Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczna opowieść w stylu dark fantasy o podziemnym świecie pełnym cudów i grozy
Pod walącym się w gruzy miastem na zapomnianej planecie kryje się świat pełen spisków i zdrady. Młody Annelyn wiódł w podziemnym mieście życie człowieka uprzywilejowanego, ale gdy na oczach jego szlachetnie urodzonych przyjaciół upokorzył go sprytny łowca grounów zwany Dostarczycielem Mięsa Annelyn, na spółkę z tymi samymi przyjaciółmi, stworzył skomplikowany plan, mający mu umożliwić wywarcie zemsty. Jednakże plan kończy się niepowodzeniem i Annelyn musi zapuścić się w podziemne czeluści, gdzie odkrywa straszliwą prawdę o mitycznym Białym Robaku, któremu oddawali cześć jego przodkowie…
W domu robaka to niepokojąco klaustrofobiczna, straszliwa i mroczna opowieść opisująca niepowtarzalny świat. Jak wiele utworów George’a R.R. Martina w sposób metaforyczny opowiada o bezsensowności wojny i o tym, że lubimy sobie wyobrażać nieprzyjaciół jako bezmyślnych, pozbawionych twarzy morderczych obcych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 92
W Domu Robaka od niepamiętnych czasów panował rozkład. Tak właśnie powinno być, albowiem rozJJkład to tylko jedno z imion samego Białego Robaka. Dlatego yaga-la-hai, dzieci robaka, uśmiechali się tylko, nie przerywając swych zwykłych zajęć, choć gobeliny na ścianach ciągnących się bez końca tuneli butwiały, a liczba mieszkańców spadała z każdym rokiem, choć coraz trudniej było zdobyć mięso i nawet sam kamień wokół nich obracał się w pył. Pędzili żywot w wysokich tunelach o wąskich oknach, skąpanych w czerwonym półmroku ogromnego, dogasającego węgielka na górze. Pilnowali pochodni i urządzali maskarady, nie zapominając o wykonaniu znaku robaka, gdy tylko przechodzili obok ciemnych, pozbawionych okien tuneli, w których ponoć czaiły się mamrotliwe jękole (albowiem opowiadano, że korytarze i tunele pod Domem Robaka nie mają końca i schodzą pod ziemię na głębokość równą wysokości czarnego nieba i yaga-la-hai tylko nieliczne z mnóstwa starożytnych komnat zwali swym domem).
Dzieci robaka uczono, że Biały Robak na koniec przychodzi po wszystkich, lecz pełznie bardzo wolno, a długi rozkład przynosi ze sobą smakowite jadło i jaskrawe, niezdrowe kolory zgnilizny. Posłuch owej mądrości wymuszał aktualny człowiek-robak i jego spiżowi rycerze, tak jak od niezliczonych pokoleń robili to jego przodkowie. Dzięki temu Dom Robaka mógł trwać, choćby nawet pod nim skradały się jękole, a na górze dogasało słońce.
Co cztery lata najwspanialsi, najbystrzejsi i najlepiej urodzeni spośród yaga-la-hai zbierali się w Obsydianowej Komnacie, by popatrzeć na słońce i pławić się w jego gasnących promieniach. Było to jedyne miejsce nadające się do urządzenia tak wspaniałej maskarady. Sala była usytuowana wysoko i wszystkie wiodące do niej tunele biegły pod górę. Podłogę, sufit i trzy ściany stanowił zastygły obsydian, zimny i lśniący jak lustro, a czarny jak śmierć. Przez cztery lata bez jednego dnia, które upływały między jedną a drugą Maskaradą Słońca, niżej urodzone dzieci robaka, zwane pochodniarzami, pracowały w komnacie bez chwili wytchnienia, zajęte polerowaniem i szorowaniem, dzięki czemu, gdy spiżowi rycerze przychodzili rozpalić pochodnie, ich odbicia lśniły w czarnym szkle. Następnie zbierali się goście, tysiąc osób w jaskrawych kostiumach i fantastycznych maskach, a obsydian zniekształcał obrazy ich radosnych twarzy oraz pełnych wdzięku postaci, aż wreszcie przeradzały się one w pstrokaty wir demonów tańczących w wielkiej, czarnej butelce.
