Szalejący dżokerzy - George R.R. Martin - ebook

Szalejący dżokerzy ebook

George R.R. Martin

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czterdzieści lat po pojawieniu się wirusa dzikiej karty geniusz zła przywołuje moce ciemności!

Ulice Nowego Jorku eksplodowały radością, gdy nadszedł Dzień Dzikiej Karty, obchodzony corocznie 15 września, by wspominać umarłych i cieszyć się życiem. To dzień fajerwerków, ulicznych festynów, parad, politycznych wieców i bankietów, dzień picia i walk toczonych w zaułkach. Z każdym mijającym rokiem obchody są coraz bardziej szalone i zakrojone na coraz większą skalę. W roku 1986, gdy nadeszła czterdziesta rocznica pojawienia się wirusa, Dzień Dzikiej Karty zapowiadał się lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Media i turyści zauważyli w końcu to święto i ruch w barach oraz restauracjach był większy niż kiedykolwiek...

Pod ziemią ukrywa się jednak wypaczony geniusz, który nie dba o radość i świętowanie. Astronoma obchodzi tylko jedno: zniszczenie. Spragniony zemsty na wszystkich asach, którzy go pokonali, Astronom zabija kilku z nich przy pomocy swych sług, którymi są Zgon i Ruletka. Asowie i dżokerzy będą się musieli zjednoczyć, by przetrwać...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 565

Oceny
4,2 (19 ocen)
9
6
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin Szalejący Dżokerzy ISBN: 978-83-7785-831-8 TYTUŁ ORYGINAŁU: Wild Cards III: Jokers Wild Copyright © 1987 by George R.R. Martin ’Making a Mosaic’ copyright © 2001 George R.R. Martin All rights reserved Copyright © 2015 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Cover Art Copyright © Michael Komarck REDAKCJA: Robert CichowlasZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Ten redaktorski hat trick poświęcam redaktorom,

którzy pomogli mi po drodze:

Benowi Bovie, Tedowi White’owi i Adele Leone,

Davidowi G. Hartwellowi, Ellen Datlow i Ann Patty,

Betsy Mitchell, Jimowi Frenkelowi i Ellen Couch,

a także pamięci Larry’ego Herndona i Teksaskiego Trio.

I oczywiście Shawnie oraz Lou,

którzy potrafili rozpoznać wygrywającą rękę.

PROLOG

W Nowym Orleanie mają Mardi Gras, w Rio Carnival, gdzie indziej zaś setki festiwali, fiest czy Dni Założyciela. Irlandczycy obchodzą Dzień Świętego Patryka, Włosi Dzień Kolumba, a cały kraj czwartego lipca. Historia jest pełna parad przebierańców, bali maskowych, orgii, religijnych ceremonii oraz ekstrawaganckich patriotycznych uroczystości.

Dzień Dzikiej Karty jest po trosze tym wszystkim, a także czymś więcej.

15 września roku 1946, zimnym popołudniem, Śmig zginął na niebie nad Manhattanem i takizjański ksenowirus, zwany potocznie dziką kartą, wydostał się na świat.

Nie jest jasne, kiedy zaczęto obchodzić to święto, ale w późnych latach sześćdziesiątych ci, którzy poczuli dotknięcie dzikiej karty i przeżyli, dżokerzy i asowie z Nowego Jorku uznali ten dzień za swój.

15 września stał się Dniem Dzikiej Karty. Dniem świętowania i rozpaczy, żałoby i radości, wspominania zmarłych i cieszenia się z żywymi. Dniem fajerwerków, ulicznych festynów i parad, bali maskowych, politycznych wieców oraz bankietów ku czci zmarłych, dniem picia, uprawiania miłości i bójek w zaułkach. Z każdym mijającym rokiem obchody stawały się większe i bardziej szalone. Ruch w tawernach, restauracjach i szpitalach był wyjątkowy, a media w końcu zaczęły to zauważać. Wreszcie, rzecz jasna, zjawili się turyści.

Raz na rok, bez pozwoleń i regulaminów, Dzień Dzikiej Karty ogarniał Dżokerowo i cały Nowy Jork, a ulicami władał karnawał chaosu.

15 września 1986 roku był czterdziestą rocznicą.

Rozdział 1

6:00

Było tak ciemno i tak cicho, jak to tylko możliwe na Piątej Alei.

Jennifer Maloy zerknęła na światła uliczne i nieustanny ruch. Wydęła wargi w wyrazie irytacji. Nie podobało jej się całe to światło i aktywność, ale nie mogła wiele na to poradzić. To w końcu była Piąta Aleja i Siedemdziesiąta Trzecia Ulica w mieście, które nigdy nie zasypia. Ruch był równie wielki w ciągu kilku poprzednich poranków, gdy sprawdzała tę okolicę, i nie miała powodów sądzić, że sytuacja się poprawi.

Wepchnęła ręce głęboko w kieszenie trencza, minęła czteropiętrową kamienicę i wśliznęła się do zaułka za nią. Panowały tam ciemność i cisza. Gdy tylko znalazła się na odcinku osłoniętym przez pojemnik na śmieci, uśmiechnęła się.

Pomyślała, że nawet po tak wielu razach to nadal pozostaje ekscytujące. Jej puls przyśpieszył, oddychała szybciej z niecierp liwości. Postawiła kaptur niczym maskę zasłaniającą jej twarz o delikatnych rysach. Gęstą masę blond włosów związała w węzeł z tyłu głowy. Zdjęła trencz, złożyła go równo i położyła obok pojemnika. Pod spodem miała tylko skąpe, czarne bikini ze stringami oraz buty do biegania. Jej ciało było smukłe i ładnie umięśnione, piersi małe, biodra szczupłe, a nogi długie. Pochyliła się, rozwiązała sznurowadła i postawiła trampki obok płaszcza.

Niemal czule przesunęła dłonią po tylnej ścianie kamienicy, po czym uśmiechnęła się i przeszła przez ścianę.

To był dźwięk piły mechanicznej przecinającej twarde, wilgotne drewno. Od zgrzytu stalowych zębów Jacka rozbolały jego własne, podczas gdy aż za dobrze mu znany chłopak próbował ukryć się głębiej w gąszczu cyprysów.

— On gdzieś tu jest!

To był jego wujek Jacques. Ludzie z gminy Atelier nazywali go Jakiem Wężem. Za jego plecami.

Chłopak przygryzł wargę, by nie krzyknąć. Ugryzł się mocniej, aż poczuł smak krwi. Próbował powstrzymać zmianę. Czasami to skutkowało. Czasami…

Stalowa piła ponownie wgryzła się w mokry cyprys. Chłopak pochylił się niżej. Brązowa, słonawa woda zalała mu usta i wypełniła nos. Zaczął się dławić, gdy wody Bayou zalały mu twarz.

— Mówiłem ci! Ten cholerny półligator tu jest! Dorwijmy go.

Poparły go inne głosy.

Piła mechaniczna odezwała się raz jeszcze.

Jack Robicheaux poruszył się gwałtownie w ciemności. Jedna ręka ugrzęzła mu w przepoconej narzucie, drugą sięgnął po telefon. Uderzył witrażową lampą o ścianę, z przekleństwem na ustach zdołał ją jakoś złapać za zdobną podstawę pełną płatków i łodyg kwiatów, z powrotem postawił ją na nocnym stoliku i poczuł chłodną gładkość telefonu. Podniósł słuchawkę, gdy zabrzmiał czwarty dzwonek.

Znowu zaczął przeklinać. Kto, do licha, znał ten numer? Trampula, ale ona spała w innym pokoju, tu, w jego domu. Poznał odpowiedź, nim zdążył unieść mikrofon do ust.

— Jack! — zabrzmiał głos na drugim końcu linii. Szum w słuchawce zagłuszył go na krótką chwilę. Kobieta dzwoniła z daleka. — Jack, mówi Elouette. Dzwonię z Luizjany.

Uśmiechnął się.

— Tak też sobie pomyślałem.

Spróbował zapalić światło, ale nic się nie wydarzyło. Na pewno włókno żarówki pękło, kiedy lampa się przewróciła.

— Nigdy jeszcze nie dzwoniłam tak daleko — ciągnęła Elouette. — Zawsze robił to Robert.

Robert był jej mężem.

— Która godzina? — zapytał Jack, szukając zegarka ręką na blacie.

— Około piątej rano — odparła jego siostra.

— Co się stało? Czy to mama?

Wreszcie się obudził, uwolnił od strzępków snu.

— Nie, Jack. Z mamą wszystko w porządku. Z nią nigdy się nic nie dzieje. Przeżyje nas oboje.

— W takim razie o co chodzi?

Usłyszał swój ostry ton i spróbował go złagodzić. Kłopot w tym, że Elouette mówiła strasznie powoli, jej myśli pracowały na zwolnionych obrotach.

Cisza, przerywana krótkimi impulsami szumów, ciągnęła się przez długi czas.

— Chodzi o moją córkę — odezwała się wreszcie.

— O Cordelię? Co z nią? Co się stało?

Znowu nastała chwila ciszy.

— Uciekła.

Jack poczuł dziwną reakcję. W końcu on również uciekł, przed wielu laty. I był wtedy znacznie młodszy od Cordelii. Ile miała teraz lat? Piętnaście? Szesnaście?

— Opowiedz mi, co się stało — poprosił uspokajającym tonem.

Elouette spełniła tę prośbę. Cordelia zrobiła to (według niej) niemal bez ostrzeżenia. Wczoraj rano nie zeszła na śniadanie. Zniknęły również kosmetyki, ubrania, pieniądze oraz torba podróżna. Ojciec Cordelii wypytał jej koleżanki. Nie było ich zbyt wiele. Zawiadomił gminnego szeryfa. Patrolom polecono jej szukać. Nikt jej nie widział. Przedstawiciele prawa sugerowali, że wyszła na szosę i złapała okazję.

— Taka ładna dziewczyna. — Szeryf potrząsnął ze smutkiem głową. — No cóż, to powód do niepokoju.

Zrobił, co mógł, ale trwało to dosyć długo. W końcu to ojcu Cordelii udało się odnaleźć ślad. Dziewczynę o tej samej twarzy (— Od miesiąca nie widziałem takiej buzi — oznajmił sprzedawca biletów) i długich błyszczących włosach (— Czarnych jak noc nad Bayou — opowiadał tragarz) widziano, gdy wsiadała do autobusu w Baton Rouge.

— To był Greyhound — dodała Elouette. — Kupiła bilet w jedną stronę do Nowego Jorku. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, policja powiedziała, że próba zatrzymania go w New Jersey nie miałaby większego sensu.

Jej głos drżał lekko, jakby chciała się rozpłakać.

— Wszystko będzie w porządku — zapewnił Jack. — Kiedy ma tu dotrzeć?

— Około siódmej — odpowiedziała jego siostra. — Twojego czasu.

— Merde.

Usiadł na łóżku po ciemku.

— Dasz radę tam dojechać, Jack? Znajdziesz ją.

— Jasne — zapewnił. — Ale muszę już ruszać do Port Authority, bo inaczej nie zdążę.

— Dzięki Bogu — ucieszyła się Elouette. — Zadzwonisz do mnie, jak już ją znajdziesz?

— Oczywiście. Potem się zastanowimy, co robić dalej. Muszę już lecieć, dobra?

