Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Haviland Tuf jest podróżnikiem i rzetelnym, aczkolwiek drobnym międzygwiezdnym
kupcem. Dzięki niezwykłemu splotowi zdarzeń staje się właścicielem wiekowego, długiego na
wiele mil statku - bazy ziemskiego Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Zbudowany jako
śmiercionośna broń, statek ów chroni sekrety zapomnianej dziedziny nauki. Funkcjonuje
wystarczająco sprawnie, aby za pomocą inżynierii genetycznej i technik klonowania produkować
dziesiątki tysięcy rozmaitych gatunków roślin i zwierząt - zarówno dobroczynnych, jak i
niszczycielskich.
Ekscentryczny, ale zawsze postępujący zgodnie z zasadami etyki, Tuf postanawia zmienić
profesję i mianuje się inżynierem ekologiem, używając zasobów statku-bazy do rozwiązywania
problemów nękających rozliczne światy.
„George R.R. Martin to prawdziwy literacki derwisz, fascynuje skomplikowanymi
psychologicznie postaciami i barwnym językiem, a jego wizjonerskie pomysły fabularne stawiają
go w gronie najlepszych pisarzy SF w historii”.
„New York Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 604
Rogerowi i Judy Zelaznym, dzięki którym poczułem się w Santa Fe jak w domu.
KATALOG SZÓSTY NUMER ZNALEZISKA: 37433-800912-5442894
OŚRODEK BADAŃ NAD HISTORIĄ ROZWOJU KULTURY I WIEDZY SHANDELLOR, WYDZIAŁ KSENOANTROPOLOGII opis znaleziska: kryształ z zapisem dźwiękowym
miejsce odkrycia: Hro B'rana (wsp.: SQ19, Y7715, 121) wiek znaleziska: ok. 276 lat standardowych
sklasyfikowane pod:
rasy podległe, Hrangan
legendy i mity, Hruun
inf. medyczne —
choroby, niezidentyfikowane
ośrodki handlowe, opuszczone
Halo? Halo?
Widzę, że działa. To dobrze.
Nazywam się Rarik Hortvenzy, jestem początkującym kupcem i nagrywam to ostrzeżenie dla tych, którzy być może znajdą ten kryształ.
Zapada zmierzch, dla mnie już ostatni. Słońce skryło się za zachodnim urwiskiem, ziemię zalała czerwona poświata i pomału, ale niepowstrzymanie, zbliża się do mnie ciemność. Na niebie kolejno zapalają się gwiazdy, ale ta najważniejsza płonie bez przerwy w dzień i w nocy, w nocy i w dzień. Jest zawsze ze mną, najjaśniejszy obiekt na niebie, zaraz po słońcu. Gwiazda śmierci.
Dzisiaj pochowałem Janeel. Od świtu kopałem grób w kamienistej ziemi, a kiedy wreszcie późnym popołudniem uporałem się z tym, kiedy złożyłem ją w mogile i przysypałem ohydnym, wstrętnym, obcym piachem, kiedy przytoczyłem ostatni kamień, wyprostowałem się i splunąłem pod nogi.
To wszystko jej wina. Powtarzałem jej to wiele razy, kiedy umierała, aż wreszcie, tuż przed śmiercią, przyznała mi rację. To jej wina, że tu przybyliśmy i że nie odlecieliśmy, kiedy jeszcze istniała taka możliwość. To jej wina, że nie żyje — tak, bez wątpienia — i jej wina, że kiedy ja umrę, moje ciało stanie się pokarmem dla dzikich bestii, drapieżnych latających stworzeń oraz nocnych łowców, z którymi zamierzaliśmy robić interesy.
Gwiazda śmierci świeci jasnym spokojnym blaskiem, który jakby nigdy nic spływa na ziemię. „To nie w porządku" — powiedziałem kiedyś Janeel. „Gwiazda śmierci powinna świecić na czerwono, powinna żarzyć się złowieszczo, spowita szkarłatną poświatą, powinna wypełniać noc szeptanymi zapowiedziami ognia i krwi. Co ten czysty biały blask ma wspólnego ze śmiercią?" Na początku, kiedy wyczarterowany statek wysadził nas tutaj i od razu poleciał dalej, gwiazda śmierci była zaledwie jedną z około pięćdziesięciu gwiazd pierwszej wielkości, jakie mogliśmy podziwiać na obcym niebie, wcale nie najłatwiejszą do odnalezienia. Wtedy jeszcze śmialiśmy się z przesądów tych prymitywnych, zacofanych barbarzyńców, którzy wierzyli, że choroba przychodzi z nieba.
Wkrótce potem gwiazda śmierci zaczęła rosnąć. Co noc świeciła jaśniej, aż wreszcie można ją było oglądać nawet w dzień. Zanim to nastąpiło, wybuchła zaraza.
Po ciemniejącym niebie suną latawce. Nie poruszając skrzydłami, szybują w powietrzu na prądach wstępujących; z daleka wyglądają prawie pięknie i przywodzą mi na myśl milczące jak cienie mewaki z mojej ojczyzny, Budakharu, położonego nad żywym morzem na planecie Razyar. Tutaj jednak nie ma morza, są tylko góry, wzgórza i pustynie, z bliska zaś latawce wcale nie są piękne, tylko przerażające: połowy wysokości człowieka, z cienką skórą opiętą na przedziwnym szkielecie z pustych kości. Ich skrzydła są twarde jak arkusze blachy, szpony ostre jak sztylety, oczy czerwone jak rozżarzone węgle, wielkie kościane grzebienie, wyrastające pośrodku wąskich czaszek, przypominają zakrzywione noże.
Janeel twierdziła, że latawce są inteligentne i że nawet mają własny język. Słyszałem ich głosy — przeraźliwie świdrujące skrzeczenie, od którego dostaje się gęsiej skórki — ale ani ja, ani Janeel nie zdołaliśmy opanować ich języka. „Inteligentne" — mówiła. „Będziemy z nimi handlować". Niestety, nie chciały ani nas, ani naszego handlu. Inteligencji wystarczyło im akurat na tyle, żeby nauczyć się kraść, ale w końcu okazało się, że jednak coś je z nami łączy: śmierć.
Latawce umierają. Umierają też nocni łowcy o silnych, poskręcanych kończynach i zdeformowanych rękach z dwoma kciukami, o oczach płonących w wysoko sklepionych czaszkach niczym węgle w dogasającym ognisku. Łowcy dysponują przerażającą siłą, a ich oczy doskonale widzą w ciemności, również wtedy, kiedy ciężkie burzowe chmury zasnują niebo, przesłaniając nawet gwiazdę śmierci. Ukryci w jaskiniach łowcy opowiadają sobie szeptem o wielkich Mózgach, którym niegdyś służyli, a które kiedyś powrócą i dadzą im sygnał do rozpoczęcia kolejnej wojny. Mózgi jednak nie wracają, łowców natomiast robi się coraz mniej — podobnie dzieje się z latawcami oraz innymi gatunkami zwierząt i roślin. Umierają wszyscy, a my razem z nimi.
Janeel zapowiadała, że ta planeta da nam niezmierzone bogactwo, a tymczasem dała nam tylko śmierć. W starych atlasach nosi nazwę Hro B'rana, ale ja nie będę jej tak nazywał. Janeel znała wiele innych nazw, ja jednak zapamiętałem tylko jedną: Hruun. Tak również zwą się nocni łowcy. Kiedyś, jeśli wierzyć Janeel, byli niewolnikami, największymi nieprzyjaciółmi Hrangan, którzy wymarli przed wiekami, pozostawiając swoich wrogów — i zarazem poddanych — ich własnemu losowi. Kiedyś (tego także dowiedziałem się od Janeel) miała tu być kwitnąca kolonia, założona przez garstkę zapaleńców, którzy pragnęli wzbogacić się na handlu. Wiedziała tak wiele, a ja tak niedużo, teraz jednak, kiedy ją pochowałem i splunąłem na jej grób, wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Jeśli naprawdę byli niewolnikami, to chyba bardzo leniwymi i krnąbrnymi, skoro panowie ukarali munów, wtrącając ich do piekła rozjaśnionego bezlitosnym blaskiem gwiazdy śmierci.
Ostatni statek z zaopatrzeniem dotarł do nas pół roku temu. Mogliśmy nim odlecieć. Zaraza już szalała. Latawce bezradnie pełzały po zboczach, spadały z urwisk. Coraz częściej znajdowałem je u podnóża skalnych ścian, z poszarpanymi skrzydłami i głębokimi ranami, z których sączyła się bezbarwna ciecz. Nocni łowcy zjawiali się pokryci ropiejącymi wrzodami i kupowali od nas parasole, aby uchronić się przed promieniami gwiazdy śmierci. Kiedy statek wylądował, mogliśmy wejść na jego pokład i odlecieć, ale Janeel uparła się, żeby zostać. Znała nazwy chorób, które zabijały latawce i nocnych łowców. Znała nazwy leków, które miały uratować te stwory. Myślała, że jeśli coś zostanie nazwane, to od razu przestanie być groźne. Liczyła na to, że będziemy uzdrowicielami, zdobędziemy ich zaufanie, a potem bez trudu zbijemy ogromny majątek. Wykupiła cały zapas leków ze statku, zamówiła kolejny transport, po czym przystąpiliśmy do walki z chorobami.
Znała również nazwę następnej zarazy, a także wszystkich, które nadeszły później. Było ich tak wiele, że w końcu straciliśmy rachubę. Najpierw skończyły się nam leki, wkrótce potem zabrakło nazw, dziś o świcie zaś zacząłem kopać jej grób. Była wysportowaną kobietą, prowadzącą bardzo aktywny tryb życia, jednak po śmierci zrobiła się całkiem sztywna, a jej ciało potwornie spuchło. Grób musiał być bardzo duży, żeby pomieścić sztywne, opuchnięte zwłoki. Mnie dopadła inna, bezimienna choroba. Przy każdym ruchu pali mnie od środka żywy płomień, a moja skóra zszarzała i stała się bardzo krucha. Codziennie rano znajduję w pościeli mnóstwo jej fragmentów; otwarte rany, które pozostały w miejscach, gdzie odpadła, nie chcą się goić.
Gwiazda śmierci wisi niemal dokładnie nad moją głową, ogromna i oślepiająco jasna. Teraz już wiem, dlaczego świeci białym światłem. Biel jest kolorem czystości, a ona oczyszcza tę planetę, nawet jeśli chwilowo każde jej dotknięcie kończy się cierpieniem i rozkładem. Ironia losu, prawda?
Przywieźliśmy mnóstwo broni, sprzedaliśmy niewiele. Broń nie mogła pomóc nocnym łowcom i latawcom w walce z tym przeciwnikiem, więc niemal od początku parasole cieszyły się znacznie większym wzięciem niż lasery. Zabrałem z magazynu miotacz i nalałem sobie kieliszek czerwonego wina.
Posiedzę tutaj, w chłodzie, opowiem o wszystkim temu kryształowi, wypiję wino i jeszcze trochę popatrzę na nieliczne ocalałe latawce, szybujące na tle mroczniejącego nieba. Z daleka naprawdę wyglądają jak mewaki. Dopiję wino do końca, spróbuję sobie przypomnieć szum morza na Razyarze, w który kiedyś się wsłuchiwałem, marząc o gwiazdach, a kiedy kieliszek będzie pusty, sięgnę po miotacz.