A była to tylko część Obsydianowej Komnaty. Znajdowało się w niej coś jeszcze: okno. Zajmowało ono całą czwartą ścianę, za wypełnioną piaskiem niszą, w której leżał zwinięty człowiek-robak. Było przejrzyste jak kryształ, lecz mocniejsze od wszelkiego znanego yaga-la-hai szkła. Nigdzie w Domu Robaka nie było okna o porównywalnych rozmiarach. Za szkłem, jeśli istotnie było to szkło, rozpościerała się pusta, martwa, bezwietrzna równina. Wszystko było tam ciemnym pustkowiem, choć na dostrzegalnym niekiedy horyzoncie rysowały się rozsypujące się kamienne zarysy, które mogły być bądź też nie być ruinami. Trudno było to określić, gdyż światło było bardzo słabe.
Połowę nieba wypełniało słońce. Jego łuk ciągnął się od jednego krańca horyzontu po drugi, sięgając w górę tak wysoko, że dotykał zenitu. Nad nim znajdowało się bezkresne, czarne niebo, którego mrok mąciła garstka gwiazd. Samo słońce miało kolor łagodniejszej czerni, barwę popiołu, pomijając kilka punktów, w których jeszcze żyło. Po jego powierzchni płynęły rzeki, kręte wstęgi żarzącej się czerwieni, żyły ognia pokrywające zmęczoną twarz. Dzieci robaka studiowały je ongiś, w odległych czasach, kiedy bawiły się teleskopami. Każdy z płonących kanałów miał niegdyś nazwę, lecz większość z nich już zapomniano. W miejscach zlania się rzek można było czasem wypatrzyć tlące się, pomarańczowe jeziora. Istniały też miejsca, w których pod ciemną jak popiół skorupą pulsowały czerwono-żółte łuny. Najlepsze jednak były morza — dwa olbrzymie oceany gniewnej czerwieni — które z każdą maskaradą stawały się mniejsze i ciemniejsze. Jedno leżało w pobliżu krawędzi i ciągnęło się dalej na niewidocznej stronie, drugie zaś płonęło blisko miejsca, gdzie słoneczna tarcza była najszersza i jego blask często oświetlał majaczące na horyzoncie kształty, które mogły być ruinami.
Od południa, gdy zaczynała się Maskarada Słońca (wszystkie pory dzieci robaka ustalały arbitralnie, gdyż światło było dniem i nocą takie samo), aż do północy wszyscy ucztujący, nawet człowiek-robak, musieli nosić maski. Wielkie okno zasłaniano ciężkimi kotarami z czerwonego aksamitu, by nie było widać słońca. Milczący pochodniarze przynosili przysmaki na czarnych, żelaznych tacach, które ustawiali na długim stole. Były tam sycące grzyby w śmietanowym sosie, delikatnie doprawione purchawki, maleńkie ślimaki owinięte w boczek, wonne, zielone wino, w którym roiły się żywe, próbujące uciekać przyprawowe robaki, smażone pełzacze, pieczone dziuroświnie z królewskiej spiżarni człowieka-robaka, gorący grzybowy chleb i tysiąc innych smakołyków. Jeśli goście mieli szczęście, głównym daniem było tłuste jękolowe dziecko o sześciu kończynach (albo nawet dwoje dzieci), bliskie już osiągnięcia dojrzałości, starannie polane tłuszczem i podane w całości. Jego mięso było białe i soczyste. Wszyscy jedli tyle, ile tylko mogli w sobie pomieścić, żartowali i śmiali się przez woalki i domina, potem zaś całymi godzinami tańczyli w blasku pochodni, a w ścianach i w podłodze ich ruchy parodiowały obsydianowe duchy. Gdy wreszcie nadchodziła północ, zaczynało się zdejmowanie masek. Kiedy wszyscy odsłonili już twarze, spiżowi rycerze nieśli aktualnego człowieka-robaka pod czwartą ścianę, by pociągnął za sznur kotary (jeśli jeszcze miał ręce; w przeciwnym razie robili to sami) i ukazał słońce.
Człowiekiem-robakiem był w tym roku Drugi Vermentor, czternasty w jego dynastii władca, sprawujący rządy nad yaga-la-hai w Wielkiej Komnacie Domu Robaka. Panował dwanaście lat i wkrótce jego czas miał dobiec końca, gdyż kapłani-chirurdzy dokonali już swego świętego dzieła i nie pozostało nic do oczyszczenia oprócz nazbyt ludzkiej głowy sterczącej z wijącego się, krętego tułowia. Wkrótce stanie się jednością z Wielkim Robakiem. Jego syn był już przygotowany, by przejąć obowiązki ojca.
