Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Siedem królestw rozdarła krwawa wojna, a zima zbliża się niczym rozwścieczona bestia. Ludzie z Nocnej Straży przygotowują się na spotkanie z wielkim chłodem i żywymi trupami, które mu towarzyszą. Do inwazji na północ, której świeżo wykutą koronę nosi Robb Stark, szykuje się jednak horda głodnych, dzikich ludzi władających magią nawiedzanego pustkowia. Siostry Robba zaginęły, nie żyją albo w każdej chwili mogą zginąć na rozkaz króla Joffreya z rodu Lannisterów. A za morzem ostatnia z Targaryenów wychowuje smoki, które wykluły się na pogrzebowym stosie jej męża, gotowa pomścić śmierć ojca, ostatniego ze smoczych królów zasiadających na Żelaznym Tronie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 999
George R.R. Martin
NAWAŁNICA
MIECZY
STAL I ŚNIEG
Tłumaczył
Michał Jakuszewski
Zysk i S-ka
Wydawnictwo
Dla Phyllis,
Pieśń Lodu i Ognia jest opowiadana z punktu widzenia postaci, które dzielą od siebie setki, a niekiedy nawet tysiące mil. Wydarzenia opisywane w pewnych rozdziałach trwają dzień bądź tylko godzinę, te zaś, o których mowa w innych, dwa tygodnie, miesiąc czy pół roku. Przy takiej kompozycji narracja nie może być ściśle chronologiczna. Niekiedy ważne rzeczy dzieją się jednocześnie tysiące mil od siebie.
W przypadku obecnego tomu czytelnik powinien wiedzieć, że pierwsze rozdziały Nawałnicy mieczy rozgrywają się nie po ostatnich rozdziałach Starcia królów, lecz raczej jednocześnie z nimi. Zaczynam książkę od przedstawienia wydarzeń, do których doszło na Pięści Pierwszych Ludzi, w Riverrun, Harrenhal i na Tridencie podczas stoczonej pod Królewską Przystanią bitwy nad Czarnym Nurtem, oraz wypadków, które nastąpiły po niej...
George R.R. Martin
Dzień był szary i potwornie zimny, a psy nie chciały iść śladem. Wielka, czarna suka raz tylko obwąchała trop niedźwiedzia, po czym porzuciła go i wróciła do sfory z podkulonym ogonem. Przy nagłym powiewie zmarkotniałe psy zbiły się w ciasną grupkę na brzegu rzeki. Chett również poczuł przebijający się przez warstwy czarnej wełny i utwardzanej skóry podmuch. Zapuścili się w okolice zbyt zimne dla ludzi i zwierząt. Wykrzywił usta w grymasie, niemal czując, że czyraki na jego policzkach i szyi nabierają barwy wściekłej czerwieni. Mogłem siedzieć bezpiecznie na Murze, opiekując się tymi cholernymi krukami i paląc na kominku dla maestera Aemona. To bękart Jon Snow odebrał mu tę pozycję, on i jego spasiony koleżka Sam Tarly. Przez nich odmrażał sobie jaja w głębi nawiedzanego lasu, mając za towarzystwo sforę psów.
— Do siedmiu piekieł. — Szarpnął mocno za smycze, by przyciągnąć uwagę psów. — Szukać, skurwysyny. To trop niedźwiedzia. Chcecie żreć mięso czy nie? Szukać! — Psy jednak zbiły się tylko jeszcze ciaśniej, skowycząc cicho. Chett strzelił im nad głowami z krótkiego bicza i czarna suka warknęła na niego. — Psie mięso jest równie dobre jak niedźwiedzie — ostrzegł ją. Jego oddech zamarzał przy każdym słowie.
Lark Siostrzanin stał obok niego z rękami skrzyżowanymi na piersi i dłońmi wetkniętymi pod pachy. Choć nosił czarne, wełniane rękawice, wiecznie się skarżył, że odmraża sobie palce.
— Przy takiej cholernej zimnicy nie da się polować — stwierdził.
— W dupę z tym niedźwiedziem. Nie warto dla niego zamarzać.
— Nie możemy wrócić z pustymi rękami, Lark — mruknął Mały Paul. Większą część jego twarzy pokrywały brązowe kudły. — Lordowi dowódcy by się to nie spodobało.
Poniżej spłaszczonego nosa mężczyzny widać było zamarznięte smarki. Wielka dłoń w grubej skórzanej rękawicy zaciskała się mocno na drzewcu włóczni.
— Z nim też w dupę — rzucił Siostrzanin, chudy mężczyzna o ostrych rysach i niespokojnym spojrzeniu. — Mormont zginie, nim wzejdzie słońce, pamiętasz? Co nas obchodzi, czy mu się spodoba, czy nie?
Mały Paul zamrugał powiekami czarnych oczek. Chett pomyślał, że może rzeczywiście o tym zapomniał. Był taki głupi, że nie pamiętał prawie o niczym.
— Dlaczego musimy zabijać Starego Niedźwiedzia? Nie możemy po prostu uciec i pozwolić mu żyć?
— A myślisz, że on pozwoli nam żyć? — warknął Lark. — Urządzi na nas polowanie. Chcesz, żeby nas dopadł, ty przerośnięty przygłupie?
— Nie — odpowiedział Mały Paul. — Tego nie chcę. Za nic.
— Czyli że go zabijesz? — zapytał Lark.
— Tak. — Potężny mężczyzna walnął tępym końcem włóczni w zamarznięty brzeg rzeki. — Zabiję. Nie powinien na nas polować.
Siostrzanin wysunął ręce spod pach i zwrócił się w stronę Chetta.
— Uważam, że powinniśmy wykończyć wszystkich oficerów. Chett miał już serdecznie dość tego gadania.
— Przecież o tym mówiliśmy. Zginie Stary Niedźwiedź i Blane z Wieży Cieni. Grubbs i Aethan też. Mieli pecha, że wylosowali akurat tę wartę. Dywen i Bannen, bo są tropicielami, i ser Świnka, przez kruki. I na tym koniec. Załatwimy ich po cichu, podczas snu. Jeden krzyk i wszyscy będziemy żarciem dla robaków. — Jego czyraki zrobiły się czerwone ze złości. — Wykonaj swoją część i przypilnuj, żeby twoi kuzyni zrobili, co do nich należy. Paul, zapamiętaj, że to ma być trzecia warta, nie druga.
— Trzecia warta — powtórzył wielki mężczyzna, rozchylając ukryte pod szczeciną i zamarzniętymi smarkami usta. — Ja i Cicha Stopa. Będę pamiętał, Chett.
Dzisiejszej nocy był nów i zaplanowali służby w ten sposób, że ośmiu spiskowców pełniło straż, a jeszcze dwóch pilnowało koni.
Lepsza okazja już się nie nadarzy. Poza tym lada dzień mogli ich zaatakować dzicy i Chett miał zamiar być w tym momencie daleko stąd. Chciał żyć.
Na północ wyruszyło trzystu zaprzysiężonych braci z Nocnej Straży, dwustu z Czarnego Zamku i stu z Wieży Cieni. To była największa wyprawa, odkąd żywi sięgali pamięcią, prawie jedna trzecia wszystkich sił Straży. Mieli zamiar odszukać Bena Starka, ser Waymara Royce’a i innych zaginionych zwiadowców, a także dowiedzieć się, dlaczego dzicy porzucają wioski. Od Starka i Royce’a byli teraz równie daleko, jak w chwili opuszczenia Muru, zdołali się jednak dowiedzieć, dokąd odeszli dzicy. W wysokie i zimne, zapomniane przez bogów Mroźne Kły. Mogli tam sobie siedzieć aż po kres czasu i nie podrażniłoby to czyraków Chetta.
Oni jednak złazili na dół. Wzdłuż Mlecznej Wody.
Uniósł wzrok i ujrzał przed sobą rzekę. Jej kamieniste brzegi pokryła warstewka lodu, a mlecznobiałe wody spływały nieustannie z Mroźnych Kłów. A teraz tą samą drogą schodził Mance Rayder i jego dzicy. Przed trzema dniami powrócił wściekły Thoren Smallwood. Kiedy opowiadał Staremu Niedźwiedziowi, co zobaczył, jego człowiek, Kedge Białe Oko, przekazał wszystko pozostałym braciom.
— Są jeszcze wysoko, ale schodzą w dół — mówił, grzejąc dłonie nad ogniem. — Przednią strażą dowodzi ta francowata suka Harma Psi Łeb. Goady zakradł się do jej obozu i widział ją wyraźnie przy ognisku. Ten dureń Tumberjon chciał ją załatwić strzałą, ale Smallwood miał na to zbyt wiele rozsądku.
Chett splunął.
— Wiesz, ilu ich było?
— Od groma. Dwadzieścia, trzydzieści tysięcy. Nie mieliśmy czasu ich liczyć. Harma miała w przedniej straży pięciuset, samą konnicę.
Otaczający kręgiem ognisko mężczyźni wymienili niespokojne spojrzenia. Nawet tuzin dosiadających koni dzikich stanowił rzadki widok. Pięciuset...
— Smallwood kazał Bannenowi i mnie okrążyć straż przednią, by zerknąć na główne siły — kontynuował Kedge. — Ciągnęły się bez końca. Poruszali się jak zamarznięta rzeka, cztery, pięć mil dziennie, ale nie wyglądało na to, żeby mieli zamiar wracać do swoich wiosek. Ponad połowa to były kobiety i dzieci. Gnali przed sobą zwierzęta, kozy, owce, a nawet tury ciągnące sanie. Wieźli bele futer i półtusze, klatki z kurami, maselnice, kołowrotki i całą resztę ich cholernego dobytku. Muły i konie były tak obładowane, że grzbiety im pękały. Tak samo kobiety.
— I idą wzdłuż Mlecznej Wody? — dopytywał się Lark Siostrzanin.
— Przecież wam mówiłem.
Rzeka zaprowadzi ich prosto pod Pięść Pierwszych Ludzi, starożytny fort pierścieniowy, w którym Nocna Straż zorganizowała swój obóz. Każdy z odrobiną rozsądku zrozumiałby, że pora się stąd zwijać i zacząć odwrót w stronę Muru. Stary Niedźwiedź wzmocnił Pięść kolcami, wilczymi dołami i kruczymi stopami, lecz przeciw tak licznej armii nic mu to nie pomoże. Jeśli tu zostaną, wróg ich zaleje.
A Thoren Smallwood zamierzał atakować. Słodki Donnel Hill był giermkiem ser Malladora Locke’a, a poprzedniej nocy Smallwood odwiedził Locke’a w jego namiocie. Ser Mallador, podobnie jak stary ser Ottyn Wythers, chciał się wycofać na Mur, Smallwood postanowił jednak nakłonić go do zmiany zdania.