(długie milczenie)
Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Janeel znała wiele słów i nazw, ale dzisiaj ją pochowałem.
(długie milczenie)
Jeśli ktoś to znajdzie…
(krótka przerwa)
Jeśli ktoś znajdzie to nagranie już po tym, jak gwiazda śmierci zgaśnie (a nocni łowcy twierdzą, że w końcu to nastąpi), niech nie da się zwieść: to nie jest przyjazna planeta. Tutaj rządzą śmierć, niezliczone choroby i cierpienie. Prędzej czy później gwiazda śmierci zabłyśnie ponownie.
(długie milczenie)
Wina już nie ma.
(koniec nagrania)
— Nie — stwierdził stanowczo Kaj Nevis. — Wykluczone. Musielibyśmy być idiotami, żeby wybrać właśnie któryś z tych ogromnych transportowców.
— Niby czemu? — prychnęła Celise Waan. — Przecież musimy się tam jakoś dostać, prawda? Wiele razy wynajmowałam statki w Starslipie i wiem, że są bardzo wygodne. Załoga zawsze jest uprzejma, a jedzenie co najmniej przyzwoite.
Nevis posłał jej miażdżące spojrzenie. Miał twarz jakby stworzoną do wyrażania mało przyjaznych uczuć: o wyjątkowo ostrych rysach, z ogromnym zakrzywionym nosem i maleńkimi czarnymi oczami ukrytymi pod krzaczastymi brwiami.
— Po co je wynajmowałaś?
— W celu przeprowadzenia wypraw badawczych, ma się rozumieć — odparła Celise Waan, po czym wzięła z talerza kolejną kremową kulkę i wsunęła ją do ust. — Nadzorowałam wiele ważnych programów naukowych. Pieniądze przychodziły z Ośrodka.
— Jeśli pozwolisz, zwrócę ci uwagę na kilka oczywistych faktów — powiedział Nevis lodowatym tonem. — To nie jest wyprawa badawcza. Nie zamierzamy analizować seksualnych obyczajów ras prymitywnych. Nie będziemy grzebać w poszukiwaniu zapomnianej wiedzy, która teraz nikomu się na nic nie przyda. Zawiązaliśmy nasz mały spisek w celu zdobycia skarbu nieoszacowanej wartości. Jeżeli uda nam się go znaleźć, z pewnością nie oddamy go władzom. Potrzebujecie mnie, bo tylko ja będę wiedział, w jaki sposób upłynnić go, wykorzystując nie do końca legalne sposoby, co nie przeszkadza wam darzyć mnie tak nikłym zaufaniem, że nie chcecie mi powiedzieć, dokąd właściwie polecimy, a obecny tu Lion wynajął sobie nawet osobistą ochronę. Proszę bardzo, mnie to nie przeszkadza, ale zrozumcie jedno: tutaj, na ShanDellor, nie jestem jedynym człowiekiem niegodnym zaufania. Ktoś taki jak ja może tutaj w każdej chwili zarobić całkiem duże pieniądze, więc jeśli zamierzacie w dalszym ciągu trzymać mnie z opaską na oczach i wygadywać głupoty o jedzeniu na statkach, to ja rezygnuję. Mam ciekawsze rzeczy do roboty.
Celise Waan ponownie prychnęła pogardliwie. Była potężną, bynajmniej nie szczupłą kobietą o wielkiej czerwonej twarzy i donośnym wilgotnym prychnięciu.
— Starslip ma dobrą reputację, a poza tym przepisy regulujące prawa własności do znalezionych obiektów…
— …nie mają najmniejszego znaczenia — wpadł jej w słowo Nevis. — Inne przepisy obowiązują tutaj, na ShanDellor, inne na Kleronomasie, jeszcze inne na Mai, a i tak wszystkie nie są warte funta kłaków. Gdyby potraktowano nas według prawa ShanDi, dostalibyśmy zaledwie jedną czwartą wartości. Zakładając, że Lion ma rację i że ta wasza gwiazda śmierci jest właśnie tym, za co ją uważacie, i że jeszcze działa, ten, kto dostanie ją w swoje ręce, zdobędzie niekwestionowaną przewagę militarną w naszym sektorze. Starslip oraz wszystkie pozostałe korporacje transportowe są co najmniej równie chciwe i zaborcze jak ja; różnica polega na tym, że są również cholernie potężne, do tego stopnia, że większość planetarnych rządów z niepokojem śledzi ich poczynania. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na ten drobny fakt, ale jest nas tylko czworo… Pięcioro, jeśli liczyć również najemników. — Spojrzał na Ricę Dawnstar, która obdarzyła go lodowatym uśmiechem. — Mniej, niż jest kucharzy na dużym liniowcu, a nawet na małym statku kurierskim zostalibyśmy w okamgnieniu zadeptani przez załogę. Czy wyobrażacie sobie, że pozwolą nam zachować naszą zdobycz, kiedy już się zorientują, ile jest warta?
— Jeśli nas oszukają, podamy ich do sądu — odparła niezbyt pewnym tonem gruba antropolog i zgarnęła z talerza ostatnią kulkę.
Kaj Nevis wybuchnął gromkim śmiechem.
— Do jakiego sądu? Na jakiej planecie? Żeby to zrobić, musielibyśmy przede wszystkim pozostać przy życiu, a na to bym zanadto nie liczył. Słowo daję, jesteś nie tylko koszmarnie brzydka, ale i wręcz niewyobrażalnie głupia!
Jefri Lion przysłuchiwał się kłótni z niewyraźną miną.
— Dajcie spokój — przemówił wreszcie. — Nie powinniśmy tracić zimnej krwi. Bądź co bądź, to nasza wspólna sprawa.
Lion był niskim barczystym mężczyzną w wojskowej bluzie maskującej, udekorowanej baretkami z jakiejś zapomnianej kampanii. W mrocznym wnętrzu małej restauracji bluza przybrała szaroburą barwę, niemal identyczną jak starannie przystrzyżona broda jej właściciela. Wysokie czoło mężczyzny pokryte było błyszczącą warstewką potu. Wiedząc, jaką reputacją cieszy się Kaj Nevis, niezbyt pewnie czuł się w jego towarzystwie. Spojrzał na pozostałych, jakby oczekiwał od nich wsparcia.
Celise Waan wydęła usta i wbiła wzrok w talerz, jakby liczyła na to, że w ten sposób ponownie napełni go śmietankowymi kulkami. Rica Dawnstar — „najemnik", jak nazwał ją Nevis — z kpiącym błyskiem w zielonych oczach rozparła się w fotelu. Jej długie, kościste ciało, okryte nieforemnym jednoczęściowym kombinezonem i elastyczną zbroją uplecioną z supercienkiej stalowej przędzy, było zupełnie rozluźnione. To nie jej problem, jeśli pracodawcy uznali za stosowne tracić czas na bezproduktywne dyskusje.
— Obelgami niczego nie załatwimy — odezwał się Anittas. Nie sposób było stwierdzić, o czym myśli wysoki cybertech. Jego twarz, składająca się w równych proporcjach z lśniącego metalu, przezroczystego plastyku i ciała, nie wyrażała żadnych uczuć. Splótłszy błyszczące stalowe palce prawej ręki z brązowymi końcówkami czuciowymi lewej, przyglądał się Nevisowi srebrzystymi oczami osadzonymi w czarnych plastykowych oczodołach. — Kaj Nevis zwrócił nam uwagę na kilka istotnych szczegółów. W przeciwieństwie do nas, jest specjalistą w tych sprawach. Skoro już zaprosiliśmy go do naszego grona, powinniśmy uwzględnić jego rady.
— Słusznie — poparł cybertecha Jefri Lion. — W takim razie, co proponujesz, Nevis? W jaki sposób możemy dotrzeć do gwiazdy śmierci, skoro nie wolno nam korzystać z usług korporacji transportowych?
— Potrzebujemy statku — stwierdziła Celise Waan. Kaj Nevis uśmiechnął się pobłażliwie.
— Korporacje transportowe nie mają monopolu na statki kosmiczne. Właśnie dlatego zaproponowałem, żebyśmy spotkali się nie w biurze Liona, tylko tutaj. Knajpa jest w pobliżu portu, więc jestem prawie pewien, że znajdziemy tu naszego człowieka.
— Czy to jakiś wolny strzelec? — zapytał Jefri Lion z powątpiewaniem w głosie. — Większość z nich, jak by to powiedzieć… nie cieszy się najlepszą opinią.
— Ja też — zwrócił mu uwagę Nevis.
— Podobno trafiają się wśród nich przemytnicy, a nawet piraci. Czy naprawdę musimy ryzykować?
— Nie musimy i nie ryzykujemy — odparł Kaj Nevis. — Dowcip polega na tym, żeby znaleźć właściwego człowieka, a ja znam mnóstwo ludzi, tych właściwych i niewłaściwych. Widzicie tę ciemnoskórą kobietę obwieszoną czarną biżuterią? — Wskazał ją lekkim ruchem głowy. — To Jessamyn Caige, właścicielka i kapitan „Wolnego Handlu". Z pewnością przyjęłaby naszą propozycję, nawet zbytnio nie targując się o cenę.
Celise Waan dyskretnie zerknęła we wskazanym kierunku.
— A więc to ona? Mam nadzieję, że na jej statku działa sztuczna grawitacja, bo w stanie nieważkości robi mi się niedobrze.
— Kiedy zamierzasz złożyć jej propozycję? — zapytał Jefri Lion.
— Nie zamierzam — odparł Nevis. — Parę razy zlecałem jej przewiezienie towaru, ale na pewno nie zaryzykowałbym podróży tym wrakiem, nie mówiąc już o wtajemniczeniu jej w tak poważną sprawę. Załoga „Wolnego Handlu" składa się z dziewięciu osób; wystarczy, żeby rozprawić się ze mną i moją obstawą. Bez obrazy, Lion, ale w takich sprawach wy zupełnie się nie liczycie.
— Myślałem, że wiesz, iż jestem żołnierzem — powiedział Jefri Lion urażonym tonem. — Uczestniczyłem w wielu bitwach.
— Sto lat temu. Jessamyn załatwiłaby nas bez drgnienia powieki. — Uważnie przyjrzał się otaczającym go twarzom. — Właśnie dlatego mnie potrzebujecie. Jesteście tak naiwni, że gdyby nie ja, zaangażowalibyście Jessamyn albo wynajęlibyście statek od którejś z korporacji.
— Moja siostrzenica pracuje dla dość znanego niezależnego kupca — odezwała się Celise Waan.
— Kto to taki?
— Noah Wackerfuss ze „Świata Wyprzedaży".
Nevis skinął głową.
— Gruby Noah. Znam, znam. Z pewnością wszyscy świetnie byśmy się bawili, bo na jego statku zawsze panuje zerowa grawitacja. Ciążenie zabiłoby starego degenerata. Trzeba przyznać, że Wackerfuss nie jest szczególnie okrutny. Szansę na to, żeby nas nie zabił, oceniam na pięćdziesiąt do pięćdziesięciu. Niestety, jest za to nieprawdopodobnie chciwy i przebiegły. W najlepszym razie wymógłby dopuszczenie go do spółki, w najgorszym sam zgarnąłby całą pulę. Dwudziestoosobowa załoga „Świata Wyprzedaży" składa się wyłącznie z kobiet. Zapytałaś może kiedyś swoją siostrzenicę, co konkretnie należy do jej obowiązków?
Na okrągłej twarzy Celise Waan wykwitł szkarłatny rumieniec.
— Czy naprawdę muszę wysłuchiwać insynuacji tego typka? — zapytała Liona. — Przecież to moje odkrycie! Słowo daję, nie zniosę więcej zniewag!
— Słowne utarczki do niczego nie doprowadzą — powiedział Jefri Lion pojednawczym tonem. — Nevis, nie musisz na każdym kroku podkreślać swojej fachowości. Nie bez powodu zwróciliśmy się właśnie do ciebie. Z pewnością masz jakiś pomysł, kogo powinniśmy zaangażować?
— Oczywiście — przyznał Nevis.
— Więc mów — ponaglił go Anittas.
— Mój kandydat też jest niezależnym kupcem, choć skłamałbym, twierdząc, że powodzi mu się znakomicie. Od pół roku standardowego czeka na jakiekolwiek zlecenie, więc przypuszczam, że skorzysta z pierwszej okazji, jaka mu się nadarzy. Ma niewielki obdrapany statek o idiotycznej, długiej nazwie, na pewno nie luksusowy, ale sprawny i niezawodny, co ma dużo większe znaczenie. Nie musimy zaprzątać sobie głowy załogą, bo jej nie zatrudnia, a na dodatek on sam jest trochę… nazwijmy to, dziwny. Wątpię, żeby z jego strony groziło nam jakieś niebezpieczeństwo. To wielkie chłopisko, ale miękkie, dosłownie i w przenośni. Hoduje koty, nie przepada za ludźmi, żłopie mnóstwo piwa i je stanowczo za dużo. Chyba nawet nie nosi broni. Według informacji, jakie udało mi się zebrać, ledwo wiąże koniec z końcem, tłukąc się od planety do planety i sprzedając rozmaite głupstwa. Wackerfuss uważa go za kompletnego niedojopa, ale nawet jeśli się myli, to co może przeciwko nam zdziałać jeden człowiek? W najgorszym razie, gdyby do czegokolwiek doszło, ja i wasz najemnik pozbędziemy się go i nakarmimy nim jego koty.
— Nie zgadzam się! — zaprotestował Jefri Lion. — Nie chcę żadnych trupów!
— Doprawdy? — zdziwił się Nevis, po czym wskazał Ricę Dawnstar. — Skoro tak, to po co ją zatrudniasz? — Uśmiechnął się obleśnie do kobiety, a ona zrewanżowała mu się okrutnym skrzywieniem ust. — Oho! — powiedział przyciszonym głosem. — Wiedziałem, że tu przyjdzie. Oto on, we własnej osobie.
Nikt z nich, może z wyjątkiem Riki Dawnstar, nie miał wielkiego doświadczenia w tajnych operacjach, wszyscy bowiem jak na komendę odwrócili się do drzwi i wytrzeszczyli oczy na człowieka, który właśnie wszedł do lokalu. Był bardzo wysoki — prawie dwa i pół metra — i dźwigał przed sobą ogromne, szeroko rozlane brzuszysko. Trzymał się bardzo prosto, miał duże dłonie, pozbawioną wyrazu pociągłą twarz, cerę białą jak kreda i skórę zupełnie pozbawioną włosów. Ubrany był w jaskrawoniebieskie spodnie i kasztanową koszulę o bufiastych rękawach z wytartymi, lekko postrzępionymi mankietami.
Chyba poczuł na sobie ich wzrok, odwrócił bowiem ku nim doskonale obojętną twarz i zrewanżował się pustym spojrzeniem. Pierwsza opuściła oczy Celise Waan, potem uczynił to Jefri Lion, a na końcu Anittas.
— Kto to jest? — zapytał cyborg.
— Wackerfuss mówi na niego Tuffy — powiedział Nevis. — Naprawdę nazywa się Haviland Tuf.
Haviland Tuf z delikatnością zupełnie niepasującą do jego rozmiarów usunął z pola gry ostatni zielony pion, wyprostował się i z satysfakcją przyjrzał się planszy. Było na niej czerwono: czerwone krążowniki, czerwone niszczyciele, czerwone warownie i czerwone forty planetarne.
— Wygląda na to, że będę zmuszony ogłosić swoje zwycięstwo.
— Znowu! — westchnęła Rica Dawnstar, po czym przeciągnęła się, by rozprostować zdrętwiałe mięśnie. Skulona w fotelu, spędziła przy planszy kilka godzin. Poruszała się płynnie jak lwica i ani na chwilę nie rozstawała się z igłaczem. Teraz miała go w kaburze pod pachą.
— A gdybym zdobył się na śmiałość i zaproponował jeszcze jedną partię? — zapytał Tuf.
— Wielkie dzięki — odparła Dawnstar i roześmiała się głośno. — Jesteś w tym zbyt dobry. Co prawda mam we krwi zamiłowanie do hazardu, ale z tobą to żaden hazard, bo z góry można przewidzieć wynik. Znudziło mi się przegrywanie.
— Przyznam, że do tej pory sprzyjało mi nadzwyczajne szczęście — powiedział Haviland Tuf. — Bez wątpienia wyczerpałem już cały jego zapas, w związku z czym podczas najbliższego starcia pokona mnie pani bez trudu.
— Och, ja też w to nie wątpię, ale jeśli pozwolisz, zaczekam do chwili, kiedy dojdę do wniosku, że umieram z nudów. Na pocieszenie pozostaje mi świadomość, że przynajmniej jestem lepsza od Liona. Zgadza się, Jefri?
Jefri Lion siedział w kącie sterowni, wertując stosy starych wojskowych czasopism. Maskująca bluza upodobniła się do głębokiego brązu syntetycznego drewna, którym obito gródź.
— W tej grze nie sprawdzają się podstawowe zasady sztuki wojennej — odparł z irytacją. — Zastosowałem taką samą taktykę jak Stephan Cobalt Northstar, kiedy dowodził Trzynastą Flotą w wojnie o Hrakkean. Odpowiedź Tufa była pozbawiona najmniejszego sensu. Na prawdziwym polu walki przegrałby z kretesem.
— Zaiste — rzekł Haviland Tuf. — Ma pan nade mną ogromną przewagę. Bądź co bądź, jest pan znakomitym znawcą historii wojskowości, ja zaś tylko skromnym kupcem. Nie dysponuję nawet cząstką pańskiej ogromnej wiedzy dotyczącej wielkich bitew historii. Nie wątpię, iż swoje zwycięstwa mogę zawdzięczać wyłącznie niedoskonałości zasad rządzących grą oraz własnej niewybaczalnej ignorancji, tym bardziej więc pragnąłbym uzupełnić rażące luki w moim wykształceniu. Gdyby zechciał pan raz jeszcze zasiąść do gry, mógłbym starannie przeanalizować pańską mistrzowską strategię i wzbogacić skromny arsenał środków, jakimi jestem zmuszony się posługiwać, nieudolnie dążąc do zwycięstwa.
Jefri Lion, którego srebrzysta flota nieodmiennie pierwsza znikała z planszy podczas wszystkich dotychczasowych rozgrywek, odchrząknął i podrapał się po głowie.
— Widzisz, Tuf…
Z niezręcznej sytuacji wybawiły go przeraźliwy wrzask oraz stek przekleństw, które dobiegły z sąsiedniego pomieszczenia. Haviland Tuf z zaskakującą zwinnością poderwał się na nogi i ruszył do wyjścia ze sterowni. Rica Dawnstar deptała mu po piętach.
W chwili, kiedy wyszli na korytarz, z kajuty mieszkalnej wypadła Celise Waan, ścigając małe czarno-białe stworzenie, które przecisnęło się między ich nogami i umknęło do sterowni.
— Łapać go! — wrzasnęła Celise. Miała czerwoną, nabrzmiałą twarz, a jej oczy miotały wściekłe błyski.
Drzwi były wąskie, Haviland Tuf wysoki i szeroki.
— W jakim celu, jeśli można wiedzieć? — zapytał, zastępując jej drogę.
Antropolog pokazała mu lewe przedramię. Widniały na nim trzy krótkie, ale dość głębokie zadrapania, z których sączyła się krew.
— Zobacz, co ten drań mi zrobił!
— Zaiste — odparł Tuf. — A co pani jemu zrobiła?
Z kajuty wyszedł uśmiechnięty złośliwie Kaj Nevis.
— Wzięła go za kark, żeby rzucić nim o ścianę — wyjaśnił.
— Leżał na moim łóżku! — zaskrzeczała Celise. — Chciałam uciąć sobie drzemkę, przychodzę, patrzę, a ten drań leży na moim łóżku! — Gwałtownie odwróciła się do Nevisa. — A ty przestań głupio szczerzyć zęby! Wystarczy, że w piątkę musimy tłoczyć się na tym zasmarkanym dziadowskim statku. Nie zgadzam się, żeby przez cały czas pętały mi się pod nogami jakieś obrzydliwe zwierzęta! To wszystko twoja wina, Nevis. Ty nas w to wpakowałeś, więc teraz zrób coś. Żądam, żeby Tuf natychmiast pozbył się tych szkodników, rozumiesz? Natychmiast!
— Przepraszam…
Tuf obejrzał się przez ramię, po czym odsunął się na bok.
— Czy właśnie tego szkodnika masz na myśli? — zapytała Dawnstar, wyłaniając się ze sterowni. Lewą ręką tuliła do piersi kota, prawą głaskała go po futrze. Było to ogromne kocisko o długiej szarej sierści i żółtych, arogancko patrzących ślepiach. Z pewnością ważył co najmniej dziesięć kilogramów, jednak Rica trzymała go bez najmniejszego wysiłku, jakby był maleńkim kociakiem. — Co, twoim zdaniem, Tuf powinien zrobić z Muchomorem?
Kot zaczął mruczeć.
— Ten, który mnie skaleczył, był mniejszy i czarno-biały, ale z tego też jest kawał drania. Spójrzcie na moją twarz! Zobaczcie, co ze mną zrobiły! Ledwo oddycham, ciągle się pocę, a jak tylko położę się spać, zaraz któryś z nich ładuje mi się na pierś! Wczoraj przygotowałam sobie małą przekąskę, ale musiałam na chwilę wyjść, a kiedy wróciłam, ten czarno-biały bawił się na podłodze moimi ciastkami! Nic nie da się ukryć przed tymi potworami. Straciłam już dwa pióra świetlne i ulubiony pierścionek, a teraz to… ta… ten niesłychany akt agresji! Mam tego dosyć. Domagam się stanowczo, żeby te zwierzęta natychmiast zostały zamknięte w ładowni. Natychmiast, słyszysz mnie?