— W porządku. Będę czekała. Może Robert też wróci. — Jej głos przepajało zaufanie. — Dziękuję, Jack.

Odłożył słuchawkę i powlókł się w stronę wyjścia. Znalazł przycisk na ścianie i pozbawiony okien pokój wypełniło światło. Zrzucone wczoraj po pracy ubranie walało się na ławie przy wejściu. Jack wciągnął znoszone dżinsy i zieloną bawełnianą koszulkę. Uśmiechnął się na widok śmierdzących skarpetek, nie miał jednak innych. Dzisiaj miał wolny dzień i zamierzał wybrać się do samoobsługowej pralni. Pośpiesznie zasznurował buty o stalowych noskach, przeciągając sznurówki przez każdą parę otworów.

Kiedy otworzył drzwi prowadzące do dalszych części domu, w korytarzu czekali już Trampula, dwa wielkie koty, całe stadko kociąt oraz szop o oczach otoczonych czarnymi plamami. Wszyscy gapili się na niego w milczeniu. W słabym blasku lampy napływającym z salonu za nimi Jack dostrzegał blask ciemnobrązowych włosów kobiety oraz jeszcze ciemniejszych oczu, jej wysoko ustawione kości policzkowe, a także jasną cerę.

— Jezus Maria! — zawołał, cofając się o krok. — Nie strasz mnie tak! Wziął głęboki oddech i poczuł, że twarda, szorstka skóra na grzbietach jego dłoni znowu zrobiła się miękka.

— Nie chciałam cię straszyć — zapewniła Trampula. Czarny kot otarł się o nogę mężczyzny i musnął grzbietem jego rzepkę, mrucząc jak zadowolony młynek do kawy. — Usłyszałam telefon. Wszystko w porządku?

— Opowiem ci po drodze do drzwi.

Streścił jej sytuację, zatrzymując się w kuchni, by wlać resztki wczorajszej kawy do piankowego kubka, który będzie mógł zabrać ze sobą.

Trampula dotknęła jego nadgarstka.

— Chcesz, żebyśmy poszli z tobą? W taki dzień jak dziś kilka dodatkowych par oczu może ci się przydać na dworcu autobusowym.

Jack potrząsnął głową.

— Nie powinno być żadnych problemów. Ona ma szesnaście lat i jeszcze nigdy nie była w dużym mieście. Jej mama mówi, że tylko oglądała mnóstwo telewizji. Spotkam ją tuż przy wyjściu z autobusu.

— Wie o tym? — zapytała Trampula.

Jack zatrzymał się, by pośpiesznie podrapać czarnego kocura za uszami. Szylkretka miauknęła i ustawiła się w kolejce.

— Nie. Pewnie miała zamiar do mnie zadzwonić, gdy już dotrze na miejsce. W ten sposób oszczędzimy na czasie.

— Oferta nadal jest otwarta.

— Przywiozę ją na śniadanie, nim zdążysz się zorientować. — Jack przerwał. — A może nie. Na pewno będzie chciała porozmawiać, więc zabiorę ją do Automatu. W gminie Atelier na pewno czegoś takiego nie mają. — Wyprostował się i koty miauknęły z rozczarowaniem — Poza tym masz spotkanie z Rosemary, tak?

Trampula skinęła z powątpiewaniem głową.

— O dziewiątej.

— Nie przejmuj się. Może wszyscy zjemy razem obiad. Zależy od tego, w jak wielkie zoo zmieni się dolna część Manhattanu. Może kupimy coś na wynos w koreańskim barze i zrobimy sobie piknik na promie na Staten Island.

Pochylił się ku kobiecie i pocałował ją krótko w czoło. Nim zdążyła unieść ręce i złapać go za ramiona, by odwzajemnić pocałunek, był już za drzwiami. I za granicami jej postrzegania.

— Niech to szlag — warknęła. Koty spojrzały na nią, zdziwione, lecz pełne współczucia. Szop uścisnął jej kostkę.

Jennifer Maloy przemknęła przez dwie dolne kondygnacje budynku niczym duch, niczego nie dotykając i nikogo nie niepokojąc, niewidziana i niesłyszana. Wiedziała, że mieszkania już od pewnego czasu są tu własnościowe, i chciała się dostać na najwyższe z trzech pięter należących do bogatego biznesmena o niefortunnym nazwisku Kien Phuc. Był on Wietnamczykiem i posiadał sieć restauracji oraz pralni. Tak przynajmniej mówili w „New York Style”. Widziała to dwa tygodnie temu w telewizji PBS. Jennifer bardzo lubiła ten program, oprowadzający widzów po stylowych, pełnych dzieł sztuki domach nowojorskiej klasy wyższej. Wskazywał jej niezliczone szanse i zawierał mnóstwo użytecznych informacji.

Przemknęła przez trzecie piętro, gdzie mieszkała służba Kiena. Nie miała pojęcia, co jest na czwartym, ponieważ telewizyjne kamery je pominęły, ruszyła więc prosto na najwyższe piętro, gdzie znajdowało się prywatne mieszkanie Wietnamczyka. Mieszkał sam w ośmiu pokojach urządzonych z nieprawdopodobnym przepychem i luksusem, bliskim niemal dekadencji. Jennifer nigdy nie podejrzewała, że na chińskich restauracjach i pralniach samoobsługowych można zarobić aż tak wiele.

Na piątym piętrze było ciemno i cicho. Nie weszła do sypialni z jej okrągłym łożem ulokowanym pod lustrzanym sufitem (oglądając telewizję, pomyślała, że to raczej niegustowne) oraz fantastycznymi, ręcznie malowanymi parawanami z jedwabiu. Ominęła pokój dzienny w zachodnim stylu, z mającym dwa tysiące lat Buddą z brązu, spoglądającym dobrotliwie z honorowego miejsca tuż obok luksusowego centrum sprzętu elektronicznego, wyposażonego w wielkoekranowy telewizor, magnetowid oraz odtwarzacz płyt CD, wraz z półkami zastawionymi taśmami audio i wideo, a także płytami. Zmierzała do gabinetu.

Było tam ciemno, jak na całym piętrze. Poderwała się nagle, zobaczywszy niewyraźną postać majaczącą obok wielkiego biurka, z tekowego drewna, dominującego nad tylną ścianą pokoju. W fazie ducha była odporna na fizyczny atak, ale nie na zaskoczenie, a tej postaci nie uchwyciły kamery „New York Style”.

Szybko wtopiła się w pobliską ścianę, ale postać się nie poruszyła ani nie okazała w żaden sposób, by ją zauważyła. Kobieta ostrożnie wsunęła się z powrotem do gabinetu i z ulgą połączoną ze zdumieniem zauważyła, że postać jest w rzeczywistości terakotowym posągiem orientalnego wojownika, wysokim prawie na metr osiemdziesiąt. Wykonanie zapierało dech w piersiach. Rysy twarzy, ubranie, broń, wszystko to przedstawiono z niesłychanie delikatnymi szczegółami. Wyglądało to tak, jakby żywy człowiek obrócił się w glinę, a potem wypalono go nieskazitelnie w piecu i zachowano przez tysiąclecia, aż wreszcie wylądował w gabinecie Kiena. Szacunek Jennifer dla bogactwa i wpływów Wietnamczyka zwiększył się ponownie. Posąg z pewnością był autentyczny — w telewizyjnym wywiadzie Kien jasno oznajmił, że nie toleruje imitacji — a wiedziała, że wykonane dwa tysiące dwieście lat temu terakotowe figury grobowe Pierwszego Cesarza z dynastii Qin, zjednoczyciela Chin, są dla kolekcjonerów absolutnie bezcenne. Zdobycie takiego skarbu z pewnością wymagało wielu kruczków prawnych i wysokich łapówek.

Posąg był niewiarygodnie cenny, wiedziała jednak, że jest za duży, by mogła go stąd zabrać, i zapewne też zbyt unikatowy, by miała szansę go sprzedać.

Poczuła, że jej widmową postać dopadają zawroty głowy i szybko w pełni się zmaterializowała. Nie lubiła tego wrażenia. Zdarzało się, gdy tylko posunęła się za daleko, i było ostrzeżeniem, że pora wrócić do materialnej postaci. Nie wiedziała, co się stanie, jeśli zbyt długo pozostanie widmem, i wolała tego nie sprawdzać.

Znowu dotykalna, rozejrzała się po pokoju. Na ścianach pełno było gablot zawierających należącą do Kiena kolekcję nefrytów, największą, najpiękniejszą i najcenniejszą w całym świecie zachodnim. To właśnie z ich powodu Wietnamczyka pokazano w „New York Style” i po nie tu przyszła. A przynajmniej po niektóre z nich. Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła zabrać wszystkich, nawet gdyby wracała do zaułka kilkanaście razy. Jej możliwości dematerializowania zewnętrznej masy były ograniczone. Zdoła zabrać tylko kilka nefrytów za jednym razem. Ale kilka z całą pewnością jej wystarczy.

Zanim jednak weźmie się za nefryty, musiała zrobić coś jeszcze. Czując pod bosymi stopami cudownie gruby dywan, okrążyła wielkie biurko prawie tak cicho, jakby nadal była niematerialna, i zatrzymała się przed ryciną Hokusaia wiszącą na ścianie za meblem.

Kien powiedział w telewizji, że za ryciną jest sejf. Wspomniał o nim dlatego, że według niego włamanie do niego było absolutnie, w stu procentach, niezawodnie niemożliwe. Żaden złodziej nie mógł wiedzieć wystarczająco wiele o mikroobwodach, by poradzić sobie z elektronicznym zamkiem, a sejf był tak mocny, że oprze się każdemu fizycznemu atakowi słabszemu niż bomba tak potężna, że zniszczyłaby cały budynek. Nikt nie mógłby się do niego włamać, w żaden sposób i w żadnej sytuacji. Kien, który mówił to z bardzo zadowoloną miną, sprawiał wrażenie człowieka, który lubi się przechwalać.

Jennifer uśmiechnęła się psotnie, zastanawiając się, jakie to bogactwa Kien mógł ukrywać w swym supertechnologicznym sejfie, a potem włożyła rękę do środka, przenikając przez rycinę i ukryte za nią stalowe drzwi.

Kołysał ją w ramionach, szukając w kieszeni klucza, aż wreszcie zdołał otworzyć drzwi.

— Postaw mnie, ty idioto. Wtedy będziesz mógł je otworzyć.

— Nie ma mowy. Muszę cię przez nie przenieść.

— Nie wzięliśmy ślubu.

— Jeszcze nie — odparł, uśmiechając się szeroko.

Pozycja, w której leżała w ramionach mężczyzny, podkreślała deformację jego szyi i nadawała głowie wygląd piłki bejsbolowej spoczywającej na postumencie. Poza tym szczegółem — dziedzictwem dzikiej karty — był całkiem przystojny. Krótko ostrzyżone brązowe włosy, zaczynające już siwieć na skroniach, wesołe, ciemne oczy i mocno zarysowany podbródek składały się na nieźle wyglądającą twarz.

Przeszedł wreszcie przez drzwi i postawił ją na podłodze.

— Mój zamek. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Wygląd mieszkania świadczył, że jego właściciel należy do klasy pracującej. Prosta kanapa, szezlong ustawiony przed telewizorem, stos „Reader’s Digestów” na stoliku, wielki i kiepsko namalowany obraz olejny, przedstawiający żaglowiec przedzierający się przez nieprawdopodobnie wzburzone morze. Podobne dzieła można było kupić w hotelach Hiltona od głodujących artystów.