— Ten król za Murem nie będzie się nas spodziewał tak daleko na północy — mówił według słów Słodkiego Donnela. — A ta cała jego wielka armia to tylko horda obdartusów, bezużytecznych gąb do wyżywienia, ludzi niemających pojęcia, za który koniec trzymać miecz. Wystarczy jeden cios, a odechce im się walki, uciekną z wrzaskiem i na jakieś pięćdziesiąt lat ukryją się w swoich chatach.
Trzystu przeciw trzydziestu tysiącom. Chett uważał to za czysty obłęd. Co gorsza, ser Mallador po tej rozmowie zmienił zdanie i obaj byli bliscy przekonania również Starego Niedźwiedzia.
— Jeśli będziemy zwlekać zbyt długo, taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć — powtarzał Smallwood każdemu, kto chciał go słuchać.
— Jesteśmy tarczą, która osłania krainę człowieka — odpowiedział mu ser Ottyn Wythers. — Tarczy nie wyrzuca się lekkomyślnie.
— Podczas walki najlepszą obroną jest szybkie uderzenie miecza, które zabije przeciwnika, a nie chowanie się za tarczą — skontrował Thoren Smallwood.
Nocną Strażą nie dowodził jednak Smallwood ani Wythers, lecz lord Mormont, który czekał na powrót pozostałych zwiadowców. Jarmana Buckwella i ludzi, którzy wspięli się na Schody Olbrzyma, a także Qhorina Półrękiego i Jona Snow, którzy wyruszyli do Wąwozu Pisków. Buckwell i Półręki spóźniali się jednak.
Pewnie nie żyją. Chett wyobraził sobie Jona Snow, który leżał siny i zamarznięty na szczycie jakiejś posępnej turni, a z jego bękarciego dupska sterczała włócznia dzikiego. Uśmiechnął się na tę myśl. Mam nadzieję, że wykończyli też jego cholernego wilka.
— Nie ma tu żadnego niedźwiedzia — skonkludował nagle. — To tylko stare tropy. Wracamy na Pięść.
Psy omal go nie przewróciły. Chciały wracać równie gorąco jak on. Może zdawało im się, że dostaną jeść. Chett nie potrafił się powstrzymać od śmiechu. Nie karmił ich od trzech dni, żeby były głodne i złe. Nocą, nim wymknie się w mrok, wypuści je między liny do przywiązywania koni, chwilę po tym, jak Słodki Donnel Hill i Karl Szpotawa Stopa przetną postronki. W całej Pięści pełno będzie ujadających psów i spanikowanych koni. Będą zadeptywać ogniska, przeskakiwać mur i przewracać namioty. Przy takim zamieszaniu mogą minąć godziny, nim ktokolwiek się zorientuje, że zniknęło czternastu braci.
Lark chciał zwerbować dwukrotnie więcej ludzi, czego jednak można się było spodziewać po głupim, cuchnącym rybą Siostrzaninie? Wystarczy szepnąć słówko do niewłaściwego ucha i w jednej chwili skrócą człowieka o głowę. Nie, czternastu to odpowiednia liczba. Wystarczy, by zrobić to, co trzeba, i nie nazbyt wielu, żeby dochować tajemnicy. Większość z nich Chett zwerbował osobiście. Jednym z jego ludzi był Mały Paul, najsilniejszy człowiek na Murze, chociaż tępy aż strach. Kiedyś złamał dzikiemu kręgosłup, próbując go uściskać. Mieli też Dirka, którego ulubioną bronią był sztylet, oraz niskiego, posiwiałego człowieczka, zwanego przez braci Cichą Stopą. W młodości zgwałcił on setkę kobiet i lubił się chełpić, że żadna z nich go nie usłyszała, dopóki nie wsadził jej tego, co trzeba.
Autorem planu był Chett. To on był z nich najsprytniejszy. Całe cztery lata służył maesterowi Aemonowi jako zarządca, zanim bękart Jon Snow nie wykopał go z roboty, żeby przekazać ją tej tłustej świni, swemu koleżce. Kiedy będzie zabijał dziś w nocy Sama Tarly’ego, wyszepcze mu do ucha: „Pozdrów ode mnie Jona Snow”. Potem poderżnie ser Śwince gardło i będzie patrzył, jak krew wypływa spod grubej warstwy sadła. Chett znał się na krukach, z nimi więc nie będzie kłopotu. Nie więcej niż z Tarlym. Wystarczy jedno dotknięcie noża, a ten tchórz zleje się w portki i zacznie błagać o darowanie życia. Niech sobie błaga. Nic mu to nie pomoże. Gdy już poderżnie temu spaślakowi gardło, otworzy klatki i wypłoszy ptaki, żeby nikt nie mógł wysłać wiadomości na Mur. Cicha Stopa i Mały Paul wykończą Starego Niedźwiedzia, Dirk załatwi Blane’a, a Lark i jego kuzyni uciszą Bannena i starego Dywena, którzy mogliby wywęszyć ich trop. Już od dwóch tygodni gromadzili żywność, a Słodki Donnel i Karl Szpotawa Stopa przygotują dla nich konie. Po śmierci Mormonta dowództwo przejdzie na ser Ottyna Wythersa, starego, zmęczonego człowieka, którego opuszczały już siły. Nim zajdzie słońce, będzie już zmiatał w stronę Muru. Na pewno nie zechce marnować ludzi na pościg za nami.
Psy ciągnęły go z całej siły przez las. Chett widział już wystającą nad zielone korony drzew Pięść. Dzień był tak ciemny, że Stary Niedźwiedź kazał zapalić pochodnie. Wielki krąg żagwi płonął na murze pierścieniowym, który otaczał szczyt stromego, skalistego wzgórza. Trzej spiskowcy przeszli strumień w bród. Woda była przeraźliwie zimna i gdzieniegdzie pokrywały ją już plamy lodu.
— Ja ruszę z kuzynami w stronę wybrzeża — wyznał Lark Siostrzanin. — Zbudujemy sobie łódź i pożeglujemy do domu, na Siostry.
A tam natychmiast się zorientują, że jesteście dezerterami, i pościnają wam te głupie łby — pomyślał Chett. Ten, kto raz wypowiedział słowa przysięgi, nigdy już nie mógł opuścić Nocnej Straży. W całych Siedmiu Królestwach czekał go wyrok śmierci.
Ollo Obcięta Ręka planował wrócić do Tyrosh, gdzie według jego słów ludzie nie tracili rąk za zajmowanie się uczciwym złodziejstwem ani nie wysyłano ich na całe życie na mroźne pustkowie za to, że dali się przyłapać w łóżku z żoną jakiegoś rycerza. Chett zastanawiał się, czy z nim pojechać, nie mówił jednak w ich zaślinionym, dziewczyńskim języku. Co zresztą mógłby robić w Tyrosh? Wychowywał się na Bagnie Jędzy i nie miał żadnego zawodu. Jego ojciec całe życie orał cudze pola albo zbierał pijawki. Rozbierał się do grubej skórzanej opaski i brodził w mętnej wodzie. Czasami kazał pomagać sobie przy zrywaniu pijawek. Kiedyś jedna przyssała się chłopakowi do dłoni i Chett zgniótł ją z obrzydzeniem o ścianę. Ojciec zbił go za to do krwi. Maesterzy za tuzin sztuk płacili miedziaka.
Lark mógł sobie wracać do domu, i ten cholerny Tyroshijczyk też, ale nie Chett. Jeśli minie wieczność, nim znowu ujrzy Bagno Jędzy, to i tak będzie za wcześnie. Przypadła mu do gustu Twierdza Crastera. Dziki żył tu sobie jak lord. Czemu Chett nie miałby podążyć za jego przykładem? To by dopiero było. Chett, syn pijawkarza, lordem z własną twierdzą. Na chorągwi mógłby mieć tuzin pijawek na różowym polu. Dlaczego zresztą miałby poprzestać na lordzie? Może powinien zostać królem. Mance Rayder zaczynał jako wrona. Mógłbym zostać królem tak samo jak on i wziąć sobie trochę żon. Craster miał ich dziewiętnaście, nie licząc najmłodszych córek, których nie wziął jeszcze do łoża. Połowa z tej liczby była tak samo stara i brzydka jak on, ale to nie przeszkadzało Chettowi. Staruchy będzie mógł zagonić do prania i gotowania, sadzenia marchewki oraz karmienia świń, podczas gdy młode będą mu grzały łoże i rodziły dzieci. Craster nie będzie się sprzeciwiał, nie po tym, jak uściska go Mały Paul.
Jedynymi kobietami, jakie znał w życiu Chett, były dziwki, które kupował sobie w Mole’s Town. Kiedy był chłopcem, wiejskie dziewczyny odwracały się z obrzydzeniem na widok czyraków i kaszaka na jego twarzy. Najgorsza była ta flądra Bessa. Jeśli rozkładała nogi dla każdego chłopaka na Bagnie Jędzy, to dlaczego nie miałaby tego zrobić dla niego? Wiedział, że lubi polne kwiaty, zbierał je więc dla niej przez cały ranek, ale ona roześmiała mu się tylko w twarz i powiedziała, że wolałaby pójść do łóżka z pijawkami jego ojca niż z nim. Przestała się śmiać dopiero wtedy, gdy wraził w nią nóż. Widok jej twarzy był taki słodki, że Chett wyciągnął nóż i wbił go raz jeszcze. Kiedy złapali go nieopodal Siedmiu Strumieni, stary lord Walder Frey nie pofatygował się nawet osądzić go osobiście. Przysłał jednego ze swych bękartów, tego Waldera Riversa. Nim Chett zdążył się zorientować, maszerował już na Mur z tym cuchnącym, czarnym diabłem Yorenem. Za jedną słodką chwilę zabrali mu całe życie.
Teraz jednak zamierzał je odzyskać. Przy okazji weźmie też sobie kobiety Crastera. Ten stary, zboczony dziki ma rację. Jeśli ktoś chce pojąć kobietę za żonę, powinien ją sobie wziąć, a nie dawać jej kwiaty w nadziei na to, że nie zauważy jego cholernych czyraków. Chett nie popełni drugi raz tego samego błędu.
Uda się — powtarzał sobie po raz setny. Pod warunkiem, że zdołamy się wymknąć. Ser Ottyn ruszy prosto na południe, ku Wieży Cieni. To była najkrótsza droga prowadząca na Mur. Nie będzie sobie nami zawracał głowy. Nie Wythers. Będzie chciał tylko ratować skórę. Thoren Smallwood mimo wszystko zdecydowałby się na atak, ale ser Ottyn był zbyt ostrożny, a to on był starszy stopniem. Zresztą, to i tak wszystko jedno. Po naszej ucieczce Smallwood może sobie atakować, kogo tylko zechce. Co nas to obchodzi? Jeśli żaden z nich nie wróci na Mur, to nikt nie będzie nas szukał. Pomyślą, że zginęliśmy razem z resztą. To była nowa myśl i przez chwilę wydawała mu się kusząca. Żeby Smallwood objął dowództwo, musieliby zabić również ser Ottyna i ser Malladora Locke’a, a obaj byli pilnie strzeżeni dzień i noc... nie, ryzyko było zbyt wielkie.
