzą ku niebu. Słońce dopiero wschodziło, zapowiadał się piękny bezchmurny dzień. Szkło odbijało nieśmiało jego pierwsze promyki. Zauważyłem, że słój podzielony był wewnątrz na wiele pięter. Metalowe schody piętrzyły się wokół nieskończoną wstęgą. Na szczęście kraby, zmęczone i ospałe, zaniosły nas do windy, gdzie zostaliśmy przejęci przez straż królewską. Nie zniósłbym chyba wnoszenia po schodach do góry. Cały byłem obolały i posiniaczony. Strażnicy królewscy różnili się od żołnierzy tym, że na odwłokach wyrytą mieli koronę. Pamiętam zdjęcia tej straży królewskiej jeszcze z gazet, dumna i dostojna broniła wówczas dostępu do króla wszystkim okolicznym żabom podczas dorocznego objazdu nadrzecznych włości. W czasie, gdy trwała wojna nie było już rzeki. Panowała susza, jakiej nie pamiętały nawet najstarsze pokolenia. Wydawało się wręcz, że przyroda odmawiała posłuszeństwa wojnie gotowa sabotować jej dalszy rozwój.

Straż królewska okazała się dla nas zdecydowanie mniej sympatyczna. Strażnicy, nie zważając na moje jęki i płacz Laury bez pardonu potrząsali naszymi ciałami obijając raz po raz nasze głowy o grube szklane ściany. Ach, jakież to było bolesne! Szkoda było mi kochanej Laury.

Wreszcie winda zatrzymała się na sto trzynastym piętrze. Po jej opuszczeniu znaleźliśmy się w wąskim szklanym (wszystko, naprawdę wszystko, było tam szklane i krystalicznie czyste) korytarzu. Po obu stronach korytarza znajdowało się mnóstwo różnych rozmiarów, małych i dużych drzwi, a sam korytarz był tak długi, że nie sposób było dostrzec jego końca. Było to piętro więźniów. Jako że ściany i same drzwi były zupełnie przezroczyste widziałem miotających się z kąta w kąt jeńców zamkniętych w ciasnych celach. Były tam lwy, goryle, flamingi, a w jednej celi zdołałem nawet dostrzec dwóch łysych buddystów. Cóż za doborowe towarzystwo!

Jeden ze strażników kierujących nas do celi był zdrajcą. Znów był to człowiek w przebraniu kraba, niezwykle sprytnie zakamuflowany, jako że był karłem. Wpasowywał się w zgraję strażników królewskich idealnie. Do straży królewskiej mogły bowiem należeć tylko największe i najsilniejsze osobniki. Twarz tego jegomościa przepełniona była jakąś nieuchwytną pustką, jakimś okropnym wynaturzeniem. Ohydna twarz! Nie próbowałem nawet spojrzeć mu w oczy, wolałem mocno zacisnąć powieki i jak najszybciej znaleźć się w szklanym, zamkniętym pokoiku. Tak bardzo potrzebowałem chwili wytchnienia po bezsennej nocy. W końcu znalazłem się w jednoosobowej celi, oddzielony od Laury, samotny i zmęczony. Pokoik ten, oprócz szklanych ścian, podłogi i sufitu nie posiadał żadnego wyposażenia. Nie było tam łóżka, krzesła, ba!, pomarzyć mogłem sobie o jakimkolwiek punkcie zaczepienia, a chodziło przecież tylko o punkt zaczepienia dla moich myśli. Zrezygnowany ułożyłem się w kącie, w którym znalazłem nieco cienia. Powietrze było suche i ciężkie z uwagi na zapowiadający się tego dnia upał. Moje czoło zrosił gęsty pot. Zamknąłem powieki i na krótką chwilę postanowiłem zapomnieć o Laurze, żałosnym uprowadzeniu i o tym cholernym skwarze, który nie pozwalał nawet zebrać myśli. Wtedy zacząłem znów śnić, a sen był to świat wytęskniony. Nic nie napawało mnie taką radością jak świadome sny. Byłem podekscytowany wędrując beztrosko korytarzami moich myśli, myśli-tajemnic. Sny były wolnością.