Było jednak starannie posprzątane, a na parapetach stał szereg różnokolorowych fiołków afrykańskich — widok dziwnie kłócący się z potężną posturą właściciela.

— Ruletko, nie zdarzyło mi się wrócić rano do domu od czasu balu na zakończenie liceum.

— Założę się, że wtedy nie wróciłeś na noc.

Zaczerwienił się.

— Hej, byłem grzecznym katolickim chłopcem.

— Mama zawsze mnie ostrzegała przed grzecznymi katolickimi chłopcami.

Podszedł bliżej i objął ją w talii muskularnymi ramionami.

— Już nie jestem tak bardzo grzeczny.

— Mam nadzieję, że to nie osłabiło twoich możliwości, Stan.

— Ruletko!

— Nie bądź pruderyjny — zadrwiła.

Pocałował ją w szyję i przygryzł lekko koniec jej ucha. Ruletka po raz kolejny zastanowiła się nad nieprzewidywalną naturą dzikiej karty, która zrobiła z tego prostego „tunelarza” kogoś więcej niż człowiek.

Uniosła ręce i pogłaskała dłońmi jego rozdęte gardło.

— Czy to ci czasami przeszkadza?

— Bycie Wyjcem? Nie, do licha. Dzięki temu jestem kimś niezwykłym. Zawsze tego pragnąłem. To doprowadzało mojego staruszka do szału. Zawsze mi powtarzał, że dla takich jak my wystarczy woda. To miało znaczyć, żebym nie zadzierał nosa. Na pewno teraz by się zdziwił. Hej. — Wyciągnął rękę i otarł jej łzę czubkiem grubego palca. — Czemu płaczesz?

— To nic, ja tylko… to takie smutne.

— Daj spokój. Pokażę ci, jakie mam możliwości.

— Przed śniadaniem? — zapytała, próbując odwlec nieuniknione.

— Pewnie. To nam poprawi apetyt.

Z rezygnacją poszła za nim do sypialni.

Jennifer obmacała wnętrze sejfu i poczuła coś, co przypominało monety schowane w małym woreczku. Spróbowała zdematerializować jedną z nich i zmarszczyła brwi, kiedy moneta pozostała dotykalna.

Pewnie są złote — pomyślała. Krugerrandy albo kanadyjskie maple leafs.

Trudno było zdematerializować gęste substancje, jak metale, a zwłaszcza złoto. Wymagało to głębszego skupienia oraz wydatku większej ilości energii. Postanowiła, że na razie zostawi monety na miejscu i zbada resztę sejfu.

Jej dłoń pogłaskała płaski, prostokątny przedmiot, który zdematerializował się znacznie łatwiej niż monety. Wyciągnęła przez ścianę sejfu trzy małe notesy i, nie widząc po ciemku szczegółów, włączyła małą wyginaną lampę stojącą na biurku. Zauważyła, że dwa notatniki mają czarne, gładkie okładki, a trzeci oprawiono w niebieską tkaninę w bambusowy wzór. Przekartkowała ten, który leżał najwyżej.

W szeregi kieszonek na grubych stronicach książeczki wetknięto różnokolorowe papierki. Znaczki pocztowe. Te w najwyższym szeregu wyglądały na brytyjskie, ale widniały na nich słowa w obcych językach, a data głosiła 1922. Pochyliła się niżej, żeby się przyjrzeć dokładniej, i nagle zamarła, gdy gdzieś spoza stożka blasku oświetlającego fragment blatu zabrzmiał cichutki dźwięk.

Uniosła wzrok, ale nic nie wypatrzyła. Jej oczy zdążyły już przywyknąć do światła, przechyliła więc klosz na bok, kierując blask na drugi koniec blatu.

Zamarła. Serce podeszło jej do gardła.

Na drugim końcu biurka stał pięciogalonowy słój, mniej więcej wielkości dystrybutora wody. Zrobiono go jednak ze szkła, nie z plastiku, i nie był z niczym połączony. Stał na płaskiej podstawce na brzegu biurka i był domem pływającego w nim stworzenia.

Miało ono niewiele ponad trzydzieści centymetrów wzrostu i pokrywała je gładka, zielona skóra z odrobiną brodawek. Unosiło się w wodzie, trzymając głowę nad jej powierzchnią. Dłonie o połączonych błonami palcach przyciskało do szkła, twarz miało zapadniętą, a ludzkie oczy wpatrywały się w Jennifer. Gapili się na siebie przez dłuższą chwilę, aż wreszcie stworzenie otworzyło usta.

— Kiennnnnn! — zawołało piskliwym, zawodzącym głosem. — Złodziejjjjjjka! Złodziejjjjjjka!

W „New York Style” nic nie wspominano o tym, że Kien zatrudnia jako strażnika żabopodobnego dżokera — pomyślała z oszołomieniem, gdy w sąsiednich pokojach zapaliły się światła. Usłyszała odgłosy zamieszania dobiegające z innych części budynku. Zamknięty w szklanym słoju dżoker nie przestawał wzywać Kiena przeraźliwym głosem, który zdawał się wnikać prosto do mózgu Jennifer, omijając jej uszy.

Skup się, powiedziała sobie, skup się albo śmiała złodziejka, która sama przezwała się Zjawą, zostanie schwytana i zdemaskowana jako Jennifer Maloy, bibliotekarka z Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Straci pracę i na pewno trafi do więzienia. Co pomyśli jej matka?

Coś poruszyło się przy drzwiach i ktoś włączył górne światło. Jennifer zobaczyła wysokiego, szczupłego dżokera o gadzim wyglądzie. Dżoker syknął na nią, wysuwając niewiarygodnie długi, rozwidlony język, po czym uniósł pistolet i wystrzelił. Celował dobrze, ale kula odbiła się bez szkody od ściany. Jennifer szybko zapadała się w podłogę, mocno przyciskając do piersi trzy książeczki.

Po wyjściu Jacka Trampula odprawiła swój poranny rytuał, nadal ubrana w szlafrok w tygrysie pasy, który jej dał. Usiadła na jednym z czerwonych wyściełanych krzeseł, zamknęła oczy i połączyła się ze stworzeniami, które dzieliły jej życie. Szylkretka karmiła młode, czarny kocur stał na straży, a szop spał z głową wspartą na kostkach kobiety. Czuł się zmęczony po całonocnym krążeniu po wiktoriańskim mieszkaniu Jacka. Trampula miała nadzieję, że nie uszkodził czegoś ważnego. Umieściła w głowie stworzenia bariery, zakazujące mu zbliżania się do rzeczy Jacka. Ostatnio okazywały się całkiem skuteczne, ale nigdy nie zapomni awantury, jaka wybuchła, gdy stworzenie pozrzucało z półki wszystkie należące do Jacka komiksy o Pogo.

Wyciągnęła rękę, by pogłaskać szopa, i rozszerzyła świadomość, sięgając do miasta. Nie miała już z tym żadnych trudności. Zawsze po przebudzeniu odprawiała ten rytuał, choć gdy nie mieszkała u Jacka, coraz częściej wybierała nocny tryb życia. Od wielu lat podtrzymywała ich niezobowiązującą znajomość, zjawiając się tylko wtedy, gdy pogoda była naprawdę fatalna albo w dni takie jak dziś, gdy jacyś nieznajomi trafili w miejsca, do których zwykle nie mieli śmiałości się zapuszczać. Jeśli Jack był w domu, zostawała u niego. Jeśli go nie było, ruszała do następnej kryjówki. Ostatnio jednak coraz częściej szukała jego towarzystwa, wykorzystując różne preteksty do odwiedzin. Jack i Rosemary stali się dla niej bardzo ważni, choć nie zawsze potrafiła wyjaśnić dlaczego. Minęły lata, nim zaczęła im ufać, ale gdy już to się stało, zastraszająco łatwo nauczyła się na nich polegać. Potrząsnęła gniewnie głową, niezadowolona, że jej uwagę odwracają myśli i sprawy, na które nie miała wpływu, choć powinna skupić się na stworzeniach połączonych z nią więzią.

Fakt, że po przebudzeniu cierpiała razem ze swoimi stworzeniami, wydawał się teraz Trampuli bardziej naturalny. Jej umysł wędrował ze szczurami w tunelach, z kretami, królikami, oposami, wiewiórkami, gołębiami i innymi ptakami. Sporządzała listę ofiar nocy. Zawsze było wiele stworzeń, którym nie udało się przeżyć. Nauczyła się już, że dla ofiar nie ma ucieczki. Wiele ginęło po to, by nakarmić drapieżniki, inne zabijali ludzie. Kiedyś próbowała je ratować, chronić zwierzynę przed drapieżcami, ale to o mało znowu nie wpędziło jej w obłęd. Naturalny cykl życia, śmierci i narodzin był silniejszy od niej. Dlatego Trampula przystosowała się do jego ograniczeń. Zwierzęta ginęły, ale na ich miejsce przychodziły nowe. Tylko ludzka ingerencja mogła zakłócić ten rytm. Nad ludźmi nie nauczyła się jeszcze panować. Na krótki moment dotknęła mieszkańców zoo. Barwę jej wrażeniom nadawała nienawiść do klatek. Pewnego dnia, raz jeszcze obiecała ich więźniom. Pewnego dnia…

Ciepła łapa, dotykając jej policzka, przywołała ją do rzeczywistości. Czarny kocur — pełne dwadzieścia kilogramów wagi — uwalił się na jej piersiach. Kiedy otworzyła oczy, polizał ją po nosie. Uniosła rękę i podrapała go za uchem.

Jego pysk zaznaczyły już pierwsze plamy siwizny, ale w większość dni nadal poruszał się jak młody kot. Wysłała mu ciepłe uczucie, które zwała miłością. Zamruczał i odwdzięczył się jej obrazem kotki niepozwalającej młodym zbliżyć się do wiktoriańskich mebli Jacka. Jeśli ich nie pilnowano, kocięta uwielbiały ostrzyć pazury na nogach mebli ukształtowanych na podobieństwo lwich łap.

No cóż, stary przyjacielu, ostatniej nocy Jack znowu mnie odrzucił. Jak myślisz, w czym tkwi problem? W pierwszej chwili kot odpowiedział na subwokalizowane pytanie jedynie spojrzeniem, ale po chwili wysłał obraz setki stworzeń Trampuli, otaczających ją ze wszystkich stron.

Tak, wiem, że zawsze jesteście przy mnie, ale czasami pragnę drugiego człowieka. Wysłała obraz kocura i kotki razem, jako partnerów. Zwierzę odpowiedziało obrazem Trampuli i kocura ludzkich rozmiarów. Trampula skinęła głową, spoglądając na bawiące się kocięta. Niestety, to nie mój typ.

Zastanawiała się, dlaczego Jack nie chce z nią spać. Jej frustracja i niezrozumienie zaczynały się przeradzać w gniew. To się zaczęło dopiero w zeszłym roku. Gdy tylko bawiła się z kotkami, zawsze zaczynała czuć, że w jej życiu czegoś brakuje.

To wrażenie ją gniewało, lecz nie potrafiła mu zaprzeczyć. Ostatnio zwróciła się po pocieszenie do Jacka, ale on ją odrzucił. Postanowiła, że już więcej tego nie zrobi.

Wiedziała, że uwolniona od warstwy brudu i starych łachów, które chroniły ją w świecie zewnętrznym, nie jest nieatrakcyjna. Chcąc zaoszczędzić wstydu drugiej ze swych przyjaciół, Rosemary, nauczyła się w rzadkich przypadkach wkładać ubranie, które inni mogli zaakceptować. Nigdy jednak nie było jej z tym dobrze. Były chwile, że czuła się jak przebieraniec, i nie znosiła ich. Być może za blisko związała się z Jackiem i Rosemary. Niewykluczone, że nadeszła już pora, by wrócić pod ziemię.

Czarny kocur podążał za tonem jej myśli, nawet jeśli nie potrafił przeniknąć ich abstrakcyjnego znaczenia. Dodał swą aprobatę dla zerwania więzi z ludźmi, wysyłając obrazy ich dawnych legowisk.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj muszę iść zobaczyć się z Rosemary. Trampula wstała z krzesła i podeszła do stosu starych, brudnych i porozciąganych ubrań. Czarny kocur i dwójka kociąt podążyły za nią.

Nie. Wy tu zostaniecie. Jack może chcieć się ze mną skontaktować. Poza tym nawet bez was trudno mi jest się dostać do jej biura. Przeniosła uwagę na ubranie. Niebieski płaszcz czy zielona kurtka wojskowa?

W pokoju było trzynaście czarnych świec. Kiedy się paliły, wosk przybierał kolor krwi i spływał po ich bokach. Teraz w pomieszczeniu zrobiło się szaro, a małe kręgi ich blasku zaczęły się kurczyć.

— Wiesz, która jest godzina?

Fortunato uniósł wzrok. Veronica stała obok niego, odziana w różowe bawełniane majteczki i rozdarty T-shirt. Ręce skrzyżowała na piersiach.

— Już prawie świt — odparł.

— Przyjdziesz do łóżka?

Odwróciła głowę na bok i na jej twarz opadła kaskada czarnych włosach.

— Może później. Nie stój tak, bo brzuch ci sterczy.

— Tak, o sensei.

Jej sarkazm był stłumiony i brzmiał dziecinnie. Po kilku sekundach usłyszał zgrzyt zamka drzwi łazienki. Pomyślał, że gdyby nie była córką Mirandy, już przed kilkoma tygodniami odesłałby ją z powrotem na ulicę.

Przeciągnął się, pogapił się przez kilka sekund na ciemne chmury zbierające się na niebie na wschodzie, a potem wrócił do Pracy, którą miał przed sobą.

Nakrył tatami pentagram na podłodze, a na wierzchu położył Lustro Hathor. Miało około trzydziestu centymetrów długości, a podobiznę bogini umieszczono w miejscu, gdzie rączka spotykała się ze słonecznym dyskiem. Krowie rogi upodabniały ją nieco do średniowiecznego błazna. Lustro wykonano z mosiądzu, jego przednia powierzchnia była gładka, by umożliwiać jasnowidzenie, tylną zaś wytarto papierem ściernym, żeby odbijała ataki wroga. Zamówił je u starzejącego się hipisa w East Village i ostatnie dwa dni poświęcił na oczyszczanie go za pomocą rytuałów ku czci wszystkich dziewięciu większych bóstw.

Już od miesięcy coraz trudniej było mu myśleć o czymkolwiek poza jego wrogiem, tym, który zwał się Astronomem i rozkazywał rozległej sieci egipskich masonów do chwili, gdy Fortunato w towarzystwie innych zniszczył ich gniazdo w Cloisters Park. Astronom uciekł, choć złu, które sprowadził z kosmosu, to się nie udało. Miesiące milczenia nasilały tylko strach Fortunata.

Rytuał Nienarodzonego, Akrostych Abramelina, Sfery Kabały, wszystkie zachodnie zaklęcia go zawiodły. Musiał użyć przeciwko Astronomowi jego własnej magii. Musiał go jakoś odnaleźć, choć otoczył się barierami, które czyniły go niewidzialnym dla Fortunata.

Tajemnica egipskiej magii — tej prawdziwej, nie jej krwawej wersji wypaczonej przez Astronoma — polegała na tym, że trzeba było zacząć od szacunku jej twórców dla zwierząt. Fortunato spędził całe życie na Manhattanie — początkowo w Harlemie, a potem w dolnej części, gdy już mógł sobie pozwolić na to, by się tam przenieść. Dla niego zwierzęta to były pudle robiące kupy na chodnikach albo apatyczne, cuchnące karykatury przesypiające życie w zoo. Nigdy ich nie lubił ani nie rozumiał.

Nie mógł już jednak sobie pozwolić na takie podejście. Pozwolił Veronice przyprowadzać do mieszkania jej kotkę, tłuste, próżne, bure, pręgowane zwierzę, które nazwała Liz na cześć gwiazdy filmowej. W tej chwili Liz spała na jego skrzyżowanych nogach, wbijając pazury w jedwabną szatę. Jej prymitywny system wartości stał się dla niego drzwiami do egipskiego wszechświata.

Uniósł lustro. Był w mniej więcej odpowiednim nastroju. Przyjrzał się swojemu obiciu: szczupła twarz, ciemna skóra, nieco plamista od braku snów, czoło wypukłe od rasa, tantrycznej mocy powstrzymywanej spermy. Rysy jego twarzy zaczęły się topić i spływać.

Usłyszał dobiegający z łazienki dźwięk, stłumione westchnienie, i opuściło go skupienie. Nagle zamiast Astronoma ujrzał w lustrze Veronikę. Siedziała na sedesie, spuściwszy majtki do kostek. W lewej ręce trzymała kieszonkowe lusterko, a w prawej krótki kawałek słomki w czerwone paski. Głowa opadała jej luźno. Dziewczyna dotykała policzkiem barku.

Fortunato odłożył Lustro Hathor na matę. Nie zaskoczyło go, że ćpa, zdziwił się tylko, że robiła to w jego mieszkaniu. Zdjął z kolan sprzeciwiającą się kotkę i poszedł do łazienki. Otworzył zamek mocą umysłu i kopnął drzwi. Veronica uniosła głowę z poczuciem winy na twarzy.

— Hej — odezwała się.

— Zabieraj swoje śmieci i zmiataj — polecił Fortunato.

— Hej, kurde, to tylko odrobina koki.

— Jezu, masz mnie za idiotę? Myślisz, że nie umiem rozpoznać hery? Jak długo ćpasz ten syf?

Wzruszyła ramionami i upuściła lusterko oraz słomkę do otwartej torebki. Wstała, omal się nie przewróciła, po czym zauważyła, że nogi zaplątały się jej w majtki. Odzyskała równowagę, trzymając się wieszaka na ręczniki, podciągnęła majtki i zamknęła z trzaskiem torebkę.

— Parę miesięcy — odparła. — Ale nie jestem ćpunką. Biorę ją tylko czasami. Przepraszam.

Fortunato ją przepuścił.

— Co się z tobą dzieje, do licha? Czy nie dbasz o to, co sobie robisz?

— Nie dbam? Jestem pieprzoną dziwką, co mnie to obchodzi?

— Nie jesteś dziwką, do cholery. Jesteś gejszą. — Poszedł za nią do sypialni. — Masz mózg, klasę i…

— W dupę z gejszami — odparła, siadając ciężko na końcu łóżka. — Pierdolę się z facetami za pieniądze. Do tego się wszystko sprowadza. — Wsunęła niestawiającą oporu nogę w rajstopy. Wielki paznokieć na jej paluchu spowodował, że oczko po prawej stronie poleciało aż na sam dół. — Sam siebie oszukujesz tym gadaniem o gejszach. Prawdziwe gejsze nie pierdolą się za forsę. Jesteś alfonsem, a ja jestem kurwą. To wszystko.

Nim Fortunato zdążył cokolwiek powiedzieć, ktoś załomotał do drzwi wejściowych. Z korytarza promieniowały linie napięcia i niecierpliwości, ale nie wyczuwał zagrożenia. Nic, co nie mogłoby zaczekać.

— Nie toleruję ćpania — oznajmił.

— Naprawdę? Nie rozśmieszaj mnie. Połowa dziewczyn z twojej stajni od czasu do czasu coś wciąga. Pięć albo sześć się kłuje. Regularnie.

— Które? Czy Caroline…

— Nie, twoja wspaniała Caroline jest czysta. Ale nawet gdyby nie była, nigdy byś się nie zorientował. Nic za chuja nie wiesz o tym, co się dzieje.

— Nie wierzę ci. Nie mogę…

Z frontowego pokoju dobiegł odgłos drapania. Drzwi się otworzyły. Stał w nich mężczyzna zwany Brennanem. W jednej ręce trzymał plastikową taśmę, w drugiej skórzaną dyplomatkę nieco za dużych rozmiarów. Fortunato wiedział, że ma w niej rozebrany na części łuk myśliwski oraz zestaw strzał o szerokich grotach.

— Fortunato — zaczął. — Przepraszam, ale…

Spojrzał na Veronikę, która zdjęła koszulkę i ściskała piersi w dłoniach.

— Hej — przywitała go. — Chcesz się ze mną pierdolić? Musisz tylko mieć forsę. — Pogłaskała sutki kciukami i oblizała wargi. — Ile masz? Dwa dolary? Półtora?

Z jej oczu spływały łzy, a z jednego z nozdrzy kapka śluzu.

— Zamknij się — warknął Fortunato. — Zamknij się, do chuja.

— Czemu mnie nie uderzysz? — zapytała. — Tak powinien zachowywać się alfons, prawda?

— Czy mógłbyś przyjść później? — zapytał Fortunato, spoglądając na Brennana.

— Nie wiem, czy to może zaczekać — odparł tamten. — Chodzi o Astronoma.

♣♦♥♠

Rozdział 2

7:00

Gdy Jack dotarł do dworca autobusowego Port Authority, żałował, że nie pojechał tam swoją elektryczną maszyną torową, przeskakując między pociągami. Ale co tam — pomyślał, wchodząc na poziom dla pasażerów stacji City Hall. To nie jest dzień roboczy. Nie musiał się przejmować pracą. Najbardziej ze wszystkiego pragnął wyprać ubranie, przeczytać kilka rozdziałów nowej powieści Stephena Kinga, Kanibale, a potem wybrać się do Central Parku z Trampulą i kotami, i może zjeść parę tanich hot dogów.

Potem na stację wtoczył się pociąg metra linii 7th Avenue Express i przyszło mu do głowy, że dobrze byłoby do niego wsiąść. Gdy pociąg pomknął w górę Manhattanu, mijając Tribeca, Village oraz Chelsea, Jack zauważył przez brudne szyby, że na stacjach panuje wielki tłok, jak na dzień wolny od pracy. A przynajmniej jak na tak wczesną porę.

Wysiadł na Times Square i przeszedł jeden kwartał na zachód wyłożonymi kafelkami tunelami pod Czterdziestą Drugą Ulicą. Po drodze podsłuchał, jak gliniarz z metra mówi z niesmakiem do partnera:

— Tylko zaczekaj, aż zobaczysz, co się wyprawia na górze. To wygląda jak skrzyżowanie wiosennych ferii w Fort Lauderdale z zoo w Bronksie.

Jack wrócił na górę na Ósmej Alei. Przywitał go ostry poranny zapach środka dezynfekującego, ledwie maskujący odór wymiocin. Pieszy ruch na ulicach wyglądał jak w godzinie szczytu w dzień pracy, tyle że przeciętna wieku przechodniów była wyjątkowo niska, a szare garnitury ustąpiły miejsca znacznie barwniejszym strojom.

Zszedł z krawężnika, by uniknąć kolizji z trójką nastoletnich chłopaków posuwających się z werwą naprzód. Wyglądali na normów, ale nosili absurdalne nakrycia głowy ze styropianu. Kapelusze były ozdobione mackami, opadającymi wargami, segmentowanymi nogami, rogami, stopionymi oczami oraz innymi, jeszcze mniej apetycznymi wyroślami, które trzęsły się i kołysały w rytm ich kroków.

Jeden z chłopaków dotykał kciukami kości policzkowych i machał palcami do przechodniów.

— Unga-bunga! — krzyczał. — My mutanty! My źli!

Jego koledzy śmiali się wniebogłosy.

Przecznicę dalej Jack minął jednego z ulicznych sprzedawców oferujących takie styropianowe kapelusze.

— Hej! — zawołał do niego handlarz. — Hej, ty! Chodź tutaj! Nie musisz być dżokerem, żeby wyglądać jak dżoker! Dzisiaj masz szansę go poudawać. Kupisz kapelusz?

Jack potrząsnął głową, podrapał się po grzbiecie dłoni i ruszył w dalszą drogę.

— Hej! — zawołał sprzedawca do kolejnego potencjalnego klienta. — Zostań dżokerem na jeden dzień! Jutro będziesz mógł znowu być sobą.

Jack znowu potrząsnął głową. Nie wiedział, czy lepiej będzie pogrążyć się w depresji, czy też zawrócić i rozszarpać gardło sprzedawcy. Zerknął na zegarek. Za pięć siódma. Autobus zaraz będzie na miejscu. Życie handlarza na razie było bezpieczne.

Ciemnoszara bryła budynku Port Authority majaczyła na tle jaśniejszej szarości nowojorskiego poranka. Jack zauważył nagle, że więcej ludzi opuszcza gmach, niż do niego wchodzi. Ten widok przypominał mu mieszkanie na Alei A po tym, jak eksterminatorzy odpalili swą bombę chemiczną. Exodus karaluchów pokrywał wtedy wszystkie wyjścia.

Wdarł się do środka przez jedne z głównych drzwi, ignorując pytania barczystych mężczyzn.

— Hej, chce pan taksówkę? — wołali. — Odprowadzić pana do autobusu?

Większość sklepów na wewnętrznej promenadzie była zamknięta, a światła w nich zgaszono, ale w barach szybkiej obsługi panował rekordowy ruch.

Jack ponownie spojrzał na zegarek. 7:02. W normalnej sytuacji zatrzymałby się, by podziwiać przez chwilę ogromną ruchomą rzeźbę zwaną „Karuzelą na Czterdziestej Drugiej Ulicy”, szklane pudło zawierające niezwykłą, muzyczną machinę zaprojektowaną przez Rube’a Goldberga, teraz jednak nie miał na to czasu. Nie miał go w ogóle na nic.

Sprawdził tablicę przyjazdów. Autobus zatrzymywał się przy bramce położonej trzy piętra wyżej. Schody ruchome nie działały. Większość podróżnych schodziła w dół. Jack ruszył w górę zwyczajnymi, metalowymi schodami. Czuł się jak łosoś płynący w górę rzeki na tarło.

Tylko drobna część tej wzbierającej fali przedstawicieli gatunku ludzkiego składała się ze zwyczajnych osób przyjeżdżających na Manhattan autobusem. Większość stanowili albo turyści — Jack zastanawiał się, czy to możliwe, że aż tylu ludzi przyjechało na Manhattan akurat na to święto — albo sami dżokerzy. Pomyślał z ironią, że ciasne schody zmuszają normów do znacznie bliższych kontaktów z dżokerami, niż mogliby tego pragnąć.

Wtem ktoś zdzielił Jacka boleśnie łokciem w bok, wyrywając go z zamyślenia. Gdy dotarł na górę i wydostał się ze zmierzającego na dół tłumu, miał wrażenie, że zużył tyle energii, ile w normalnych warunkach kosztowałaby go wspinaczka na szczyt Statui Wolności.

Ktoś w tłoku poklepał go po tyłku.

— Uważaj, głąbie — burknął Jack bez szczególnej złości, nie oglądając się za siebie.

W końcu znalazł sekcję budynku zawierającą bramkę, której szukał. Było tam gęsto od ludzi. Najwyraźniej chyba z sześć autobusów przyjechało jednocześnie i ze wszystkich wysiadali pasażerowie. Wkroczył w kłębiący się tłum, zmierzając ku bramce o odpowiednim numerze. Zatrzymał się, by przepuścić kilkanaście zakonnic w tradycyjnych strojach, przecinających mu drogę pod kątem prostym. Wyrośnięty dżoker o pokrytej łuską skórze i potężnych kłach wystających spod górnej wargi próbował się przedrzeć przez tę grupkę.

— Hej, ruszać się, pingwiny! — zawołał. Inny dżoker, o wielkich, brązowych oczach szczeniaka, mający na dłoniach rany przypominające stygmaty, głośno wyraził sprzeciw. Zaczęła się pyskówka, w każdej chwili mogąca się przerodzić w coś bardziej gwałtownego. Rzecz jasna, wszyscy w coraz gęstszym tłumie zatrzymali się, by się na to pogapić.

Jack spróbował ominąć to zamieszanie i wpadł na wyglądającego na norma mężczyznę, który odepchnął go w odpowiedzi.

— Przepraszam!

— Spadaj — warknął natol, który miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i był odpowiednio do tego umięśniony.

I wtedy Jack ją zobaczył. To była Cordelia. Niczego nie mógłby być bardziej pewny, mimo że nigdy w życiu jej nie widział. Elouette przysłała mu jej zdjęcia na poprzednie Boże Narodzenie, ale żadne fotografie nie mogłyby jej oddać sprawiedliwości. Patrząc na tę młodą kobietę, Jack miał wrażenie, że widzi swą siostrę, ale o trzy dziesięciolecia młodszą. Jego siostrzenica miała na sobie dżinsy i sportową bluzę wyblakłej karmazynowej barwy, ozdobioną jaskrawożółtym napisem FERRIC JAGGER. Znał tę nazwę, mimo że heavy-metalowe zespoły zbytnio go nie interesowały. Dostrzegł też jakiś obraz składający się z błyskawic, miecza i czegoś, co wyglądało jak swastyka.

Była tylko jakieś dziesięć metrów od niego, ale dzielił ich gęsty strumień wysiadających pasażerów. W jednej ręce trzymała poobtłukiwaną walizkę w kwiecisty wzór, w drugiej zaś skórzaną torebkę. Wysoki, smukły, elegancko ubrany Latynos próbował pomóc jej z walizką. Widok pomocnego nieznajomego w fioletowym garniturze w prążki i podszytym futrem płaszczu natychmiast obudził podejrzliwość Jacka. To chyba były młode foczki grenlandzkie.

— Hej! — zawołał Jack. — Cordelio! Tu jestem! To ja, Jack!

Najwyraźniej go nie usłyszała. Czuł się, jakby oglądał ją w telewizji, czy może przez niewłaściwy koniec teleskopu. Nie był w stanie przyciągnąć jej uwagi. Na dworcu panował straszliwy hałas — autobusy grzały silniki, a tłum ryczał nieustannie — i jego słowa nie mogły się przebić przez dystans między nimi.

Mężczyzna wziął jej walizkę. Jack krzyknął bezsilnie. Cordelia się uśmiechnęła. Latynos ujął ją za łokieć i poprowadził ku bliskiemu bocznemu wejściu.

— Nie!

To było tak głośne, że nawet Cordelia odwróciła głowę. Przez chwilę wyglądała na zdziwioną, po czym znowu podążyła ku wyjściu na prośbę swego przewodnika.

Jack zaklął i zaczął się przedzierać przez wypełniający poczekalnię tłum. Zakonnice, dżokerzy, punki, menele — wszystkich odpychał na bok bez różnicy. Przynajmniej do chwili, gdy nadział się na potężnie zbudowanego dżokera, który przypominał wyglądem volkswagena garbusa i ważył pewnie z połowę tego, co taki pojazd.

— Śpieszysz się gdzieś? — zapytał dżoker.

— Tak — odpowiedział Jack, próbując go ominąć.

— Przyjechałem na święto aż z Santa Fe. Słyszałem, że ludzie tu nie umieją się zachować.

Pięść wielkości opiekacza chwyciła Jacka za klapy. Cuchnący oddech przywodził mu na myśl publiczną toaletę po godzinach szczytu.

— Przepraszam — odparł Jack. — Posłuchaj, muszę dogonić siostrzenicę, zanim ten skurwysyński alfons ją stąd zabierze.

Dżoker łypał na niego z góry przez dłuższą chwilę.

— Kapuję — odezwał się po chwili. — Jak w telewizji, tak?

Puścił Jacka, który okrążył go szybko niczym skalną wyniosłość.

Cordelia zniknęła. Szykownie ubrany mężczyzna, który jej towarzyszył, również. Jack dotarł do drzwi, przez które najprawdopodobniej wyszli, i zobaczył setki ludzi — głównie z tyłu. Nikt z nich nie przypominał jednak jego siostrzenicy.

Wahał się tylko krótką chwilę. Miasto miało osiem milionów mieszkańców. Nie miał pojęcia, ilu turystów i dżokerów ze wszystkich części świata przyjechało na Manhattan z okazji Dnia Dzikiej Karty. Zapewne kolejne miliony. A on musiał tylko odnaleźć szesnastolatkę z prowincjonalnej Luizjany.

W tej chwili kierował nim wyłącznie instynkt. Nie zastanawiając się dłużej, Jack ruszył ku ruchomym schodom. Może zdąży ich dorwać, zanim opuszczą budynek. A jeśli nie, znajdzie Cordelię na ulicy.

Wolał nie myśleć o tym, co powie siostrze.

Spector nie spał przez całą noc. Wziął do ręki żółtą buteleczkę z pigułkami, stojącą na nocnym stoliku, i wyrzucił ją do kosza. Będzie musiał znaleźć coś mocniejszego.

Ból zawsze mu towarzyszył, jak smród starego dymu papierosowego w tanim barze. Spector usiadł i wciągnął powoli powietrze. W blasku wczesnego poranka jego mieszkanie wydawało się jeszcze bardziej szare niż zwykle. Umeblował je tanio, gratami kupionymi w lombardach i w sklepach ze starzyzną.

Zadzwonił telefon.

— Halo.

— Pan Spector?

Mężczyzna mówił z wytwornym bostońskim akcentem. Spector nie poznawał jego głosu.

— Ehe. Kto mówi?

— Moje nazwisko nie ma znaczenia, przynajmniej na razie.

— Rozumiem. — Byli ostrożni, ale przecież większość ludzi mu nie ufała. — Dlaczego pan do mnie dzwoni? Czego pan oczekuje?

— Wspólny znajomy nazwiskiem Gruber poinformował mnie, że dysponuje pan pewnymi szczególnymi możliwościami. Mój klient pragnąłby pana zatrudnić, początkowo na zlecenia.

Spector podrapał się po karku.

— Chyba rozumiem, do czego pan zmierza. Jeśli to jakaś prowokacja, jest pan już trupem. A jeśli to uczciwa propozycja, to będzie kosztowało.

— Oczywiście. Słyszał pan o Towarzystwie Widmowej Pięści? Praca dla tej organizacji mogłaby być dla pana bardzo opłacalna. Jej przedstawiciele są jednak ostrożni i wymagają uprzedniej demonstracji. Czy dziś rano byłoby za wcześnie?

Opowiadano, że Towarzystwem Widmowej Pięści kieruje jeden z nowych, anonimowych bossów świata podziemnego, coraz mocniej naciskających na dawnych szefów gangów. Zbliżała się krwawa łaźnia, podczas której Spector czułby się jak u siebie w domu.

— Nie mam chwilowo nic do roboty. Kogo ma pan na myśli?

— To właściwie nie ma dla nas znaczenia. — Przerwał na chwilę. — Pan Gruber chyba wie sporo o panu i bynajmniej nie jest dyskretny.

— Zgoda.

— Niech pan przyjdzie na Times Square o jedenastej trzydzieści. Jeśli uznamy, że spełnia pan nasze wymagania, skontaktujemy się z panem później.

— A co z pieniędzmi?

Spector usłyszał brzęczenie na drugim końcu linii.

— To wynegocjujemy później. Proszę mi wybaczyć, ale muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. Do zobaczenia, panie Spector.

Spector odłożył słuchawkę. Gruber nie zaliczał się do jego ulubionych osób. Nigdy nie płacił uczciwej ceny za towar. Zabójstwo chciwego pasera będzie przysługą dla społeczeństwa.

Poszedł nago do łazienki i przejrzał się w lustrze. Brązowe, zwisające w strąkach włosy wymagały umycia, a wąsy zakrywały już wąską górną wargę. Poza tym wyglądał tak samo, jak w dniu swojej śmierci. W dniu, gdy Tachion sprowadził go z powrotem. Pomyślał, że być może będzie żył wiecznie. W tej chwili nie przejmował się tym zbytnio. Wysunął język. Jego odbicie tego nie zrobiło. Uśmiechnęło się do niego.

— Nie przejmuj się, Zgon — powiedziała widoczna w lustrze twarz. — Nadal możesz umrzeć.

Roześmiała się.

Wycofał się do sypialni. Zrobiło się tam zimno. Rozległ się głośny trzask. Spector popędził do salonu. Drzwi sypialni zamknęły się przed nim. Poczuł zapach ozonu.

— No, no, Zgon. Chciałem tylko chwilę porozmawiać.

Spector poznawał ten głos. Odwrócił się. Astronom siedział na jego łóżku, w przetransferowanej postaci. Miał na sobie czarną szatę, przepasaną sznurem z ludzkich włosów. Jego kalekie ciało było bardziej wyprostowane niż zwykle, co znaczyło, że uzupełnił swą moc. Pokrywała go krew.

— Czego chcesz?

Spector się bał. Astronom był jednym z nielicznych ludzi, na których jego moc nie działała.

— Wiesz, jaki dziś mamy dzień?

— Dzień Dzikiej Karty. Wszyscy to wiedzą.

Spector wyciągnął z szafy parę sztruksów.

— Tak. Ale także coś innego. Dzień Sądu.

Astronom splótł palce.

— Dzień Sądu? — Spector wciągnął spodnie. — O czym ty gadasz?

— O tych skurwysynach, które zniszczyły mój plan. Stanęły na drodze naszemu przeznaczeniu. Nie pozwoliły nam zawładnąć światem. — Oczy Astronoma lśniły. Gorzało w nich szaleństwo, jakiego przedtem nie widział nawet Spector. — Ale są też inne światy. Ten z pewnością nie zapomni pożegnania, jakie zgotuję skurwielom, którzy stanęli mi na drodze.

— Żółw, Tachion, Fortunato. Masz zamiar załatwić tych gości? — Spector zaklaskał cicho. — Brawo.

— Pod koniec dnia wszyscy będą martwi. A ty, mój drogi Zgonie, pomożesz mi osiągnąć ten cel.

— Nie chrzań. Wykonywałem za ciebie brudną robotę, ale z tym już koniec. Kurwa, zostawiłeś mnie w potrzebie. Nie dam ci drugiej szansy.

— Ja dam ci jedną szansę zmiany zdania. Nie chcę cię zabijać.

Wokół Astronoma zatańczyła świetlista tęcza.

— Pierdol się. — Spector potrząsnął pięścią. — Już więcej nie zrobisz ze mnie głupka.

— Nie? W takim razie będę musiał zrobić z ciebie trupa. Tak samo jak z pozostałych.

Astronom zmienił się w głowę szakala. Paszcza się otworzyła i na dywan wypłynęła parująca krew. Szakal zawył. Cały budynek zatrząsł się od hałasu.

Spector zakrył uszy i padł na podłogę.

Fortunato zadzwonił do Caroline i poprosił, żeby przyszła po Veronicę. Zabierze ją do domu matki Fortunata, będącego oficjalnym adresem jego agencji. Caroline i kilka innych kobiet w praktyce tam mieszkało. Ubrał Veronicę i zostawił ją przysypiającą na kanapie w pokoju.

— Wszystko z nią w porządku? — zapytał Brennan.

— Wątpię w to.

— Wiem, że to nie mój interes, ale czy nie potraktowałeś jej zbyt ostro?

— Wszystko jest pod kontrolą — zapewnił Fortunato.

— Jasne — zgodził się Brennan. — Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej.

Patrzyli na siebie przez kilka sekund. Pod postacią Yeomana Brennan zapewne był jedynym z nowojorskich zamaskowanych bojowników ze zbrodnią, któremu Fortunato ufał. Częściowo dlatego, że Brennan nadal pozostawał człowiekiem i nie dotknął go wirus dzikiej karty, a częściowo dlatego, że obaj przeszli razem bardzo wiele wewnątrz kosmicznego monstrum zwanego przez niektórych Rojem.

Astronom posługiwał się nazwą TIAMAT i wykorzystał maszynę, którą zwał Śakti, by przywołać tę istotę na Ziemię. Fortunato zniszczył urządzenie, ale było już za późno. Obcy przybył i setki tysięcy ludzi na całym świecie zginęły z tego powodu.

— Co z Astronomem?

— Znasz gościa, którego nazywają Morsem? Jube’a, sprzedawcę gazet?

— Pewnie czasem go widywałem — odparł Fortunato, wzruszając ramionami

— Widział dziś rano Astronoma w Dżokerowie. Wspomniał o tym Poczwarce, a ona przekazała wiadomość mnie.

— Ile cię to kosztowało?

— Nic. Wiem, że to nietypowe dla Poczwarki, ale nawet ona się go boi.

— A skąd ten Mors zna Astronoma?

— Nie mam pojęcia.

— To znaczy, że mamy relację niewiarygodnego świadka, przekazaną przez pośrednika, a do tego wystygły ślad?

— Kurde, uspokój się. Próbowałem zadzwonić, ale operator mi powiedział, że numer nie odpowiada. To nawet nie jest moja walka. Chciałem ci tylko pomóc.

Fortunato spojrzał na Lustro Hathor. Mógł minąć cały dzień, zanim je oczyści i zdoła się skupić na tyle, by móc podjąć kolejną próbę. Jeśli zaś Astronom rzeczywiście wylazł z ukrycia, mogło to oznaczać kłopoty.

— Dobra, w porządku. Zaraz załatwię tę drugą sprawę i będziemy mogli się rozejrzeć.

Nim alfons zdążył włożyć wyjściowe ubranie, zjawiła się Caroline. Pragnął jej, choć jej krótkie blond włosy zwisały w strąkach, a na sobie miała starą przepoconą bluzę i dżinsy.

Wydawało się, że w ogóle się nie zmieniła przez siedem lat pracy dla niego. Miała twarz dziecka, była drobna i pełna energii, sprawiała wrażenie, że panuje nad każdym mięśniem swojego ciała. Kochał wszystkie swoje kobiety, ale Caroline była wyjątkowa. Przyswoiła sobie wszystko, czego mógł ją nauczyć — etykietę, języki obce, gotowanie, masaż — ale jej duch się nie załamał. Fortunato nigdy nad nią nie zapanował i być może właśnie dlatego sprawiała mu najwięcej przyjemności w łóżku ze wszystkich jego dziewczyn. Pocałował ją pośpiesznie i wpuścił do środka. Żałował, że nie może jej zabrać do sypialni, by wzmocniła jego tantryczną moc. Nie było na to czasu.

— Co mam z nią zrobić? — zapytała dziewczyna.

— Czy ma dziś umówione spotkanie?

— To jest Dzień Dzikiej Karty. Wszystkie mamy dziś spotkania. Moje powinno się skończyć o północy, a jeśli wrócę za wcześnie, może będę musiała wyjść znowu.

— Miej ją na oku. Jeśli będzie się dobrze czuła, pozwól jej iść. Ale nie daj jej więcej ćpać. Nad resztą zastanowię się później.

Zerknęła na Yeomana.

— Czy coś się dzieje?

— Nie ma powodu do obaw. Zadzwonię do ciebie później. — Raz jeszcze pocałował Caroline, a potem śledził ją wzrokiem, gdy odprowadzała Veronicę do czekającej taksówki. — No to ruszajmy — rzucił, spoglądając na Brennana.

— Czy to homar, czy może homar? — zapytał Skrzelak. Uniósł go, by Hiram mógł mu się lepiej przyjrzeć. Skorupiak słabo pomachał zaciśniętymi szczypcami. Z twardej zielonej skorupy zwisało kilka pasm wodorostów.

— Homar godny podziwu — zgodził się Hiram Worchester. — Czy wszystkie są takie wielkie?

— To jeden z mniejszych — odparł Skrzelak. Dżoker miał cętkowaną, zielonkawą skórę, a na policzkach szpary skrzelowe, które otwierały się, gdy się uśmiechał, odsłaniając czerwone, wilgotne ciało wewnątrz. Rzecz jasna, skrzela nie funkcjonowały. W przeciwnym razie stary handlarz ryb nie byłby dżokerem, tylko asem.

Na Fulton Street padało dopiero pierwsze światło poranka, ale na rybnym targu panował już intensywny ruch. Sprzedawcy i kupujący targowali się o cenę, ładowano ryby do samochodów chłodni, ich kierowcy obrzucali się nawzajem przekleństwami, a mężczyźni w białych, nakrochmalonych fartuchach pchali taczki po chodnikach. Odór ryb unosił się w powietrzu niczym woń perfum.

Hiram Worchester uważał się za nocnego marka i na ogół wolał wstawać późno. Dzień Dzikiej Karty był jednak wyjątkowy. Hiram zamykał wtedy restaurację dla zwyczajnych gości i urządzał prywatne przyjęcie dla asów z miasta. Stało się ono tradycją, a specjalne okazje wymagały szczególnych środków, takich jak wstawanie z łóżka, gdy było jeszcze ciemno.

Skrzelak odwrócił się i wsadził homara z powrotem do beczki.

— Chcesz zobaczyć następnego? — zapytał. Odgarnął na bok garść wodorostów i zademonstrował drugiego skorupiaka, większego i bardziej ożywionego niż pierwszy. Homar z wigorem poruszył szczypcami.