— Chett — odezwał się Mały Paul, kiedy szli między drzewami strażniczymi i żołnierskimi sosnami — a co z ptakiem?
— Jakim znowu ptakiem, do cholery?
Akurat teraz najbardziej potrzebne mu było wysłuchiwanie przygłupa bredzącego o jakimś ptaku.
— Krukiem Starego Niedźwiedzia — wyjaśnił Mały Paul. — Jeśli go zabijemy, kto będzie karmił ptaka?
— A kogo to, do cholery, obchodzi? Jeśli chcesz, to jego też zabij.
— Za nic nie skrzywdziłbym ptaka — sprzeciwił się Mały Paul.
— Ale on umie mówić. Co będzie, jeśli powie, co zrobiliśmy?
Lark Siostrzanin parsknął śmiechem.
— Tu mamy Małego Paula, co jest głupi jak fasola — zadrwił.
— Lepiej się zamknij — mruknął z groźbą w głosie Mały Paul.
— Paul — wtrącił Chett, nim rosły mężczyzna zdążył się rozgniewać — kiedy znajdą starego leżącego z poderżniętym gardłem w kałuży krwi, nie będą potrzebowali ptaka, żeby im powiedział, że ktoś go zabił.
Mały Paul zastanawiał się chwilę nad tymi słowami.
— To prawda — przyznał. — To mogę sobie zatrzymać tego ptaka? Lubię go.
— Proszę bardzo — rzucił Chett, chcąc, żeby przygłup wreszcie się zamknął.
— Jeśli zgłodniejemy, będziemy mogli go zeżreć — zauważył Lark.
Mały Paul znowu się zachmurzył.
— Lepiej nie próbuj zeżreć mojego ptaka, Lark. Lepiej nie próbuj.
Chett słyszał już dobiegające zza drzew głosy.
— Zamknijcie te cholerne gęby. Pięść jest już blisko.
Wyszli z lasu niedaleko zachodniego stoku wzgórza i skierowali się w stronę południowego zbocza, które było łagodniejsze. Nieopodal skraju lasu dwunastu mężczyzn ćwiczyło strzelanie z łuku. Wycięli na pniach drzew zarysy postaci i teraz próbowali w nie trafić.
— Patrzcie — rzucił Lark. — Świnia z łukiem.
Rzeczywiście, najbliższym łucznikiem był sam ser Świnka, gruby chłopak, który ukradł Chettowi miejsce u boku maestera Aemona. Na widok Samwella Tarly’ego natychmiast zalał go gniew. Pozycja zarządcy maestera Aemona była najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała. Stary ślepiec nie był wymagający, a większość jego potrzeb i tak spełniał Clydas. Dla Chetta zostawały tylko łatwe obowiązki: czyszczenie ptaszarni, czasem rozpalenie w kominku albo przyniesienie posiłku... a do tego Aemon nigdy go nie uderzył. Wydaje mu się, że może tak po prostu mnie wykopać, tylko dlatego, że jest szlachetnie urodzony i umie czytać. Może powiem mu, żeby przeczytał mój nóż, zanim poderżnę mu gardło.
— Idźcie dalej — rozkazał towarzyszom. — Ja chcę na to popatrzeć.
Psy ciągnęły mocno smycze, przekonane, że na szczycie czeka je posiłek. Kiedy Chett kopnął sukę szpicem buta, uspokoiły się trochę.
Przyglądał się spomiędzy drzew, jak gruby chłopak zmaga się z dorównującym mu wysokością łukiem. Wykrzywił w skupieniu czerwoną pyzatą twarz. W ziemię przed nim wbito trzy strzały. Tarly nasadził jedną z nich na cięciwę, naciągnął łuk i utrzymywał go w tej pozycji przez dłuższą chwilę, próbując wycelować. Kiedy wystrzelił, strzała zniknęła w krzakach. Chett parsknął głośnym śmiechem, pełnym radosnej pogardy.
— Nigdy jej nie znajdziemy i znowu będzie na mnie — oznajmił Edd Tollett, ponury, siwowłosy giermek, którego powszechnie zwano Eddem Cierpiętnikiem. — Jeśli coś zginie, wszyscy zawsze spoglądają na mnie, od czasu, kiedy zgubiłem tego konia. Jakbym mógł coś na to poradzić. Koń był biały i padał śnieg, no to czego się spodziewali?
— Zniósł ją wiatr — zawyrokował Grenn, kolejny kumpel Jona Snow. — Spróbuj trzymać łuk prosto, Sam.
— Jest ciężki — poskarżył się grubas, nałożył jednak drugą strzałę. Ta poleciała wysoko, przemykając między gałęziami dziesięć stóp nad celem.
— Chyba strąciłeś liść z tego drzewa — zauważył Edd Cierpiętnik. — I tak już nadciąga jesień. Nie ma potrzeby jej wyręczać. — Westchnął. — A wszyscy wiemy, co przychodzi po jesieni. Bogowie, ale mi zimno. Bierz tę ostatnią strzałę, Samwell, bo język mi przymarznie do podniebienia.
Ser Świnka opuścił łuk. Chett pomyślał, że grubas zaraz się rozbeczy.
— Jest za ciężki.
— Nałóż, naciągnij i wypuść — ponaglił go Grenn. — No już. Chłopak posłusznie podniósł ostatnią strzałę z ziemi, nasadził ją na cięciwę, napiął łuk i wystrzelił. Zrobił to szybko, nie celując uważnie, jak za pierwszymi dwoma razami. Strzała wbiła się z drżeniem w dolną część piersi narysowanej węglem drzewnym postaci.
— Trafiłem go. — Ser Świnka był wyraźnie wstrząśnięty. — Widziałeś, Grenn? Edd, popatrz, trafiłem go!
— Prosto między żebra — pochwalił chłopaka Grenn.
— Czy go zabiłem? — dopytywał się grubas. Tollett wzruszył ramionami.
— Mógłbyś przebić mu płuco, gdyby je miał, ale na ogół drzewa ich nie miewają. — Wyjął łuk z rąk Sama. — Widziałem już jednak gorsze strzały. Także we własnym wykonaniu.
Ser Świnka promieniał. Patrząc na niego, można by pomyśleć, że naprawdę czegoś dokonał. Gdy jednak zauważył Chetta i jego psy, uśmiech zniknął i twarz mu stężała.
— Trafiłeś w drzewo — zaczął Chett. — Zobaczymy, jak sobie poradzisz z chłopakami Mance’a Raydera. Oni nie będą stali spokojnie, wyciągając ręce i szeleszcząc liśćmi. Będą gnali prosto na ciebie, drąc się jak opętani. Założę się, że zlejesz się w portki. Jeden z nich wbije ci topór prosto między te świńskie oczka. Ostatnim, co usłyszysz, będzie łoskot, z jakim rozwali ci czaszkę.
Grubas dygotał. Edd Cierpiętnik położył mu dłoń na ramieniu.
— Bracie — rzekł z powagą — to, że tak było z tobą, jeszcze nie znaczy, że Sama również czeka taki los.
— O czym ty gadasz, Tollett?
— O toporze, który rozszczepił ci czaszkę. Czy to prawda, że połowa rozumu wyciekła ci na ziemię i zeżarły ją twoje psy?
Ten wielki prostak Grenn parsknął śmiechem. Nawet Samwell Tarly zdobył się na słaby uśmieszek. Chett kopnął najbliższego psa, szarpnął za smycze i ruszył w górę zbocza. Uśmiechaj się do woli, ser Świnko. Zobaczymy, kto będzie się śmiał dziś w nocy. Żałował, że nie będzie miał czasu, żeby zabić też Tolletta. Cholerny, ponury przygłup z końską gębą.
Stok był stromy, nawet z tej strony wzgórza. W połowie drogi psy rozszczekały się, szarpiąc mocno smycze. Wydawało im się, że zaraz dostaną jeść. Zamiast żarcia otrzymały kopniaka, a ten wielki brzydal, który próbował ugryźć Chetta, posmakował też jego bicza. Kiedy już przywiązał zwierzęta, poszedł złożyć meldunek.
— Były tam ślady, tak jak mówił Gigant, ale psy nie chciały podjąć tropu — oznajmił Mormontowi przed jego wielkim, czarnym namiotem. — To było tuż nad rzeką i ślady mogły być stare.
— Szkoda. — Lord dowódca Mormont miał łysą głowę i długą, potarganą, siwą brodę. Jego głos wyrażał tyle samo zmęczenia, co jego wygląd. — Przydałoby się nam świeże mięso.
Siedzący na jego ramieniu kruk pokiwał łbem.
— Mięso. Mięso. Mięso — powtórzył.
Moglibyśmy ugotować te cholerne psy — pomyślał Chett, trzymał jednak gębę zamkniętą, dopóki Stary Niedźwiedź nie kazał mu odejść. Po raz ostatni musiałem chylić przed nim czoło — pomyślał z satysfakcją. Miał wrażenie, że robi się coraz zimniej, choć byłby gotów przysiąc, że to niemożliwe. Psy zbiły się w gromadę na twardym, zmarzniętym błocie. Chett miał niemal ochotę wczołgać się między nie. Zamiast tego owinął sobie dolną część twarzy czarnym, wełnianym szalikiem, zostawiając wąską szparę na usta. Wiedział już, że jest mu cieplej, jeśli pozostaje w ruchu, zaczął więc chodzić wokół obozu ze zwitkiem kwaśnego liścia, częstując nim pełniących służbę czarnych braci. Chciał posłuchać, co mają do powiedzenia. Nikt z ludzi pełniących dzienną wartę nie należał do jego spisku, doszedł jednak do wniosku, że warto się dowiedzieć, co myślą.
Przede wszystkim było im cholernie zimno.
Cienie nabierały długości, a coraz silniejszy wiatr przedzierał się ze słabym świstem przez szczeliny w murze pierścieniowym.
— Nie znoszę tego dźwięku — poskarżył się mały Gigant. — Brzmi zupełnie jak porzucone w sitowiu niemowlę, które domaga się mleka.
Gdy Chett skończył obchód i wrócił do psów, czekał na niego Lark.
— Oficerowie znowu siedzą w namiocie Starego Niedźwiedzia. Gadają jak najęci.
— Oni tak zawsze — skomentował Chett. — Wszyscy oprócz Blane’a są szlachetnie urodzeni i upijają się słowami zamiast wina.
Lark przysunął się bliżej.
— Serwatkowy łeb wciąż gada o tym ptaszysku — ostrzegł Chetta, jednocześnie upewniając się, czy nikt ich nie słyszy. — Chce się dowiedzieć, czy schowaliśmy dla cholernika trochę ziarna.
— To kruk — stwierdził Chett. — Żywi się trupami.
— Na przykład jego trupem? — zapytał z uśmiechem Siostrzanin.
Albo twoim. Chett był zdania, że przygłup jest mu bardziej potrzebny niż Lark.
— Nie przejmuj się Małym Paulem. Zrób swoją część, a on zrobi swoją.
Gdy Chett pozbył się wreszcie Siostrzanina i wziął się do ostrzenia miecza, w lesie zapadał już zmierzch. W rękawicach robota szła mu cholernie ciężko, nie zamierzał ich jednak zdejmować. Przy takim zimnisku każdemu durniowi, który dotknąłby stali gołą ręką, natychmiast zeszłaby skóra.
Kiedy słońce zaszło, psy zaczęły skomleć. W zamian otrzymały od Chetta trochę wody i przekleństwa.
— Jeszcze pół nocy i same znajdziecie sobie żarcie. Czuł już zapach kolacji.
Dostał od kucharza Hake’a piętkę twardego chleba i miskę zupy fasolowej z boczkiem. Cały czas musiał przy tym słuchać przynudzającego przy ognisku Dywena.
— W borze jest za cicho — ględził stary drwal. — Nad rzeką nie słychać ptaków, a w nocy sów. Nigdy nie spotkałem się z taką martwą ciszą.
— Martwą jak twoje szczęki — zauważył Hake. Dywen kłapnął drewnianymi zębami.
— Wilków też nie ma. Przedtem były, a teraz ich nie ma. Jak myślicie, gdzie sobie poszły?
— Tam, gdzie jest cieplej — stwierdził Chett.
Z około tuzina zgromadzonych wokół ogniska braci czterech należało do spisku. Podczas posiłku przyjrzał się uważnie każdemu z nich, zastanawiając się, czy któryś może się załamać. Dirk wyglądał na spokojnego. Jak co noc ostrzył bez słowa sztylet. Słodki Donnel Hill swobodnie rzucał żartami. Miał białe zęby, pulchne, czerwone wargi i złote włosy, które opadały mu zręcznie zaczesaną falą na ramiona. Twierdził, że jest bękartem jakiegoś Lannistera. Może rzeczywiście tak było. Chett nie lubił ładnych chłopców ani bękartów, ale Słodki Donnel sprawiał wrażenie człowieka, który potrafi sobie radzić w życiu.
Mniej pewny był drwala, którego bracia zwali Pilarzem, raczej ze względu na jego chrapanie niż na coś, co robił z drzewami. W tej chwili wyglądał na tak wystraszonego, że wydawało się, iż nigdy już nie będzie chrapał. A z Maslynem było jeszcze gorzej. Chett zauważył, że mimo lodowatego wiatru po jego twarzy ścieka pot. Kropelki płynu lśniły w blasku ogniska niczym maleńkie, wilgotne klejnoty. Do tego Maslyn nic nie jadł. Gapił się tylko na zupę, jakby robiło mu się niedobrze od jej zapachu. Będę musiał mieć na niego oko — pomyślał Chett.
— Zbiórka! — Krzyk wyrwał się nagle z tuzina gardeł i szybko dotarł do każdego zakamarka obozu. — Ludzie z Nocnej Straży! Zbiórka przy centralnym ognisku!
Zasępiony Chett dokończył zupę i podążył za pozostałymi. Stary Niedźwiedź stał przed ogniskiem, a Smallwood, Locke, Wythers i Blane ustawili się za nim w szeregu. Mormont miał na sobie grube, czarne futro, a na jego ramieniu przysiadł czyszczący pióra kruk. To nie może znaczyć nic dobrego. Chett przepchnął się między Brązowym Bernarrem a jakimiś ludźmi z Wieży Cieni. Gdy już zebrali się wszyscy oprócz wysłanych do lasu obserwatorów i pilnujących muru wartowników, Mormont odchrząknął i splunął. Plwocina zamarzła, nim zdążyła spaść na ziemię.
— Bracia — zaczął. — Ludzie z Nocnej Straży.
— Ludzie! — wrzasnęło ptaszysko. — Ludzie! Ludzie!
— Dzicy maszerują na nas. Schodzą z gór brzegami Mlecznej Wody. Thoren uważa, że ich przednia straż dotrze do nas za dziesięć dni. Dowodzi nią Harma Psi Łeb i z pewnością towarzyszy jej część ich najbardziej doświadczonych wojowników. Reszta zapewne będzie tworzyła tylną straż albo skupi się wokół Mance’a Raydera. W pozostałych częściach kolumny zdolni do walki ludzie będą bardzo rozciągnięci. Prowadzą woły, muły, konie... ale tych jest mało. Większość to piechota, źle uzbrojona i niewyszkolona. Ich broń częściej będzie zrobiona z kamienia i kości niż ze stali. Wloką ze sobą kobiety, dzieci, stada owiec i kóz oraz cały swój ziemski dobytek. Krótko mówiąc, chociaż jest ich wielu, są podatni na atak... i nie wiedzą, że tu jesteśmy. A przynajmniej musimy się o to modlić.
Wiedzą — pomyślał Chett. Ty cholerna, stara kupo smrodu, są tego tak samo pewni jak tego, że jutro wzejdzie słońce. Qhorin Półręki nie wrócił, prawda? Jarman Buckwell również. Jeśli dzicy któregoś z nich capnęli, to wiesz doskonale, że wydusili już z niego parę piosenek.
Smallwood wystąpił przed szereg.
— Mance Rayder zamierza przebić się przez Mur i zanieść do Siedmiu Królestw krwawą wojnę. My również to potrafimy. Jutro wytoczymy wojnę jemu.
— Wyruszymy o świcie ze wszystkimi siłami — zapowiedział Stary Niedźwiedź, gdy między zgromadzonymi przebiegł szmer. — Pojedziemy na północ, a potem zawrócimy na zachód. Przednia straż Harmy będzie już wtedy daleko za Pięścią. U podnóża Mroźnych Kłów pełno jest wąskich, krętych dolinek, stworzonych na miejsce zasadzki. Ich kolumna będzie długa na wiele mil. Uderzymy na nią w kilku miejscach jednocześnie. Będą gotowi przysiąc, że jest nas nie trzystu, lecz trzy tysiące.
— Zadamy im poważny cios, zanim ich konnica zdąży się zgromadzić, by stawić nam czoło — podjął przemowę Thoren Smallwood.
— Jeśli spróbują nas ścigać, poganiamy się z nimi trochę, a potem zawrócimy i uderzymy znowu, bliżej czoła kolumny. Spalimy ich wozy, rozproszymy stada i zabijemy tylu, ilu zdołamy, w tym samego Mance’a Raydera, o ile uda nam się go dopaść. Jeśli pójdą w rozsypkę i wrócą do swoich chat, będzie to znaczyło, że zwyciężyliśmy. Jeśli nie, będziemy ich nękać aż po sam Mur, żeby zostawili za sobą sznur trupów.
— Są ich tysiące — zawołał ktoś stojący za plecami Chetta.
— To pewna śmierć — dorzucił Maslyn drżącym ze strachu głosem.
— Śmierć — rozdarł się kruk Mormonta, łopocząc czarnymi skrzydłami. — Śmierć, śmierć, śmierć.
— Dla wielu z nas — przyznał Stary Niedźwiedź. — Być może nawet dla wszystkich. Jak jednak powiedział przed tysiącleciem inny lord dowódca, po to właśnie ubierają nas w czerń. Przypomnijcie sobie słowa przysięgi, bracia. Jesteśmy mieczami w ciemności, strażnikami na murach...
— Ogniem, który odpędza zimno. Ser Mallador Locke wyciągnął miecz.
— Światłem, które przynosi świt — odpowiedzieli bracia. Kolejne miecze wysunęły się z pochew.
Po chwili wszyscy już wydobyli broń. W górę uniosło się prawie trzysta mieczy i tyle samo głosów zakrzyknęło:
— Rogiem, który budzi śpiących! Tarczą, która osłania krainę człowieka!
Chettowi nie pozostało nic innego, jak przyłączyć się do chóru. Oddechy braci wypełniły powietrze mgłą, a ich miecze lśniły w blasku ognia. Z zadowoleniem zauważył, że Lark, Cicha Stopa i Słodki Donnel również drą się na całe gardło, jakby byli takimi samymi durniami jak reszta. Bardzo dobrze. Lepiej nie przyciągać uwagi, gdy godzina jest już tak bliska.
Kiedy krzyki ucichły, ponownie usłyszał świst owiewającego mur pierścieniowy wichru. Płomienie zatańczyły i zamigotały, jakby im również było zimno. W ciszy, która nagle nastała, kruk Mormonta zakrakał głośno i raz jeszcze zawołał:
— Śmierć.
Mądre ptaszysko — pomyślał Chett. Oficerowie kazali braciom się rozejść, przypominając wcześniej, by dobrze się najedli i porządnie wyspali. Chett położył się pod futrem tuż obok psów z głową pełną myśli o wszystkim, co mogło pójść źle. A jeśli któryś z nich zmieni zdanie po przypomnieniu tej cholernej przysięgi? Albo Mały Paul zapomni, co mu powiedziano, i spróbuje zabić Mormonta podczas drugiej, a nie trzeciej warty? Albo Maslyna opuści odwaga, albo ktoś okaże się szpiclem, albo...
Złapał się na tym, że wsłuchuje się w noc. Wicher zawodził jak płaczące dziecko. Od czasu do czasu dobiegały go też głosy ludzi, rżenie koni, potrzaskiwanie płonącej w ognisku kłody, ale nic poza tym. Jest bardzo cicho.
Oczyma wyobraźni ujrzał przed sobą twarz Bessy. To nie nóż chciałem ci wsadzić — miał ochotę jej powiedzieć. Przyniosłem ci kwiaty, dzikie róże, wrotycze i jaskry. Zbierałem je cały ranek. Serce waliło mu jak młotem, aż się bał, iż obudzi wszystkich w obozie. Brodę wokół ust pokryła mu skorupka lodu. Skąd mi się przyplątała ta Bessa? Kiedykolwiek o niej myślał, zawsze wspominał to, jak wyglądała w chwili śmierci. Co go ugryzło? Ledwie mógł oddychać. Czyżby zasnął? Dźwignął się na kolana. Jego nosa dotknęło coś zimnego i wilgotnego. Chett spojrzał w górę.