— Dziękuję, wciąż cieszę się dość dobrym słuchem — odparł Haviland Tuf. — Jeśli do końca naszej podróży nie odzyska pani swojej własności, z przyjemnością wynagrodzę pani wszelkie straty, jeżeli jednak chodzi o pani prośbę dotyczącą Muchomora i Furii, to co prawda z przykrością, ale jednak będę zmuszony odmówić.
— Jestem pasażerem tej kupy złomu, która nie wiadomo czemu udaje statek kosmiczny! — zawyła Celise.
— Widzę, że z niewiadomych powodów wątpi pani nie tylko w sprawność mojego słuchu, ale także w inteligencję. To oczywiste, że jest pani tutaj pasażerem. Nie musi pani o tym nikomu przypominać. Pozwolę sobie jednak zwrócić pani uwagę, że statek, który tak beztrosko pani obraża, choć może skromny i nie najnowocześniejszy, stanowi jednak cały mój dobytek i jest moim domem. Co więcej, choć jako pasażer z pewnością cieszy się pani pewnymi przywilejami, logika nakazuje, aby Muchomorowi i Furii przysługiwały przywileje jeszcze rozleglejsze, a to z tej prostej przyczyny, że oboje są stałymi mieszkańcami tego lokalu, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Nie mam zwyczaju brać pasażerów na pokład „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach". Jak z pewnością zauważyliście, z trudem sam mieszczę się w jego ciasnych pomieszczeniach; niestety, ostatnio poniosłem dość bolesne straty finansowe i nie będę ukrywał, że w chwili, kiedy Kaj Nevis złożył mi swoją propozycję, bliski byłem wyczerpania zapasu kredytek. Uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zapewnić wam jak największe wygody na pokładzie mego statku, który pani darzy trudną do wytłumaczenia pogardą, do tego stopnia, że udostępniłem wam część mieszkalną, sam zaś umościłem sobie legowisko w sterowni. Przeczuwam, że coraz szybszymi krokami zbliża się chwila, kiedy mimo wszystko zacznę żałować, że uległem głupiemu altruistycznemu impulsowi, który kazał mi zabrać was na pokład, tym bardziej że moje wynagrodzenie z trudem wystarczyło na uzupełnienie zapasów paliwa i żywności oraz uiszczenie opłat portowych. Zaczynam podejrzewać, iż z zimną krwią wykorzystaliście moją trudną sytuację finansową, niemniej jednak jestem człowiekiem honoru i uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby bezpiecznie dostarczyć was do tajemniczego celu waszej podróży. W zamian oczekuję, że będziecie przynajmniej tolerować obecność Muchomora i Furii, tak samo jak ja toleruję waszą.
— Niesłychane! — parsknęła z wściekłością Celise Waan.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf.
— Nie zamierzam ani chwili dłużej znosić takiego traktowania — oświadczyła antropolog. — Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy tłoczyć się tu jak żołnierze w koszarach. Z zewnątrz ten statek nie wyglądał na aż tak mały! — Wyciągnęła pulchną rękę. — Dokąd prowadzą te drzwi?
— Do luków, szanowna pani — wyjaśnił spokojnie Tuf. — Jest ich szesnaście i nawet najmniejszy ma objętość dwukrotnie większą od mojej skromnej kwatery.
— Aha! — wykrzyknęła triumfalnie Waan. — Wieziesz jakiś ładunek?
— Luk numer szesnaście jest wypełniony po brzegi plastykowymi kopiami masek używanych przez mieszkańców planety Coogli podczas orgiastycznych obrzędów. Niestety, nie udało mi się sprzedać masek na ShanDellor, co zawdzięczam wyłącznie nieuczciwej konkurencji ze strony Noaha Wackerfussa, który podstępnie obniżył cenę, w ten sposób pozbawiając mnie nadziei na choćby najskromniejszy zysk. W luku numer dwanaście zgromadziłem rzeczy osobiste, rozmaite pamiątki, drobiazgi i bibeloty. Pozostałe luki są puste.
— Wspaniale! — wykrzyknęła Celise Waan. — Wobec tego urządzimy sobie z nich jednoosobowe kajuty. Myślę, że nie będzie problemu z przeniesieniem posłań?
— Najmniejszego — potwierdził Haviland Tuf.
— W takim razie na co czekasz? — parsknęła antropolog.
— Jak sobie pani życzy — odparł Tuf. — Czy zechce pani również wypożyczyć skafander próżniowy?
— A po co, do jasnej cholery?
— W lukach nie ma systemu podtrzymywania życia — poinformowała ją Rica Dawnstar, zanim Tuf zdążył otworzyć usta. — Nie ma też powietrza. Ani ogrzewania. Ani ciśnienia. Ani nawet grawitacji.
— Powinno być ci tam całkiem wygodnie — wtrącił się Kaj Nevis.
— Zaiste — podsumował Haviland Tuf.
Na statku kosmicznym pojęcia „dzień" i „noc" nie mają żadnego znaczenia, niemniej jednak cykl funkcjonowania ludzkich organizmów narzuca pewien rytm, do którego musi dostosować się technologia. Z tego właśnie powodu co kilkanaście godzin na pokładzie „Rogu Obfitości" — tak jak na wszystkich statkach kosmicznych, z wyjątkiem okrętów bojowych i gigantycznych transportowców, gdzie obowiązuje system trzywachtowy — zapadały ciemność i cisza. Nadchodziła pora snu.
Rica Dawnstar podniosła się z koi i odruchowo sprawdziła igłacz. Celise Waan chrapała głośno, Jefri Lion poruszał się niespokojnie, tocząc we śnie zażarte bitwy, Kaj Nevis śnił o bogactwie i władzy. Cybertech również spał, choć był to zupełnie inny, znacznie głębszy sen. Aby uciec przed nudą długiej podróży, Anittas ułożył się na koi, podłączył do głównego komputera statku i przeszedł w stan spoczynku. Jego cybernetyczna połowa nadzorowała funkcjonowanie organicznej. Oddychał niezmiernie powoli i regularnie, znacznie obniżył temperaturę ciała i prawie nie zużywał energii, ale jego pozbawione powiek, srebrzyste sensory pełniące funkcję oczu od czasu do czasu poruszały się nieznacznie, jakby śledziły rozgrywające się przed nimi, niewidoczne dla innych, sceny.
Rica bezszelestnie wyślizgnęła się z pomieszczenia i stanęła w otwartych drzwiach sterowni. Haviland Tuf siedział przy głównym pulpicie z ogromnym szarym kocurem na kolanach i dużymi białymi rękami nad klawiaturą komputera. Furia, mała czarno-biała kotka, bawiła się u jego stóp, turlając po podłodze pióro świetlne. Tuf nie usłyszał Riki; nikt jej nigdy nie słyszał, chyba że sama tego chciała. Oparta o futrynę, przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
— Nie śpisz — powiedziała wreszcie.
Tuf odwrócił się razem z fotelem i spojrzał na nią z kamienną twarzą.
— Cóż za zdumiewająco logiczny wniosek — odparł. — Siedzę oto przed panią, przytomny i pogrążony w pracy, pani zaś, opierając się wyłącznie na powierzchownej obserwacji, stwierdza bezbłędnie, że nie śpię. Doprawdy, jestem pełen podziwu.
Rica weszła do sterowni i usiadła na koi Tufa. Równiutko złożona pościel była nietknięta od poprzedniego okresu spoczynku.
— Ja też nie śpię — oznajmiła z uśmiechem.
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Lepiej uwierz, Tuf. Nie potrzebuję wiele snu, najwyżej dwie albo trzy godziny na dobę. W moim fachu to zaleta.
— Nie wątpię.
— Ale podczas długiej podróży to raczej poważna wada. Cholernie się nudzę.
— Może więc zechciałaby pani rozegrać ze mną jedną albo dwie partyjki?
— Chętnie, tyle że myślę o zupełnie innej grze.
— Wprost uwielbiam poznawać nowe gry.
— Znakomicie. W takim razie zagramy w „konspirację".
— Obawiam się, że nie znam jej reguł.
— Och, są dziecinnie proste.
— Zaiste. — Na bladej pociągłej twarzy Tufa nie drgnął żaden mięsień. — Czy mogłaby pani wyrażać się nieco jaśniej?
— Nie zwyciężyłbyś w ostatniej rozgrywce, gdyby Waan połączyła ze mną swoje siły, kiedy jej to zaproponowałam. Sojusze przynoszą korzyści wszystkim uczestniczącym w nich stronom. Ty i ja zupełnie nie pasujemy do tego towarzystwa. Zostaliśmy wynajęci. Jeśli informacje Liona na temat gwiazdy śmierci okażą się prawdziwe, tamta czwórka podzieli między siebie wręcz niewyobrażalną fortunę, a ty i ja dostaniemy tylko nędzną jałmużnę. Moim zdaniem, to nie jest sprawiedliwe.
— Trudno jest zdefiniować sprawiedliwość, jeszcze trudniej zaś ją osiągnąć — odparł Haviland Tuf. — Naturalnie, mógłbym sobie życzyć, żeby moje wynagrodzenie było wyższe, ale podobne pragnienia żywi z pewnością wiele osób. Takie właśnie honorarium wynegocjowałem i nic na to nie poradzę.
— Można zażądać wznowienia negocjacji — stwierdziła Rica Dawnstar. — Oni nas potrzebują, Tuf. Obojga. Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy połączyli siły, moglibyśmy… eee… moglibyśmy uzyskać lepsze warunki. Na przykład równy udział w zyskach. Co o tym myślisz?
— Interesująca propozycja — przyznał kupiec. — Co prawda niektórzy mogliby zarzucać jej nieetyczność, ale z drugiej strony, bez wątpienia urzeka ona szczególną moralną elastycznością.
Rica Dawnstar długo wpatrywała się w nieruchomą twarz Tufa, po czym uśmiechnęła się kwaśno.
— Nie zgadzasz się, prawda? W głębi duszy uważasz, że zawsze i wszędzie należy przestrzegać reguł.
— Reguły stanowią istotę gier, są ich sercem, jeśli zgodzi się pani na tak górnolotne określenie. Nadają naszym nieistotnym zmaganiom sens i znaczenie.
— Czasem znacznie większą przyjemność daje zwalenie figur z planszy — zauważyła Rica. — I szybciej prowadzi do celu.
Tuf splótł długie białe palce.
— Chociaż istotnie nie jestem usatysfakcjonowany moim skromnym wynagrodzeniem, to jednak wywiążę się z umowy, jaką zawarłem z Kajem Nevisem, nie pozwolę natomiast, żeby wyrażał się pogardliwie ani o mnie, ani o „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach".
Kobieta roześmiała się głośno.
— Możesz się nie obawiać. Wątpię, żeby powiedział coś niemiłego na twój temat. Wątpię nawet, żeby o tobie pomyślał, kiedy już da ci kopa w tyłek.
Z zadowoleniem stwierdziła, że jej słowa chyba wywarły na Tufie spore wrażenie, ponieważ mrugnął — co prawda tylko raz, ale powoli i z zastanowieniem.
— Zaiste.
— Naprawdę nic cię to nie obchodzi? Nie interesuje cię, dokąd lecimy ani dlaczego Waan i Lion ujawnili cel podróży dopiero wtedy, kiedy wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie? Ani dlaczego Lion wynajął ochroniarza?
Nie odwracając wzroku od Riki Dawnstar, Tuf zaczął głaskać gęste szare futro Muchomora.
— Przyznaję ze wstydem, iż ciekawość należy do moich największych wad. Obawiam się, że przejrzała mnie pani na wylot i teraz zamierza bezwzględnie wykorzystać moją słabość.
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
— Zaiste — mruknął Tuf.
— Ale przecież nikt nie powiedział, że w piekle naprawdę jest nieprzyjemnie — dodała Rica. — Lion wie, że chodzi o coś ogromnego i potwornie niebezpiecznego. Właśnie dlatego potrzebowali kogoś takiego jak Nevis. Teraz jest ich czworo do podziału, ale biorąc pod uwagę opinię, jaką cieszy się Kaj, należy wątpić, czy będzie chciał dotrzymać umowy. Ja mam za zadanie dopilnować, żeby jej dotrzymał. — Wzruszyła ramionami i poklepała broń w kaburze pod pachą. — Oprócz tego stanowię coś w rodzaju ubezpieczenia na wypadek innych, nieprzewidzianych okoliczności.
— Pozwolę sobie zauważyć, że pani obecność również może stać się przyczyną rozmaitych komplikacji.
Obdarzyła go lodowatym uśmiechem.
— Tylko nie mów o tym Lionowi — odparła, po czym wstała i przeciągnęła się. — Przemyśl sobie tę sprawę, Tuf. Moim zdaniem, Nevis cię nie docenił. Nie popełnij tego samego błędu, szczególnie jeśli chodzi o mnie. Nigdy. Może nadejść chwila, kiedy przyda ci się sojusznik. Może nawet prędzej, niż przypuszczasz.
Trzy dni przed końcem podróży Celise Waan przestało podobać się jedzenie. Tuf po raz szósty podał na obiad pikantną warzywną brouhahę, przyrządzoną na sposób halagreeński. Antropolog przez jakiś czas grzebała widelcem w potrawie, po czym odsunęła talerz, skrzywiła się i zapytała:
— Czy naprawdę nie moglibyśmy dostać czegoś prawdziwego do jedzenia?
Tuf nabrał na widelec trochę apetycznie pachnącej papki, podniósł ją do oczu, obejrzał uważnie z lewej, z prawej, następnie z góry i z dołu, powąchał, na koniec zaś ostrożnie dotknął palcem.
— Zaiste, nie pojmuję przyczyny pani niezadowolenia — oznajmił wreszcie. — Co prawda moje niedoskonałe zmysły mogą być zawodne, niemniej jednak, jeślibym miał wierzyć ich świadectwu, to musiałbym stwierdzić, że potrawa ta jest stuprocentowo prawdziwa. Rzecz jasna, wypowiadam się na temat porcji, która trafiła na mój talerz. Można wyobrazić sobie sytuację, że tylko ona jedna istnieje naprawdę, reszta zaś to tylko niematerialne złudzenia, ja jednak nie przypuszczam, aby rzeczy miały się właśnie w ten sposób.
— Doskonale wiesz, o co mi chodzi! — parsknęła Waan. — Chcę mięsa!
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Ja natomiast pragnę ogromnego bogactwa. Takie fantazje, choć bez wątpienia przyjemne, niestety, mają to do siebie, że nadzwyczaj trudno je zrealizować.
— Mam dość tych cholernych warzyw! — zaskrzeczała Celise Waan. — Chcesz powiedzieć, że na całym tym przeklętym statku nie ma ani grama prawdziwego mięsa?
Tuf splótł palce pod brodą.
— Nie miałem najmniejszego zamiaru wprowadzać pani w błąd — oświadczył spokojnie. — Ja co prawda nie jadam mięsa, przyznaję jednak ochoczo, iż na pokładzie „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach" znajduje się jego niewielki zapas.
Na wykrzywionej grymasem wściekłości twarzy kobiety pojawił się triumfalny uśmiech. Przyjrzała się kolejno pozostałym osobom siedzącym przy stole. Rica Dawnstar na próżno usiłowała zachować powagę, Kaj Nevis nawet nie udawał, że stara się to uczynić, Jefri Lion natomiast sprawiał wrażenie czymś zaniepokojonego.
— A widzicie? — zapytała z mściwą satysfakcją. — Mówiłam, że najlepsze kawałki chowa dla siebie! — Chwyciła swój talerz i rzuciła nim z całej siły. Talerz doleciał do przeciwległej ściany, odbił się i wylądował na niezasłanej koi Riki Dawnstar, która uśmiechnęła się słodko.
— Nie wiem, czy pamiętasz, Waan, ale właśnie zamieniłyśmy się miejscami.
— Nieważne. — Celise Waan machnęła ręką. — Wreszcie się porządnie najem. Pewnie teraz wszyscy będziecie chcieli się przyłączyć?
— Skądże znowu, moja droga — zapewniła ją Rica, wycierając swój talerz kawałkiem cebulowego chleba.
Lion podrapał się nerwowo po nosie.
— Jeśli zdołasz wyrwać to mięso Tufowi, jest twoje — zapewnił ją pospiesznie Kaj Nevis.
— Wyśmienicie. Tuf, dawaj żarcie na stół!
Kupcowi nawet nie drgnęła powieka.
— Rzeczywiście, według umowy, którą zawarłem z Kajem Nevisem, jestem zobowiązany żywić was podczas podróży. Co prawda nie określiliśmy rodzaju pożywienia, niemniej jednak jestem gotów pogodzić się z losem i zastosować się do waszych życzeń. Cóż, zawsze wykorzystywano moją dobroduszność i naiwność i chyba już nie uda mi się tego zmienić. Tak się jednak składa, że ja również mam pewną zachciankę. Jeśli zgodzę się spełnić pani kaprys, czy pani zgodzi się spełnić mój?
— Co masz na myśli? — zapytała podejrzliwie antropolog.
Tuf rozłożył ręce.
— Doprawdy, nic wielkiego. W zamian za mięso, którego tak pani pożąda, pragnę odrobiny wyrozumiałości. Ostatnio stałem się okropnie dociekliwy i pragnąłbym, aby zaspokoiła pani moją ciekawość, mimo iż Rica Dawnstar ostrzegła mnie niedawno, że folgowanie takim zgubnym zachciankom może doprowadzić mnie do mitycznego miejsca zwanego przez niektórych piekłem.
— Nie miałabym nic przeciwko temu — mruknęła otyła kobieta.
— Zaiste. Mimo to jestem gotów zaryzykować. Proponuję pani transakcję wymienną: pożywienie, którego tak stanowczo się pani domaga, w zamian za maleńki okruch informacji. Wkrótce dotrzemy do układu Hro B'rana, dokąd zażyczyliście sobie, abym was dowiózł. Pragnę wiedzieć, dlaczego postanowiliście tu przybyć oraz czym jest owa tajemnicza gwiazda śmierci, o której tak często rozmawiacie.
Celise Waan ponownie rozejrzała się po twarzach współbiesiadników.
— Domagam się tylko tego, co mi się należy, a on stawia dodatkowe warunki. Jefri, powiedz mu, co o tym myślisz!
— Ehm… — odchrząknął Jefri Lion. — Moim zdaniem, nic się nie stanie, jeśli mu powiesz. I tak już niedługo sam się dowie.
— A ty, Nevis? Ty też się zgadzasz?
— Czemu nie? Przecież teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Powiedz mu, jeśli tak bardzo zależy ci na tym mięsie, albo nie mów, jeśli nie chcesz. Mnie jest wszystko jedno.
Waan jeszcze przez chwilę piorunowała wzrokiem Kaja Nevisa, po czym przeniosła palące spojrzenie na nieruchomą twarz Havilanda Tufa, skrzyżowała ramiona i powiedziała:
— W porządku, skoro tego chcecie. Wyśpiewam wszystko, żeby dostać porządny obiad.
— Wystarczy, jeśli pani zwyczajnie opowie — zapewnił ją Tuf.
Kobieta zignorowała jego uwagę.
— Będę się streszczać. Odkrycie gwiazdy śmierci to mój największy sukces i uwieńczenie zawodowej kariery, ale nikt z was nie dysponuje wystarczającą wiedzą ani kulturą osobistą, żeby ocenić i docenić ogrom pracy, jaki w to włożyłam. Pracuję na ShanDellor w Ośrodku Badań nad Historią Rozwoju Kultury i Wiedzy. Specjalizuję się w prymitywnych kulturach, które rozwinęły się na skolonizowanych planetach pozbawionych w wyniku Wielkiej Wojny kontaktu z resztą Wszechświata i ulegających w odosobnieniu powolnemu rozkładowi. Taki los spotkał wiele zamieszkanych przez ludzi planet i większość z nich została już dokładnie zbadana, ja jednak największą uwagę poświęcałam planetom podbitym przez inne rasy. Jedną z nich była Hro B'rana, niegdyś kwitnąca kolonia i wymarzone miejsce rozrodcze dla Hruunów, daktyloidów oraz pomniejszych ras podbitych przez Hrangan, obecnie niemal zupełnie zapomniana i wręcz niewyobrażalnie zacofana. Pozostała na niej zaledwie garstka inteligentnych istot, te zaś, które ocalały, wiodą trudne, krótkie i niebezpieczne życie, chociaż, jak u większości ginących kultur, tam także przetrwały przekazy o dawno minionym złotym wieku. Spośród nich najbardziej interesująca jest legenda o gwieździe śmierci.
Warto zaznaczyć, że rozmiary zniszczeń na Hro B'rana są ogromne, a wyludnienie niemal całkowite, pomimo nieszczególnie ciężkich warunków. Dlaczego? Zarówno zdegenerowani potomkowie Hruunów, jak i daktyloidalnych kolonistów, chociaż traktują się z trudną do zrozumienia wrogością i nie utrzymują ze sobą żadnych kontaktów, tłumaczą to w identyczny sposób: gwiazda śmierci. W co trzecim pokoleniu, kiedy już, już wydaje się, że najgorsze minęło, kiedy populacja zaczyna się odbudowywać, gwiazda śmierci zaczyna nagle rosnąć dosłownie z tygo dnia na tydzień, a kiedy staje się największym i najjaśniejszym obiektem na nocnym niebie, na planetę spadają straszliwe zarazy, każda kolejna gorsza od poprzedniej. Znachorzy i szamani są bezsilni. Zboża gniją albo usychają, zwierzęta giną, trzy czwarte populacji umiera, a ci, co ocaleli, muszą zaczynać wszystko od początku. Zaraz potem gwiazda śmierci przygasa i maleje, i przez kolejne dwa pokolenia na Hro B'rana panuje spokój. Tak głosi legenda.
Haviland Tuf słuchał opowieści z kamienną twarzą.
— Interesujące — powiedział. — Przypuszczam jednak, iż nasza ekspedycja została zorganizowana nie po to, a przynajmniej nie tylko po to, by umożliwić pani kontynuowanie badań?
— Nie — przyznała Celise Waan — chociaż kiedyś miałam taki zamiar, bo uważałam, i nadal uważam, że ta legenda stanowi znakomity materiał na obszerną monografię. Usiłowałam uzyskać od Ośrodka stypendium, które pozwoliłoby mi prowadzić prace badawcze tam, na miejscu, ale moja prośba została odrzucona. odmownie. Byłam wściekła na tych krótkowzrocznych głupców. Jedną z osób, którym opowiedziałam o tej sprawie, był mój kolega Jefri Lion.
— Zgadza się — potwierdził Lion. — Jak wiecie, ja z kolei pasjonuję się historią wojskowości. Od razu wyczułem, że może chodzić o coś ważnego i zacząłem grzebać w bazie danych Ośrodka. Co prawda nasze archiwa nie są tak obszerne jak na Avalonie albo Newholme, ale nie miałem czasu na dokładne śledztwo. Należało działać jak najprędzej, ponieważ moja teoria… a właściwie dużo więcej niż tylko teoria… Krótko mówiąc, uważam, a raczej jestem pewien, że wiem, czym jest owa tajemnicza gwiazda śmierci. To nie legenda, Tuf, tylko prawda! Gwiazda śmierci jest bardzo stara, ale nadal działa i wykonuje polecenia, które wydano jej ponad tysiąc lat temu, przed Upadkiem. Nadal nie wiesz? Naprawdę niczego się nie domyślasz?
— Przyznaję ze wstydem, że nie. Być może dlatego, że brakuje mi pańskiej wiedzy i orientacji w tych sprawach.
— To okręt wojenny, kupcze! Okręt wojenny krążący wokół Hro B'rana po bardzo wydłużonej orbicie eliptycznej. Jedna z naj- straszliwszych broni, jakie Stara Ziemia wytworzyła podczas wojny z Hranganami, dysponująca co najmniej równie niszczycielską siłą jak cała mityczna Diabelska Flota, którą rzekomo wysłano w kosmos na krótko przed Upadkiem. Różnica polega na tym, że nasza gwiazda może być wykorzystana z oszałamiającym skutkiem także do pokojowych celów. To skarbnica najbardziej zaawansowanych biogenetycznych osiągnięć Imperium, w pełni sprawne narzędzie zdolne realizować zadania nieosiągalne, wydawałoby się, już dla nikogo!
— Zaiste — bąknął Haviland Tuf.
— To biowojenna jednostka operacyjna Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego! — oznajmił triumfalnie Jefri Lion.
— I jest nasza — dodał z ponurym uśmiechem Kaj Nevis. — Tylko nasza.
Tuf przez parę sekund mierzył Nevisa beznamiętnym spojrzeniem, po czym ledwo dostrzegalnie skinął głową i podniósł się z fotela.
— Moja ciekawość została zaspokojona — oznajmił. — Nie pozostaje mi nic innego, jak wywiązać się z umowy.
— Ach! — westchnęła Celise Waan. — Moje mięsko!
— Jest tego pokaźna ilość, choć przyznaję, że trudno mówić o jakimś urozmaiceniu — dodał Tuf, wyciągając ze schowka spory karton, który następnie wziął pod pachę i przyniósł do stołu. — To cały zapas mięsa, jaki mam na statku. Ufam, iż zdoła przyrządzić je pani w sposób, który będzie pani najbardziej odpowiadał. Niestety, nie mogę ręczyć ani za smak, ani za jakość, ale zapewniam, że do tej pory do moich uszu nie dotarły żadne skargi.
Rica Dawnstar wybuchnęła dzikim śmiechem, Kaj Nevis zarechotał głośno, Haviland Tuf natomiast zaczął metodycznie wyjmować z pudła puszki z karmą dla kotów i ustawiać je przed Celise Waan w szybko rosnącą piramidę. Furia bezszelestnie wskoczyła na stół i zaczęła cichutko mruczeć.
*
— Jest mniejszy, niż myślałam — stwierdziła Celise, jak zwykle rozdrażnionym tonem.
— Szanowna pani, wzrok potrafi płatać rozmaite figle — odparł Haviland Tuf. — Główny ekran mojego statku ma zaledwie metr średnicy, w związku z czym każdy obiekt, jaki możemy na nim podziwiać, będzie nam się wydawał znacznie mniejszy, niż jest w rzeczywistości. Zapewniam panią, że statek, który teraz widzimy, jest imponujących rozmiarów.
— Jak bardzo imponujących? — zapytał Kaj Nevis.
Tuf splótł palce i położył dłonie na pokaźnej wypukłości brzucha.
— Trudno mi je precyzyjnie określić, ponieważ „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach" jest tylko skromną jednostką handlową, wyposażoną w aparaturę nie najnowszej generacji, w związku z czym…
— W takim razie w przybliżeniu — przerwał mu Nevis.
— W przybliżeniu — powtórzył Tuf. — Bardzo proszę. Biorąc pod uwagę kąt, pod jakim się zbliżamy, jestem skłonny ocenić długość tej jednostki na prawie trzydzieści kilometrów, szerokość na pięć, wysokość zaś na trzy, przy czym śródokręcie oraz przednia wieżyczka wznoszą się na niemal kilometr ponad główny pokład.
Wszyscy — nawet Anittas, który obudził się z komputerowego snu zaraz po tym, jak Haviland Tuf wyłączył napęd gwiezdny — zgromadzili się w sterowni i z zapartym tchem wpatrywali się w ekran. Nawet Celise Waan wydawała się do głębi poruszona. W milczeniu pożerali wzrokiem ciemny, wydłużony kształt unoszący się wśród gwiazd. Chociaż przy tym powiększeniu można było dostrzec zaledwie kilka przyćmionych światełek, kolos zdawał się emanować groźną, trudną do zdefiniowania energią, świadczącą o tym, że z pewnością nie jest martwym wrakiem.
— A więc miałem rację… — wyszeptał wreszcie Jefri Lion głosem drżącym ze wzruszenia. — To okręt bojowy Korpusu! Nic innego nie może być aż tak wielkie.
— A niech mnie! — wykrztusił uśmiechnięty od ucha do ucha Kaj Nevis.
— Wątpię, żeby sterowały nim zwykłe komputery — przemówił Anittas. — Stare Imperium dysponowało wiedzą, której teraz nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Czymś tak ogromnym może kierować tylko Sztuczna Inteligencja.
— Jesteśmy bogaci! — wykrzyknęła Celise Waan, przynajmniej na chwilę zapomniawszy o licznych pretensjach. Złapała Jefriego Liona za ręce i puściła się z nim w dziki taniec po sterowni. — Wszyscy jesteśmy bogaci! I sławni!
— Pozwolę sobie nie zgodzić się z panią — oświadczył Tuf. — Nie wątpię, że w przyszłości istotnie możecie stać się bogaci, chwilowo jednak nie wzbogaciliście się nawet o jedną kredytkę, co zaś się tyczy użytego przez panią słowa „wszyscy", to również nie ma ono odniesienia do rzeczywistości, ponieważ ani Rica Dawnstar, ani ja nie możemy, w przeciwieństwie do was, liczyć na szybką poprawę naszej sytuacji materialnej.
— Masz jakieś zastrzeżenia, Tuf? — zapytał Nevis, mierząc go groźnym spojrzeniem.
— Skądże znowu — odparł kupiec doskonale obojętnym tonem. — Po prostu uściśliłem nieprecyzyjną wypowiedź Celise Waan.
Kaj Nevis skinął głową.
— To dobrze. A teraz, zanim naprawdę się wzbogacimy, musimy wejść na pokład tego olbrzyma i sprawdzić, w jakim jest stanie. Nawet za martwy wrak dostalibyśmy kupę szmalu, ale jeżeli tam jeszcze coś działa…
— Oczywiście, że działa! — wpadł mu w słowo Jefri Lion. — Przecież od tysiąca lat standardowych sprowadza na Hro B'rana śmierć i choroby.
— Słusznie, ale to jeszcze nie wszystko — odparł Nevis. — Nie wiemy, w jakim stanie są silniki, magazyn tkanek i komputery. Czeka nas mnóstwo pracy. Lion, w jaki sposób dostaniemy się na pokład?
— Być może uda się przycumować. Tuf, widzisz tę kopułę?
— Mój wzrok działa bez zarzutu.
— Przypuszczam, że pod nią znajduje się lądowisko. Jest wielkie jak cały port kosmiczny. Gdyby udało nam się ją otworzyć, mógłbyś posadzić tam swój statek.
— Gdyby… — powtórzył z namysłem Haviland Tuf. — Cóż za niezwykłe słowo: takie krótkie, a jakże często przesycone rozpaczą i zwątpieniem. — Jakby na potwierdzenie jego słów, pod ekranem zamigotało czerwone światełko. Tuf wycelował w nie długi palec. — Spójrzcie, proszę.
— Co to znaczy? — zapytał Nevis.
— Że ktoś pragnie nawiązać z nami łączność — wyjaśnił kupiec, po czym pochylił się nad konsoletą i dotknął mocno już wytartego przycisku.
Gwiazda śmierci znikła z ekranu, jej miejsce zajął zaś mężczyzna w średnim wieku, siedzący w obszernym pomieszczeniu będącym chyba centralą łączności. Miał zmęczoną, pooraną głębokimi bruzdami twarz, gęste czarne włosy i błękitnoszare oczy o znużonym spojrzeniu. Ubrany był w mundur jak z historycznego filmu, na głowie zaś miał czapkę z długim daszkiem, opatrzoną złocistą literą theta.
— Tu „Arka" — oznajmił. — Weszliście w naszą strefę obronną. Natychmiast podajcie tożsamość albo zostaniecie zniszczeni. To pierwsze ostrzeżenie.
Haviland Tuf wcisnął przycisk nadawania.
— Tu „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach" — powiedział głośno i wyraźnie. — Mówi Haviland Tuf, dowódca statku. Jesteśmy pokojowo nastawionymi, nieuzbrojonymi kupcami z ShanDellor. Prosimy o zgodę na przycumowanie.
— Tam są ludzie! — wykrztusiła ze zdumieniem Celise Waan. — Nie wierzę własnym oczom!
— Rzeczywiście, fascynujące — mruknął Jefri Lion, skubiąc brodę. — Albo mamy do czynienia z potomkami pierwszej zało gi, albo zastosowano pętlę czasową! Tak, oni byli do tego zdolni. Wyobraźcie sobie tylko: pętla czasowa!
— Chcesz mi powiedzieć, że oni żyją już ponad tysiąc lat? — zapytał z niedowierzaniem Kaj Nevis. — I co my poczniemy z tym fantem?
Obraz na ekranie zamigotał, po czym mężczyzna w mundurze Sił Zbrojnych Imperium i czapce z emblematem Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego powiedział:
— Tu „Arka". Nadajecie niewłaściwym kodem. Znajdujecie się wewnątrz naszej strefy obronnej. Natychmiast podajcie tożsamość albo zostaniecie zniszczeni. To drugie ostrzeżenie.
— Szanowny panie, jestem zmuszony stanowczo zaprotestować! — odparł Tuf. — Nie mamy broni ani żadnych systemów obronnych. Nie mamy także złych zamiarów. Jesteśmy pokojowo nastawionymi kupcami, uczonymi i podróżnikami. Przybywamy w pokoju, a nawet gdyby było inaczej i tak w żaden sposób nie zdołalibyśmy zagrozić okrętowi tak potężnemu jak „Arka". Czym zasłużyliśmy sobie na tak wrogie przyjęcie?
Obraz ponownie zamigotał.
— Tu „Arka". Naruszyliście naszą strefę obronną. Natychmiast podajcie tożsamość albo zostaniecie zniszczeni. To trzecie i ostatnie ostrzeżenie.
— Nagranie! — zawołał Kaj Nevis. — Oczywiście! Żadna hibernacja, żadna pętla czasowa! Tam nikogo nie ma. Jakiś przeklęty komputer odtwarza stare nagranie.
— Obawiam się, że ma pan rację — powiedział Haviland Tuf. — W związku z tym musimy sobie odpowiedzieć na następujące pytanie: jeżeli ów komputer został zaprogramowany, żeby witać zbliżające się statki takim nagraniem, to co jeszcze może on uczynić?
— Kody! — wykrzyknął Jefri Lion i palnął się w czoło otwartą dłonią. — Oczywiście. Kody Sił Zbrojnych Imperium! Mam je wszystkie w kryształach pamięci w moim bagażu. Zaraz je przyniosę.
— Doskonały pomysł — zgodził się Tuf. — Niestety, nie jest pozbawiony pewnych wad. Obawiam się mianowicie, że może nam zabraknąć czasu na odszukanie i zastosowanie właściwego szyfru. — Spojrzał na boczne ekrany. — Nawet na pewno nam go zabraknie, ponieważ „Arka" właśnie otworzyła do nas ogień. — Wyciągnął rękę ku różnobarwnym przyciskom. — Włączam napęd gwiezdny — oznajmił, ale w chwili, kiedy musnął klawisze czubkami palców, statek zatrząsł się gwałtownie. Celise Waan wrzasnęła przeraźliwie i runęła na podłogę, Jefri Lion zatoczył się na Anittasa, nawet Rica Dawnstar straciła na chwilę równowagę i musiała chwycić się oparcia fotela. Zaraz potem zgasły wszystkie światła. — Chyba pospieszyłem się z zapowiedzią — rozległ się w kompletnej ciemności głos Havilanda Tufa — albo, co chyba jest bliższe prawdy, spóźniłem się z działaniem.
Długo, bardzo długo czekali w ciszy i ciemności na drugie uderzenie, które miało oznaczać ich koniec. Mijały jednak minuty, a nic się nie działo. Wreszcie ekrany wypełniły się bladoszarym blaskiem, a różnokolorowe światełka i przyciski zaczęły niepewnie migotać, budząc się do życia.
— Trafienie nie uszkodziło wszystkich systemów — oznajmił Haviland Tuf. Siedział wyprostowany w fotelu i przesuwał długimi palcami po konsolecie. — Niebawem otrzymam szczegółowy raport. Być może jednak uda nam się uciec.
Z gardła Celise Waan wydobywało się przejmujące, histeryczne zawodzenie. Antropolog wciąż leżała na podłodze, milkła na chwilę dla nabrania oddechu, po czym znowu zaczynała jęczeć.
— Zamknij się, cholerna krowo! — wrzasnął Kaj Nevis i kopnął ją w bok. Jęk zamienił się w płaczliwy bełkot. — Tkwimy tu jak kaczki na strzelnicy. Następny strzał rozwali nas na kawałki. Tuf, do stu diabłów, rusz wreszcie tę przeklętą skorupę!
— Poruszamy się przez cały czas — odparł kupiec. — Trafienie, które otrzymaliśmy, nie wpłynęło na zmniejszenie naszej prędkości, zmieniło za to nieco trajektorię lotu. Być może właśnie dlatego systemy obronne „Arki" wstrzymały ostrzał. — Przez chwilę wpatrywał się w rząd jasnozielonych liczb i liter przesuwających się przez jeden z mniejszych ekranów. — Obawiam się jednak, iż mój statek doznał tak poważnych uszkodzeń, że nie będzie możliwe włączenie napędu gwiezdnego. Uszkodzeniu uległ również system podtrzymywania życia. Według najnowszych obliczeń mniej więcej za około dziewięć godzin standardowych zabraknie nam tlenu.
Kaj Nevis zaklął soczyście, Celise Waan zaczęła łomotać pięściami w podłogę.
— Mogę się wyłączyć — zaproponował Anittas. — W ten sposób zaoszczędzimy trochę powietrza.
— Powinniśmy jak najprędzej pozabijać koty! — wykrzyknęła Celise histerycznym tonem.
— Czy utraciliśmy sterowność? — zapytała Rica Dawnstar.
— Silniki manewrowe są w pełni sprawne, ale bez napędu gwiezdnego potrzebowalibyśmy około dwóch lat na dotarcie do Hro B'rana. Czworo z nas ma szansę na ocalenie w skafandrach próżniowych; powietrze krąży tam w obiegu zamkniętym, wzbogacane w tlen przez kolonie zmutowanych wirusów.
— Nie mam najmniejszego zamiaru tkwić przez dwa lata w skafandrze próżniowym! — stwierdziła stanowczo Celise Waan.
— To nawet dobrze się składa — odparł Tuf — ponieważ jest nas sześcioro, skafandry zaś tylko cztery. Pani szlachetne poświęcenie budzi mój najszczerszy podziw, zanim jednak wprowadzimy ten plan w życie, powinniśmy chyba rozważyć jeszcze jedną możliwość.
— Jaką? — zapytał Nevis.
Tuf odwrócił się razem z fotelem i przyjrzał się kolejno pięciorgu pasażerom.
— Gdyby okazało się, że kryształ pamięci, o którym był uprzejmy wspomnieć Jefri Lion, zawiera właściwe kody, być może udałoby nam się połączyć z „Arką", nie narażając się na dalszy ostrzał.
— Kryształ! — wykrzyknął Lion. W półmroku panującym w sterowni był prawie niewidoczny, ponieważ jego maskująca bluza przybrała głęboki szarobury odcień. — Zaraz go przyniosę!
Co sił w nogach popędził do mieszkalnej części statku.
Muchomor wyłonił się z ukrycia, bezszelestnie przeszedł przez pomieszczenie i z zadziwiającą lekkością wskoczył Tufowi na kolana. Kiedy ten przesunął ręką po długim szarym futrze, kocur zaczął głośno mruczeć. Przyjemny, niski dźwięk podziałał na wszystkich uspokajająco. Może jednak uda się znaleźć wyjście z pozornie beznadziejnej sytuacji?
Jednak Jefri Lion długo nie wracał, kiedy zaś wreszcie w korytarzu rozległy się jego kroki, od razu stało się jasne, że zwiastują nieszczęście.
— Masz go? — zapytał Kaj Nevis.
Lion pokręcił głową i bezradnie rozłożył ramiona.
— Zniknął. Szukałem wszędzie, ale bez rezultatu. Dałbym sobie głowę uciąć, że go zabrałem, bo pozostałe dane… Kaj, naprawdę byłem pewien, że go mam. Oczywiście nie mogłem wziąć wszystkiego, ale skopiowałem wszystkie najważniejsze informacje, a w każdym razie te, które mogły się przydać: szczegółowe kalendarium wojny, historię Korpusu, najistotniejsze wydarzenia, jakie rozgrywały się w tym sektorze… Wszystko było w tej niedużej szarej walizce: komputer i ponad trzydzieści kryształów pamięci. Jeszcze wczoraj przeglądałem je w łóżku, pamiętacie? Szukałem informacji na temat jednostek biowojennych, ale wy zaczęliście narzekać, że nie możecie spać. Wśród kryształów był jeden z kodami, jestem tego pewien. Zamierzałem go zabrać, ale wygląda na to, że tego nie zrobiłem. — Podszedł bliżej. Dopiero teraz zobaczyli, że trzyma przed sobą w wyciągniętych rękach swój komputer, jakby zamierzał złożyć go w ofierze. — Cztery razy przeszukałem walizkę, sprawdziłem na stole, pod stołem, w koi, pod nią, wszędzie… Nie ma go. Bardzo mi przykro. A może ktoś z was go zabrał? — Rozejrzał się z nadzieją, ale nie doczekał się odpowiedzi. — Cóż, wygląda na to, że zostawiłem go na ShanDellor — powiedział głuchym głosem. — Tak bardzo się spieszyliśmy, że…
— Ty przeklęty stary głupcze! — wycedził Kaj Nevis. — Powinienem cię teraz zabić. Przynajmniej nie zużywałbyś nam cennego powietrza.
— Już po nas! — załkała Celise Waan. — Jesteśmy martwi, martwi, martwi…
— Szanowna pani — przerwał jej Tuf, wciąż głaszcząc Muchomora — jak zwykle zbyt pochopnie wyciąga pani wnioski. W tej chwili jest pani tak samo martwa, jak jeszcze kilka minut temu była pani bogata.
Nevis szybko odwrócił się w jego stronę.
— Naprawdę? Czyżbyś miał jakiś pomysł?
— Zaiste — odparł Haviland Tuf.
— W takim razie gadaj, do cholery!
— „Arka" jest naszą jedyną nadzieją na ocalenie. Musimy za wszelką cenę dostać się na jej pokład, lecz bez kryształu z kodami nie możemy skierować „Rogu Obfitości" w jej stronę, ponieważ od razu ściągniemy na siebie zabójczy ogień. To oczywiste. Całkiem niedawno zaświtał mi jednak interesujący pomysł… — Uniósł długi palec. — Być może starożytne systemy obronne „Arki" potraktują nieco łagodniej znacznie mniejszy obiekt, na przykład człowieka w skafandrze próżniowym z przytroczonymi silniczkami na sprężone powietrze?
Kaj Nevis zastanowił się głęboko.
— Co nam to da, nawet jeśli uda mu się dotrzeć do „Arki"? Jak wejdzie do środka? Zastuka w kadłub?
— To mało praktyczne rozwiązanie. Wydaje mi się, że moja propozycja jest znacznie lepsza.
Milczenie się przedłużało. Tuf siedział z przymkniętymi powiekami i głaskał mruczącego bez przerwy Muchomora. Pierwszy nie wytrzymał Kaj Nevis.
— I co dalej?
Kupiec otworzył oczy.
— Co dalej? Zaiste. Wybaczcie, proszę, ale opadły mnie czarne myśli. Mój nieszczęsny statek, który jest dla mnie równocześnie domem i warsztatem pracy, doznał poważnych uszkodzeń. Kto pokryje koszty niezbędnych napraw? Czy Kaj Nevis, który już wkrótce stanie się bogatym człowiekiem, ochoczo sięgnie do portfela? Obawiam się, że nie. Czy Jefri Lion i Anittas kupią mi nowy statek? Mało prawdopodobne. Czy czcigodna Celise Waan da mi suty napiwek, który z nadwyżką pokryje bolesne straty? Raczej nie, szczególnie jeśli brać pod uwagę jej zapowiedzi, że postawi mnie przed sądem i uczyni wszystko, by skonfiskowano mój statek, mnie zaś na zawsze pozbawiono licencji. Jaka więc czeka mnie przyszłość? Kto mnie wspomoże?