— Popatrz, jak wierzga — ciągnął handlarz. — Czy powiedziałem, że jest świeży, czy że jest świeży?

Hiram uśmiechnął się krótko, odsłaniając białe zęby kontrastujące z czarną, łopatowatą brodą. Bardzo dbał o jakość potraw podawanych w Wieży Asów, a już szczególnie w Dzień Dzikiej Karty.

— Nigdy mnie nie zawiodłeś — zapewnił Skrzelaka. — Świetnie się nadadzą. Dostawa o jedenastej, jak sądzę?

Skrzelak skinął głową. Homar pomachał skrzypcami do Hirama, obrzucając go kwaśnym spojrzeniem. Być może przewidywał czekający go los. Handlarz włożył go z powrotem do beczki.

— Co u Michaela? — zapytał Hiram. — Nadal siedzi w Dartmouth?

— Czuje się tam bardzo dobrze — odparł Skrzelak. — Dopiero zaczął przedostatni rok, a już chce mnie uczyć, jak prowadzić interes. — Zamknął beczkę pokrywą. — Ile ich potrzebujesz?

Hiram spodziewał się, że będzie musiał nakarmić sto pięćdziesiąt osób, z dokładnością do około dziesięciu — osiemdziesięciu kilku asów w towarzystwie małżonków, kochanków albo zaproszonych gości. Rzecz jasna, homary nie będą jedynym daniem. Nawet w ten niezwykły wieczór Hiram lubił zapewniać swym gościom możliwość wyboru. Zaplanował trzy inne opcje, ale homary wyglądały wspaniale i na pewno będą się cieszyły popularnością. Lepiej mieć za dużo niż za mało.

Drzwi otworzyły się za jego plecami. Usłyszał dzwonek.

— Myślę, że sześćdziesiąt — odpowiedział Hiram, zanim sobie uświadomił, że Skrzelak przestał zwracać na niego uwagę. Nienaturalnie wielkie oczy wlepił w drzwi.

Było ich trzech. Nosili kurtki z ciemnozielonej skóry. Dwaj wyglądali normalnie. Jeden ledwie przekraczał metr pięćdziesiąt wzrostu, miał wąską twarz i paradował dumnym krokiem. Drugi był wysoki, szeroki w barach i miał wielkie piwne brzuszysko, wylewające się spod pasa zapiętego na sprzączkę z czaszką i piszczelami. Głowę miał ogoloną. Przywódca był ewidentnym dżokerem, cyklopem, którego jedyne oko spoglądało na świat przez monokl o szkiełku grubym jak dno butelki od coli. To było dziwne, dżokerzy i natole rzadko ze sobą współpracowali.

Cyklop wyjął z kieszeni kawałek łańcucha i zaczął owijać go sobie wokół pięści. Dwaj pozostali rozglądali się po sklepie Skrzelaka, jakby był ich własnością. Jeden zaczął rozkopywać trociny ciężkim, podkutym buciorem.

— Wybacz… — zaczął Skrzelak. — Muszę… za chwilę wrócę.

Podszedł do cyklopa, porzucając na chwilę Hirama. Dwaj pracownicy sklepu podeszli do siebie i zaczęli wymieniać szepty. Trzeci, upośledzony umysłowo dżoker zamiatający zmiotką trociny, gapił się na intruzów, przesuwając się powoli ku tylnemu wyjściu.

Hiram zmarszczył brwi i odwrócił się od tej sceny. Zanosiło się na kłopoty, ale to nie był jego interes. Miał dziś na głowie wystarczająco wiele spraw. Ruszył wysypanym trocinami przejściem ku transportowi świeżych tuńczyków. Wielkie ryby leżały jedna na drugiej w skrzyniach z grubo ciosanych desek, wpatrując się w niego szklanymi oczami. Tuńczyk z grilla — pomyślał. Inspiracja przywołała uśmiech na jego usta. LeBarre był geniuszem, gdy chodziło o kuchnię cajun. Nie na dzisiejszy wieczór, menu zaplanowano już przed tygodniami, ale tuńczyk z grilla byłby znakomitym dodatkiem do jego regularnej oferty.

— Pierdolić ten syf — odezwał się głośno cyklop. — Powinieneś o tym pomyśleć przed tygodniem.

— Proszę — odpowiedział Skrzelak słabym, wystraszonym głosikiem. — Jeszcze kilka dni…

Cyklop wsparł stopę w ciężkim bucie na skrzynce ryb, popchnął ją i zwalił z hukiem na bok. Sieje wysypały się na podłogę.

— Proszę, nie róbcie tego — powtórzył Skrzelak. Jego pracownicy zniknęli.

Hiram odwrócił się i podszedł do nich, wpychając od niechcenia ręce w kieszenie marynarki. Jak na tak masywnego mężczyznę, poruszał się zaskakująco szybko.

— Przepraszam — zwrócił się do cyklopa — czy macie jakiś problem?

Młody dżoker znacznie górował nad Skrzelakiem, który był niskim mężczyzną, a skrzywiony kręgosłup czynił go jeszcze niższym. Hiram miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a większość ludzi oceniała jego wagę na około sto siedemdziesiąt pięć kilogramów. Mylili się o około sto sześćdziesiąt, ale to już całkiem inna historia. Cyklop popatrzył na niego przez gruby monokl i uśmiechnął się złośliwie.

— Hej, Skrzelak, odkąd to sprzedajesz wieloryby? — zapytał.

Jego towarzysze, którzy stali przy drzwiach, starając się wyglądać na znudzonych i groźnych jednocześnie, przysunęli się bliżej.

— Patrz, to jebany sterowiec Goodyear — odezwał się ten niższy.

— Proszę, Hiram — odezwał się Skrzelak, dotykając lekko jego ramienia. — To miło, że chcesz mi pomóc, ale… wszystko w porządku. Te chłopaki to… hmm… koledzy Michaela.

— Zawsze z chęcią poznaję kolegów Michaela — odparł Hiram, wpatrując się w cyklopa. — Czuję się jednak zdziwiony. Michael zawsze miał bardzo dobre maniery, a jego koledzy są ich całkowicie pozbawieni. No wiecie, Skrzelak ma chore plecy. Naprawdę powinniście pomóc mu posprzątać te ryby, które rozsypaliście.

Twarz dżokera zrobiła się jeszcze bardziej zielona niż zwykle.

— Dam sobie z tym radę — zapewnił. — Chip i Jim mogą to zrobić. Nie… nie zawracaj sobie tym głowy.

— Może byś tak stąd zmiatał, spaślaku? — zasugerował cyklop. — Cheech, pokaż mu drzwi. Pomóż mu przecisnąć przez nie to grube dupsko.

Cheech podszedł do drzwi i otworzył je.

— Skrzelak — odezwał się Hiram. — Musimy jeszcze omówić kwestię zapłaty za te wspaniałe homary.

Wysoki chłopak z wygoloną głową odezwał się po raz pierwszy.

— Dokop mu, Oko — zasugerował grubym głosem. — Dokop mu, zanim go wypuścisz.

Hiram popatrzył na niego z autentycznym niesmakiem i spokojem, którego w rzeczywistości nie czuł. Nie cierpiał takich sytuacji, ale czasami nie miał wyjścia.

— Próbujecie mnie zastraszyć, ale tylko budzicie mój gniew. Bardzo wątpię w to, że jesteście kolegami Michaela. Sugeruję, abyście sobie poszli, nim sprawy posuną się za daleko i komuś stanie się krzywda.

Wszyscy się roześmiali.

— Lex — rzekł do łysego Oko. — Tu jest kurewsko gorąco. Pocę się. Potrzebuję świeżego powietrza.

— Zaraz zrobi się trochę chłodniej — zapewnił Lex. Rozejrzał się, złapał w dwie ręce małą beczułkę, uniósł ją nad głowę gładkim, potężnym szarpnięciem i postąpił krok w kierunku wielkich okien wychodzących na Fulton Street.

Hiram Worchester wyjął ręce z kieszeni i zacisnął prawą dłoń w pięść. Wiedział, że ten mały tik nie ma znaczenia, ale ów gest był jego nieodłączną częścią w takim samym stopniu jak moc dzikiej karty. Przez chwilę dostrzegał fale grawitacyjne, przesuwające się leniwie wokół beczki niczym gorąco migoczące nad chodnikiem w upalny letni dzień.

Lex się zachwiał. Jego ręce się ugięły i beczka solonego dorsza, która nagle zaczęła ważyć około stu pięćdziesięciu kilogramów, spadła mu na głowę. Przewrócił się i runął ciężko na ziemię. Beczka pękła i Lexa zasypały ryby. Bardzo ciężkie ryby.

Jego kumple gapili się na to, w pierwszej chwili nic nie rozumiejąc. Hiram szybko wysunął się przed Skrzelaka i odepchnął go na bok.

— Zadzwoń na policję — polecił. Handlarz odsunął się ukradkiem.

Niski intruz, Cheech, spróbował wyciągnąć Lexa spod rozbitej beczki, ale okazało się to trudniejsze, niżby się zdawało. Cyklop gapił się na to przez chwilę, po czym spojrzał ostro na Hirama.

— Ty to zrobiłeś — wygarnął. — Jesteś tym Grubasem.

— Nie cierpię tego przezwiska — odparł Hiram. Zacisnął pięść i monokl Oka stał się cięższy. Cyklop wykrzyknął przekleństwo i zamachnął się owiniętą łańcuchem pięścią, próbując trafić Hirama w brzuch. Ten uchylił się bez trudu. Był znacznie zwinniejszy, niż na to wyglądał. Jego tusza się zmieniała, ale od lat utrzymywał ciężar równy piętnastu kilogramom. Oko rzucił się na niego z wrzaskiem. Hiram się cofnął, zaciskając pięść. Dżoker z każdym krokiem stawał się cięższy, aż wreszcie nogi załamały się pod jego ciężarem i padł z jękiem na ziemię.

Ostatni do ataku ruszył Cheech.

— Ty jebany asie — wrzasnął i uniósł ręce przed sobą, trzymając dłonie wyprostowane w stylu karate, kung-fu czy czegoś w tym rodzaju. Skoczył w górę i jego but z metalowymi okuciami pomknął ku głowie przeciwnika.

Hiram padł na trociny. Cheech przeleciał nad nim i pomknął dalej. Ważył zdecydowanie mniej niż jeszcze przed chwilą. Siła skoku zaniosła go aż do ściany. Uderzył w nią mocno, padł na ziemię, przetoczył się i spróbował zerwać do kolejnego ataku, ale przekonał się, że jest tak ciężki, że nie może wstać.

Hiram wstał i strzepnął trociny z marynarki. Wyglądał paskudnie. Będzie musiał pojechać do domu, żeby się przebrać, zanim wróci do Wieży Asów. Skrzelak podszedł do niego, potrząsając głową.

— Zawiadomiłeś policję? — zapytał Hiram.

Stary dżoker skinął głową.

— To dobrze. No wiesz, zniekształcenie grawitacji jest tylko krótkotrwałe. Mogę ich unieruchomić do chwili, gdy gliny się zjawią, ale to kosztuje mnie bardzo wiele. Cały ten ciężar bardzo szkodzi na serce. — Zerknął na złotego rolexa. Było już po siódmej trzydzieści. — Naprawdę muszę się śpieszyć do Wieży Asów. Cholera, nie potrzebowałem takich bzdur. Nie dzisiaj. Kiedy policja…

— Idź już — przerwał mu Skrzelak. — Po prostu idź. — Popchnął potężnie zbudowanego mężczyznę, lekko, lecz nieustępliwie. — Poradzę z tym sobie, Hiram. Proszę, idź.