Padał śnieg.
Czuł na policzkach zamarzające łzy. Miał ochotę krzyknąć: „To niesprawiedliwe”. Śnieg pokrzyżuje wszystkie jego starannie układane plany. Wielkie, białe płatki sypały gęsto z nieba, pokrywając ziemię wokół niego. Jak znajdą w śniegu ukrytą żywność albo wydeptaną przez zwierzynę ścieżkę, którą zamierzali udać się na wschód? Jeśli będziemy jechać po świeżym śniegu, wytropią nas nawet bez pomocy Dywena i Bannena. Do tego śnieg ukrywał zarysy gruntu, zwłaszcza nocą. Koń mógł potknąć się o korzeń albo złamać nogę na kamieniu. To koniec — zrozumiał. Koniec, nim jeszcze zdążyliśmy zacząć. Przegraliśmy. Syn pijawkarza nie będzie żył jak lord, nie będzie miał własnej twierdzy, żon ani korony. Czekał go tylko wbity w brzuch miecz dzikiego, a potem bezimienny grób. Wszystko zabrał mi śnieg... cholerny śnieg...
Raz już zniszczył go człowiek o pochodzącym od śniegu nazwisku. On i jego świnia.
Chett podniósł się. Nogi miał zesztywniałe, a padające z nieba płatki zamieniały odległe pochodnie w niewyraźne pomarańczowe plamy. Czuł się tak, jakby zaatakowała go chmura jasnych, lodowatych owadów, które siadały na jego ramionach i głowie, wpadały do nosa i do oczu. Strzepywał je z siebie, przeklinając wściekle. Samwell Tarly — przypomniał sobie. Mogę jeszcze policzyć się z ser Świnką. Owinął sobie twarz szalikiem, podniósł kaptur i ruszył przez obóz ku miejscu, gdzie spał tchórz.
Śnieg sypał tak gęsto, że Chett zabłądził wśród namiotów, w końcu jednak wypatrzył małe, osłonięte od wiatru miejsce, które wypatrzył sobie grubas między skałą a klatkami dla kruków. Tarly schował się pod stosem czarnych wełnianych koców i kosmatych futer. Wichura znosiła na niego śnieg. Wyglądał jak miękka, okrągła góra. Chett wysunął sztylet z pochwy. Stal otarła się o skórę z szeptem cichym jak nadzieja.
— Quork — odezwał się nagle jeden z kruków.
— Snow — dodał drugi, spoglądając zza krat czarnymi ślepiami.
— Snow — powtórzył pierwszy.
Chett ominął je ukradkiem, posuwając się krok za krokiem. Lewą dłonią zakryje grubasowi gębę, żeby stłumić jego krzyki, a potem...
Uuuuuuuhuuuuuuuuuu.
Zatrzymał się w pół kroku, przełykając przekleństwo. Głos rogu wypełniał cały obóz, słaby i odległy, lecz łatwy do rozpoznania. Nie teraz. Niech szlag trafi bogów, nie TERAZ! Stary Niedźwiedź rozmieścił w otaczającym Pięść pierścieniu drzew obserwatorów, którzy mieli ich ostrzec przed zbliżającym się nieprzyjacielem. Jarman Buckwell wrócił ze Schodów Olbrzyma — pomyślał Chett. Albo Qhorin Półręki z Wąwozu Pisków. Pojedynczy sygnał rogu oznaczał powrót braci. Jeśli był to Półręki, mógł mu towarzyszyć żywy Jon Snow.
Sam Tarly usiadł i spojrzał zaspanymi oczyma na padający śnieg. Kruki krakały głośno. Chett słyszał też ujadanie swych psów. Połowa cholernego obozu zerwała się na nogi. Zacisnął skryte w rękawicy palce na rękojeści sztyletu, czekając, aż dźwięk ucichnie. Nim jednak wybrzmiał do końca, rozległ się po raz drugi, głośniejszy i bardziej przeciągły.
Uuuuuuuuuuuuhuuuuuuuuuuuuuuu.
— Bogowie — zaskomlał Sam Tarly. Gruby chłopak podniósł się na kolana. Jego stopy zaplątały się w płaszcz i koce. Odrzucił je kopniakiem i sięgnął po kolczugę, która wisiała na skale tuż obok. Zarzucił na siebie wielki jak namiot łach i wsunął się w niego. Kiedy wystawił głowę na zewnątrz, zauważył stojącego nieopodal Chetta.
— Czy to były dwa? — zapytał. — Śniło mi się, że słyszałem dwa sygnały...
— To nie był sen — odparł Chett. — Dwa sygnały wzywają Straż do broni. Dwa sygnały znaczą, że nadciąga wróg. Gdzieś tam jest topór, na którym jest napisane „Świnka”, grubasie. Dwa sygnały znaczą dzicy. — Rozśmieszył go widok strachu na wielkiej pyzatej gębie. — Do siedmiu piekieł z nimi wszystkimi. Cholerną Harmą. Cholernym Mance’em Rayderem. I cholernym Smallwoodem, który powiedział, że przyjdą dopiero...
Uuuuuuuuuuuuuuuhuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu.
Dźwięk brzmiał bez końca, aż wydało im się, że nie ucichnie już nigdy. Kruki wrzeszczały i łopotały skrzydłami, latały po klatkach i waliły o kraty. W całym obozie bracia z Nocnej Straży zrywali się, wkładali zbroje, zapinali pasy, sięgali po topory i łuki. Samwell Tarly stał, dygocząc, a jego twarz miała taki sam odcień, jak padające wokół płatki śniegu.
— Trzy — pisnął do Chetta — to były trzy, słyszałem trzy. Nigdy nie grali trzech. Od stuleci, od tysiącleci. Trzy znaczą...
— Inni.
Chett wydał z siebie dźwięk, który był w połowie śmiechem, a w połowie łkaniem. Nagle poczuł, iż ma mokrą bieliznę i mocz spływa mu po nodze, a potem zobaczył, że z jego spodni bucha para.
Wschodni wiatr, delikatny i wonny jak palce Cersei, mierzwił jego splątane włosy. Jaime słyszał śpiew ptaków i czuł przesuwający się pod łodzią nurt rzeki. Wiosła niosły ich w stronę bladoróżowej jutrzenki. Po długim czasie spędzonym w mroku świat wydawał się tak słodki, że Jaime’owi zakręciło się w głowie. Żyję i upiłem się słońcem. Z jego ust wyrwał się śmiech, nagły jak lot spłoszonej przepiórki.
— Cisza — mruknęła dziewka, krzywiąc się wściekle. Sroga mina pasowała do jej szerokiej, nieładnej twarzy bardziej niż uśmiech. Co prawda, Jaime nigdy nie widział, by się uśmiechała. Dla żartu wyobraził ją sobie w jednej z jedwabnych sukien Cersei, zamiast w nabijanym żelaznymi ćwiekami skórzanym kaftanie. Równie dobrze można by ustroić w jedwabie krowę.
Ta krowa umiała jednak wiosłować. Pod brązowymi spodniami z szorstkiej wełny kryły się łydki jak sągi drewna, a długie mięśnie ramion rozciągały się i kurczyły gładko z każdym ruchem wiosła. Choć przepracowała już pół nocy, nie było po niej widać zmęczenia. Nie można tego było powiedzieć o jego kuzynie, ser Cleosie, który trudził się przy drugim wiośle. Wygląda jak wielka i silna chłopka, ale wysławia się niczym szlachetnie urodzona dama, nosi miecz i sztylet. Ach, ale czy potrafi się nimi posługiwać? Zamierzał to sprawdzić, gdy tylko uwolni się z tych oków.
Miał na nadgarstkach i kostkach dwie pary żelaznych kajdan, obie połączone ciężkimi łańcuchami długimi tylko na stopę.
— Czyżbyś sądziła, że słowo Lannistera nie wystarczy? — zadrwił, gdy go w nie zakuwano. Był wtedy zupełnie pijany, upiła go Catelyn Stark. Z ich ucieczki z Riverrun pamiętał tylko krótkie urywki. Mieli jakieś kłopoty ze strażnikiem, ale poradziła z nim sobie wyrośnięta dziewka. Potem wchodzili na ciągnące się bez końca kręte schody. Nogi miał słabe jak źdźbła trawy i potknął się dwa albo trzy razy, aż w końcu dziewka podparła go ramieniem. W pewnym momencie owinięto go w płaszcz podróżny i ułożono jak tłumok na dnie łodzi. Przypominał sobie, że słyszał, jak lady Catelyn rozkazuje komuś unieść kratę zamykającą Wodną Bramę. Niedopuszczającym sprzeciwu tonem oznajmiła, że wysyła ser Cleosa Freya do Królewskiej Przystani z nowymi propozycjami pokojowymi dla królowej.
Potem na pewno zasnął. Od wina czuł się senny i przyjemnie mu się było wyciągnąć. W lochu łańcuchy nie pozwalały na taki luksus. Dawno już nauczył się spać w siodle, a to nie było trudniejsze. Tyrion porzyga się ze śmiechu, kiedy usłyszy, że przespałem własną ucieczkę. Teraz jednak już nie spał i okowy bardzo mu zawadzały.
— Pani — zawołał. — Jeśli zechcesz zerwać te łańcuchy, zastąpię cię przy wiosłach.
Znowu się skrzywiła, odsłaniając końskie zęby w grymasie złowrogiego podejrzenia.
— Zostaniesz w kajdanach, Królobójco.
— Masz zamiar wiosłować całą drogę do Królewskiej Przystani, dziewko?
— Mów do mnie Brienne. Nie dziewko.
— A ja nazywam się ser Jaime. Nie Królobójca.
— Chcesz się wyprzeć tego, że zabiłeś króla?
— Nie. A czy ty chcesz się wyprzeć swojej płci? Jeśli tak, to rozwiązuj te portki i udowodnij mi, że się mylę. — Uśmiechnął się do niej niewinnie. — Poprosiłbym cię, żebyś rozchyliła gorsecik, ale sądząc po twoim wyglądzie, to niczego nie dowiedzie.
Ser Cleos poruszył się nerwowo.
— Kuzynie, nie zapominaj o uprzejmości.
Ma w żyłach niewiele lannisterskiej krwi. Cleos był synem ciotki Jaime’a Genny i tego głąba Emmona Freya, który żył w nieustannym strachu przed lordem Tywinem Lannisterem od dnia, gdy poślubił jego siostrę. Kiedy lord Walder Frey z Bliźniaków przystąpił do wojny po stronie Riverrun, ser Emmon opowiedział się za żoną, a przeciw ojcu. Casterly Rock nie zrobiło dobrego interesu na tym ślubie — pomyślał Jaime. Ser Cleos wyglądał jak łasica, walczył na sposób gęsi, a był odważny niczym wyjątkowo dzielne jagnię. Lady Stark obiecała go zwolnić, jeśli przekaże wiadomość Tyrionowi, i ser Cleos złożył solenną przysięgę, że to uczyni.
Wszyscy przysięgali w tej celi bardzo wiele, a najwięcej Jaime. Tego zażądała od niego lady Catelyn w zamian za wolność.
— Przysięgnij, że nigdy nie wyruszysz w pole przeciw Starkom albo Tullym — żądała, dotykając jego serca sztychem miecza wyrośniętej dziewki. — Przysięgnij, że zmusisz swego brata do dotrzymania obietnicy i zwrócenia bez szkody moich córek. Przysięgnij na swój honor rycerza, honor Lannistera i honor zaprzysiężonego brata Gwardii Królewskiej. Przysięgnij na życie swej siostry, ojca i syna, na starych bogów i nowych. Jeśli to uczynisz, odeślę cię do siostry. Jeśli odmówisz, wytoczę twą krew.
Pamiętał ukłucie, które poczuł przez łachmany, gdy obróciła nagle miecz.
Ciekawe, co wielki septon miałby do powiedzenia na temat świętości przysiąg złożonych przez pijanego w sztok, przykutego do ściany człowieka, któremu do piersi przyciskają miecz? Co prawda, Jaime nie dbał o tego grubego oszusta i bogów, którym jakoby służył. Pamiętał wiadro, które lady Catelyn przewróciła kopniakiem w celi. Dziwna kobieta. Powierzyła swe córki człowiekowi, który miał gówno zamiast honoru. Co prawda okazała mu tak niewiele zaufania, jak tylko mogła. Pokłada nadzieję w Tyrionie, nie we mnie.
— Może wcale nie jest taka głupia — powiedział na głos. Jego strażniczka błędnie zrozumiała te słowa.
— Nie jestem głupia. Głucha też nie.
Traktował ją wyrozumiale. Drwić z niej byłoby tak łatwo, że nie sprawiłoby mu to żadnej przyjemności.
— Mówiłem do siebie i wcale nie o tobie. W celi człowiek nabiera takiego nawyku.
Zmarszczyła brwi, ani na moment nie przestając poruszać wiosłami. Nic nie powiedziała.
Jest równie elokwentna, co urodziwa.
— Z twej wymowy wnoszę, że jesteś szlachetnie urodzona.
— Moim ojcem jest Selwyn z Tarthu, z łaski bogów lord Wieczornego Dworu.
Nawet to zdradziła z niechęcią.
— Tarth — odezwał się Jaime. — O ile sobie przypominam, to okropnie wielka skała na wąskim morzu. A Wieczorny Dwór przysiągł wierność Końcowi Burzy. Jak to się stało, że służysz Robbowi z Winterfell?
— To lady Catelyn służę. A ona rozkazała mi zaprowadzić cię bezpiecznie do Królewskiej Przystani, do twojego brata Tyriona, a nie przerzucać się z tobą słowami. Siedź cicho.
— Mam już po dziurki w nosie ciszy, kobieto.
— To pogadaj sobie z ser Cleosem. Ja nie rozmawiam z potworami.
Jaime zaśmiał się głośno.
— Są tu gdzieś jakieś potwory? Może kryją się pod wodą? Albo w tym wierzbowym gąszczu? A ja nie mam miecza!
— Człowiek, który posiadł własną siostrę, zamordował swego króla i wyrzucił przez okno niewinne dziecko, nie zasługuje na inne miano.
Niewinne? Ten przeklęty chłopak nas podglądał. Jaime chciał tylko spędzić godzinę sam na sam z Cersei. Podróż na północ była jedną długą udręką. Widywał siostrę co dzień i nie mógł jej dotknąć, a jednocześnie wiedział, że Robert co noc wali się pijany w jej łoże w tym wielkim skrzypiącym domu na kołach. Tyrion robił, co mógł, żeby poprawić mu humor, to jednak nie wystarczało.
— Bądź uprzejma, jeśli chodzi o Cersei, dziewko — ostrzegł ją.
— Nazywam się Brienne, nie dziewka.
— Co za różnica, jak się do ciebie zwraca potwór?
— Nazywam się Brienne — powtórzyła, uparta jak ogar.
— Lady Brienne? — Miała tak zażenowaną minę, że Jaime zrozumiał, iż trafił w słaby punkt. — A może bardziej odpowiadałby ci ser Brienne? — Parsknął śmiechem. — Nie, obawiam się, że nie. Można nałożyć mlecznej krowie nagłowek, przedpiersień i osłonę zadu, a także spowić ją w jedwabie, ale to jeszcze nie znaczy, że da się na jej grzbiecie ruszyć do bitwy.
— Kuzynie Jaime, proszę cię, nie przemawiaj tak grubiańsko.
— Pod płaszczem ser Cleos miał opończę ozdobioną bliźniaczymi wieżami rodu Freyów oraz złotym lwem Lannisterów. — Czeka nas długa droga i nie powinniśmy wszczynać między sobą kłótni.
— Kiedy wszczynam kłótnię, robię to mieczem, kuzynku. Mówiłem do pani. Powiedz mi, dziewko, czy wszystkie kobiety z Tarthu są takie brzydkie jak ty? Jeśli tak, to żal mi waszych mężczyzn. Może żyjąc na tej posępnej górze sterczącej z morza, nawet nie wiedzą, jak wygląda prawdziwa kobieta?
— Tarth jest piękny — mruknęła dziewka w przerwie między poruszeniami wioseł. — Zwą go Szafirową Wyspą. Siedź cicho, potworze, chyba że chcesz, żebym cię zakneblowała.
— Ona też nie jest zbyt uprzejma, prawda, kuzynku? — zwrócił się Jaime do ser Cleosa. — Chociaż muszę przyznać, że ma stalowy kręgosłup. Niewielu mężczyzn ma odwagę zwać mnie potworem prosto w oczy.
Chociaż nie wątpię, że za moimi plecami robią to bez zahamowań.
Ser Cleos kaszlnął nerwowo.
— Lady Brienne z pewnością nasłuchała się tych kłamstw od Catelyn Stark. Starkowie wiedzą, że nie zdołają pokonać cię mieczem, więc prowadzą wojnę na zatrute słowa.
Już raz pokonali mnie mieczem, ty kretynie bez podbródka. Jaime uśmiechnął się znacząco. Ludzie potrafili wyczytać z takiego uśmiechu najrozmaitsze rzeczy, jeśli im na to pozwolić. Czy kuzyn Cleos naprawdę wierzy w ten garniec gówna, czy tylko chce się wkupić w moje łaski? Co tu mamy, uczciwego barana czy lizusa?
— Każdy, kto wierzy, że zaprzysiężony brat Gwardii Królewskiej skrzywdziłby dziecko, nie ma pojęcia, co znaczy honor — bredził beztrosko ser Cleos.
Lizusa. Szczerze mówiąc, Jaime z czasem pożałował, że wyrzucił Brandona Starka przez to okno. Chłopak uparcie nie chciał umrzeć i Cersei nie dawała mu z tego powodu spokoju.
— On miał dopiero siedem lat, Jaime — czyniła mu wymówki.
— Nawet jeśli zrozumiał, co zobaczył, mogliśmy go zastraszyć.
— Nie myślałem, że chciałabyś...
— Ty nigdy nie myślisz. Jeśli chłopak się ocknie i powie ojcu, co widział...
— Jeśli, jeśli, jeśli. — Posadził ją sobie na kolanach. — Jeśli się ocknie, powiemy, że to mu się przyśniło albo nazwiemy go kłamcą, a gdyby doszło do najgorszego, zabiję Neda Starka.
— A co twoim zdaniem zrobi wtedy Robert?
— Niech sobie robi, co chce. Jeśli będę musiał, zacznę z nim wojnę. Minstrele nazwą ją wojną o pizdę Cersei.
— Puść mnie, Jaime! — warknęła, próbując wstać.
Pocałował ją. Opierała mu się przez chwilę, po czym jej usta rozchyliły się pod jego naciskiem. Pamiętał smak wina i goździków na jej języku. Gdy zadrżała, przesunął dłoń na jej gorsecik i szarpnął go mocno, rozdzierając jedwab, by uwolnić piersi. Na chwilę zapomnieli o małym Starku.
Czy Cersei przypomniała sobie o nim później i wynajęła człowieka, o którym mówiła lady Catelyn, żeby chłopak nigdy już się nie ocknął? Gdyby chciała, żeby zginął, wysłałaby mnie. To do niej niepodobne, wynająć zbira, który tak popisowo schrzanił robotę.
W dole rzeki, na pomarszczonej od wiatru tafli wody lśniło odbicie wschodzącego słońca. Południowy brzeg tworzyła czerwona glina, gładka niczym trakt. Mniejsze strumienie łączyły się tam w większe, a w pobliżu skarpy widać było butwiejące pnie zatopionych drzew. Północny brzeg był bardziej dziki. Na wysokich na dwadzieścia stóp skalistych urwiskach rosły gaje buków, dębów i kasztanowców. Jaime wypatrzył na wzgórzach przed nimi wieżę strażniczą, która z każdym pociągnięciem wioseł stawała się coraz wyższa. Na długo przed tym, nim się z nią zrównali, zorientował się, że jest opuszczona, a zwietrzałe kamienie jej murów porastają pnące róże.
Kiedy wiatr zmienił kierunek, ser Cleos pomógł wyrośniętej dziewce ustawić żagiel, sztywny trójkąt płótna w czerwono-niebieskie pasy. Barwy Tullych z pewnością narażą ich na kłopoty, jeśli natkną się na rzece na siły Lannisterów, innego żagla jednak nie mieli. Brienne zajęła się sterem, a Jaime wyrzucił miecz boczny, pobrzękując łańcuchami przy każdym ruchu. Potem płynęli szybciej, gdyż wiatr i nurt rzeki ułatwiały im ucieczkę.
— Moglibyśmy sobie zaoszczędzić podróżowania, gdybyś oddała mnie ojcu, nie bratu — wskazał.
— Córki lady Catelyn są w Królewskiej Przystani. Wrócę tylko z nimi.
— Kuzynie, pożycz mi noża — rzucił Jaime, zwracając się do ser Cleosa.
— Nie. — Kobieta napięła mięśnie. — Nie pozwolę, żebyś wziął do ręki broń.
Jej głos był twardy jak kamień.
Boi się mnie, nawet gdy jestem w łańcuchach.
— Cleosie, chyba muszę cię poprosić, żebyś mnie ogolił. Brodę zostaw, ale zetnij mi włosy z głowy.