We śnie wszystko wydaje się takie wiotkie, zupełnie jakby cały świat wykonany był z gumy. Drzewa uginają się pod moim spojrzeniem. Ciężki oddech wprawia w ruch powietrze. Ten ciężki oddech nie pozwala ptakom wznieść się wysoko, ich skrzydła stają się równie ciężkie i długie, tak długie, że zaczynają sięgać ziemi. Wtedy ptaki te zaczynają przedziwnie ewoluować, od tej chwili skrzydła służą im jako nogi. Ptaki chodzące po ziemi na nieskończenie długich skrzydłach! Do diaska! Jestem opętany. Sam strasznie się wydłużam w tym opętanym śnie. Muszę uważać, by za żadne skarby nie dotknąć chmur, co mogłoby się skończyć wielogodzinną ulewą. Strzeżcie się deszczu nieszczęsne ptaki! O, nieszczęsny drobiu nieświadomy swojej małości! Wydłużanie się jest jak dojrzewanie. Wszystko we mnie dojrzewa z każdym dodatkowym centymetrem. Tak oto przeistaczam się w starca. Starość we śnie jest przyjemna i ma w sobie dużo z młodości. Jedyna różnica to ta, że kiedy opuścisz głowę, widzisz stare stopy. Te stopy wydają się z początku nieprzyjemne, widok jest wręcz niepokojący, jednak po kilku sekundach przyzwyczajasz się do nich i jesteś pełnoprawnym starcem sennym. We śnie dużo spaceruję. Przechadzam się wzdłuż błękitnego strumyka, przechodzę obok pokrytej kwiatami łąki (muszę przy tym uważać na ogromne skrzydła ptaków i zwinnie je omijać, co dla staruszka jest nie lada wyzwaniem), czasem pływam w morzu. Wszystko w tym śnie jest różowe, nawet moje stopy. Zauważam, że z każdym kolejnym krokiem różowa ziemia rozstępuje się pod moimi różowymi stopami, co wydaje się trochę przerażające. Zaczynam przyspieszać, a nawet biec zatracając się w panice. Sen, który okazuje się być koszmarem to bardzo intensywne przeżycie. Zaciskam mocno powieki. Biegnę w kierunku morza. Słyszę w oddali cichy pomruk fal. Jestem już bardzo blisko, szum fal jest coraz silniejszy. Otwieram oczy.

Szklana cela, cień dawno opuścił jej przytulny róg. Leżę teraz w pełnym słońcu. Żar. Pomruk fal okazał się być w rzeczywistości mantrą powtarzaną cicho przez dwóch buddystów w celi obok. Jakim cudem ich słyszę? Przysiadłem opierając strudzone plecy o rozżarzone szkło. W ustach poczułem ogromne pragnienie. Miałem nadzieję, że drzwi za chwilę się otworzą i spacerujący wąskim korytarzem strażnik wezwie nas na posiłek lub spacer i może uda mi się wreszcie je zaspokoić. Wody! Błagam, wody… Zrezygnowany rozejrzałem się wokół. Sąsiadowałem z jednej strony z szumiącymi (a dokładniej mamroczącymi) niczym morskie fale buddystami, z drugiej zaś przypatrywał mi się ciekawsko różowy flaming stojący na jednej nodze pośrodku swojej celi. Postanowiłem bliżej przyjrzeć się współtowarzyszom niedoli. Buddyści siedzieli ze skrzyżowanymi nogami tuż przy ścianie oddzielającej mój szklany pokój od ich pokoju. Z zamkniętymi oczami szeptali ciche półsłówka, niezrozumiałe dla mojego ucha hasła kiwając się przy tym zabawnie w przód i w tył. Jeden z buddystów miał ogromną głowę, wyglądało to zupełnie tak jakby ktoś tę głowę nadmuchał. W istocie balonowa głowa wyglądała przekomicznie, zwłaszcza kołysząc się powoli podczas rytmicznego przenoszenia w przód i w tył. Drugi buddysta z kolei, niezwykle drobnej postury, wyróżniał się śnieżnobiałą, delikatną cerą. W słońcu zdawało mi się nawet, że skóra ta jest tak cienka, że zobaczyć pod nią można wszystkie żyłki, tętnice, całe to nasze nieszczęsne życie gotujące się w ohydnych wnętrznościach. Znudzony buddystami i powtarzaną przez nich smętną mantrą odwróciłem się i mój wzrok napotkał spojrzenie przystojnego wysokiego ptaka. Było w tych oczach coś przenikającego, jakiś zwodniczy błysk, który sprawiał, że po moich plecach zaczęły przechodzić ciarki. W źrenicach flaminga dostrzegłem niewyraźny kształt przypominający półksiężyc, a może były to po prostu genitalia? Ach, czyżbym nabawił się już udaru słonecznego? Na samą myśl o tym posmutniałem. Taki udar słoneczny mógłby poważnie zaszkodzić mojemu talentowi. A ja przecież musiałem tworzyć! Jestem geniuszem! Czy miałem tu zanudzić się na śmierć i przy okazji ugotować?

Postanowiłem nawiązać kontakt z buddystami, traktując ich jako równych sobie, obaj wywodzili się bowiem z rodzaju ludzkiego. Wczesnym popołudniem mnisi zakończyli wreszcie medytację i milcząc powstali. Bacznie ich obserwując wstałem również i podszedłem do oddzielającej nas ściany. Ściana ta nie oddzielała nas tylko czysto fizycznie. Odniosłem w tamtym momencie wrażenie, że szklany mur rozgranicza w tym wypadku dwa zupełnie różne światy. Ten ich świat przepełniony był spokojem, równowagą, unosiła się w tamtej celi jakaś podświadoma pewność wyższości nad innymi światami. Mój świat, to znaczy moja cela, był smutny i beznadziejny. Ileż bym dał, by mieć w sobie tyle pewności i hartu ducha, co ci dwaj towarzyszący mi więźniowie. Zastukałem delikatnie w ścianę i wtedy balonowa głowa spojrzała na mnie po raz pierwszy. Uśmiechnęła się i zrobiła przy tym jakiś dziwny znak prawą ręką ściągając na mnie uwagę swojego współlokatora. Drobny mnich uśmiechnął się również i w geście radości (tak, wydawało mi się, że to gest radości) uniósł wysoko obie ręce i podskoczył. Obaj mężczyźni zbliżyli się do szklanej ściany, po czym balonowy przemówił grubym głosem.

— Bardzo nam miło przebywać obok tak znakomitego gościa jak pan. To dla nas zaszczyt sąsiadować z tak wyjątkową personą. — po tych słowach skłonił się nisko, tak, że ogromnym czołem dosięgnął wręcz podłogi. Niezwykle osobliwa wydała mi się wówczas ta giętkość ciała mojego rozmówcy. Ukłon wyglądał oryginalnie, jak gdyby wykonany przez istotę pozbawioną kręgosłupa. Nie zastanawiając się jednak nad tym dłużej szybko go odwzajemniłem. Byłem nieco zdziwiony, a może nieco trafniej — zaciekawiony- słowami balonowej głowy. Owszem, uważałem siebie za geniusza, wyjątkowy talent i osobę nietuzinkową, ale skąd też Ci dwaj mogli o tym wiedzieć? Czyżby geniusz mój był nie do ukrycia? Czy wyczytali tę właściwość z mojego uśmiechu, mądrych oczu, niespokojnych gestów? Nie byłem w końcu aż tak sławny na tej planecie. Wojna przyćmiła nieco rodzącą się wielkość geniuszu. Cóż więc to? Czyżbym o czymś nie wiedział? Spojrzałem na drobnego mnicha. Ten wciąż milczał uśmiechając się lekko.

— Bardzo miło mi panów poznać — zacząłem — Owszem jestem człowiekiem oryginalnym, obdarzonym niezwykłym talentem. Muszę przy tym przyznać, że chwila ta, moment, kiedy stoję przed panami, jest niezwykle, niezwykle inspirujący. Właściwości obu panów z osobna mogłyby posłużyć mi za cudowny obiekt pracy nad nowym obrazem. Pozwolę sobie jednak zapytać… Czy panowie widzieli moje obrazy? Czy pamiętają mnie panowie jeszcze sprzed wojny, kiedy to oglądać można je było w galeriach na całej planecie?