— Policja będzie chciała, żebym złożył zeznania — stwierdził as.

— Nie — sprzeciwił się Skrzelak. — Sam to załatwię, Hiram. Wiem, że chciałeś dobrze, ale nie powinieneś… to znaczy… po prostu nic nie rozumiesz. Nie mogę wnieść oskarżenia… idź już, proszę. Nie mieszaj się w to. Tak będzie lepiej.

— Chyba nie mówisz poważnie! — obruszył się Hiram. — Te zbiry…

— To mój interes — dokończył za niego dżoker. — Proszę cię jak przyjaciela. Nie mieszaj się w to. Idź już. Dostaniesz swoje homary, bardzo dobre homary. Obiecuję.

— Ale…

— Idź już! — powtórzył Skrzelak.

Swym ochrypłym chrząkaniem oraz rytmicznymi ruchami krocza Stan tworzył kontrapunkt do tykania taniego, jaskrawożółtego budzika „Baby Ben”, stojącego na stoliku przy łóżku. Ruletka oderwała spojrzenie swych topazowych oczu od ciemnych oczu mężczyzny i obserwowała minutową wskazówkę, posuwającą się gładko po tarczy zegara.

Czas. Tykanie budzika, krew przepływająca przez jej żyły, gnana niepowstrzymanym biciem serca. Urywki czasu. Strzępki upływającego życia. W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadzało się do tego. Czas nie szanował bogactwa, władzy ani świętości. Prędzej czy później zatrzymywał ten miarowy puls. A jej wydano rozkazy.

Uniosła rękę i lekko dotknęła skroni Stana.

Zaczerpnęła powietrza w płuca, zbierając wolę i moc, ale nie było uwolnienia. Do tego potrzebna była nienawiść, a ona czuła jedynie niepewność. Leżąc na plecach, przywołała wizję grozy. Ból porodu, wiedza, że wkrótce się skończy i przytuli dziecko, zapomniawszy o cierpieniu. Oczy lekarza, otwierające się szeroko z przerażenia. Próba uniesienia głowy, by spojrzeć na to, co wyłoniło się spomiędzy jej nóg…

Napięte mięśnie jej brzucha zwiotczały i pochwę wypełniło dodatkowe ciepło, imitacja namiętności towarzysząca uwolnieniu trującej fali. Wyjec wybałuszył nagle oczy, poruszył ustami i odskoczył od niej. Jego obrzmiewający szybko członek otarł miękkie tkanki jej pochwy, gdy mężczyzna go wyciągał. Otulił rękami drżącego, odbarwionego penisa. Kilka razy targnęły nim mdłości, po czym wydał z siebie zdławiony krzyk. Po brodzie spłynęła mu cienka strużka śliny. Lustro stojące na kredensie eksplodowało kryształowym wodospadem, zasypując łóżko odłamkami szkła. Rozprzestrzeniająca się fala dźwięku uderzyła w budzik. Szybka pękła, wskazówki znieruchomiały, a gdy dźwięk dotarł do wewnętrznych mechanizmów, zegar wydał z siebie słaby, zniechęcony pisk, jakby uskarżał się na swój nagły i niesprawiedliwy zgon.

Krzyk uderzył Ruletkę w prawy policzek niczym pięść, pozostawiając siniak na jej skórze barwy kawy z mlekiem. Z ucha kobiety wypłynęła strużka krwi. Wciągnięty oddech ugrzązł w jej gardle, a brzuch wypełniły mdłości. Wykrzywiona z bólu twarz Wyjca zawisła nad jej twarzą. Wiedziała, że patrzy na śmierć. Oddychał spazmatycznie, wyszczerzał zęby, a ciemnosina fala rozprzestrzeniła się z jego całkowicie już poczerniałego, obrzękłego penisa na krocze i brzuch.

Zmierzwiona atłasowa kołdra nie dawała oparcia jej miotającym się gwałtownie nogom. Ruletka czuła się, jakby pływała po szkle. Ostatnim rozpaczliwym rzutem uniosła się na kolana i otoczyła ramieniem pierś asa. Drugą ręką złapała go za pozlepiane od potu włosy i szarpnęła, odwracając jego głowę w stronę ściany dzielącej sypialnię od salonu. Kończący życie, zatrzymujący czas krzyk odbił się echem od granic wszechświata i wrócił. Jedna ze ścian eksplodowała. Tynkowy pył unosił się leniwie w powietrzu, kreślił spirale, wypełniał gardło i nozdrza. Gruz pokrył podłogę salonu. Przeciwległa ściana się wybrzuszyła. Ruletka przez chwilę rozważała możliwość jej zawalenia się. Wyobraziła to sobie, wyobraziła sobie małżeństwo z niższej klasy średniej mieszkające w sąsiedztwie, które gapi się na obraz, jaki ukaże się ich oczom — naga kobieta trzymająca nagiego mężczyznę z obrzękłym kutasem, wielkim jak u ogiera, i ciałem rozdętym od trucizny powodującej eksplozję czerwonych ciałek, pokrytego sinoczarnymi śladami pozostawionymi przez truciznę.

Ciałem Wyjca targnęła kolejna fala konwulsji, ale obrzęk gardła sparaliżował jego struny głosowe. Mokra od potu skóra jego pleców była zimna i lepiła się do jej rozpłaszczonych piersi. Pokój wypełnił smród opróżnionego pęcherza i kiszek. Dręczona mdłościami Ruletka odepchnęła mężczyznę, zlazła z łóżka i skuliła się na podłodze.

Zniszczenia w Cloisters. Astronom sugerował, że to Żółw rozwalił kamienne mury… ale kłamał! Zapewnił, że nie będzie żadnego ryzyka, mimo że nigdy dotąd nie zabiła asa. Kłamał. Dotknęła ucha, a potem wpatrzyła się z fascynacją na zakrzepłą krew na palcach. Poczucie zdrady przebiło się do jej świadomych myśli i przerodziło się w gniew. Wiedział i nie ostrzegł jej. Czy chciał, żeby tu zginęła? Kto wtedy zabiłby dla niego Tachiona?

Syreny przypomniały jej o niebezpieczeństwie. Zagłębiła się w kontemplacji śmierci i zdrady tak bardzo, że zapomniała o rzeczywistości. Ten śmiertelny krzyk z pewnością usłyszeli wszyscy w dolnej części Manhattanu. Zaczynało jej brakować czasu. Jeśli chciała ocalić życie i osiągnąć swój ostateczny cel, musiała uciekać. Odgarnęła splątane włosy. Maleńkie perełki i kryształki wplecione w długie warkoczyki zahaczały o jej palce, ciągnąc za skórę głowy. Wepchnęła pończochy razem z pasem do torebki, wciągnęła suknię i wcisnęła stopy w sandały na wysokich obcasach.

Po raz ostatni rozejrzała się po zniszczonym pomieszczeniu, by się upewnić, czy nie zostawiła żadnych śladów swej obecności — rzecz jasna, pomijając ten najbardziej oczywisty: obrzękłe ciało leżące na łóżku.

Zawsze chciała być niezwykła.

Z jej ust wyrwał się nieartykułowany krzyk. Pobiegła do schodów pożarowych. Jeden obcas wpadł jej w dziurę w żelaznej kracie. Zdjęła z przekleństwem buty i, trzymając je w rękach, zbiegła na pierwsze piętro, po czym opuściła drabinkę na brudny, zaśmiecony chodnik zaułka. Kawałki szkła z setki rozbitych okien walały się niczym błyszczący śnieg pomiędzy gnijącymi liśćmi sałaty, pustymi plastikowymi sześciopakami i cuchnącymi puszkami. Gdy stanęła na ziemi, szkło zachrzęściło pod jej stopami. Jeden kawałek wbił się w jej piętę.

Jęknęła, wyciągnęła go i włożyła buty. Szczepionka przeciwtężcowa, będzie potrzebowała szczepionki przeciwtężcowej. Nie szczepiła się od czasu, gdy spędzili z Josiahem miesiąc w Peru.

Myśl o byłym mężu obudziła w niej wspomnienia, które ruszyły naprzód z szarpnięciem niczym rozpędzający się pociąg. Obrazy przepychały się i rozbijały o siebie na podobieństwo ujęć z jakiegoś koszmarnego filmu, wyświetlanego w dwukrotnie przyśpieszonym tempie… aż wreszcie nie pozostało nic spójnego, a tylko niezróżnicowana plama bólu, żalu i palącej trzewia furii, która osiągnęła kulminację w chwili wszechogarniającej ulgi, gdy Ruletka uwolniła falę i Wyjec umarł.

Wyszła z zaułka na ulicę, starając się nie przyciągać uwagi. Byłoby podejrzane, gdyby po prostu ignorowała koszmar firm ubezpieczeniowych i marzenie szklarzy, otaczające ją ze wszystkich stron. Nie potrafiła jednak zdobyć się na to, by dołączyć do tłumu gapiów, często nadal odzianych w piżamy albo szlafroki, którzy zbierali się w grupki i spoglądali na usianą szkłem ulicę oraz samochody z popękanymi bądź powybijanymi szybami. Lepiej będzie udawać młodą kobietę śpieszącą się do pracy, zainteresowaną, ale niemogącą zwlekać…

Samochód policyjny przemknął obok niej i gwałtownie zahamował. Dwoma pasażerami szarpnęło nagle niczym manekinami podczas testu zderzeniowego. Skierowały się na nią przekrwione, pozbawione wyrazu oczy. Zmusiła się do odpowiedzenia na podejrzliwe spojrzenie gliniarza, mimo że czuła w brzuchu ucisk strachu. To była przeważająco biała dzielnica, a choć Ruletka ubrała się ze skromną elegancją, jej suknia z pewnością była wieczorowa.

Dziwka.

Tę myśl łatwo było wczytać z tłustej, różowej twarzy. Ruletka poczuła ukłucie oburzenia. Ukończyłam Vassar w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym — pomyślała. Jestem magistrem ekonomii, nie prostytutką, ty dupku. Jej twarz nic jednak nie wyrażała.

Z budynku, w którym mieszkał Wyjec, wypadł jakiś mężczyzna. Wymachiwał szaleńczo rękami nad głową, otwierał i zamykał usta, ale wycie syren zagłuszało jego słowa. Odwróciło to uwagę gliniarza, który zapomniał o Ruletce. Warknął coś do partnera i wskazał kciukiem na budynek. Samochód ruszył i kobieta wyrwała się z bezruchu.

Strach powrócił. Napędzała go nie obecność widocznego pościgu zbierającego się za plecami Ruletki, lecz ujadanie ogarów jej duszy, z łatwością dotrzymujących jej kroku. Czekały na moment, gdy zwątpienie, strach i poczucie winy narastające z każdym zabójstwem w końcu nią zawładną i zwalą z nóg. Wtedy ogary ruszą do ataku i pozbawią ją życia. Były teraz przy niej. Czekały. Słyszała je. Przedtem były dla niej nieme. Traciła zmysły. Co się stanie, jeśli zabije znowu? Musiała jednak to zrobić. Śmierć Tachiona nawet szaleństwo uczyni znośnym.

♣♦♥♠