— Chcesz się obciąć na łyso? — zdziwił się Cleos Frey.
— Całe królestwo zna Jaime’a Lannistera jako gładko wygolonego rycerza o długich złotych włosach. Łysy mężczyzna z brudną, żółtą brodą będzie mógł się przemknąć niepostrzeżenie. Wolałbym, żeby nikt mnie nie poznał, gdy jestem zakuty w łańcuchy.
Sztylet nie był tak ostry, jak powinien, lecz Cleos wziął się dzielnie do roboty, przecinając i piłując skołtunione kłaki, które następnie wyrzucał za burtę. Złote loki unosiły się na powierzchni wody, powoli zostając z tyłu. Gdy skłębione włosy zniknęły, Jaime poczuł, że po szyi chodzi mu wesz. Złapał ją i zmiażdżył o paznokieć kciuka. Ser Cleos pozdejmował pozostałe insekty, wrzucając je pstryknięciem do rzeki. Jaime oblał sobie głowę wodą i kazał ser Cleosowi naostrzyć nóż, nim zdrapie mu ostatni cal blond szczeciny. Potem przycięli również brodę.
Odbita w wodzie twarz należała do nieznajomego mężczyzny. Nie tylko był teraz łysy, lecz również wydawało się, że postarzał się w lochu o pięć lat. Twarz miał chudszą i pooraną bruzdami, których sobie nie przypominał, a oczy zapadnięte. Nie jestem już tak podobny do Cersei. Będzie wściekła.
Około południa ser Cleos zasnął. Jego chrapanie brzmiało jak głosy parzących się kaczek. Jaime wyciągnął się na łodzi, obserwując mijający go świat. Po pobycie w ciemnicy każda skała i każde drzewo wydawały się cudem.
Pozostawili w tyle kilka jednoizbowych chat osadzonych na wysokich palach, które nadawały im wygląd żurawi. Nigdzie jednak nie dostrzegli mieszkających w nich ludzi. Widzieli latające wysoko ptaki i słyszeli ich dobiegające spomiędzy porastających brzeg drzew głosy. W pewnej chwili Jaime wypatrzył przeszywającą wodę srebrną rybę. Pstrąg Tullych. To zły omen — pomyślał, za chwilę jednak zobaczył gorszy. Jedna z mijanych przez nich kłód okazała się trupem, obrzmiałym i bezkrwistym. Płaszcz zabitego zaplątał się w korzenie zwalonego drzewa, łatwo jednak było rozpoznać karmazynową barwę Lannisterów. Zastanawiał się, czy był to ktoś, kogo znał.
Widły Tridentu stanowiły najłatwiejszy szlak transportowy na obszarze dorzecza. W czasach pokoju natknęliby się tu na łodzie rybackie, popychane tyczkami w dół rzeki barki ze zbożem, kupców sprzedających w pływających sklepach igły i bele materiału, a może nawet pomalowaną w jaskrawe barwy barkę komediantów z pikowanymi żaglami o pięćdziesięciu różnych kolorach, wędrującą w górę rzeki od wioski do wioski i od zamku do zamku.
Wojna zebrała jednak swoje żniwo. Mijali wioski, ale nie widzieli wieśniaków. Jedynym śladem po rybakach była zawieszona na drzewach pusta sieć, rozdarta i porąbana mieczami. Pojąca konia dziewczyna umknęła, gdy tylko zobaczyła żagiel. Potem natknęli się na tuzin chłopów obrabiających pole w pobliżu spalonej wieży. Mężczyźni popatrzyli na nich pozbawionymi wyrazu oczyma i wrócili do pracy, uznawszy, że łódź nie stanowi dla nich zagrożenia.
Czerwone Widły były szeroką, powolną i pełną meandrów rzeką. Ich liczne zakręty i serpentyny usiane były niezliczonymi lesistymi wysepkami. Często też blokowały je piaszczyste ławice bądź zatory z majaczących tuż pod powierzchnią pni. Wydawało się jednak, że Brienne ma bystre oczy i zawsze potrafi znaleźć wolną drogę. Gdy Jaime pochwalił ją za znajomość rzeki, spojrzała na niego podejrzliwie.
— Nie znam tej rzeki — stwierdziła. — Tarth jest wyspą. Nauczyłam się radzić sobie z wiosłami i żaglem, nim pierwszy raz dosiadłam konia.
Ser Cleos usiadł nagle, pocierając oczy.
— Bogowie, ależ mnie bolą mięśnie. Mam nadzieję, że ten wiatr się utrzyma. — Powęszył uważnie. — Czuję zapach deszczu.
Jaime ucieszyłby się z porządnej ulewy. Lochy Riverrun nie były najczystszym miejscem w Siedmiu Królestwach i z pewnością śmierdział teraz jak przejrzały ser.
Cleos skierował wzrok w dół rzeki.
— Widzę dym.
Przywoływał ich cienki szary palec, który wznosił się nad południowym brzegiem kilka mil przed nimi. Poniżej Jaime wypatrzył tlące się jeszcze pozostałości jakiegoś dużego budynku oraz żywy dąb obwieszony martwymi kobietami.
Wrony ledwie zdążyły się dobrać do trupów. Cienkie postronki wpiły się głęboko w miękkie gardła. Przy każdym podmuchu wiatru kołysały się i wirowały gwałtownie.
— To nie był rycerski uczynek — stwierdziła Brienne, gdy podpłynęli blisko i zobaczyli to wyraźnie. — Żaden prawdziwy rycerz nie przyłożyłby ręki do takiej bezsensownej rzezi.
— Prawdziwi rycerze widzą gorsze rzeczy za każdym razem, gdy ruszają na wojnę, dziewko — odparł Jaime. — Widzą i robią.
Brienne skierowała łódź ku brzegowi.
— Nie zostawię niewinnych ofiar na pożarcie wronom.
— Bezwzględna z ciebie dziewka. Wrony też muszą jeść. Trzymaj się rzeki i zostaw zmarłych w spokoju, kobieto.
Przybili do brzegu powyżej wielkiego, pochylającego konary nad wodą dębu. Brienne zwinęła żagiel, a Jaime wygramolił się na brzeg. Okowy krępowały jego ruchy. Woda Czerwonych Wideł wypełniła mu buty i przesiąkła przez obszarpane spodnie. Padł ze śmiechem na kolana i zanurzył głowę w rzece. Gdy ją uniósł, spływały z niej strumienie wody. Jego dłonie pokrywał zaskorupiały brud, a kiedy wyszorował je do czysta, okazały się chudsze i bledsze niż ongiś. Nogi również miał zesztywniałe i trudno mu się było na nich utrzymać. Stanowczo za długo siedziałem w cholernym lochu Hostera Tully’ego.
Brienne i Cleos wyciągnęli łódź na brzeg. Trupy wisiały nad ich głowami niczym ohydne, dojrzewające owoce.
— Ktoś z nas będzie musiał je odciąć — zauważyła dziewka.
— Ja wdrapię się na górę. — Jaime wyszedł na brzeg, pobrzękując łańcuchami. — Tylko zdejmij mi te okowy.
Dziewka gapiła się na jedną z martwych kobiet. Jaime podszedł do niej małymi kroczkami, na jakie tylko pozwalał mu długi na stopę łańcuch. Uśmiechnął się na widok prostej tabliczki, umieszczonej na szyi wiszącego najwyżej trupa.
— Spały z lwami — przeczytał. — Och, tak, kobieto, to nie był rycerski uczynek... ale to twoja strona się go dopuściła, nie moja. Ciekawe, kim były te dziewczyny?
— Dziewkami karczemnymi — wyjaśnił ser Cleos Frey. — Teraz sobie przypominam, że tu była gospoda. Kiedy ostatnio wracaliśmy do Riverrun, niektórzy ludzie z mojej eskorty spędzili w niej noc.
Z budynku pozostały jedynie kamienne fundamenty oraz rumowisko zwęglonych belek. Z popiołów nadal unosił się dym.
Jaime zostawiał dziwki i burdele swemu bratu Tyrionowi. Jedyną kobietą, której kiedykolwiek pragnął, była Cersei.
— Wygląda na to, że dziewczyny zabawiały żołnierzy mojego pana ojca. Może podawały im jedzenie i picie. Tym właśnie zasłużyły na kołnierze zdrajców, pocałunkiem i kuflem ale. — Przesunął wzrokiem wzdłuż rzeki, by się upewnić, że są sami. — To ziemie Brackenów. Być może to lord Jonos rozkazał je zabić. Mój ojciec puścił z dymem jego zamek i obawiam się, że nie wzbudziło to jego miłości.
— A może to robota Marqa Pipera — zauważył ser Cleos. — Albo tej leśnej zjawy Berica Dondarriona, chociaż słyszałem, że on zabija wyłącznie żołnierzy. A może to była banda ludzi Roose’a Boltona?
— Mój ojciec pokonał Boltona nad Zielonymi Widłami.
— Ale go nie rozbił — uściślił ser Cleos. — Kiedy lord Tywin pomaszerował na brody, Bolton wrócił na południe. W Riverrun słyszałem, że odebrał Harrenhal ser Amory’emu Lorchowi.
Jaime’owi nie spodobało się to, co usłyszał.
— Brienne — powiedział, zwracając się do niej po imieniu, w nadziei, że go wysłucha. — Jeśli lord Bolton siedzi w Harrenhal, zarówno Trident, jak i szlak królewski z pewnością są obserwowane.
Miał wrażenie, że dostrzega w jej wielkich, niebieskich oczach cień niepewności.
— Jesteś pod moją opieką. Musieliby mnie zabić.
— Nie sądzę, by sprawiło im to większy kłopot.
— Umiem walczyć równie dobrze jak ty — broniła się. — Byłam jedną z wybranej siódemki króla Renly’ego. Własnymi rękami nałożył mi pasiasty jedwab Tęczowej Gwardii.
— Tęczowej Gwardii? To byłaś ty i sześć innych dziewczyn? Pewien minstrel rzekł kiedyś, że w jedwabiach wszystkie panny są piękne... ale nigdy nie widział ciebie, prawda?
Kobieta poczerwieniała.
— Musimy wykopać groby. Odwróciła się i wlazła na drzewo.
Dolne konary dębu były tak grube, że mogła na nich swobodnie stanąć. Przemieszczała się wśród liści ze sztyletem w dłoni i odcinała jedne zwłoki po drugich. Wokół spadających ciał kłębiły się muchy, a każde z nich śmierdziało gorzej od poprzedniego.
— Zadajemy sobie mnóstwo trudu dla zwykłych kurew — poskarżył się ser Cleos. — Czym będziemy kopać te groby? Nie mamy łopat, a nie zamierzam używać własnego miecza...
Brienne krzyknęła nagle i zeskoczyła z drzewa, zamiast z niego złazić.