Spiżowy rycerz Groff, wielki i sztywny w swej zbroi, zaniósł Vermentora pod okno i odegrał rolę jego rąk. Aksamit odsunął się gładko, odsłaniając stare słońce, człowiek-robak zaintonował święte, starożytne słowa i dzieci robaka zebrały się przy szybie, by przez nią wyjrzeć.
Annelyn, otoczony przez przyjaciół i akolitów, był jednym z tych, którzy stali najbliżej szkła. Tego właśnie chciał. Zawsze pchał się do przodu. Był przystojnym, smukłym młodzieńcem, rosłym i pełnym wdzięku. Wszyscy wysoko urodzeni yaga-la-hai posiadali miękką skórę barwy mokki, lecz jego skóra była najdelikatniejsza. Większość mężczyzn miała włosy blond lub rudoblond, jego czupryna zaś była koloru najjaskrawszego, żółtego złota. Otaczała mu głowę delikatnymi, rzeźbionymi kędziorami. Wiele dzieci robaka miało niebieskie oczy, lecz żadne z nich nie dorównywały głębokiemu błękitowi oczu Annelyna.
Kiedy odsunięto kotary, to on odezwał się jako pierwszy.
— Czarne obszary są coraz większe — powiedział do tych, którzy stali obok. — Wkrótce nie będziemy już potrzebowali zasłon. Słońce samo wkłada maskę.
Roześmiał się.
— Umiera — sprzeciwił się Vermyllar, chudy chłopak o zapadniętych policzkach i płowych włosach, który za bardzo się przejmował. — Dziadek mówił mi kiedyś, że były czasy, gdy czarne równiny miały barwę kopcącej czerwieni, a morza i rzeki składały się z białego ognia i patrzenie na nie sprawiało ból.
Dziadek Vermyllara był drugim synem człowieka-robaka i w związku z tym wiedział mnóstwo różnych rzeczy, które przekazał wnukowi.
— Być może kiedyś tak było — przyznał Annelyn — ale idę o zakład, że nie za jego czasów czy nawet za czasów jego dziadka.
Annelyn nie był spokrewniony z rodem człowieka-robaka i nie miał dostępu do tajemnych źródeł wiedzy, lecz zawsze był bardzo pewny siebie, a jego przyjaciele — Vermyllar, tęgi Riess i piękna Caralee — uważali go za najmądrzejszego i najdowcipniejszego z ludzi. Kiedyś nawet zabił jękola.
— Nie martwisz się tym, że słońce umiera? — zapytała Caralee. Potrząsnęła swobodnie jasnymi lokami, odwracając się ku niemu. Była tak podobna do Annelyna, że mogłaby być jego bliźniaczą siostrą. Może właśnie dlatego tak bardzo jej pragnął. — Że w tunelach zrobi się zimno?
Annelyn roześmiał się po raz drugi, a Riess poszedł za jego przykładem. (Grubas zawsze śmiał się razem z nim, choć Annelyn podejrzewał, że rzadko rozumiał, na czym polegał żart).
— Słońce umierało już na długo przed tym, nim zjawiłem się w Domu Robaka i będzie jeszcze umierało długo po tym, gdy już go opuszczę — oświadczył Annelyn, odwracając się od okna. Wyglądał dziś wspaniale w swym kostiumie z jasnoniebieskiego jedwabiu i pajęczej szarości, ze znakiem thety przyszytym na piersi. — Jeśli zaś chodzi o zimno — ciągnął, prowadząc troje towarzyszy z powrotem ku stołowi — to nie wierzę, żeby nasze stare słońce miało cokolwiek wspólnego z ciepłem.
— Ma — zapewnił go Vermyllar, który przyszedł ubrany w brązowe łachmany jak grzybowy farmer. Oboje z Caralee dotrzymywali Annelynowi kroku. U ich stóp mknęły obsydianowe odbicia. Riess sapał ciężko za ich plecami, usiłując nadążyć za nimi w fałszywej zbroi spiżowego rycerza.
— Dziadek ci to powiedział? — zapytał Annelyn. Grubas parsknął śmiechem.