Drobny mnich nerwowo odwrócił wzrok i spojrzał na strażnika krzątającego się po korytarzu z jakąś ogromną walizką. Strażnik miał widać przytargać pod naszą celę całe mnóstwo mniejszych i większych skórzanych waliz. Wyglądał na niezwykle przejętego i ostrożnie umieszczał walizki jedna na drugiej. Nie zwracał jednak na nas najmniejszej uwagi, jakby celowo nie zauważając nas rozmawiających. Drobny mnich przysunął twarz to szklanej ściany tak, że jego nos zrobił się zabawnie płaski i cicho powiedział:

— Kiedy spałeś słyszeliśmy rozmowę straży. Podobno masz pomóc królowi krabów w realizacji jego kolejnych podbojów. Chcą z tobą współpracować. Ty możesz naprawdę wiele. Błagam uratuj nas!

— Ja miałbym pomóc krabom? — zapytałem zdziwiony — Niby w jaki sposób?

— Ty nam powiedz — powiedział balonowy i odchrząknął głośno jak gdyby próbował zagłuszyć każde wypowiedziane słowo.

— Ach! Przeklęty los! — wykrzyknąłem i złapałem się za głowę — Więc nie znacie żadnych moich obrazów?

— Jakich obrazów? — zapytał drobny i wzruszył ramionami.

Nic z tego nie rozumiałem. Upaść tak nisko, by współpracować z tymi potworami? Czyżbym i ja miał zamienić się w zdrajcę? Cóż mogłem w tamtym momencie poradzić. Jedynym moim pragnieniem była odrobina wody. Pomyślałem wtedy, że dla tej odrobinki zrobić mógłbym naprawdę wiele. Może nawet pomóc krabom… Poczułem do siebie wstręt i poczułem się bardzo mały, maleńki, zupełnie jakby cały geniusz ze mnie uszedł. Spojrzałem raz jeszcze na mnichów. Na ich spokojnych dotąd twarzach zagościła błagalna rozpacz. Nie sądziłem, że medytujący ludzie mogą tak szybko zmieniać nastrój. Wydało mi się to nieco podejrzane.

— Zrobię wszystko co w mojej mocy, by nas stąd wydostać — powiedziałem po dłuższej chwili milczenia, kiedy to patrzyliśmy sobie przenikliwie prosto w oczy. Nie wiem dokładnie co było tego przyczyną, ale w tamtym momencie bezpowrotnie straciłem sympatię do moich sąsiadów. To ich cierpienie, te żałosne łzy w oczach wydały mi się wówczas tak małe i słabe, że szybko odwróciłem się na pięcie nie mając więcej ochoty z nimi rozmawiać. Przysiadłem znów w kącie krzyżując nogi. Przymknąłem oczy. Postanowiłem sprawić sobie przyjemność i wyrwać się stąd na chwilę. Sen w tym upale przychodził na szczęście szybko, jak na zawołanie. Wystarczyło przymknąć powieki.

Widzę oto rozległy, zielony park, a w nim dwie ubrane w białe, lekkie, przewiewne suknie niewiasty. Jedna z nich ma na głowie ogromny kapelusz, tak ogromny, że mieścił się na nim (dosłownie!) cały świat. Podchodzę bliżej i przedstawiam się. Kobiety, nieco spłoszone, uśmiechają się delikatnie, po czym dama w kapeluszu pyta czy nie chciałbym na ów kapelusz wstąpić i przy okazji odwiedzić miejsce, za którym zdarza mi się najczęściej tęsknić. Jestem pod wrażeniem tego pomysłu i zaraz też przystępuję do niezgrabnego gramolenia się na rondo. Po chwili zastanowienia postanawiam odwiedzić dom rodzinny i przy okazji odnaleźć drzewo, do którego przywiązana była niegdyś huśtawka. Uwielbiałem spędzać czas na tej drewnianej huśtawce, często od uporczywego ściskania sznurków na moich dłoniach pojawiały się twarde odciski. Pani Adela, moja niania, prosiła wówczas, bym nauczył się dawkować sobie tę przyjemność. „Nigdy w życiu!” — krzyczałem. Kołysanie się w przód i w tył wprawiało moją głowę w przedziwny trans, który działał jak narkotyk. Stawałem się poniekąd niewidzialny, poniekąd też władałem całym wszechświatem przeobrażając się w króla huśtawek. Nigdy później nic nie napawało mnie taką radością. Kiedy po długiej już wędrówce po zagmatwanym rondzie kapelusza zauważałem wreszcie w gąszczu owocowych drzew starą, uschniętą gruszę i zwisające z niej dwa siwe sznurki wzruszyłem się okropnie i gorzko zapłakałem. Dyndające sznurki okazały się jedyną namiastką dawnej świetności huśtawki. Czas niszczy nie tylko ludzi, ale i rośliny, przedmioty, ot, cały świat rozpływa się niepostrzeżenie z każdą upływającą sekundą. Ja też zacząłem się po chwili rozpływać. Zaczęło się od łez, które wysychały zbyt szybko na rozpalonych policzkach. Potem pozbawiony zostałem prawej stopy, po chwili lewej, wszystko rozwiewał delikatny wietrzyk. Bez stóp nie sposób było mi się choćby poruszyć. W milczeniu i z godnością poddałem się więc powolnemu znikaniu, rozpływaniu, zapominaniu…

— Kolacja! — z poruszającego snu wyrwał mnie ponury okrzyk rzeczywistości. Otworzyłem oczy i ujrzałem oto przed sobą karła w przebraniu kraba, który stał w otwartych drzwiach celi i przyglądał mi się ponuro.

— Kolacja!!! — zaryczał powtórnie marszcząc przy tym jeszcze mocniej pochmurne czoło.

Nie mając najmniejszego zamiaru sprzeciwiać ani dłużej przyglądać się tej ponurej mordzie zacisnąłem ze złości usta i podszedłem do drzwi. Wtedy karzeł, poprawił maskę, która opadała mu zbyt głęboko na oczy i zauważyłem na tej twarzy jakiś szyderczy, obrzydliwy uśmieszek, który nieco mnie przestraszył. Karzeł wyszedł na korytarz i ogromnym szklanym kluczem zaczął otwierać drzwi naprzeciwko. Wyszedłem za nim i na korytarzu poczułem wreszcie w powietrzu delikatny powiew wieczornego wytchnienia. Odetchnąłem głęboko. Poczułem jak moje płuca wypełnia czarujące powietrze. Dodało mi to czarodziejskiej otuchy. Po mojej prawej i lewej stronie w równym rzędzie stali inni więźniowie, równie zmęczeni i spragnieni. Dwaj mnisi, moi sąsiedzi, stali najbliżej, ale obaj przymknęli powieki, jak gdyby udając, że to co miało wokół nich miejsce nie ma najmniejszego znaczenia. Dumny flaming stał na jednej nóżce przypominając nieco w tej pozycji króla wszystkich stworzeń. Dalej oparte o ścianę stały, a właściwie pokładały się małpy, jeszcze dalej panowie w melonikach, pani w pięknej sukni. Ach! Pani w pięknej sukni! To była Laura! Ucieszony na jej widok zapragnąłem się do niej w jakiś sposób przedostać, ale gdy tylko postąpiłem krok do przodu, karzeł odwrócił się i surowo skarcił mnie obrzydliwym spojrzeniem. Wycofałem się więc, nie mogąc jednak dalej oderwać od niej wzroku. Skąd wzięła tę piękną, złotą suknię? Nie wyglądała na specjalnie strudzoną. Jej włosy były starannie ułożone, usta krwiście czerwone, a w lewej dłoni trzymała biały wachlarzyk, którym od niechcenia machała to w jedną, to w drugą stronę. Zauważyłem, że z zaciekawieniem przyglądają się jej mężczyźni w melonikach.

— Spokój! — wykrzyknął nagle karzeł-krab nieudolnie starając się rozdzielić zgraję małych smoków, które nie wiedzieć czemu wszczęły między sobą zaciętą bójkę. W powietrzu czuć było smród siarki dochodzący z ich pysków, co przyprawiało rozpalone nozdrza o dodatkową dawkę duszącego, upiornego uczucia zmęczenia. Po dłuższej chwili wrzaski ucichły i gęsiego zaczęliśmy wszyscy powoli zmierzać w stronę windy. Wchodziliśmy do niej grupami, po dwadzieścia stworzeń. Kiedy nadeszła moja kolej ucieszyłem się, bo do mojej grupy dołączyła Laura.

Kiedy drzwi windy zatrzasnęły się z radości, że ją widzę chciałem zaraz coś wykrzyknąć. Laura przyłożyła jednak palec wskazujący do ust nakazując mi milczenie. Jej ciepłe oczy mówiły, że tak będzie lepiej. Opamiętałem się więc i przyłożywszy dłoń do piersi ruchem warg obiecałem, że nie wymówię ani słówka. Po dłuższej chwili znaleźliśmy się na najwyższym piętrze i spacerowaliśmy po podziurawionej zakrętce olbrzymiego słoja. Na samym środku zakrętki stała ogromna misa wody, z której każde stworzenie zaczerpywało dla siebie ile mogło. Zauważyłem, że nawet małpy miały przymocowane do boków szklane butelki. Zasmuciłem się, bo sam nie miałem nic poza parą spoconych dłoni. Na szczęście tuż obok pojawiła się Laura, która zdecydowanym ruchem wzięła mnie pod ramię i wsunęła pod to samo ramię litrowy, szklany dzban.

— Czy możemy już rozmawiać, Lauro? — wyszeptałem rozglądając się niespokojnie na boki.

— Możemy głuptasie — zaśmiała się, po czym nadeszła nasza kolej na zaczerpnięcie wody i oboje dłuższą chwilę gasiliśmy pragnienie. Potem bez słowa przeszliśmy do miejsca, gdzie karzeł wraz z dwoma krabami rozdawali więźniom pomidory. Pomidory były krwiście czerwone, zupełnie jak usta Laury. Nigdy jeszcze tak bardzo nie smakowały mi zwykłe pomidory. Kiedy kończyłem spożywać drugi owoc postanowiłem wreszcie poważnie porozmawiać z Laurą.

— Co sądzisz o tym pajacu przebranym za kraba? Należy do naszego gatunku, a wygląda tak, jakby chciał nas rozszarpać jako pierwszych.

— Jupiter? To bardzo mądry człowiek, Salvo. Powinieneś brać z niego przykład — odparła uśmiechnięta puszczając oczko do spoglądającego wciąż w naszą stronę karła przebranego za kraba.

— Skąd znasz jego imię? — zapytałem zdziwiony.

— Musisz jeszcze bardzo wiele nauczyć się o życiu w czasie wojny, mój drogi Salvo — Laura nieznacznie ściszyła głos — Tę piękną suknię i perły zawdzięczam właśnie Jupiterowi. Czasem trzeba sobie zwyczajnie odpuścić, schować dumę do kieszeni i przystosować się. Życie jest wtedy o wiele lżejsze. Ty też powinieneś przystosować się… Jesteś zresztą szczęściarzem. Co do twojej osoby Salvo, król krabów ma wiele planów i na pewno już niedługo zacznie je realizować. Miej się na baczności i nie popełnij wtedy żadnego głupstwa.

— Przystosować się?! — wykrzyknąłem rozgniewany, ale zaraz ściszyłem głos kątem oka dostrzegłszy wyraźne zainteresowanie tymże okrzykiem szympansa w czerwonej marynarce — Lauro! O czym ty mówisz? Nie mogę oddać im siebie. Mają co prawda moje ciało, pojmali mnie, mogą mnie tu więzić, owszem, jestem wobec tego póki co bezradny, ale oddać im ducha walki i wolności? Nigdy! Lauro… Czy nie posunęłaś się aby za daleko?

Laura spojrzała na mnie z wyrzutem. Zacisnęła mocno usta i ująwszy mnie pod ramię zaprowadziła w nieco bardziej ustronne miejsce, tuż obok jednego z wlotów, albo raczej tuż obok jednej z dziur ogromnej zakrętki słoika. Wzięła głęboki oddech i przysunęła twarz do mojej twarzy, tak blisko, że mogłem poczuć delikatny zapach jej skóry.

— Ty naprawdę nic nie rozumiesz ośle! — zaczęła zirytowana — Chcesz do końca życia zajadać się pomidorami i spędzać upalne dni w ciasnym szklanym pomieszczeniu? Pozbawiony pasji, sensu życia, farb, płótna i pędzli? Czy wolisz jednak dalej realizować się w tej żałosnej niewoli? Odpowiedz!

— Ale za jaką cenę Lauro? Czy miałbym stać się malarzem bez duszy? O, bogowie! Jeśli zaprzedam własną duszę nie namaluję nic wartościowego…

Bardzo się na samą myśl o tym zasmuciłem. Czy tak miało wyglądać teraz moje życie twórcze? Zakupione przez tyranów? Czy miałem stać się nadwornym błaznem za cenę kliku przyziemnych rozkoszy, które na zewnątrz nie miałyby właściwie żadnego znaczenia?

— Obiecałam im, że będziesz z nimi współpracował — na twarzy Laury malowało się jakieś nieokreślone uczucie, coś jakby gniew zmieszany z rozpaczą — Nie rób mi tego teraz! Błagam! Jutro mieli przenieść mnie do aksamitnej komnaty… Mogę wyrwać się z tego więzienia. Przecież wiesz jak delikatną istotą jestem. Nie wytrzymam tam dłużej. Nie dam rady…

Zrobiło mi się jej trochę żal. Mimo to nie mogłem uwierzyć, że sprzedała nas za jakiś aksamitny pokój. To było niedorzeczne. Kobieta, którą uważałem za uosobienie wszelkich cnót, ba! Za boginię!

— O czym ty mówisz? Jaka współpraca? — zdenerwowałem się.

— Musisz tylko namalować dla nich kilka obrazów — Laura spuściła wzrok, a jej twarz oblała się rumieńcem — To naprawdę nic takiego. Tylko kilka obrazów…

— Na cóż im moje obrazy?! Jestem pewien, że przed wojną żaden z tych czerwonych brutali nie widział ani jednego mojego dzieła! — poczułem jak płonie we mnie gniew podjuszany dumą twórcy (cudownie jest być w takich momentach twórcą).

— Uspokój się Salvo. Niebawem otrzymasz zaproszenie na spotkanie z królem. Przemyśl wszystko, co ci powiedziałam. Nie musimy wcale tak cierpieć. Nie chcę wracać do celi! Odchodzę od zmysłów w tym upale! Rozumiesz?!

Po policzkach kobiety popłynęły łzy. Przytuliłem ją do siebie i próbowałem coś powiedzieć, ale przeszkodził mi krzyk krabów nakazujący nam kierować się z powrotem do windy. Natychmiast puściłem Laurę i podbiegłem do stołu, gdzie na ogromnej tacy leżało jeszcze kilka małych pomidorków. Schowałem je do kieszeni i wchodząc do windy podałem je Laurze, która ocierając łzy uśmiechnęła się lekko, a jej oczy wydały mi się cudownie miłe. Wracając do celi rozmyślałem wciąż o naszej rozmowie i o tym, jak miało wyglądać dalej nasze życie, tu w niewoli u krabów i tam na wolności. Co było przy tym niezwykle poruszające to fakt, że w przyszłości dostrzec mogłem w tamtym momencie tylko czarną nicość, zupełną pustkę. Przyszłości w ogóle nie było.

Kiedy szklane drzwi celi zatrzasnęły się za moimi plecami na zewnątrz zapadał już mrok. Szkło powoli stawało się przyjemnie chłodne, co dawało teraz wytchnienie zmęczonemu upałem ciału. Przywarłem całym sobą do szklanej podłogi chłonąc ten wytęskniony chłód każdą niemal cząsteczką. Przymknąłem na chwilę oczy i zapadłem w głęboki sen.

Wszystkie moje sny godne były w tamtym czasie uwagi. Wszystkie mówiły coś ważnego i wskazywały mi drogę. Każdej nocy próbowałem odgadnąć dokąd zaprowadzić miała mnie ta droga i każdego ranka budziłem się z gorzkim przekonaniem, że nigdy się tego nie dowiem. Postanowiłem traktować te sny bardzo lekko, nie przywiązywać do nich większej wagi, choć na jawie wciąż drążyłem w myślach wszystkie drobne symbole, obrazy jakie przewijały się w podświadomości. Kim miałem stać się tamtej nocy? Tamtej nocy, pierwszej nocy w niewoli, śniłem (a jakże!) o wolności.

Rozkoszowałem się zapachem kwiatów, ciepłym dotykiem piasku na plaży, zachodem słońca. Znajdowałem się chyba na jakiejś miniaturowej wyspie, bo zewsząd otaczała mnie woda, a ja sam miałem dla siebie co najwyżej kilka metrów kwadratowych plaży. Pośrodku tej wysepki rosła ogromna palma, natomiast przy jej brzegu zacumowana była gigantycznych rozmiarów łupina orzecha przypominająca piracki okręt. Wyspa podzielona była na dwie części. Pół wyspy stanowiła plaża, drugie pół była to łąka pokryta najrozmaitszymi kolorowymi kwiatami. Woń tych kwiatów przenikała głęboko do środka rozbudzając umysł i wyostrzając zmysły. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i uśmiechnąłem się. Zapragnąłem w tamtym jednym momencie zostać piratem. Niezgrabnie wgramoliłem się na orzechowy okręt i odbiłem od brzegu przy pomocy długiej, żółtej słomki. Skąd miałem tę słomkę? Nie wiedziałem. Nie wiedziałem też dlaczego palma zamiast na środku wyspy znajdowała się teraz przy samym jej brzegu ocierając łzy. Palma przybrała kształt ponętnej kobiety, co bardzo mi się nie spodobało, bo byłem pewien, że każda kobieta oznacza na morzu niebezpieczeństwo. Odwróciłem wzrok starając się nie zauważać jej łez i smutku. Poczułem w sobie wolność i ta wolność pozwoliła mojemu okrętowi unieść się wysoko. Niebo było bezchmurne i cudownie było podziwiać z wysoka maleńki świat, który zostawiłem tam na dole. Nie widziałem już wyspy ani płaczącej kobiety-drzewa. Wszystko zlało się w jedną błękitną całość, a ja śmiałem się teraz w głos i klaszcząc w dłonie wołałem: „Wyżej! Wyżej!”. Dotykałem już niemal gwiazd, które raziły mnie w oczy. Ziemi nie widziałem wcale, niespokojnie odwróciłem się i spostrzegłem, że nie otacza mnie już błękit nieba. Otaczała mnie ciemność kosmosu i rozpalał żar gwiazd, o które od czasu do czasu rozbijała się moja łajba. Zacząłem śmiać się jeszcze głośniej, tak głośno, że przez chwilę miałem wrażenie, że nie będę w stanie zamilknąć już nigdy i w próżni kosmosu unosić się będę już zawsze na tej maleńkiej łupince orzecha, ja maleńki i maleńki mój śmiech wobec ogromu wszechświata.

Kiedy otworzyłem oczy wokół panowała ciemność. Był środek nocy. Od leżenia na wznak na szklanej podłodze nieco zmarzłem i wstrząsały mną dreszcze. Postanowiłem wstać i choć na chwilę rozprostować obolałe kości przy okazji wykonując kilka niezgrabnych pajacyków, które miały za zadanie nieco mnie rozgrzać. Raz, dwa! Raz, dwa! Pląsałem delikatnie po szklanej posadzce. Po dłuższej chwili moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności na tyle, by rozpoznać otaczające mnie kształty. Ku mojemu zaskoczeniu dwaj mnisi z sąsiedniej celi stali na głowach oparci o ścianę. Obaj oczy mieli zamknięte, ale ich usta uśmiechały się do mnie, co wydało mi się w tamtym momencie obrzydliwe i podejrzane. Kto niby uśmiecha się śpiąc do góry nogami? Postanowiłem uważać na tych dwóch dziwaków. Odniosłem bowiem wrażenie, że nawet z przymkniętymi oczami zdają się mnie bezustannie obserwować. Ach! Cóż ta niewola ze mną wyczynia? Czyżbym we wszystkim doszukiwał się spisku? Bardzo zabolała mnie ta myśl, bo jako artysta powinienem nawet w niewoli czuć się wewnętrznie wolny, a tego rodzaju paranoja mogła tylko zaszkodzić mojemu talentowi.

Przypomniałem sobie