— Do łodzi. Szybko. Widzę żagiel.
Śpieszyli się, jak mogli, choć Jaime właściwie nie był w stanie biec, a na pokład musiał go wciągnąć kuzyn. Brienne odpychała się wiosłem od brzegu i pośpiesznie rozwinęła żagiel.
— Ser Cleosie, łap za wiosło.
Wykonał jej rozkaz. Łódź pruła teraz wody nieco szybciej, gnana prądem, wiatrem i wiosłami. Jaime siedział skuty łańcuchami i patrzył w górę rzeki. Widać było jedynie czubek żagla ścigającej ich łodzi. Czerwone Widły ciągle meandrowały, wydawało się więc, że żagiel posuwa się na północ ponad polami, skryty za zasłoną drzew, podczas gdy oni płynęli na południe. Jaime wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Uniósł dłonie, by osłonić oczy.
— Czerwień błota i błękit wody — oznajmił.
Wielkie usta Brienne poruszyły się bezgłośnie, nadając jej wygląd przeżuwającej krowy.
— Szybciej, ser.
Gospoda zniknęła z tyłu. Stracili też z oczu wierzchołek żagla, to jednak nic nie znaczyło. Gdy tylko ścigający miną zakręt, znowu staną się widoczni.
— Zawsze możemy liczyć na to, że szlachetni Tully’owie zatrzymają się, żeby pochować martwe kurwy.
Jaime’owi nie uśmiechała się perspektywa powrotu do celi. Tyrion pewnie wpadłby na jakiś sprytny pomysł, ale jedyne, co mnie przychodzi do głowy, to złapać za miecz i rzucić się do ataku.
Przez prawie godzinę bawili się ze ścigającymi w chowanego pośród meandrów i lesistych wysepek. Gdy już zaczęli nabierać nadziei, że udało im się jakoś ich zgubić, znowu ujrzeli odległy żagiel. Ser Cleos puścił wiosło i otarł pot z czoła.
— Niech ich Inni porwą.
— Wiosłuj! — zawołała Brienne.
— To jest rzeczna galera — oznajmił Jaime po chwili obserwacji. Statek zdawał się rosnąć z każdą chwilą. — Dziewięć wioseł po każdej stronie, co daje osiemnastu ludzi. Więcej, jeśli oprócz wioślarzy na pokładzie są żołnierze. Do tego mają większe żagle. Nie zdołamy im uciec.
Ser Cleos znieruchomiał przy wiosłach.
— Mówisz, osiemnastu?
— Po sześciu na każde z nas. Wziąłbym na siebie ośmiu, ale te bransoletki trochę mi przeszkadzają. — Jaime uniósł ręce. — Chyba że lady Brienne zechciałaby mnie rozkuć?
Zignorowała go, wszystkie siły wkładając w wiosłowanie.
— Wyruszyliśmy w drogę pół nocy przed nimi — mówił Jaime.
— Wiosłują od świtu i tylko dwóch może odpoczywać jednocześnie. Są zmęczeni. W tej chwili widok naszego żagla dodał im sił, ale to nie potrwa długo. Powinno nam się udać zabić wielu.
Ser Cleos rozdziawił usta.
— Ale... ich jest osiemnastu.
— Co najmniej. Zapewne dwudziestu albo nawet dwudziestu pięciu — odparł Jaime.
Jego kuzyn jęknął.
— Nie mamy szans pokonać osiemnastu.
— A czy ja mówię, że mamy? Najlepsze, na co możemy liczyć, to zginąć z mieczem w dłoni.
Mówił szczerze. Jaime Lannister nigdy nie bał się śmierci. Brienne przestała wiosłować. Kosmyki lnianych włosów przylepiały się jej do czoła od potu, a wściekły grymas czynił ją jeszcze brzydszą niż dotąd.
— Rozkazano mi cię bronić — oznajmiła głosem tak gniewnym, że przypominał raczej warknięcie psa.
Nie mógł się nie roześmiać na taką wojowniczość. To Ogar z cyckami — pomyślał. A przynajmniej byłaby nim, gdyby miała cycki.
— W takim razie zrób to, dziewko. Albo zwróć mi wolność, bym mógł bronić się sam.
Galera mknęła w dół rzeki niczym wielka drewniana ważka. Woda wokół statku pieniła się od uderzających zawzięcie wioseł. Ścigający byli coraz bliżej. Na pokładzie tłoczyli się ludzie dzierżący w rękach lśniący metal. Jaime wypatrzył też łuki. Łucznicy. Nienawidził łuczników.
Na dziobie galery stał tęgi mężczyzna o łysej głowie, krzaczastych, siwych brwiach i muskularnych ramionach. Na kolczugę narzucił sobie brudną białą opończę, na której wyszyto jasnozieloną nicią wierzbę płaczącą, płaszcz jednak miał spięty srebrnym pstrągiem. Kapitan straży domowej Riverrun. W swoim czasie ser Robin Ryger słynął jako nieustępliwy wojownik, lecz jego czas już minął. Był rówieśnikiem Hostera Tully’ego i zestarzał się razem ze swym lordem.
Gdy łodzie dzieliło od siebie już tylko pięćdziesiąt jardów, Jaime otoczył usta dłonią i krzyknął:
— Chcesz mi życzyć szczęścia, ser Robinie?
— Chcę cię sprowadzić z powrotem, Królobójco — ryknął ser Robin Ryger. — Gdzie się podziały twoje złote włosy?
— Miałem nadzieję oślepić wrogów blaskiem łysiny. Tobie to wychodzi całkiem nieźle.
Te słowa nie rozśmieszyły ser Robina. Odległość między łodzią a galerą zmniejszyła się do czterdziestu jardów.
— Rzućcie wiosła i broń do wody, a nikomu nie stanie się krzywda.
Ser Cleos odwrócił się.
— Jaime, powiedz mu, że uwolniła nas lady Catelyn... że to prawomocna wymiana jeńców...
Jaime spełnił jego prośbę, lecz nic to nie dało.
— Władzy w Riverrun nie sprawuje Catelyn Stark — krzyknął w odpowiedzi ser Robin. Czterej łucznicy zajęli pozycje po jego obu stronach, dwóch stojąc, a dwóch klęcząc. — Rzućcie miecze do wody.
— Nie mam miecza — odpowiedział Jaime — ale gdybym go miał, wbiłbym ci go w brzuch i odrąbał jaja tym czterem tchórzom.
Odpowiedziała mu salwa strzał. Jedna wbiła się w maszt, dwie przedziurawiły żagiel, a czwarta chybiła Jaime’a o stopę.
Przed nimi zamajaczył kolejny z szerokich meandrów Czerwonych Wideł. Brienne wprowadziła łódź w zakręt. Reja obróciła się nagle, a żagiel strzelił głośno, jakby wypełnił go wiatr. Przed sobą, pośrodku rzeki, ujrzeli wielką wyspę. Główny nurt opływał ją z prawej. Po lewej, między wyspą a wysokimi urwiskami północnego brzegu, biegł wąski kanał. Brienne poruszyła sterem i popłynęła w lewo, łopocząc żaglem. Jaime patrzył jej w oczy. Są ładne — pomyślał. I spokojne. Umiał czytać z ludzkich oczu i wiedział, jak wygląda strach. Jest zdeterminowana, ale nie zdesperowana.
Trzydzieści jardów za nimi galera wchodziła w zakręt.
— Ser Cleosie, zajmij się rumplem — rozkazała dziewka. — Królobójco, łap za wiosło i uważaj, żebyśmy się nie rozbili o skały.
— Wedle rozkazu, pani.
Wiosło nie było mieczem, ale jego piórem można było rozwalić człowiekowi głowę, a drzewce nadawało się do odbijania ciosów.
Ser Cleos wepchnął wiosło w dłoń Jaime’a i przeszedł na rufę. Minęli cypel wyspy i popłynęli wąskim skrótem. Łódź przechyliła się, spryskując wodą powierzchnię urwiska. Wyspę porastał gąszcz wierzb, dębów i wysokich sosen. Drzewa rzucały głęboki cień na bystrą wodę, w której kryły się zatory z butwiejących drzew. Po ich lewej stronie wznosiła się stroma, skalista ściana. U jej podnóża woda uderzała o zsunięte z góry głazy, tworząc białą pianę.
Przeszli ze słonecznego blasku w cień, ukryli się przed galerą między zieloną zasłoną drzew a kamienistym, szarobrązowym urwiskiem. Chwila odpoczynku od strzał — pomyślał Jaime, omijając na wpół pogrążony w wodzie głaz.
Łódź zakołysała się nagle. Usłyszał cichy plusk. Obejrzał się i zobaczył, że Brienne zniknęła. Po chwili dostrzegł ją ponownie. Wydostała się z wody u podstawy urwiska, przebrnęła przez płytką kałużę, przelazła przez kilka skalistych wyniosłości i zaczęła wspinać się w górę. Ser Cleos wybałuszył oczy i rozdziawił szeroko usta. Dureń — pomyślał Jaime.
— Nie gap się na dziewkę, tylko steruj — warknął na kuzyna. Zobaczyli przesuwający się za drzewami żagiel galery. Statek pojawił się w całej okazałości u wejścia do kanału, dwadzieścia pięć jardów za nimi. Zakręcił gwałtownie i kilka strzał pomknęło w ich stronę, wszystkie jednak chybiły. Obie łodzie były w ruchu, co utrudniało zadanie łucznikom, Jaime wiedział jednak, że wkrótce ścigający wstrzelają się w cel. Brienne była już w połowie wysokości urwiska, przechodząc od uchwytu do uchwytu. Ryger na pewno ją zobaczy i każe tym łucznikom ją załatwić. Jaime postanowił sprawdzić, czy duma starego weźmie górę nad jego rozsądkiem.
— Ser Robinie — krzyknął. — Poświęć mi chwilę. Ser Robin uniósł rękę i jego łucznicy opuścili broń.
— Mów, co masz do powiedzenia, Królobójco, ale śpiesz się.
— Znam lepsze rozwiązanie — krzyknął Jaime, gdy łódź mijała skupisko popękanych kamieni. — Stoczmy pojedynek.
— Nie urodziłem się dziś rano, Lannister.
— Nie, ale możesz zginąć dziś po południu. — Jaime uniósł dłonie, by wszyscy ujrzeli jego kajdany. — Będę z tobą walczył w łańcuchach. Czego się boisz?
— Nie ciebie, ser. Gdyby wybór należał do mnie, z przyjemnością spełniłbym twoje życzenie, ale rozkazano mi sprowadzić cię żywcem, jeśli tylko będzie to możliwe. Łucznicy. — Uniósł rękę. — Nałóż. Naciągnij. Wypu...