— Nie zawracaj sobie teraz tym głowy — warknął Nevis. — Jak dostaniemy się do wnętrza „Arki"? Powiedziałeś, że masz jakiś pomysł.
— Doprawdy? Zapewne ma pan rację, obawiam się jednak, iż ciężar trosk i zmartwień sprawił, że mój nieszczęsny umysł obecnie jest w stanie zajmować się wyłącznie tragiczną sytuacją finansową, w jakiej znalazłem się bynajmniej nie ze swojej winy.
Rica Dawnstar parsknęła śmiechem i z rozmachem walnęła Tufa w szerokie plecy. Kupiec skierował na nią nieruchome spojrzenie.
— W dodatku, jakby tego jeszcze było mało, jestem poniewierany przez groźną Ricę Dawnstar. Będę pani niezmiernie wdzięczny, jeśli zechce pani powstrzymać się przed nawiązywaniem fizycznego kontaktu z moją osobą.
— To szantaż! — zaskrzeczała Celise Waan. — Wsadzimy cię za to do pudła!
— Muszę również znosić zniewagi i upokorzenia, a niektóre osoby zasypują mnie pogróżkami. Nic dziwnego, że nie mogę się skupić, prawda, Muchomorze?
— W porządku, Tuf — warknął Kaj Nevis. — Wygrałeś. — Rozejrzał się dokoła. — Czy ktoś sprzeciwia się temu, żeby dopuścić go do spółki?
— Jeżeli naprawdę zdoła nas wyciągnąć z tego bagna, zasłuży sobie nawet na więcej niż jedną piątą zysku — powiedział cicho Jefri Lion.
Nevis skinął głową.
— Zostałeś przyjęty, Tuf.
Haviland Tuf podniósł się dostojnie z fotela i zrzucił Muchomora na podłogę.
— Wraca mi pamięć — oświadczył. — W schowku za waszymi plecami znajdują się cztery skafandry próżniowe. Jeśli ktoś z was okaże się na tyle uprzejmy, żeby przywdziać jeden z nich i służyć mi pomocą, udamy się do luku numer dwanaście po coś, co już całkiem niedługo może się okazać nadzwyczaj przydatne.
— A niech mnie! — wykrzyknęła Rica Danwstar, kiedy wrócili ze zdobyczą, i roześmiała się głośno.
— Co to jest, do cholery? — zapytała Celise Waan.
Haviland Tuf, jeszcze większy niż normalnie w srebrzystobłękitnym skafandrze, opuścił trofeum na podłogę, pomógł Nevisowi postawić je pionowo, a następnie zdjął hełm i z satysfakcją przyjrzał się łupowi.
— Skafander próżniowy, szanowna pani — powiedział. — Wydawało mi się, że to oczywiste.
Istotnie, był to skafander, taki jednak, jakiego nikt z nich jeszcze nie widział; ponad wszelką wątpliwość nie został skonstruowany z myślą o ludziach. Górował nad wszystkimi, nawet nad Tufem. Ozdobny grzebień wieńczący ogromny hełm wznosił się dobre trzy metry nad podłogą, prawie ocierając się o sufit. Skafander miał czworo ramion o podwójnych zgięciach, przy czym oba dolne kończyły się lśniącymi zębatymi kleszczami. Nogawki były wystarczająco obszerne, żeby pomieścić pnie dorodnych drzew, buty zaś przypominały gigantyczne półmiski. Na szerokich plecach skafandra zainstalowano cztery pękate zbiorniki, znad prawego ramienia wychylała się czasza radaru, a czarny metal, z którego go skonstruowano, był pokryty zawiłym czerwono-złocistym wzorem. Na pierwszy rzut oka skafander przypominał zbroję z pradawnych czasów.
— A co nam to da, jeśli można wiedzieć? — zapytał Nevis, po czym pokręcił głową. — Na mój gust to tylko kupa złomu.
— Proszę powstrzymać się z pochopnymi ocenami — odparł Tuf. — Strój, który traktuje pan z takim lekceważeniem, uczestniczył w wielu historycznych wydarzeniach. Nabyłem go na planecie Unquin za dość wygórowaną cenę, ale wcale tego nie żałuję, ponieważ jest to oryginalny skafander bojowy Unquian, wykonany w okresie panowania dynastii Hameriin, której zmierzch nastąpił około półtora tysiąca lat standardowych temu, a więc długo przed pojawieniem się w tamtym rejonie kosmosu pierwszych statków z ludzką załogą. Został starannie odrestaurowany i obecnie jest w pełni sprawny.
— Jak działa? — zapytała Rica Dawnstar, jak zwykle zmierzając prosto do celu.
Tuf na chwilę przymknął oczy.
— Ma wiele nadzwyczaj użytecznych funkcji, ale w naszej obecnej sytuacji dwie z nich wydają mi się najbardziej godne uwagi. Wyposażony w mechanizmy wspomagające szkielet zewnętrzny pozwala dziesięciokrotnie zwiększyć siłę użytkownika tego stroju, oprócz tego zaś do wyposażenia skafandra należy laser zdumiewająco wielkiej mocy, którego promień jest w stanie przebić półmetrowy pancerz z duraluminium albo stalową płytę jeszcze większej grubości. Krótko mówiąc, to arcydzieło starożytnych konstruktorów pozwoli nam dostać się do wnętrza równie starego okrętu bojowego, który stawszy się przyczyną naszego nieszczęścia, jest także naszą ostatnią deską ratunku.
— Wspaniale! — ucieszył się Jefri Lion i klasnął w dłonie.
— To rzeczywiście może się udać — przyznał Kaj Nevis. — Masz konkretny plan?
— Sprawa byłaby znacznie prostsza, gdyby nie dość istotne braki w wyposażeniu — przyznał kupiec. — Co prawda dysponujemy czterema standardowymi skafandrami próżniowymi, ale tylko dwoma zestawami przyczepnych silniczków na sprężone powietrze. Na szczęście unquiński skafander ma własne źródło napędu. Oto, co proponuję: przywdzieję ten wspaniały strój bojowy i opuszczę „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach" w towarzystwie Riki Dawnstar i Anittasa, którzy zabiorą oba zestawy silniczków. Spróbujemy dotrzeć najkrótszą drogą do „Arki". Jeśli nam się uda, wykorzystamy zdumiewające możliwości mego skafandra w celu sforsowania śluzy powietrznej. Podobno Anittas jest wysokiej klasy specjalistą od zabytkowych układów cybernetycznych i prastarych komputerów; to bardzo dobrze. Wdarłszy się do wnętrza, z pewnością zdołamy w krótkim czasie uzyskać kontrolę nad „Arką" i dokonać niezbędnych zmian w jej systemach obronnych. Jak tylko to nastąpi, Kaj Nevis zacumuje mój okaleczony statek przy „Arce" i w ten sposób niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.
Na policzki Celise Waan wystąpiły krwistoczerwone rumieńce.
— Zostawiasz nas tutaj na pewną śmierć! — zaskrzeczała. — Nevis, Lion, musimy ich powstrzymać! Jak tylko dotrą na „Arkę", rozwalą nas na kawałki! Nie możemy im ufać!
Haviland Tuf wzniósł oczy ku sufitowi.
— Dlaczego muszę niemal bez przerwy cierpieć zniewagi ze strony osób wątpiących w moje zasady moralne? Jestem człowiekiem honoru. Nigdy nie zdobyłbym się na taki postępek.
— To dobry plan — stwierdził Kaj Nevis i zaczął ściągać skafander. — Anittas, Rica! Ubierać się.
— Zamierzasz bezczynnie stać i patrzeć, jak nas tu zostawiają? — zapytała Celise Jefriego Liona.
— Jestem pewien, że nie mają złych zamiarów — odparł Lion, skubiąc brodę. — Poza tym, nawet gdybym im nie ufał, jak, twoim zdaniem, miałbym ich powstrzymać?
— Przenieśmy unquiński skafander do śluzy — zwrócił się Tuf do Nevisa.
Kaj skinął głową i wraz z kupcem wziął się do roboty. W tym czasie Dawnstar i cybertech wkładali standardowe stroje próżniowe stanowiące wyposażenie „Rogu Obfitości". Sapiąc i stękając, dowlekli wreszcie ogromną zbroję do głównej śluzy statku; Tuf natychmiast przysunął sobie stołek i zaczął pakować się do środka.
— Chwileczkę, Tuffy — powiedział Nevis, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Szanowny panie, nie lubię być dotykany, jeśli nie jest to konieczne — oznajmił kupiec. — Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan cofnąć rękę.
Odwrócił się i zamrugał ze zdziwienia, nie dalej jak centymetr od twarzy ujrzał bowiem drżące ostrze wibronoża, zdolne przeciąć nawet najtwardszą stal.
— To rzeczywiście znakomity plan — powiedział Kaj Nevis — ale wprowadzimy do niego drobną zmianę. Ja założę ten superskafander i polecę na „Arkę" w towarzystwie Anittasa i Riki, a ty zostaniesz tutaj, żeby umrzeć.
— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł — odparł Tuf. — Poza tym napawa mnie smutkiem fakt, iż pan także podejrzewa mnie o niecne zamiary. Zapewniam pana, że myśl o zdradzie ani przez chwilę nie zagościła w mojej głowie.
— Za to zagościła w mojej, spryciarzu — poinformował go z uśmiechem Nevis. — I w dodatku wydała mi się całkiem sensowna.
Haviland Tuf wyglądał jak uosobienie urażonej niewinności.
— Pański podstępny plan spełzł na niczym — oznajmił. — Za pańskimi plecami stoją Rica Dawnstar i Anittas. Jak wiadomo, Rica została zatrudniona właśnie po to, by zawczasu udaremnić wszelkie działania podobne do tych, które pochopnie pan podjął. Będzie lepiej, jeśli od razu się pan podda.
Kaj Nevis dalej uśmiechał się lekceważąco.
Rica trzymała hełm pod pachą. Popatrzyła na Nevisa, przeniosła wzrok na Tufa, potrząsnęła ładną główką o krótko ostrzyżonych włosach i westchnęła głęboko.
— Widzisz, Tuf? Powinieneś był przyjąć moją propozycję. Uprzedzałam cię, że być może już niedługo nadejdzie pora, kiedy będziesz żałował, iż nie masz sojusznika. — Założyła hełm, sprawdziła szczelność skafandra i przypięła silniczki. — Idziemy, Nevis.
Przez szeroką twarz Celise Waan przemknął błysk zrozumienia. Tym razem otyła antropolog nie poddała się histerii, tylko błyskawicznie rozejrzała się w poszukiwaniu broni, a że nie znalazła niczego, co mogłoby odegrać taką rolę, więc niewiele myśląc, chwyciła siedzącego nieopodal Muchomora, który z zainteresowaniem śledził rozwój wydarzeń, i uniosła go oburącz nad głowę.
— Ty… ty… ty!!! — wrzasnęła, po czym cisnęła kotem w Nevisa, który jednak zdążył się uchylić. Kocur miauknął głośno i odbił się od Anittasa.
— Uprzejmie proszę, by zechciała pani powstrzymać się od rzucania moimi kotami — zwrócił się do niej Tuf.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.