— Nie — odparł Vermyllar, marszcząc brwi. — Ale czy zauważyłeś, jak bardzo słońce przypomina gorący węgielek, ukradziony z komory ogniowej?
— Być może — przyznał Annelyn. Zatrzymał się przed czarą z winem i napełnił dwa puchary ze szlifowanego kryształu jaskrawozielonym płynem. Łowił długo w czarze, aż wreszcie znalazł dwa robaki zwinięte w wijący się węzeł. Wrzucił je do trunku przeznaczonego dla Caralee. Gdy wręczył jej puchar, uśmiechnęła się na jego propozycję. Drugi puchar, z jednym robakiem, wziął dla siebie. Zwrócił się w stronę Vermyllara.
— Jeśli słońce nie jest niczym więcej niż olbrzymim kawałem węgla — ciągnął — to nie musimy się martwić, gdyż mamy pod ręką mnóstwo mniejszych węgielków, a pochodniarze zawsze mogą przynieść z mroków następne.
Riess zachichotał. Położył hełm na stole i jadł z talerza pikantne pająki.
— Może to i prawda — zgodził się Vermyllar. — Ale jeśli przyznajesz, że słońce jest węglem, to z pewnością pomaga w ogrzaniu tuneli.
— Nie — sprzeciwił się Annelyn. — To było tylko przypuszczenie. Myślę, że słońce jest czymś w rodzaju ozdoby, którą Biały Robak umieścił na niebie, by dać nam światło i powód do urządzania maskarad.
Co zdumiewające, nagle zabrzmiał śmiech, niski i ochrypły. Annelyn natychmiast przestał się uśmiechać. Zmarszczył brwi, bowiem zdał sobie sprawę, że kogoś rozbawił nie jego dowcip, lecz on sam. Wyprostował się i odwrócił poirytowany.
Gdy jednak zobaczył, kto się śmiał, uniósł tylko puchar (i piękne, jasne brwi) w drwiącym pozdrowieniu.
Dostarczyciel Mięsa (tak go nazywano; jeśli posiadał inne, prawdziwsze imię, nie zdradzał go nikomu) przestał się śmiać. Zapadła cisza. Był niskim, szerokim w ramionach mężczyzną, o głowę niższym od Annelyna i znacznie brzydszym niż wszyscy yaga-la-hai. Miał proste, białe włosy, cętkowaną różowo-brązową skórę i olbrzymi, płaski nos. Jego pomarańczowokarmazynowe odbicie, migoczące w obsydianie w blasku pochodni, było wyższe i przystojniejsze od niego.
Przyszedł na Maskaradę Słońca sam i bez kostiumu. Wydawał się tu straszliwie nie na miejscu. Wpuszczono go tylko ze względu na jękolowe dziecko, które przyniósł. Zamiast pięknego przebrania miał na sobie swój zwykły strój uszyty z mlecznobiałej skóry jękoli oraz bezbarwny, krótki płaszcz, utkany z ich włosów. Wszyscy w Domu Robaka znali jego przechwałki, że ubiera się w skóry i włosy jękoli, które zabił osobiście. Był Dostarczycielem Mięsa i w pojedynkę zapuszczał się w głębokie, pozbawione okien tunele.
Caralee popatrzyła na niego, bardzo zaciekawiona.
— Co cię rozśmieszyło? — zapytała.
— Twój zabawny przyjaciel — odrzekł Dostarczyciel Mięsa. Jego głos był za niski, nazbyt ochrypły. Annelyn czuł się trochę głupio. Obrażał go cętkowany mężczyzna, który mamrotał jak pochodniarz. Na dodatek zaczynali się wokół nich zbierać ciekawscy. Yaga-la-hai zawsze interesowali się wszystkim, co dziwne, a Dostarczyciel Mięsa był najdziwniejszym z nich. Poza tym wszyscy znudzili się już oglądaniem słońca.
— Zawsze z przyjemnością spotykam kogoś, kto potrafi docenić błyskotliwość — powiedział Annelyn, starając się obrócić zawoalowaną obelgę w komplement.
— Doceniam błyskotliwość — odparł Dostarczyciel Mięsa. — Chciałbym ją tylko gdzieś znaleźć. Na tej maskaradzie jej nie ma.
Annelyn uznał, że jego rozmówcy brak subtelności.
— Zależy z czym ją porównywać — rzucił. — Być może jesteś przyzwyczajony do rozkosznych pogaduszek z jękolami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki